Na parterze znajduje się magicznie powiększona sala konferencyjna, która to jest w stanie pomieścić w środku setki osób. Niektórzy nawet sądzą, że tysiące. Często używana do jakichś większych wydarzeń towarzyskich. Wybudowana została stosunkowo niedawno, w porównaniu do reszty miejsc w ministerstwie, kiedy to ówczesny Minister Magii zarządził powiększenie teraz dostępnej przestrzeni.
Ścisnął lekko dłoń Leo, przedstawiając się cicho. Cała ta sytuacja mu się nie podobała - mieli tylko mile spędzić wieczór. A tu co? Jakiś chłoptaś musiał się do nich przyczepić... Mógł go po prostu olać, ale nie, Basil jak wzykle miał zbyt wiele do powiedzenia. Czuł ich wzrok na sobie, szczególnie ten Ezry - wyzywający. Starszy aktor wydawał się być dojrzalszy od Clarke'a, jednak chyba niezbyt to udowodnił. Słyszał ten jad w głosie, krew szumiała mu w uszach i uderzała do głowy. Miał ochotę rzucić się na tego gówniarza... Może lepiej oszczędzić kilku szczegółów. Ale z drugiej strony była Bridget, której ciepła dłoń przywracała go do porządku. Powstrzymywał się tylko z dwóch powodów: jego partnerka i to, że są w Ministerstwie. Gdyby tylko byli w innych okoliczność, nie ręczyłby za siebie. Przełknął cicho ślinę i nachylił się nad Bri - Chodźmy już, bo zaraz mu coś zrobię... - Szepnął do jej ucha, mocniej splatając ich palce
Wydarzenie towarzyszące: Tańce Wylosowane kostki: - Zdobycze: Nic
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Z pewnością według wielu Bal Ministerstwa Magii był jednym z najważniejszych wydarzeń w tym roku. Impreza godna śmietanki towarzyskiej świata czarodziejów, urządzana w kolebce wszystkich najważniejszych wydarzeń. Bo gdzie indziej jak właśnie w gmachu ministerstwa miałoby mieć miejsce taki "spektakl"? Bo tak, dla Beatreice to było po prostu jedno wielkie przedstawienie. A przynajmniej tak się zapowiadało od samego początku. Niekoniecznie miała ochotę pojawiać się w tym miejscu. Świadomość faktu, że na sali najprawdopodobniej będzie się bawić wiele z pośród tych osób, których nawet nie chciałaby widzieć, w ogóle nie sprawiała, że ten wieczór w jej oczach stawał się atrakcyjniejszy. Może to i dziwne zważywszy na to, że była osobą, która wychowała się pośród takich ludzi i w takim otoczeniu. Wielkie bale, bankiety, znane osobistości, były czymś, co w świecie Dearów było normalnym i kompletnie "codziennym". Tylko że sama Beatrice nie była już tą samą dziewczyną, co wtedy. Wiele zaszło w niej zmian, a przynajmniej z części nawet nie zdawała sobie jeszcze sprawy. Obiecała jednak Claude'owi, że przyjdzie tutaj razem z nim i danego słowa zamierzała dotrzymać. No, może nie tak wprost... Tego wieczoru postanowiła kompletnie zmienić swój wygląd za pomocą metamofromagii. To posunięcie pozwoliło jej na uniknięcie kontaktu z kimkolwiek. Była nie do rozpoznania. Zniknęły kruczoczarne włosy i ciemne oczy. W ich miejscu pojawiła się wysoka, smukła blondynka, która zdecydowanie bardziej wpasowywała się w ramy rodu Dear. Tylko że tego wieczoru nie zamierzała być z nimi kojarzona. Stąd właśnie ta "mała sztuczka". Claude doskonale wiedział, że miała wyglądać w taki właśnie sposób. Tego wieczoru postawiła na czerwoną kreację, której normalnie z pewnością by nie założyła. Kompletnie nie pasowała do jej osobowości, stylu, jednak idealnie nawała się dla nowej Beatrice. Zapłaciła odpowiednią sumę za wejście. Niby miała świadomość tego, że nie ma możliwości, aby ktokolwiek się domyślił, że ona to ona, ale gdzieś ta nieprzyjemna myśl kiełkowała w jej głowie. Na szczęście trzymanie pod rękę Faulknera znacząco dodawało jej pewności siebie i nawet powodowało pojawienie się delikatnego uśmiechu na jej ustach. - To co, Claudzie? Od czego właściwie chciałbyś rozpocząć ten wieczór? - zagaiła, kiedy to wmieszali się już w tłum wszędobylskich czarodziejów. Plan był ambitny: przyszli tutaj się bawić. Tylko jak to będzie z jego realizacją...
- Nie przestanę - rzuciłem prowadząc partnerkę w stronę parkietu. Wykonywaliśmy kolejne obroty i figury jakbyśmy zostali do tego stworzeni. Trudno ukryć, że Odetta była w tej kwestii wyjątkowo uzdolniona, więc zgraliśmy się idealnie zachwycając otoczenie nie tylko naszą aparycją, ale też tańcem. - Bardzo - odparłem - Ale trochę męczy mnie dorosłość. Po kilku dłuższych chwilach na parkiecie Odetta zaciągnęła mnie do fotobudki. Przy wejściu znalazłem przypominajkę - choć był to drobiazg, to tego typu zdobycz bardzo mnie cieszyła. Wydawało mi się, że będziemy mieli przyjemność ze zrobionych zdjęć, niestety okazało się inaczej - przez drobny wypadek moja partnerka potrzebowała uleczenia. Nie bacząc na spojrzenia kręcących się wokół osób poprowadziłem ją do łazienki - nie byłem biegły w uzdrawianiu, wiedziałem jednak, że ona zaczerpnęła od naszych wilowatych przodków odrobinę więcej.
Czuła się przy nim dobrze, głównie dlatego, że kokietował równie intensywnie co ona, a choć posiadał geny wili, Odettcie nie przeszkadzało to na tyle, by rezygnować całkowicie ze swego uroku, który roztaczała. Aura pomiędzy nimi zagęszczała się coraz bardziej, dlatego też ubolewała nad wypadkiem, który jej się przydarzył. Pospiesznie jednak udało jej się naprawić szkodę, która mogła pokrzyżować cały wieczór, a przecież ten winien pozostać przyjemnością, czyż nie? - Dorosłość cię męczy? – parsknęła śmiechem, bo w jej umyśle pojawiał się cudaczny scenariusz iluzorycznego postępowania. - Polecasz nie zdawać klas, by nie mierzyć się z obowiązkami pracy, odpowiedzialności… Życia? – tak, była tego ciekawa, bo jeżeli tak było – należało coś zrobić, by się temu przeciwstawić. Mimowolnie ujęła dłoń Lysandra, a zaraz potem skierowali się do stołu, przy którym zasiadali inni przedstawiciele wysokich stanowisk Ministerstwa. Spoglądała na nich z dystansem, celowo nie blokując naturalnej aury, co by w przyszłości mówili o towarzyszce Zakrzewskiego; jakże ona uwielbiała bawić się odczuwaniem ludzi w swoim najbliższym otoczeniu, którzy pozostawali jej obojętni. - Zjedzmy coś – zaproponowała i zajęła swoje miejsce. Szybko musiała jednak zaprzestać konsumpcji, wszak zaczęła się unosić na krześle. Inkantacja wypowiedziana szeptem pozwoliła uniknąć faux pas, lecz jej humor pozostawał ciągle wisielczy. - Dziwne zwyczaje panują na tego typu spędach… Zauważyłeś?
Wydarzenie towarzyszące: kolacja Czary na naprawdę czoła: 2 Czary na zatrzymanie krzesła: 2 Przedmioty: 1 punkt do DA
Padme A. Zakrzewski
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : liczne pieprzyki i lekko widoczne piegi na policzkach
Była zła, choć zdecydowanie lepszym określeniem było coś pomiędzy bezsilnością a zdegustowaniem, bo nie tak wyobrażała sobie bal w najważniejszej instytucji w ich magicznym świecie. Liczyła na to, że rzeczywiście trochę odpocznie, pobawi się i zapomni, że jeszcze kilka dni temu rozważała kolejną ucieczkę jak najdalej a najlepiej na stałe, gdzieś w słonecznej Hiszpanii, czy aromatycznych i egzotycznych Indiach, lecz jej plan działał jedynie do przekroczenia progu sali balowej. Stojąc na balkonie zaczynała rozważać plan awaryjny, czyli jak na razie ucieczkę stąd, ale wyrwana z zamyślenia, spojrzała na Anthony'ego. Jego słowa szybko przywołały na jej wargi uśmiech; widocznie potrafił czytać w myślach. – Może przez pół godziny nie wydarzy się już nic gorszego – ale nie wiedziała jeszcze jak bardzo się myli po raz kolejny w tak krótkim czasie. Dopaliła na spokojnie, czekając, aż mężczyzna zrobi to samo i wraz z nim udała się na licytację. Pech chciał, że przechodzili akurat niedaleko stołów, gdzie jeszcze chwilę temu uciekający kurczak zwrócił uwagę na jej osobę a teraz zwracało ją kilka lewitujących nad ziemią osób. W tym pięknej blondynki w towarzystwie doskonale znajomego chłopaka; cóż, mogła się domyślić, że jako auror, osoba publiczna i blisko związana w ministerstwem, obecność Lysandra na balu będzie nieunikniona. Powstrzymując się przed ponurym grymasem i z jeszcze większym trudem przełykając nieprzyjemne ukłucie zazdrości, przyśpieszyła kroku i wnet zniknęła pomiędzy ludźmi, chociaż nie umknęło jej uwadze, że z brunetek o pełnych kształtach przerzucił się na jasnowłose mimozy. Nigdy nie była fanką licytacji i właściwie nie orientowała się na jaki cel zbierano datki, lecz nim zdążyła zapytać, zorientować się w sytuacji, zupełnie niechcący wstała z miejsca kierując na siebie spojrzenie prowadzącego aukcji. Kto da więcej? Dwadzieścia po raz pierwszy, drugi. Sprzedane dla pani w zielonej sukni. – Chętnie oddam jej to... coś – stwierdziła, zerkając na starszą panią ubraną w absurdalny strój, która zaledwie przed chwilą zwinęła licytowany upominek Anthony'emu sprzed nosa – nie wiem nawet co licytowałam – nachylając się ku Selwynowi wskazała dyskretnie palcem w stronę budek, w których można było zrobić sobie zdjęcie. – Powinniśmy zrobić sobie zdjęcie i uwiecznić nasze cudowne przetrwanie tego wieczoru – może cały bal był zwyczajną grą, na koniec której zamierzano rozdać nagrody za przetrwanie wszystkich niespodziewanych atrakcji? Lub, co lepsze, nagrody czekały na nich przy wyjściu z sali? Poświęcając jeszcze kilka minut na obserwację innych licytowanych przedmiotów, porwała towarzysza w kierunku fotobudek.
