Na przedmieściach Londynu znajduje się stare i opuszczone centrum handlowe, tak naprawdę wewnątrz niego znajduje się największa w kraju Klinika Magicznych Chorób i Urazów. Pracuje tam wielu uzdrowicieli, zawsze mających ręce pełne roboty. W recepcji znajduje się rozpiska jakie działy znajdują się na poszczególnych piętrach tego wysokiego budynku. Można także uzyskać informację od pracujących tam recepcjonistów.
Panna Saltzman kręciła się po pomieszczeniu kręcąc głową na boki. Gdyby tak teraz ktoś ją zobaczył pomyślałby, że jest chora psychicznie i wysłałby ją do psychologa lub psychiatry. Na szczęście jednak nikt nie odważył się skomentować jej zachowania. Nie przerywając wykonywanej czynności zerknęła na zegar i westchnęła cichutko. Ok, spędziła tu już sporo czasu a mężczyzny ani śladu. A może on jednak tutaj był tyle że dziewczyna go nie rozpoznała? Co jeśli tak było?! Z przerażeniem wymalowanym na twarzy zatrzymała się gwałtownie by rozejrzeć się po pomieszczeniu i właśnie w tym momencie zauważyła mężczyznę stojącego obok niej. Otworzyła szerzej oczy by zaraz zrobić krok w tył. Przyjrzała mu się uważnie by stwierdzić czy to nie czasem ten którego szukała. Właściwie nigdy nie widziała Matthew na oczy. Słyszała tylko opowieści o nim, o jego charakterze i wyglądzie. W sumie wyglądał całkiem podobnie do tego mężczyzny z opowieści. Pytanie wyrwało ją z zamyślenia. -Tak, znaczy dzień dobry..-wydukała zmieszana i niepewna tego co w tej chwili się działo. -Czekam na Pana Matthew Alexander. Recepcjonistka powiedziała, ze jest bardzo zajęty. Jednak potrzebuję z nim pilnie porozmawiać. Wie Pan może do której pracuje? Może będzie miał niedługo przerwę czy coś.-wyjaśniła szybciutko i odwróciła wzrok. Jednak rozmowy z lekarzami nie były jej mocną stroną. Wbiła wzrok w podłogę czekając na odpowiedź swojego rozmówcy. Ciekawe czy wiedział coś na temat osoby której szukała. A co jeśli minęła się z Matthew i ten wyszedł już do domu? Powinna być o wiele czujniejsza. "Kurka wodna"-pomyślała marszcząc zabawnie nosek. Ostrożnie uniosła wzrok by zmieszana spojrzeć na lekarza. Odgarnęła z policzka zbłąkany kosmyk kasztanowych włosów po czym wetknęła go za ucho. Może lepiej by było gdyby wysłała mu jakiś list a nie przychodziła do pracy go nękać. A co jeżeli ten nie miał najmniejszej ochoty jej wysłuchać. Jeśli był tak bardzo zajęty jak powiedziała kobieta w recepcji powinna po prostu sobie pójść i się nie narzucać. Mówi się trudno prawda? Gdyby nie rzuciła szkoły nie potrzebowała by pomocy i nie marnowała by cennego czasu uzdrowiciela. A tak? Musi teraz wszystko nadrobić i potrzebowała w tym pomocy eksperta. Słyszała, że właśnie on jest najlepszy z najlepszych dlatego też postanowiła poprosić go o pomoc.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew osobiście uważał, że nie ma jakiegokolwiek progu co do nauki - możliwość zrezygnowania z nauczania wynika z różnych przyczyn i nie zawsze człowiek jest w stanie pogodzić zbyt wiele rzeczy jednocześnie. Jedyny próg, który uniemożliwia podjęcie się dalszej edukacji, to po prostu głowa, niska samoocena i ogólnie sądzenie, że jeżeli wcześniej się czegoś nie rozpoczęło, to teraz nie ma się czasu na dokończenie własnych marzeń, ich zrealizowanie. Podjęcie się zawodu uzdrowiciela uznawał osobiście za ogromne szaleństwo, jak również i poświęcenie. Wynika to z prostej kalkulacji - brak czasu na własne przyjemności, brak czasu na zakładanie rodziny, chyba że to on się aż tak przepracowywał, bo uznawał Szpital Świętego Munga za jedną z ważniejszych