Wydarzenie towarzyszące: licytacja Wylosowane kostki:2 i 5 Zdobycze: piórko
Co tu dużo mówić, Dima rzadko bywał na eleganckich przyjęciach. Właściwie to nigdy na nich nie bywał z prostej przyczyny- nie był zbyt elegancki i co ważniejsze, nie stać go było na takie rozrywki. Na balu sylwestrowym pojawił się wyjątkowo, okazyjnie, ze względu na Matta. Nie mógł przecież przepuścić wyśmienitej zabawy z świeżo odzyskanym kumplem. Dlatego z szerokim uśmiechem zapłacił dwadzieścia galeonów na wejściu, chociaż wcale nie było mu tak wesoło. Stresował się, co też nie należało do najczęstszych wydarzeń. Dimitri nie miał wstydu. Szczególnie w teatrze, który zaliczał się do miejsc raczej eleganckich (no może nie ten, w którym pracował, ale jednak), więc można było wnioskować, że i pod dużą presją snobistycznych spojrzeń, pozostawałby tym samym Dimą, co zawsze. A jednak się denerwował. Próbował zidentyfikować powód takich odczuć przez całą drogę na przyjęcie. Matt wyszedł wcześniej. Dimitri sam go wypchnął z domu. Matthew nie mógł się spóźnić, był tam z powodów zawodowych. Dima i tak by go pewnie wyciągnął na to przyjęcie, ale skoro praca uzdrowiciela postanowiła oszczędzić mu trudu namawiania go na to wyjście, to nie będzie narzekał. Nic mu nie mówił, że i on ma zamiar się pojawić. Oficjalna wersja brzmiała ”Mam wenę, piszę, nie przeszkadzaj, prostaku!” Naprawdę Dima od dawna ekscytował się balem, ale postanowił zrobić Mattowi niespodziankę. Tak więc, przybył stylowo spóźniony. Liczył na piękne wejście smoka, ale niestety, był tylko biednym poetą (wkrótce pewnie pijanym i jeszcze biedniejszym), więc niezbyt wiele ludzi przejęło się jego obecnością. Trudno, i tak bywa. Jego wzrok przykuło to, co go zawsze przyciągało jak magnes- dobre jedzenie. Tak więc Dimitri zasiadł do eleganckiej kolacji. Nie miał zielonego pojęcia do czego służą niektóre sztućce lub jak się je część potraw, ale jak już ustaliliśmy- Dragović nie miał wstydu. Dlatego od razu sięgnął po spory kawał kraba, langusty czy co to tam było i podjął pierwszą próbę zjedzenia tego. Z reguły nie lubił owoców morza, no ale ile będzie miał okazji w życiu, by spróbować czegoś takiego? Mało, jeśli w ogóle! Ot co! Po przełknięciu pierwszego kęsa spojrzał na swój talerz. Ani to dobre, ani nic… No dupy nie urywało. Jednak czerwone coś było już na jego talerzu, więc należało spożyć je do końca. Ugryzł kolejny kawałek. Chrupki. Dobra, nie „chrupki” po prostu twardy jak… - Au! – coś chrupnęło i Dima był dość pewny, że nie był to pancerzyk tego… Owocu morza. Uśmiechnął się jakby nic się nie stało, chociaż ząb bolał w cholerę. Tak, to odpowiedni moment, by poszukać Matta. On będzie wiedział, co z tym zrobić. Ten moment, gdy masz się opiekować kumplem, ale to on musi się opiekować tobą… ”Och, cudnie sobie radzisz, Dimitri Emilowiczu!” Zamknij się, Karen! Nie łatwo było znaleźć Alexandra w tym tłumie. Dima jednak wiedział, gdzie należy szukać. No gdzie indziej, jak nie pod ścianą! Nie zwracał uwagi na to, co robił aktualnie Matt ani czy z kimś rozmawiał. Właściwie, Dimitri był tak zaabsorbowany zębem, że nawet nie zarejestrował. Podbił do niego, otoczył ramieniem i odciągnął w kąt. – Mam problem- spojrzał na niego śmiertelnie poważnie – Krab wybił mi zęba – oznajmił po czym dotarło do niego, że się nie przywitał – Cześć, Matt. Niespodzianka! – wyszczerzył się, ale nie był to piękny uśmiech, bo jeden z jego kłów był wyraźnie krótszy od drugiego. No chociaż krwi nie było. Jeszcze. A co jeśli się pojawi? Czy będzie musiał się powstrzymywać od uśmiechania się? O nie, co teraz?! – Boli w cholerę, ale chyba nie jest źle, co? Jak nikomu nie powiem, to nie zauważą, nie?- wypluł pytania jak karabin maszynowy. Przypatrzył się bliżej wyrazowi twarzy przyjaciela – Niespodzianka? – powtórzył niepewnie.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie wiedział, że przyjaciel postanowi go odwiedzić w najmniej spodziewanym wówczas momencie. Nie wiedział nawet, że ten zwyczajnie pojawił się na balu, aczkolwiek jego zwoje mózgowe nie były na tyle wypracowane i doszczętnie obeznane w tym, że zwyczajnie nie dostrzegł z początku sylwetki przemierzającej niefortunnie do bufetu. Zamiast tego, jak to miał w zwyczaju, gapił się w tę cholerną książkę, mając nadzieję na to, że znajdzie coś ciekawego. Niestety - towarzystwo okolicznych ludzi do niego zwyczajnie nie przemawiało, byli zbyt obcy, zbyt poważni, zbyt schematyczni, pozbawieni tej krzty szczerości. Nie bez powodu zatem opierał ścianę, wiedząc, że nie ma niczego innego do roboty; zajmując się lekturą, nie wiedział, czego może się spodziewać. Owszem, większość osób, ze względu na wykonywanie zawodu publicznego, go zwyczajnie kojarzyła; aczkolwiek nikt nie odważył się zagadać. Ciche westchnięcie wydobyło się spomiędzy się spierzchniętych warg, gdy ostatecznie postanowił zwrócić wzrok ku górze, jakby znajdując jakiś stały punkt, do którego mógł się odwołać. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć. Dima miał pozostać w domu, tym razem jednak został skazany na jego obecność - i wcale nie był z tego powodu zły, agresywnie nastawiony, niczym pies godny chronić swojej prywatności. Poniekąd, gdy tak rozmyślał, uważał, że w sumie to ciekawiej by było, gdyby Dragović rzeczywiście pojawił się na balu - a przede wszystkim dotrzymał mu towarzystwa w tychże nudnych atrakcjach. Owszem, niektóre z nich były ciekawe, ale ile razy można robić to samo? Nie wiedział, kiedy przeglądał kolejne strony tomiszcza, co zdołał zdobyć na aukcji. Dopiero potem zarejestrował ruch dłoni, zarejestrował to, że ma do czynienia z Rosjaninem, momentalnie na jego twarzy zawitał niewielki, aczkolwiek widoczny i ciepły uśmiech, jakim obdarował Dimitriego. - Jaki problem? - pozwolił się odciągnąć w kąt, zastanawiając się poważnie nad tym, co się stało, aczkolwiek dopiero potem był w stanie zarejestrować jeden zgrzyt. Jedną nieprawidłowość. - Krab? Zęba? Jak…? - zastanowił się, zaś śmiertelnie poważna mina dała mu do zrozumienia, że coś jest mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie tak. Spoważniał, uśmiech zbladł, kiedy to pierwsze przyjaciel się do niego przywitał. - Cześć, Dima… Twój ząb rzeczywiście… jest krótszy. I to widać. - spoważniał, wyciągając z kieszeni własną różdżkę, by następnie skierować ją w stronę. Jak mówił, tak musiało boleć - nie bez powodu zatem skoncentrował się na rzuceniu zaklęcia w stronę buźki samego Rosjanina. - Levatur Dolor. - wydobyło się z jego ust; czar uśmierzający ból zawsze wydawał się być jednym z lepszych rozwiązań. Potem jednak postanowił użyć innego, leczącego; miał tym samym nadzieję, że to zadziała. - Episkey. - i tym razem zakłócenia odeszły na boczny tor, pozwalając na swobodne pożegnanie się z problemem dręczącym współlokatora. - Nadal boli? I co Cię nakłoniło do przyjścia? - zapytał. Był zwyczajnie troskliwy.
Spokojnie czekał, aż przyjaciel skończy rzucać zaklęcia. Może nie ufał mu całkowicie w pewnych kwestiach, ale medycyna nie była jedną z nich. Gdy uzdrowiciel skończył, Dimitri poruszał gębą, bądźmy szczerzy, dość głupi sposób, po czym pokiwał głową. Ból przeszedł, czuł jedynie mrowienie w okolicach ust. Trudno, najwyżej nie będzie się szczerzył jak głupi tylko tajemniczo uśmiechał, o! – Dzięki! – poklepał kumpla po ramieniu – Aż muszę się napić, chodź! – ruszył pewnym krokiem w stronę baru – Mam ochotę na coś czarnego, jak moje szczęście w życiu – mruknął pod nosem, nie do końca pewien czy mężczyzna go dosłyszał. Jak usłyszał, mówi się trudno. Jak nie, tragedii nie będzie. W tym przypadku Dima miał szczęście, bo bar potrafił mu zaoferować dokładnie to, czego oczekiwał. Drink czarny jak smoła! Gdyby ten drink był wierszem, byłby wierszem nieodżałowanego Edgara Alana! A co mu szkodzi? Machnął ręką na barmana, całkiem atrakcyjnego, szpakowatego mężczyznę w dodatku, jak przystało, elegancko ubranego. Gdy udało mu się zwrócić jego uwagę, oparł się o bar i pochylił w jego stronę. – Co możesz mi powiedzieć o tej płynnej, czarnej śmierci? – nieco przymrużył prawe oko, jednocześnie podnosząc prawy kącik ust w zadziornym uśmiechu. Zdecydowanie zbyt duża pewność siebie, jak na jakość puszczonego tekstu, ale jak to mawiają- pewność siebie jest najważniejsza. - To mieszanka oliwek, likieru z czarnej porzeczki, eliksiru pieprzowego i kukurydzy. Nie pole… - Świetnie! Jeden raz poproszę! – machnął dłonią dla podkreślenia efektu, że dobili targu, chociaż w ogóle się nie licytowali. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Matta. Uśmiechnął się czarująco, jakby wiedział co robi. Potem jego wzrok znów powędrował w kierunku barmana. Gdy ten nie patrzył, jak już ustaliliśmy- bezwstydny Dima, pożerał go wzrokiem. No jak nie można dotknąć, to chociaż się napatrzy. Co z tego, że z tyłu stoi Matt. Może właśnie o to mu chodziło? O pokazanie jak bardzo ma już za sobą to głupie zauroczenie przyjacielem? Tak, z pewnością o to. Bo totalnie ma je już za sobą. Co z tego, że Matthew jeszcze nie ruszył trybikami i nie dodał do siebie wszystkich wskazówek? Jak już je doda to może sobie przypomni jaki z Dimy Casanova i stwierdzi, że to niemożliwe, by żywił do niego jakiekolwiek uczucia? Już zupełnie pomijając, że Dimitri nie mógł nazwać się Casanovą, do tego brakowało mu przynajmniej pół litra. Drink w końcu stanął przed nim, tym samym wyrywając go z zamyślenia. – Dzięki! – błysnąłby mu swoim pokazowym uśmiechem, ale mrowienie przypominało o złamanym zębie. Trudno, zgodnie z wcześniejszym planem uśmiechnął się tajemniczo i powoli upił łyk drinka. Z początku było w porządku, ale gdy już prawie odłożył szklankę poczuł dobrze smak i… Opluł przyjacielowi buty. ”Mmm, ależ szarmancko z twojej strony, Dimitri Emilowiczu!” zaśmiała się w jego głowie Karen. Zawrzyj japę! Tradycyjnie odpowiedział Dima. Z jego uszu buchnął czarny dym, co zdecydowanie nie było miłym doświadczeniem. Cóż, przynajmniej nie zachoruje w najbliższym czasie. Chyba, że na zatrucie pokarmowe spowodowane tą diabelską mieszanką. - Przepraszam! – właściwie nie było pewne czy Dima wypowiedział właśnie to słowo, bo poprzedzone ono było wieloma niezidentyfikowanymi dźwiękami. W nagłym przypływie paniki chwycił leżące na blacie chusteczki i rzucił się wycierać buty przyjaciela. Świetnie, nie minęło jeszcze pół godziny, a już zrobił scenę! Nie był pewien czy dobrze zarejestrował, ale barman chyba się z niego cicho śmiał. Masz za swoje, idioto! Trzeba było pożerać w mniej oczywisty sposób. Zanotował to sobie w umyśle.
Nie wiedział, że współlokator postanowi go odwiedzić podczas wykonywania własnych, nietuzinkowych obowiązków. Niemniej jednak nie spodziewał się wcześniejszej sytuacji - którą zażegnał przy pomocy zaklęć; Dima wpadał w kłopoty szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Ale wiadomo - a przynajmniej sam uzdrowiciel wiedział, gdy zmarszczył charakterystycznie brwi, starając się przede wszystkim dostrzec uraz oraz go naprawić w jakikolwiek sposób - Rosjanin miał tendencję wpadania w najróżniejsze kłopoty. Nie stwierdził tego oczywiście otwarcie - trzymał to dla siebie, trzymał to pod sklepieniem własnej czaszki, w organie zwanym potocznie mózgiem; nie mówił tego, co uznawał za zbędne, niemniej jednak gdyby mężczyzna śmiał się zapytać, z pewnością rzuciłby pełnoprawną, najszczerszą odpowiedzią. Uśmiechnął się szczerzej, gdy to udało się zażegnać problem, zaś anomalie nie stanowiły w żaden sposób katorgii w zakresie prawidłowego używania magii drzemiącej w rdzeniach różdżek, udając tym samym z towarzyszem do baru koktajlowego, gdzie mogli sobie coś wybrać. - Ej, Dima...! - zdołał powiedzieć, ale ostatecznie nie rozwinął tematu powiązanego z czarnym szczęściem towarzysza. Dosłyszał, nie był aż taki głuchy oraz stary, by zwyczajnie nie dostrzec tego, co wydostało się spomiędzy warg towarzysza. Pozostało nic innego jak zwyczajnie wzruszyć ramionami oraz oddać się, w rytmie melodii panującej na sali, do baru, gdzie mogli skorzystać z najróżniejszych trunków - a z jednym z nich Matthew miał zwyczajnie do czynienia. Obserwował, jak Dima zamawia drink. Nie był w stanie jednak odczytać, o co mu chodzi, niemniej jednak zauważył drobny zgrzyt, fałszywy akord - jakby coś jego towarzysz robił zwyczajnie na pokaz. Nie wiedział, że ten chce wywołać w nim pokłady zazdrości, nie wiedział, że ten chciał zwyczajnie udowodnić samemu sobie, że nie jest nim zauroczony. Nie wiedział o tym nawet - uzdrowicielowi należało mówić wprost, nie pojmował gier słownych, słabo kojarzył w związku z tym najróżniejsze fakty - widoczne dla innych, niewidoczne dla niego. A może zwyczajnie nie wiedział, że pała tym samym uczuciem do Cassanovy, który obecnie starał się zwrócić na siebie jakąkolwiek cząstkę mniej lub bardziej należytej agencji? Z początku nie zwrócił w żaden sposób uwagi na kelnera, prędzej skupiony był wokół współlokatora, aczkolwiek coś nie dawało mu spokoju. Pierwsze - koktajl, który zamówił, nie był w żaden sposób smakowity. Wiedział, że towarzyszujący mu mężczyzna jest po części świadom tego, co robi, ale że aż tak? Nawet sam pracownik znajdujący się za ladą zdawał się zaprzeczyć, zniechęcić, aczkolwiek ostatecznie uparty palant zwyczajnie wziął go do dłoni, chciał zobaczyć, jak smakuje. - Em, ja nie polecam tego- - zdołał jedynie powiedzieć, zanim ten wypluł zawartość drinka wprost na jego buty. Nietypowa sytuacja, Matthew miał ochotę teatralnie położyć dłonie na swojej talii, wzdychając ciężko. Ostatecznie jednak w ruch poszła różdżka - zaklęcie zdawało się zdziałać odpowiednie cuda; buty stały się ponownie czyste, gdy to Dima próbował je doczyścić nieszczęsnymi chusteczkami. - W porządku. Ja przez ten koktajl oplułem książkę. - przyznał się jak najbardziej szczerze, biorąc jakiś podsunięty przez barmana drink - kolejny, mimo porażki. Ten był inny, wyróżniał się swoim nietypowym kolorem, słabym (ze względu na problemy z tym zmysłem) zapachem mięty oraz truskawek. - Spróbujmy. - nie minęła chwila, gdy kompletnie zapomniał o Dimitrim, gdy odsunął go na drugi plan, podchodząc do lustra, nie wiedząc, że to także była wina barmana - najwidoczniej chcącego zaobserwować całą akcję w udziale dwóch mężczyzn. Spojrzał na siebie, poprawił włosy, przeczesał je opuszkami palców, nie mogąc uwierzyć, jaki to jest przystojny. Jak zajebiście dzisiaj wygląda. Jaką dziwną miłością pała do siebie, jak podejrzanym uczuciem obdarowuje własną sylwetkę, zarys mięśni, dobrze poukładane kosmyki, elegancki wrak, dojrzała brodę, nutkę perfum otaczających jego ciało... Że wygląda lepiej niż sam Dima.