kotwic, która trzyma go przy życiu. Ewentualnie pasożytuje, odbierając resztki energii, aczkolwiek powoduje stabilność w jego życiu, tak cholernie pożądaną, tak cholernie wymaganą. I chociaż na oddziale krążyły pogłoski o jego chorobach natury psychicznej, nikt nie raczył się spytać go wprost o problemy, jakie zasiedlają jego wodospad myśli przemierzający przez kolejne neurony. Podejście do dziewczyny było proste, aczkolwiek pełne rozwagi, ostrożne, jakby oczekiwał od niej nagłego wybuchu złości. Typowa natura Matthew'a - od zawsze starał się przewidzieć, starał się ostrożnie podejść do tematu, zwyczajnie ostrożnie dobierać słowa, byleby nikogo nie skrzywdzić. Kitel, pod wpływem podmuchu wiatru, delikatnie uniósł się do góry, spojrzenie tęczówek błękitnych zatrzymało się na Puchonce - chociaż po chwili nimi uciekł. Jak cholernie nie lubi korzystać z narządu wzroku do odczytywania intencji, zauważania czegoś, co jest niezauważalne. - To ja jestem Matthew Alexander. - powiedział, być może powodując u niej niemały szok, że właśnie ten facet o zaroście oraz kędzierzawych włosach może być tym, czego dokładnie szuka, niemniej jednak w żaden sposób jej nie kojarzył, nie wiedział, co przywiało duszyczkę w te strony. Nie każdy lubi sterylną atmosferę szpitala, względny brak jakiegokolwiek wstydu w postaci plam krwi, eliksirów... A tu proszę, dziewczyna o stalowych nerwach. - Obecnie mam wolny czas, więc mogę z panią porozmawiać - wolałbym jednak, zamiast w gwarze, przejść do gabinetu. - zaproponował, rzucając jej słaby uśmiech. Nie mógł się spodziewać, że ona właśnie będzie jedną z tych osób, którą przyjdzie mu nauczać, niemniej jednak zachowywał typową uprzejmość wymaganą przez społeczeństwo w pracy, być może za dużą - niemniej jednak, chciał się dowiedzieć, dlaczego ktoś ma zamiar z nim porozmawiać. Wykonał krok w stronę urazówki magizoologicznej.
Zmieszana czekała na jakąkolwiek odpowiedź mężczyzny. Jeżeli minęła się z uzdrowicielem, którego szukała bywa. Przecież nie mogła tego przewidzieć. Jasnowidzem to ona na pewno nie była. Za to uzdrowicielką mogła zostać. Nauczyciele mówili jej, że ma w sobie to coś ale to nie wszystko. Potrzebne były też godziny, dni, miesiące a nawet lata spędzone na uczeniu się i dopracowywaniu zaklęć i eliksirów. Sunny i owszem potrafiła już coś w wybranej dziedzinie. Uczyła się jednak sama, więc przyda jej się pomoc kogoś kto wie o wiele więcej od niej. Mógł by jej coś podpowiedzieć, pokazać czy nawet wytłumaczyć. Na pewno by jej to nie zaszkodziło a raczej pomogło. Nie oszukujmy się Puchonka na prawdę potrzebowała jego pomocy i to bardzo. W szkole nikt nie zabronił jej dalszego szkolenia się w wybranym przez nią kierunku na przyszłość za to mówili nie mało na ten temat. Twierdzili, że najzwyczajniej w świecie nie ma już szans na karierę uzdrowicielki. Dlaczego? Bo olała szkołę? Naukę? Możliwe iż troszeczkę zaniedbała naukę i treningi z magii uzdrawiającej czy eliksirów uzdrawiających. No ale co z tego? Przecież wróciła i chciała kontynuować nauczanie. To się liczyło prawda? Chęci i motywacja. To pierwsze oczywiście miała z drugim było już troszeczkę gorzej. Kiedyś miała motywację, która nie pozwalała porzucić jej marzeń. Teraz? Teraz było trochę inaczej, sprawy się skomplikowały. Od kiedy dowiedziała się o chorobie ojca postanowiła zostać uzdrowicielką i wyleczyć go. Żaden uzdrowiciel nie mógł a ona chciała tego dokonać? Owszem, chciała pójść w stronę magicznych zakażeń i w końcu wynaleźć eliksir czy coś na jego chorobę. Marzenia ściętej