Dima był właśnie w trakcie pucowanie butów Matta, gdy ten jak gdyby nigdy nic, zaczął się od niego oddalać. Spojrzał za nim zdezorientowany. Halo! No ja przepraszam bardzo, ja tu ci buty czyszczę, a ty sobie idziesz?! Oburzenie odmalowało się na jego twarzy. Niedbale rzucił chusteczki na blat, mamrocząc jakieś szybkie przeprosiny i ruszył za przyjacielem. Przystanął i patrzył, jak ten spogląda z uwielbieniem w lustro. Więc nie tylko jego drink był specjalny. Cóż, nie może powiedzieć, że go to dziwiło. W przeciwieństwie do Matta, nie miał oporów przed oparciem dłoni o biodra i ciężkim westchnięciem. Podniósł dłoń, w której trzymał ostatnią, jeszcze czystą chusteczkę. – Czekaj, wytrę ci, bo się ślinisz – przetarł kącik ust mężczyzny. Już nic więcej nie powiedział. Uznał, że to był wystarczający komentarz, więc założył ręce na piersi, oparł się o ścianę i czekał, aż Matt skończy się przeglądać. Wodził znudzonym już wzrokiem sali. Czuł się jak ubogi kuzyn (którym w sumie był). Miał na sobie garnitur, ale już mocno wytarty i zdecydowanie mniej elegancki od tych, które mógł tu zaobserwować. Ciemna, bordowa krata z domieszką granatu. Nieco ekscentryczny, no ale cóż, taki już był Dima. Dobrał do tego swój ulubiony (bo jedyny…), szmaragdowy krawat. Gdyby nie to otoczenie, czułby się wyjątkowo przystojny. A tak? Oczywiste było, że jest z „niższego stanu”. Czuł się prawie jak w Rosji podczas spotkania z tak zwaną rodziną. Spuścił nieco głowę, wbijając wzrok w buty tańczących na parkiecie ludzi. Nie wstydził się być biednym, po prostu nie lubił się do tego otwarcie przyznawać, nie przed obcymi. A teraz czuł się jak na afiszu. Pewnie jak zawsze przesadzał. Jest tylko jeden sposób, żeby odzyskać swoją pewność siebie. Pokazać im swoje kocie ruchy na parkiecie! Na pewno nikt nie tańczy tak, jak Dima! Zapominając o wpatrzonym w lustro Mattcie, ruszył przed siebie, wprost w tłum roztańczonych osób. Jego ciało wyginało się w rytmie muzyki, być może bardziej odważnie, niż pozwalała przyzwoitość, ale hej, Dimitri, po co ci wstyd? Odrzuć go i baw się świetnie, nie? Tak to zawsze działało. Co chwilę, kątem oka sprawdzał czy Matt się nie zgubił. Gdy jego wzrok w końcu odkleił się od własnego odbicia, Dima zdecydował się na najśmielszy ruch. Wygiął się do tyłu, ałć, nawet trochę za bardzo! Ale hej, co my tu mamy? Dziesięć galeonów? Kto by pomyślał? Myk, myk, szybciutko powrócił do pozycji wyprostowanej i niby z przypadku schylił się w odpowiednim miejscu, niby dyskretnie chowając pieniądze do kieszeni. Nikt nic nie widział. Zdecydowanie nikt. Po tym incydencie cichaczem zszedł z parkietu. Tak na wypadek jakby jednak ktoś zauważył. Wydarzenie towarzyszące: Taniec Wylosowane kostki:3 Zdobycze: złamany ząb, zraniona duma, 10 galeonów na pocieszenie
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Można w to wierzyć lub nie, lecz Bridget nienawidziła sprzeczek. Zawsze były one dla niej dużym obciążeniem emocjonalnym i przeżywała je znacznie bardziej, niż powinna. Te z Ezrą należały do kłótni wysokiego kalibru. Nikt tak jak Krukona nie potrafił cedzić jadu przez wyszczerzone w uśmiechu zęby. Pozorna wymiana zdań potrafiła zmienić się w pole bitwy i właśnie tak stało się teraz. Bridget nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji do chwili, w której odzywka Basila nie uruchomiła jej byłego chłopaka... w tej zły sposób. Dostrzegła złowieszczy błysk w jego oku i jedyne, o czym marzyła, to szybki obrót i teleportacja poza teren Ministerstwa. Stojący z tyłu Leonardo wcale nie poprawiał sytuacji. Spojrzała ukradkiem na Basila, jakby chciała go przeprosić za znalezienie się w takim położeniu. Modliła się w duchu, żeby nie podejmował próby dyskusji. Choć było jej głupio przez te myśli, obawiała się szczerze, że w słownych potyczkach przegrałby sromotnie. - Mam nadzieję, że dojrzewanie dosięgnie kiedyś Ciebie - odparła szybko, a policzki jej delikatnie poczerwieniały. - Degustujące jest to, co teraz robisz. Odpuść - dodała po chwili, czując jak jej serce przyspiesza bieg, a jej postać zalewa fala gorąca. Doskonale wiedziała, co w tej chwili chciał osiągnąć - sprowokować Basila, sprowokować ją, zdyskredytować ich związek, zawstydzić ich, wytknąć różnicę wieku i pławić się w fali upokorzenia i złości, którą by go zalali. Bridget znała go jednak na tyle dobrze, że przejrzała jego zamiary. Nie pierwszy i nie ostatni raz stosował wobec niej podobną taktykę. Tym razem po prostu chciała to uciąć, urwać tę prowadzącą donikąd dyskusję. Nie była tego warta. Słysząc natomiast kolejne słowa to brewka Puchonki powędrowała w górę, a jej spojrzenie automatycznie uciekło w kierunku @Leonardo O. Vin-Eurico. - Nic dziwnego, że zrobiłeś to samo... - też nie potrafiła się powstrzymać. Mówiła to ze wzrokiem wbitym w oczy ćwierćolbrzyma, po czym po raz kolejny uśmiechnęła się fałszywie. Ezra potrafił obudzić w niej prawdziwe demony... Złapała Basila za rękę, drugą dłonią złapała sukienkę, po czym szybkim rokiem skierowała się poza obszar parkietu, po drodze muskając Krukona ramieniem, który był bardzo prostym sygnałem - odsuń się. Od niej, od Basila, od ich związku i życia. Czuła, że biło od niej gorąco dopiero co wzbudzonych, bardzo silnych emocji. Gdy znaleźli się wystarczająco daleko od tańczących par, odwróciła się przodem do Basila i po prostu pocałowała go. - Przepraszam za to - powiedziała, patrząc na niego z niemą prośbą wybaczenia jej całej tej niepotrzebnej potyczki. Z jednej strony zastanawiała się, czy to był odpowiedni moment na powiedzenie mu, kim był dla niej Ezra Clarke, z drugiej jednak chciała bardzo szybko rozwiać wiszące nad nimi burzowe chmurki, by mogli po prostu cieszyć się balem, wspólnie spędzanym czasem i nadejściem nowego roku. - Może usiądziemy coś zjeść? Jestem już głodna - dodała, skinąwszy głową w kierunku zastawionych do posiłku stołów.
Wydarzenie towarzyszące: tańce, ale zmierzamy do jedzonka Wylosowane kostki: - Zdobycze: 1pkt DA
Nie wiedział, nie był w stanie skojarzyć najprostszej rzeczy, kiedy to przyglądał się własnemu odbiciu w lustrze. Nie był w stanie stać się świadomym tego, że barmar podał mu zwyczajnie odpowiedni drink do odpowiedniej sytuacji. Przyglądał się własnemu odbiciu, nie mógł uwierzyć, jak to dzisiaj wspaniale wygląda - jakby znajdował się w transie, nie reagował na żadną z możliwych sytuacji; nie reagował na zniesmaczone spojrzenia osób znajdujących się tuż nieopodal niego, nie zwracał uwagi na to, że przed chwilą pozostawił swojego partnera samego. Jakby nie było - eliksir stał się jego kluczowym napędem do działania, powodował, że myślał o mniej lub bardziej nietypowych rzeczach, stawał się typowo zatracony w sobie, kiedy to przejechał dłonią po tych niesfornych, kędzierzawych włosach. Dopiero potem zarejestrował chusteczkę, zarejestrował to, co robi jego towarzysz, co powiedział. Czy naprawdę się ślinił? - Proszę? Chyba aż tak się nie ślinię... - powiedział, zanim zdołał oczywiście cokolwiek zrobić. Jeszcze chwilę przy lustrze spędził - widocznie nie zwracając zbytnio uwagi na to, że został potraktowany dosłownie niczym dziecko. Na szczęście nie trwało to zbyt długo - zbyt dużo też tego drinka nie wypił, zatem efekt był znacznie słabszy, niż ktokolwiek byłby w stanie przypuszczać - zanim oczywiście odnalazł Dimitriego na parkiecie. W międzyczasie błąkał po najróżniejszych labiryntach, starał się go dostrzec, spokojnym krokiem przemierzając przez całokształt osób bawiących się w rytm muzyki. Ta z czasem jednak stała się zaskakująco spokojna - kojąca zmysły, wzbudzająca przyjemne uczucia. Tym samym ilość sylwetek przemierzających przez salę zdawała się zmniejszyć - ich dynamika nie rzucała się aż nadto w oczy. Dopiero potem, po kilku obchodach, znalazł właśnie jego - towarzysza, o którym zupełnie zapomniał, aczkolwiek nie wiedział, co się następnie stanie. Do czego to wszystko doprowadzi. Nie wiedział, czy Amortencja była kłamstwem, czy może najprawdziwszą prawdą, kiedy to uśmiechnął się doń delikatnie, jakby chcąc tym samym zaprosić mężczyznę do tańca. Kiedy to był pod wpływem eliksiru, kiedy ten objął jego umysł bardziej niż umysł należący do Dragovicia; nie wiedział, co się dzieje, nie był świadom, aczkolwiek ostatecznie, nie zwracając nawet uwagi na to, jak to może wyglądać; pierwsze chwycił go za dłoń, splatające palce bez problemu dały do zrozumienia, że chce z nim zatańczyć - owijające się delikatnie wokół tych należących do Dimitriego, znajdował się w niemalże najprawdziwszym transie. Przybliżył do siebie, ostrożnie, z widoczną dozą ostrożności, aczkolwiek wystarczająco blisko, by przekraczało to granicę prywatności osobistej - położył dłoń na talii, zachęcając do kołyszącego tańca. Gdyby tylko wiedział, że to było działanie najprawdziwszej amortencji, już przestałby - później dopiero będzie musiał zmierzyć się z konsekwencjami własnych czynów, wszak pierwsze przytulił współlokatora, a potem odważył się na jeszcze bardziej kompromitujący czyn. W pewnym momencie puścił dłoń, skierował własne dłonie w stronę skroni przyjaciela, pogładził przez chwilę włosy opuszkami palców. Były miękkie, były charakterystyczne, były przyjemne w dotyku - uzdrowiciel mimowolnie rzucił delikatnym, miłym uśmiechem. Zapewne już czerwona lampka by się zapaliła w głowie Matthewa, niemniej jednak zdawał się być obecnie nieobecny - nie zwracając na to zbyt szczególnej uwagi, umiejscowił następnie wargi w stronę czoła, składając na nich prosty, nieskomplikowany pocałunek. Nie wiedział, co jeszcze dokładnie zrobił.
Dotyk ust Vivien jest zaskoczeniem, bo choć nie jest to pierwszy raz to publiczna czułość z jej strony wciąż jest dla mnie czymś nowym. Nie pozwalam sobie jednak na zbytnie folgowanie w tej kwestii - wiem, że warto łapać takie momenty, wciąż jednak obawiam się, że ją przestraszę. Jej zaufanie jest tak delikatne, a ja boję się, że mój pochopny ruch może doprowadzić do straty. - Ty dla mnie też - mówię prosto, może zbyt mało wymownie, ale nie stać mnie na więcej. Serce bije mi szybciej i czuję się naprawdę szczęśliwy. Wiem, że przed nami jeszcze długa droga, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że młoda Ślizgonka każdego dnia wyciąga ze mnie to co najlepsze. - Może zatańczymy? - pytam w końcu, wciąż lekko speszony gdy słyszę jedną bardzo znaną piosenkę Felix Felicis, którą oboje bardzo lubimy. Już po chwili wirujemy na parkiecie niczym zawodowcy. Widzę, że ludzie spoglądają na nas z zainteresowaniem, ale nie zwracam uwagi. Patrzę tylko na nią. Do momentu kiedy muzyka gra nie odwracam wzroku od jej falujących włosów i roześmianej twarzy. Dopiero gdy melodia się kończy stajemy na moment by odsapnąć. Wtedy dostrzegam @Dorien E. A. Dear i @Aurora C. I. Dear. Macham im zachęcając do podejścia.
Wydarzenie towarzyszące:Taniec Wylosowane kostki:3 Zdobycze: Kulka skrzeloziela, punkt z DA
Był już w połowie drogi pod ścianę, gdy Matt ponownie porwał go na parkiet. No cóż, tego się zdecydowanie nie spodziewał. Szczególnie po człowieku, który jeszcze chwilę podpierał ścianę i, o zgrozo, czytał książkę. Dima ugryzł się w język zanim zdążył powiedzieć jakąkolwiek kąśliwą uwagę. Dobra, w sumie może jeszcze chwilę potańczyć. Tego, co nastąpiło chwilę potem już jednak za nic w świecie by nie wymyślił. Matthew Alexander chwycił go za rękę, tym samym zapraszając do wspólnego wolnego tańca. Dimitri zesztywniał i rozejrzał się wokół niespokojnie. Może on nie miał wstydu, ale Matt to co innego. Już wystarczy, że opluł mu buty i kazał naprawiać zęba w kącie sali konferencyjnej. Krótko mówiąc, skompromitował go. Nie martwił się o swoją reputację, bo takowej w sumie nie posiadał, ale Matt… - Coś się stało? – zagadnął w końcu. Mózg nie przyjmował wyjaśnienia, że ten mógłby ot tak, z własnej nieprzymuszonej woli chcieć z nim tańczyć do powolnej, prawie że romantycznej muzyki. Poprawka, że w ogóle chciał tańczyć. Z kimkolwiek! Matthew to ta osoba, która zawsze podpiera ściany i uśmiecha się niezręcznie. Dimie nie podobał się obrót sprawy. Bardzo mu się nie podobał. Nie był na to przygotowany. Przecież gdy tylko przyjechał, poprosił Matta o unikanie dwuznacznych sytuacji. Jak miał to interpretować? Powinien się cieszyć? Nie! Jasne, że nie! Mężczyzna nie mógł mieć niczego podobnego na myśli. Przez całą ich znajomość, nie wyrażał zainteresowania kompletnie żadną osobą, dlaczego miałby zwrócić uwagę na Dimę? Przecież Dimitri był skończonym palantem, który nie potrafi się zachować, który wtargnął do jego domu i na siłę karmi go paskudnymi zupami, dyryguje nim jakby to Matt był gościem, jak można na dłuższą metę lubić trzeźwego, marudnego Dimę?! I wtedy został przytulony. To musi być żart. Okrutny żart, żeby zmusić go do wyjazdu. Poddawał się wszystkiemu, co robił Alexander, zbyt pogrążony we własnych myślach, by w jakikolwiek sposób zareagować. Wszystko działo się przeraźliwie szybko. Jego dłonie na twarzy Rosjanina, jego powoli zbliżająca się twarz, jego zapach- piżmo i dzika róża… Och! W głowie Dimy coś zatrybiło. Amortencja? To by… To by mogło wszystko wyjaśnić. Odetchnął. Tylko dlaczego nagle poczuł tak głęboki smutek? Nie chciał być całowany w czoło. Nie chciał być przytulany, dotykany, bo to wszystko dawało mu jakąś nadzieję. Przecież już zdecydował, że niczego między nimi nie będzie. To zbyt trudne, za głupie. Nie powinien z nim mieszkać. Już nie. Patrzył na niego z nagle bardzo poważnym wyrazem twarzy. Matt stanął na nogi. Radzi sobie. Chyba czas wracać do rutyny, do starej rudery, w której mieszkał do tej pory. Szkoda. Miło było przez te ostatnie miesiące. Nie mniej jednak za bardzo sobie pofolgował. Nie powinien tu przychodzić. – Przepraszam cię na chwilę! – wydukał. Wyswobodził się z uścisku i ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku. Gdy już był pewien, że zniknął w tłumie, przystanął i rozejrzał się dookoła. O! Fotobudka. Tam nikt go nie będzie musiał oglądać. Władował się do niej, oparł głowę na dłoniach i czekał, aż emocje z niego ulecą. Najchętniej zacząłby krzyczeć, ale to nie było opcją. Nie był pewien jak dużo czasu spędził w budce, ale w końcu z zamyślenia wyrwało go stukanie. - Panie, ile tam będziesz siedział! Inni też chcą skorzystać! – odezwał się nieznajomy, chrypliwy i bardzo niski głos. Dima prawie podskoczył. Dobra, czas zrobić sobie zdjęcia, tak dla niepoznaki. Wcisnął odpowiedni guzik i za bardzo się nie starając, rzucił kilkoma pozami. Wygramolił się z budki i sięgnął po zdjęcia. Cóż, trzeba przyznać, że udane. Nieco smutne. Za smutne na jego skromny gust, no ale nie można mieć wszystkiego. Chyba czas się zwijać. Po tym ostatnim tańcu niepokój i bezpodstawne uczucie bycia obserwowanym nie chciały go opuścić. Dimitri skierował się w kierunku wyjścia. Super, stracił dziesięć galeonów i dwie godziny życia. Oczywiście, gdyby wliczać w to spacer po zimnych ulicach, który miał zamiar zaraz odbyć. Zniknął dokładnie tak, jak się pojawił- niespodziewanie i po cichu.
[zt]
Wydarzenie towarzyszące: Fotobudka Wylosowane kostki:3 Zdobycze: złamany ząb, zraniona duma, 10 galeonów na pocieszenie i zestaw bardzo przystojnych zdjęć
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie wiedział, do czego się dokładnie przyczynił, gdy amortencja zaczęła zbierać jak największe wówczas żniwa. Nie spodziewał się, że charakterystyczny zapach wpłynął na jego rozumowanie, na jego zainteresowanie (chwilowo) Dimą, którego porwał do spokojnego, niemalże jednoznacznego tańca. Dłoń na talii, palce oplecione wokół tych należących do partnera podczas zmiany utworu na łagodniejszy, a przede wszystkim spokojniejszy. Chciał przy nim być - chciał go zatrzymać przy sobie, chciał go mieć przy sobie - istnie samolubne myśli przedostały się wprost do organu znajdującego się pod sklepieniem czaszki, gdy był pod wpływem eliksiru. Najgorsze, co może być - świadome podanie go, by następnie spoglądać na to, jak świat płonie, jak nadzieja zanika, jak ciemność pożera ostatecznie światło, powodując istną destrukcję, wręcz armageddon. Nie był świadomy własnych czynów, działał pod wpływem najprostszego z eliksirów, aczkolwiek najskuteczniejszego ze wszystkich możliwych - Veritaserum przy Matthewie nie miało żadnego znaczenia. Tylko wzmagałoby ilość wydawanych na światło dzienne informacji; tańcząc i kołysząc, nie wiedział jeszcze, co tak naprawdę się stało. Oczywiście znał drobną tajemnicę Dimitriego, która w świetle działania magii zdawała się kompletnie zaniknąć; obiecywał także, że uniknie jakichkolwiek sytuacji, jakichkolwiek słów, które mogły zwyczajnie spowodować, że ten nabierze jeszcze większego dystansu. Zielone tęczówki spoglądały w stronę mężczyzny, który najwyraźniej mu się podobał - przynajmniej na parkiecie - pod względem fizycznym; nie bał się zatem przełamać tej drobnej granicy, nie bał się w żaden sposób przybliżyć go do siebie, uwięzić delikatnie w widocznym uścisku, przełamać się do rzeczy, do której by się zwyczajnie nie palił. Kolejne słowa słabo co do niego dotarły; dopiero fakt, że Dima znikał z jego pola widzenia, zadziałał niczym kubeł zimnej wody, który wylądował na jego kędzierzawych włosach. Wybudzony z transu, w jakim wcześniej musiał się znajdować, zauważył, co zrobił - drżącymi dłońmi szukał w międzyczasie różdżki, którą mógłby cokolwiek zdziałać, by móc dowiedzieć się, gdzie trafił jego towarzysz. - Dima! - zdołał powiedzieć, wydusić z siebie, aczkolwiek na nic się to nie zdało; nie bez powodu zatem skierował zaklęcie w jego stronę, jakoby chcąc to wszystko wytłumaczyć. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co nim kieruje, niemniej jednak nie zamierzał tego wszystkiego tak zostawić; chrzanić bal, pomyślał we własnej głowie, rzucając zaklęcie. - Sequemini. - zdołał wydukać, zdołał w jakikolwiek sposób zadziałać na swoją korzyść, widząc ślady, które pozostawił towarzysz; najwidoczniej korzystający z uroków budki fotograficznej. Obecnie się do niej nie przybliżył, obecnie nie zamierzał w żaden sposób zmuszać go do rozmowy; dopiero gdy ślady zaczęły obejmować wyjście, ruszył za nim, przykrywając się odebranym płaszczem. Był idiotą.
Półwila dość prędko poradziła sobie z raną, wiec wspólnie podjęliśmy decyzję o tym, że już pora na jedzenie. - Chyba nie - zaśmiałem się - Praca jest męcząca, ale właściwie wolę to niż przesiadywanie na zajęciach Begmanna czy Craine'a. Skierowaliśmy się w stronę stołu by zjeść posiłek. Odnalazłem wizytówki z naszymi nazwiskami i odsunąwszy krzesło Odetty zająłem miejsce. Od razu poczułem jak próbuję roztaczać czar - w moim przypadku jego działanie było ograniczone, niemniej jednak siedzący nieopodal urzędnicy niemal szaleli z zachwytu. Uważałem to za lekką złośliwość z jej strony, niemniej jednak nie zamierzałem tego komentować, skwitowałem to jedynie śmiechem. Po chwili dostrzegłem, że dziewczyna lekko unosi się nad krzesłem. Już chciałem kombinować jak ją ściągnąć, ale poradziła sobie sama, mogłem więc spokojnie zatopić żeby w kremówce, która sprawiła, że poczułem się wyjątkowo błyskotliwie. - Dziwne? Czy ja wiem? Na pewno bardzo napompowane - rzuciłem by po chwili, niby przypadkiem dorzucić ciekawostką z mojego dzieciństwa - A wiesz, ze we Francji chleb odkłada się na stół, a nie na talerz? Kontynuowaliśmy posiłek słysząc, że powoli zaczynają się licytacje.
Wydarzenie towarzyszące: Kolacja Wylosowane kostki:5 Zdobycze: 10g, przypominajka, punkt do dowolnej umiejętności
Wydarzenie towarzyszące: licytacja! Wylosowane kostki:7, mam badyla Zdobycze: 100g
Świat zwalniał, świat deformował się, świat oszalał; sekundy, jak ciężkie krople spływały wciąż ulotnością wśród zatracenia poczucia. Zapomniał - przez krótki moment o miejscu, wyrzucił z czaszki świadomość pobliskich osób; spojrzeń, które z pewnością - zdołały licznie osiadać na ich sylwetkach. Przez moment nic nie istniało; nic, oprócz tylko - nieznanej dotąd bliskości kobiecych warg, napotykanych w niespodziewanym, lekkim ich pocałunku. Byli zaledwie marionetkami magii - bez własnej woli, zgubieni, skazani na piętno losu. W jednym odruchu, palące w środku, narcystyczne uczucie wyparowało; podświadomie, delikatnie - dłonie objęły ją w talii. Gdy oprzytomniał (oprzytomnieli?) nie było już najmniejszego odwrotu. W ułamku chwili, spoglądał, pełen zdziwienia malującego się w jasnych kręgach tęczówek; pełen szczerej nieświadomości rozgrywających się zdarzeń. Ręce, ponownie, ułożone miał przyzwoicie wzdłuż ciała. Przy zdrowych zmysłach nie czyniłby tego tutaj; podobnie zresztą też ona - nie wystawiłby Therrathiél na lawinę uformowanych pogłosek. Aurora była niezaprzeczalnie piękną kobietą; kobietą, do której był w stanie żywić uczucie ponad zwyczajną, zdystansowaną sympatię. Nie wykraczał niemniej nigdy ponad wiążące ich konwenanse - słabość męskiego pierwiastka zdołała stanowić tutaj odrębną kwestię. Mógłby okazać wstyd. Skruchę. Nie, nie mógłby. Powinna pośrednio odczytać z jego postawy prawdę. To nie była ich wola; to był chichot losu. Musieli wybrnąć; ponownie się dostosować, zlać z mozaiką tłumu. Nie ściągać - większej ilości spojrzeń. - Zaczęła się licytacja - zauważył więc wkrótce, chcąc zręcznie wyjść z obecnego więzienia; bez skazy zdenerwowania, bez nadmiernego pośpiechu. Również, postanowił być uczestnikiem - wylosowanie księgi, w której tworzeniu brał udział, byłoby przeogromną ironią losu. Całe szczęście, w dłoniach Bergmanna zjawiło się coś innego. - Wydaje mi się, że znam tę roślinę - powiedział cicho - kojarzył, jakby przez mgłę (był beznadziejnym zielarzem). O zgrozo, miał całkowitą rację; podszedł do niego niedługo później, zapalony magibotanik. Zaoferował w zamian aż sto galeonów - była to absolutnie konieczna do skorzystania okazja. - Który z przedmiotów udało się tobie zdobyć? - dopytał się towarzyszki. Musieli zachowywać się naturalnie. Cholera jasna. (Spoglądaj na nią tak samo jak spoglądałeś zazwyczaj.)
Odetta Lancaster
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : Długie, jasne blond włosy- nigdy nie nosi ich upiętych; przenikliwe spojrzenie; roztaczana aura wili
- Och, przestań – rzuciła przekornie i obdarzyła Lysandra uśmiechem, bezczelnie przesuwając wzdłuż jego żuchwy smukłym palcem. - Wiesz jak bardzo profesorowie są podatni na urok? Zresztą, na pewno jesteś tego świadomy, choć na wykładowcach transmutacji jeszcze tego nie próbowałam – głos Odetty brzmiał niezwykle poważnie, bo czy nie byłaby to zabawa? Dla niej nie było granic, żaden temat oparty o emocjonalność nie zacierał się zbyt bardzo, a możliwość zbliżenia się do dojrzałego mężczyzny z pewnością byłaby niezapomniana, lecz… Nie była okrutna. Pamiętała gniew Rileya, który opanował ją na lekcji Cromwella. - Myślisz, że wyleciałabym za romans? Kto nie ryzykuje – nie żyje, a przecież codzienność niosła za sobą ogrom intrygujących sytuacji. Towarzystwo Zakrzewskiego było odpowiednie, choć niewątpliwie irytowały ją spojrzenia mężczyzn i kobiet, który nie były stuprocentowo oddane samcom. Pokręciła nawet z dezaprobatą głową, co by dać odczuć partnerowi, że ta zabawa nie jest aż tak fajna, skoro wszystko przychodzi tak łatwo. - Myślisz, że dzięki mnie dostaniesz awans? Jeśli chcesz – z rozkoszą porozmawiam z twoim przełożonym – szepnęła mu wprost do ucha, mimowolnie zahaczając wargami o jego skórę policzka. Nie robiła tego z premedytacją, ale obecna nuta zazdrości przy stole byłaby wskazana dla pociągnięcia tego w stronę pikanterii, aniżeli sztampowości. - Podobało ci się we Francji? – zagaiła, po czym upiła łyk czerwonego wina. - Możemy zawsze wprowadzić na angielskie salony, trochę innej kultury – zaproponowała, bo cóż im szkodziło, skoro i tak wszystko ujdzie im płazem.
Wydarzenie: kolacja Kostki: nie rzucałam Przedmioty: 1 punkt do DA
Miała ochotę parsknąć śmiechem. Zawsze irracjonalnym było dla niej, jak łatwo można było urazić męskie ego. I oczywiście każdy mężczyzna, musiał zawsze pokazywać się w lepszym świecie. Często byli cholernie narcystyczni, ale w tym przypadku Dianie takie zachowanie nie przeszkadzało. Uśmiechnęła się jednak tylko. Wydawało się, że taka odpowiedź byłaby wystarczająca, ale D sobą by nie była, gdyby nie postanowiła dodać czegoś jeszcze. W końcu miała ten niewyparzony język, bardzo dobrze wszystkim znany. -W takim razie chodź "duży" przystojny studenciaku. To zaskakująco dziwne, jak swobodnie się tutaj czuła. Nie podejrzewała, że coś takiego będzie mogło mieć miejsce. Iva jakby wycofała się w głąb jej umysłu, kompletnie niezadowolona z miejsca i sytuacji w jakiej się znalazła. I dobrze, nie wychylaj się dzisiaj. mruknęła do niej D, jakby chcąc się upewnić, że na ten wieczór ma z głowy towarzystwo siostry. Rzuciło jej się w oczy, że jej towarzysz był równie wielkim zwolennikiem tatuaży co ona sama. Tym razem po prostu parsknęła już śmiechem. Kto by pomyślał, że przez kompletny przypadek spotka kogoś tak wizualnie do niej dopasowanego. Ona sama z pewnością nawet by nie sądziła, że coś podobnego może mieć miejsce. A tu proszę; los lubił płatać różnorakie figle. -W takim razie, nie mogę sobie i Tobie tego odmówić. - skomentowała tylko, kiedy postanowił spędzić ten wieczór z nią. Ciężko nie zauważyć, że poczuła się mile połechtana. Od razu było widać, że to jest ten typ faceta, że gdyby tylko zechciał, mógłby mieć każdego, nie ważne czy faceta, czy dziewczynę. Przyszła pora, aby się przedstawić, bo trochę głupio by było do końca wieczoru pozostać względem siebie kompletnie anonimowymi osobami. -D... znaczy się Diana Hazel. - miała dziwny nawyk, że osobom nie związanym z jej pracą przedstawiała się jako D. Tylko że chyba w tym wypadku nie powinna tak robić. Stąd też poprawienie samej siebie i dodanie całego imienia. Uniosła jedną brew słysząc jego propozycję. Bar z drinkami wydawał jej się ciekawy od samego początku. Tylko że bała się alkoholu, który mógłby tam być. Sama raczej od niego stroniła. Jedynym jej nałogiem było palenie. Chociaż w sumie, kieliszek szampana jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodził... -Jasne, chodźmy! - skomentowała krótko i ruszyła we wskazanym przez chłopaka kierunku. Na miejscu okazało się, że na blacie barowym stała już cała gama przeróżnych przygotowanych wcześniej drinków. Dianie trafił się taki, którzy wyglądał jakby ktoś do kieliszka nalał szlamu. Konsternacja na jej twarzy była jednoznaczna: w ogóle nie zamierzała wziąć tego do ust! Tylko że jakiś dziwny wzrok barmana sprawił, że postanowiła upić niewielki łyczek. Okazało się, że wcale nie był taki zły ten napój, dlatego napiła się go odważniej. I to był błąd. Coś ewidentnie utknęło w jej gardle! Zaczęła kasłać, a oczy zaszły jej łzami. Po chwili udało jej się wypluć coś zielonego na otwartą dłoń. -Co to kurwa jest... - wydyszała przyglądając się zielsku. Dopiero po chwili rozpoznała w nim skrzeloziele. Spojrzała na swojego towarzysza, wzrokiem jakby przynajmniej on dodał to ziele do jej napoju. -Kto normalny daje coś takiego do drinka?! - nic dziwnego, że była poddenerwowana, przed chwilą prawie się udusiła!
Wydarzenie towarzyszące: Bar koktajlowy Wylosowane kostki:6 Zdobycze: 100g, skrzeloziele
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Bardzo jej się podobała myśl, że ten wieczór nie spędzi w samotności w Londynie, tylko w towarzystwie Remora. Kiedy przybyła do Wielkiej Brytanii, ten człowiek stał się dla niej kimś na kształt przyjaciela. Był jej cholernie pomocny i w zasadzie robił to bezinteresownie. Dlatego właśnie uważała, że wieczór w jego towarzystwie, po prostu musiał być uznany za udany, nie było innej możliwości i tyle! Uśmiechnęła się w uroczy sposób, kiedy skomplementował jej strój. Nie zamierzała przyznawać się do faktu, że baaardzo długo nie mogła się zdecydować w co tak naprawdę powinna się ubrać. Nie wspominając o tym, że wcześniej przejrzała przynajmniej z dziesięć różnych sukienek, nie będąc pewną, która będzie tą idealną na dzisiejszy wieczór. -Cieszę się, że Ci się podoba. W sumie założyłam pierwsze co znalazłam w szafie. - machnęła lekceważąco ręką, próbując nie zdradzić całą sobą, że tak naprawdę to gówno prawda. To miało pozostać jej małą, słodką tajemnicą. Ochoczo przyjęła propozycję udania się do baru. Czuła się mocno zestresowana tym wszystkim i ludźmi wokół niej, dlatego uznała, że jeden drink na rozluźnienie nie zaszkodzi. Chociaż jako przyszły sportowiec, nie powinna pić alkoholu. Jednak obecność Remora przy jej boku, sprawiała, że czuła się o wiele pewniej i spokojniej. -Jasne, chodźmy! - uśmiechnęła się i ochoczo przytaknęła. Ruszyli przez tłum w stronę baru. Obecność Remora obok niej była o tyle przyjemna, że jako osoba tak wysoka, bez problemu przedostawał się przez tłum. Ludzie pierzchali przed nim, by przypadkiem ich nie staranował. Silvia nie dziwiła się temu zachowaniu, sama pewnie robiłaby podobnie, gdyby nie była jego partnerką, a kogokolwiek innego na tej sali i spotkała kogoś takiego, jak Remor. Sięgnęła po jeden z drinków przygotowanych przez barmana. Miał ciekawą nazwę: Malinowe Westchnienie. Puchonka lubiła maliny, więc nic dziwnego, że ochoczo go spróbowała. Poczuła słodycz na podniebieniu i ciepło grzejące jej przełyk, pewnie przez zawartość alkoholu. Spojrzała na Remora z uśmiechem, kiedy właśnie to się stało. Poczuła się jakoś tak inaczej. Może trochę pewniej. Może trochę bardziej seksowna. Pewne było jedno: Remor zmienił się w jej oczach. Nigdy nie patrzyła na niego w ten sposób. Stał się cholernie pociągający, nic dziwnego, że dziewczyna nie mogła się oprzeć. Dlatego właśnie wspięła się na palce i objęła mężczyznę ramieniem wokół szyi. Musiała użyć trochę szyi i pewnie też przez szok wywołany jej zachowaniem schylił się on na tyle, że dziewczyna mogła łapczywie wpić się w jego usta. Pocałunek był wspaniały! I otrzeźwiający jednocześnie. Bo dopiero po chwili zrozumiała, CO ONA DO CHOLERY ZROBIŁA!
Wydarzenie towarzyszące: Bar koktajlowy Wylosowane kostki:Kostki Zdobycze: Wstyd. Dużo wstydu.
Nie był wielkim fanem eliksiru pieprzowego, ale po kolejnych łykach sączonych niespiesznie zdążył się przyzwyczaić. Dopóki był w nim choć gram alkoholu, mógł dotrwać do dna. Zerknął przelotnie na Silvę, która udała się po swojego drinka i widząc ją z czymś soczyście różowym, założył z góry, że to pewnie coś owocowego i lekkiego. Jeden z tych kobiecych, delikatnych drinków. - Zaaklimatyzowałaś się już w Londynie? Ostatnio zgubiłaś się na Pokątnej, myślałem, że osiwieję. Całe szczęście, że nie trafiła wtedy na Nokturn. Łatwo tam o kłopoty, zwłaszcza gdy jest się samotnie spacerującą, nieświadomą dziewczyną z innego kraju. Znalazł ją później przy sklepie miotlarskim, choć miał wcześniej podejrzenie, że zniknęła gdzieś w w jednym ze sklepów odzieżowych. Silva skupiła się na swoim drinku, za to Remor dyskretnie wylał resztę swojego do jednej z donic z choinką, uznając, że ten drink nie był warty by męczyć się z nim dłużej. W domu miał nienapoczętą butelkę ognistej, więc prawdopodobnie po powrocie zajrzy jeszcze do szklanki zanim położy się do spania. Taki przynajmniej miał plan. - Jeżeli chcesz, możemy... - urwał, bo dziewczyna akurat pociągnęła go mocno za szyję. Nie wiedział, czy straciła równowagę, czy chciała mu coś powiedzieć, więc odruchowo nachylił się by usłyszeć cokolwiek pomimo hałasu jaki panował wokół. Wtedy też stało się coś wyjątkowo nieoczekiwanego. W jego wyobrażeniu nigdy nie pojawiła się nawet podobna myśl, nigdy nie postrzegał jej jako kogoś więcej niż tylko znajomą. Bardzo młodą znajomą, na dodatek. Być może dlatego z początku w ogóle nie zareagował, gdy Silva pociągnęła go do pocałunku. Później natomiast zareagowało i ciało, korzystając z chwilowego braku spójności myśli, odpowiadając na tę próbę kontaktu w podobny sposób. W końcu był mężczyzną, nie był ani ślepy ani ułomny. Zapach perfum, dotyk i bliskość zdążyły zrobić swoje, nim nie zorientował się, że zupełnie nie powinien był. Wyprostował się, a jej ręce straciły z nim kontakt. Patrzył na nią z mieszaniną niezrozumienia i zaskoczenia, a gdy ochłonął, sięgną ręką do swojego karku, próbując znaleźć jakąkolwiek przyczynę jej zachowania. - To było...?
- Zależy jak bardzo byłby niedyskretny. Zawsze mogłabyś spróbować rzucić czar na Bennett, żeby Cię nie wyrzuciła - rzuciłem starając nie przywoływać do pamięci jak wielką odpowiedzialność niesie za sobą nadmierna manipulacja urokiem. Byłem chyba najlepszym przykładem na to, że dar kwi wili niósł ze sobą przekleństwo. - Myślę, że chyba potrafię sobie załatwić awans, ale dzięki za troskę - odparłem z uśmiechem, by lekko odchylić połę marynarki i pokazać jej przypiętą do koszuli odznakę aurora, która zastąpiła błyszczący tam do nie dawna znaczek charakteryzujący młodszych aurorów. Wbrew pozorom nie musiałem korzystać z wilowatego uroku bu to osiągnąć - naprawdę ciężko się napracowałem, ale nie zmieniało to faktu, że nie miałem nic przeciwko żartom - Gdyby mój szef nosił spódnicę pewnie byłoby łatwiej. Byłem naprawdę zadowolony z jej towarzystwa - grała ze mną w dziwną grę, która w gruncie rzeczy mi odpowiadała. Mogłem przerzucać się półsłówkami i sugestiami z kimś kto był ze mną na równi, bez bycia ofiarą mego uroku. - Nienawidzę Francji - odparłem nie siląc się na ułagodnianie form, bo nie czułem potrzeby krycia się z niechęcią - Wychowywałem się tam. Moja francuska macocha była najgorszym człowiekiem jakiego znałem i za żadne skarby by tam nie wrócił. Nie gadajmy o tym, może pójdziemy na licytacje? Dokończyliśmy posiłek i zmierzyliśmy w stronę ludzi energicznie przerzucających się cenami. Moją uwagę przykuło wyjątkowo drogie wino pochodzące z Bułgarii. Licytacja nie była szczególnie zajadła, więc udało mi się je zdobyć w bardzo korzystnej cenie.
Wydarzenie towarzyszące: Kolacja Wylosowane kostki:8 Zdobycze: 10g, przypominajka, punkt do dowolnej umiejętności, wino, Rossidi Orange 2015
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Dotyk jego warg namiętny w swej delikatności był dla mnie jak odkrycie nowego lądu, zaś splot dłoni ułożony na mojej talii sprawiał, że na moment poczułam się beztrosko jak w czasach, gdy jeszcze nie wiedziałam, że na moje życie na każdym kroku czeka wielkie niebezpieczeństwo. Świat przebiegł mi przed oczami, na sekundę zarzuciłam konwenanse, jakby zapomniawszy o tym jak wielki skandal może wywołać tak drobny gest jak zetknięcie ust szanowanej urzędniczki z szanowanym profesorem. Oprzytomnieliśmy. Tak, choć wrócił dystans i jasność umysłu, to mimo wszystko pocałunek nie wydawał mi się błędem. Okoliczności były co najmniej nieodpowiednie, mogłam więc wnioskować, że nie byłam tej sytuacji do końca winna, niemniej jednak w świadomości odzywała się iskierka mówiąca chciałaś tego. Wiedząc, że nie przystoi tracić pozorów podążyliśmy w kierunku licytacji licząc, że nikt nie zauważył naszej chwili zapomnienia. Czułam, że nie powinnam poruszać tego tematu - choć jego dotyk sugerował, że mój gest nie był niepożądany to pozostawaliśmy zbyt niedookreśleni, żeby pozwolić sobie na rozmawianie o takich rzeczach. To właśnie budowało naszą relację - niedomówienia i tajemnice. Nawet jeśli nie do końca mogłam się z tym pogodzić to wiedziałam, że tak musi być. Zresztą właśnie to mnie tak w Danielu fascynowało. Na moment się rozstaliśmy biorąc udział w licytacjach. Starałam się nie myśleć zbyt wiele o zaistniałej sytuacji, niemniej jednak los spłatał mi kolejnego figla. Po chwili wracałam do Daniela z wyjątkowym fantem. - Zaskoczę cię - odparłam wybuchając śmiechem, tak niepodobnym do mnie, bo do cna szczerym i ciepłym. Wyciągnęłam w stronę Bergmanna tomiszcze, na którego okładce widniało jego nazwisko. Zdecydowałam się pociągnąć żart - Czy wypisze pan dedykację dla swojej największej fanki?
Wydarzenie towarzyszące: Licytacje Wylosowane kostki:2,1 i 1, mam książkę Rudego Zdobycze: Granice dziedzin.
Bardzo ciężko jest powstrzymać rumieńce na twarzy. Bardzo. Dorien wręcz miał nadzieję, że ze względu na przytłumione światło zwyczajnie nikt tego nie zauważy. Wspomnienie o prezencie, który Aurora dostała od swoich współpracowników przyciągnęło wiele nieodpowiednich myśli, szczególnie takich, że piersi jego żony straciły niemal cały seksualny aspekt, ustępując ich prawowitemu przeznaczeniu, jakim jest karmienie dziecka. Gdy tylko żona zaprezentowała mu ten totalnie niemagiczny wynalazek, ostentacyjnie wyszedł, rzucając wpierw żartobliwie, że nie chce tego oglądać. Tak czy inaczej, to nie był odpowiedni temat do dyskusji z jej współpracownicą i jej znajomym, co chyba również widać było na ich twarzach. – Absolutnie się nie dziwię, że za tobą tęsknią – rzucił już neutralnym tonem – Nie będziemy wam już przeszkadzać, bawcie się dobrze. Taktyczny odwrót. Myk, myk i szybciutko oddalili się od Harriet i Franka. – Zgłupiałaś? – spytał żonę z lekkim niedowierzaniem w głosie, choć był bliski parsknięcia śmiechem, a jego twarz zdradzała, że był wyraźnie rozbawiony całą tą sytuacją. Wyciągnął kobietę z powrotem bliżej baru, tam dopił swojego drinka i odstawił na blat pustą szklankę. Może to wpływ zaserwowanego mu przez barmana napoju, a może jednak muzyka, którą usłyszał, ale poczuł nieodpartą chęć wyciągnięcia żony na parkiet. Ledwo zdążyli się przemieścić i ulokować pomiędzy innymi parami, kiedy zmieniła się muzyka i światła. Energiczna piosenka została zastąpiona wolnym, romantycznym utworem. Zupełnie nie zawahał się objąć żonę w talii, trochę zachłannie do siebie przyciągnąć, a gdy już się wtuliła, oprzeć policzek o czubek jej głowy. Wtedy już nic się nie liczyło. Ani okazja, ani ludzie obok, ani nawet to, czy dobrze się razem prezentowali. Odczuwał niesamowitą potrzebę wyznania żonie wszelkich wzniosłych uczuć, trochę zauroczony tą romantyczną chwilą, a trochę otępiony amortencją. Aurora była absolutnie najpiękniejszą i najcudowniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Powoli, leniwie zaczynało do niej docierać co właściwie wyrabia. Od kilku minut wpatruje się z zachwytem w swoje własne odbicie, przyjmuje tuziny komplementów od Louisa i miast grzecznie podziękować to mu przytakiwała. Wystarczyło kilka mrugnięć, wdechów, by wpływ drinka przeminął. Elaine popatrzyła zgłupiała na trzymany pomiędzy palcami kieliszek, następnie na Louisa i na swoje odbicie. Na jej policzkach zakwitł bladoróżowy rumieniec, który został skutecznie usunięty dzięki wrodzonym umiejętnościom. Tylko niepewny i zawstydzony wzrok mówił o zrozumieniu własnego zachowania. - O rajciu, może ostrożnie z tym alkoholem... wcale nie uważam się za taką perfekcyjną. Z tym drinkiem jest coś nie tak. - wskazała trzymany kieliszek i próbowała się usprawiedliwić, aby Louise nie zmieniał o niej zdania. Lubiła go, był sympatyczny, otwarty, potrafił uśmiechnąć się w sposób bezkonkurencyjnie rozbrajający. Postanowiła, że jeśli nie będzie wspominać o tej "wpadce", to wstyd sam zniknie. I ona popatrzyła w lustro, ot ostatni raz, by zobaczyć jak wyglądają razem. Zerknęła na odbicie Louisa i momentalnie zmarszczyła brwi. Miał dziwny wzrok, niemalże zahipnotyzowany... zaczerpnęła oddechu, aby zapytać go czy wszystko w porządku, gdy wtem została doń przyciągnięta, a parę sekund ucałowana. Nie wiadomo kto był w większym szoku - ona czy on. Straciła zdolność reagowania w przeciwieństwie do barwy jej włosów, które pokryły się intensywnym błękitem i po paru chwilach wróciły do jasnego blondu. To była sekunda, kiedy zachwyciła się w duszy miękkością jego ust. Nim myśl zdołała się rozwinąć, oderwali się od siebie równocześnie. Elaine miała szeroko otwarte oczy, wpatrywała się oniemiała w Louisa i zastanawiała co go podkusiło - przecież flirtowali nader rzadko. Już marszczyła brwi, by go opieprzyć od góry do dołu, już uniosła palec wskazujący celując go w jego pierś, gdy się odezwał. Uciszył wybuch złości, a szczerość bijąca z jego oczu go usprawiedliwiła. - Byłam pewna, że upadłeś na głowę albo coś cię postanowiło opętać. Uhhh. - prychnęła pod nosem i uciekła wzrokiem, by ukryć roztrzęsienie. Nie wiedziała co ma myśleć. Zrobiło się tu nagle tak gorąco... a nie, to ciepłe dłonie Louisa wciąż spoczywały na jej ciele. - Kiepski żart z tą amortencją. Cholernie kiepski żart. Dobra, nie ważne, załóżmy, że tego nie było. Wcale ale to wcale mnie nie pocałowałeś. O. - pewna doza paniki wkradła się do jej głosu, a zatem zaczęła na szybko bagatelizować sytuację, aby Louise nie zaczął sobie wyciągać wniosków. Uparcie omijała wzrokiem jego oczy i usta. Postawiła swój zaczęty drink na tacy przechodzącego obok kelnera.- Udam, że zaprosiłeś mnie właśnie do tańca. Chodźmy. - zaświergotała i pociągnęła go w kierunku parkietu. Akurat trafili na dosyć energiczny kawałek, co powitała z ulgą. Jeśli zaczną się ruszać i zajmować tańcem, to raz dwa pozbędą się zakłopotania. Nie wiedziała jak to jest z Louisem, ale u Elaine wciąż i wciąż się trzęsło w trzewiach. Yawn mnie pocałował. O cholera, Bri mi nie uwierzy. Oddała się tańcom. Mając tak świetnego towarzysza i własne umiejętności nie musiała się zbytnio skupiać na ruchach ciała. Wczuła się w muzykę i nabrała pewności siebie. Im dalej wirowali na parkiecie, tym Elaine czuła się lepiej. Po paru minutach odważyła się nawet spojrzeć Yawnowi w oczy. Na jej ustach zakwitł uśmiech, była niemalże w swoim żywiole. Tak bardzo skoncentrowała się na krokach i synchronizacji tanecznej z Krukonem, iż ze sporym opóźnieniem zarejestrowała obok siebie obecność Ministra we własnej osobie! Szturchnęła lekko Louisa i wskazała mu dyskretnie brodą wywijającego kończynami mężczyznę. Mieli szczęście! Oni, (nie)zwyczajni studenci byli tak blisko głowy świata magii. Wypadałoby pokazać się z dobrej strony i zatańczyć bardziej skomplikowany ruch. Udając, że wcale nie dostrzegła obecności Szanowanego, postanowiła wykorzystać obrót, by go urozmaicić i dodać dodatkowy ruch ręką czy talią. Nie zdążyła się pochwalić, bowiem w chwili, gdy puściła na sekundę Louisa, odezwał się w niej jej naturalny problem z koordynacją wzrokowo-ruchową. Zdążyła jęknąć i po chwili odbiła się do Ministra, który zaskoczony obrócił się w jej stronę, co jej kończyny wykorzystały, by mu podeptać stopy. Jak to się stało - nie ma na to wytłumaczenia. Kluczowa informacja to wypiszczane niemalże "przepraszam pana bardzo!" i czmychnięcie blisko Louisa, zasłonięcie się jego sylwetką. Końcówki jej włosów płonęły bordo, popadła w coraz większe zawstydzenie. - Zapadamsiępoziemię. - poinformowała niegłośno Louisa, kiedy go odwlokła kilka metrów dalej. Nic, absolutnie nic nie zmusi jej teraz do popatrzenia na Ministra Magii. Coś pech postanowił się jej trzymać. Chociaż, czy buziak był faktycznie pechem?
Kompletnie nie rozumiała reakcji męża. Okej, może euforia sprawiała że świat był odrobinę bardziej kolorowy, odrobinę bardziej otwarty, ale przecież to tylko laktator. Czemu tak się tego wstydził? Czy to nie normalne że matka karmi dziecko piersią? A może po prostu tęskno mu było do mniej użytkowej wersji jej piersi? Tylko ta myśl sprawiła, że próbując nie śmiać się dała się poprowadzić do baru. Zerknęła na Doriena - najwyraźniej nie był zły. Jego słowa, choć nieco szorstkie, znikały w drganiach kącików ust, gdy próbował się nie roześmiać. - Oj daj spokój, mogę tego używać nie tylko do wyjść - jej mruczący głos przy uchu mógłby pewnie brzmieć uwodząco, gdyby nie to że słychać było w nim cień śmiechu... bo wciąż rozmowa tyczyła się rzeczonego przedmiotu który najwyraźniej był w stanie wywołać rumieńce na twarzy jej małżonka. Jednak to nie rumieńce teraz skupiły jej uwagę, gdy tajemniczy blask rozjaśnił mu oczy. - Dorien...? - i nim się zorientowała ciągnął ją w kierunku parkietu. Od kiedy był takim tancerzem? Znaczy, okej, ale żeby aż tak? Przez chwilę mignęła jej @Vivien O. I. Dear i sądziła że to było powodem jego nagłego entuzjazmu, ale nie. Dorien bez wahania włączył się w wir wirujących par, gdy muzyka zmieniła się w coś dużo spokojniejszego. Wyraźnie czas i ilość wypitych trunków się powiększyła od ich wejścia, bo pary zaczęły łagodnie kołysać się w tęskny ton muzyki. Niby w porządku, ale znów ją zaskoczył, przyciągając do siebie... powinna zaprotestować. Powinna. Ten zapach, który czuła, wymieszany z jego perfumami sprawił że zakręciło się jej w głowie - dosłownie i w przenośni. Oparła głowę o jego ramię, dziękując w duchu za te cholernie wysokie szpilki ukryte w materiale sukni. Była tak szczęśliwa, że miała go obok... Cały świat przestał istnieć na ten krótki, cudowny moment. Jej usta już formowały zdanie, które mogła wyszeptać, tak by nikt nie słyszał, ale ugryzła się w język. Nie, lepiej nie. Lepiej nie. Ignorując ludzi wokół uniosła głowę, zerkając w jego piękne oczy, sprawdzając czy czasem nie ma nic przeciwko takiej bliskości - chyba nie miał. Nie umiała się powstrzymać, mimo tego że byli wśród ludzi - jej usta musnęły jego skórę gdzieś na wysokości kości żuchwy, nie zostawiając po sobie żadnego śladu zbrodni. Miała ochotę pokazać całemu światu swojego cudownego męża przez którego serce w jej piersi wydawało się wypełniać ją całą. Chciała wszystkim pokazać że jest jej... choć gdzieś niepewność pozostawała. Lepiej nie..? Wystarczyło że mogła go kochać, tak po prostu, być obok. Nic więcej jej nie było teraz potrzebne do szczęścia. Piosenka, spokojna i tęskna, skończyła się, a magiczna atmosfera prysła praktycznie od razu. Aurora zamrugała kilka razy, otrząsając się niczym z dziwnego snu. Odsunęła się od Doriena na bardziej stosowną odległość. - Widziałam tu Vivi - rzuciła dziwnie schrypniętym głosem, unikając jego spojrzenia. Rozejrzała się jeszcze raz i lokalizując dziewczynę ze swoim narzeczonym zaczęła prowadzić ich taniec tak by dotrzeć do siostry męża. Cassian chyba również ich zauważył, bo pomachał w ich kierunku, więc gdy dotarli na miejsce skłoniła lekko głowę, witając się z parą. Może powinni znaleźć jakieś ustronne miejsce gdzie będą mogli wymienić kilka zdań?