głowy? Możliwe, ale właśnie wyleczenie ojca dało jej tak ogromną motywację. Teraz gdy ojciec był już krok od przejścia na drugą stronę a matka kazała jej przestać dążyć do niemożliwego wszystko się zmieniło. Prócz tego, że chyba polubiła uzdrawianie i wcale nie chciała zmieniać planów na karierę jaką się zajmie. Może i brak jej było tej cholernej motywacji ale jednak lubiła to. Słowa mężczyzny wyrwały ją z zamyślenia. Kiedy to co powiedział dotarło do niej omal nie doznała szoku. Otworzyła szeroko oczy próbując się uspokoić. -Ja..ja najmocniej przepraszam. Nie wiedziałam.-wydukała zmieszana. Mężczyzna zaproponował by przenieśli się w spokojniejsze na co Sunny skinęła jedynie głową i podążyła za nim w głąb korytarza.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Uzdrowicielstwo, zawód niezwykle pożądany w dzisiejszych czasach, a tak potężnie szkalowany, kiedy coś pójdzie nie po myśli pacjentów i ich bliskich osób. Aby nim zostać, trzeba było zdać sobie sprawę z powagi sytuacji oraz faktu tego, że nie zawsze można pomóc i własnych możliwości po prostu się nie oszuka. Kagonotria, postrach wśród wszechobecnych chorób, stosunkowo bardzo drogie leczenie i zazwyczaj nieskuteczne. Mówiąc wprost, bez jakiegokolwiek owijania w zbędną wełnę, koloryzowania pracy - trzeba być świadomym tego, iż bardzo często trafiają się przypadki tragiczne, nieraz w stanie wręcz śmierci biologicznej, zaś tylko logiczne myślenie oraz zachowanie trzeźwości umysłu jest w stanie skutecznie zadziałać. Jednak... czy Sunny chciała poświęcać własną psychikę, by zwyczajnie nieść pomoc innym ludziom? Nie zawsze przecież ludzie są skorzy do takich poświęceń, a większość osób siedzących w tym zawodzie zdaje sobie doskonale sprawę ze stałych kontroli psychologicznych, potrzeby monitorowania własnego umysłu oraz pędzących w nim niczym pegazy myśli. Czy była w stanie porzucić własne zdrowie w celu ratowania innych? Bez otrzymania niczego szczególnego w zamian? - Spokojnie, nic się w związku tym nie dzieje. - postarał się ją uspokoić, kierując spojrzenie jasnych tęczówek w stronę młodej dziewczyny. Podał w jej stronę dłoń, z zamiarem przywitania się, o mało co o tym nie zapomniał. - Studentka, praktyki, staż? Niezbyt wiele młodych osób szuka mnie po oddziale, poza tym nie jestem uzdrowicielem dyżurnym, więc tym bardziej musi być za tym jakiś konkretny powód. - może nie był doskonały w zgadywaniu wieku, co nie zmienia faktu, iż wyglądała po prostu młodo - a może nagły postęp ewolucyjny w postaci wyglądających starzej dziewczyn zwyczajnie weszły mu na łeb? Nie wiedział, zamiast tego, idąc spokojnym krokiem i stawiając je bez jakichkolwiek problemów wzdłuż korytarza, musiał się zastanowić nad tym, o co dokładnie chodzi. Tak naprawdę chciało mu się rzygać od wszechobecnej kultury panującej na oddziale, a każde słowo "pan" wzbudzało w jego głowie mdłości oraz zwyczajną niechęć. Nie wiedział, z czym tym razem ma do czynienia, a raczej z kim - młodą duszą chcącą się dokształcić w zakresie uzdrowicielstwa oraz pójść w jego ślady. Tylko w ciut bezpieczniejszy sposób.
Rozglądała się dookoła idąc przed siebie długim korytarzem. To Matthew ją prowadził więc musiała co jakiś czas na Niego zerkać by upewnić się, że idzie tam gdzie On szedł. Słysząc jego słowa zatrzymała się gwałtownie i nabrała do płuc tyle powietrza ile mogło, powoli wypuściła je i wbiła w mężczyznę swoje czekoladowe tęczówki. -Jestem tylko studentką w Hogwarcie nic więcej. Przyszłam by o coś Cię poprosić. -wyjaśniła próbując by głos jej nie drżał. Ciekawe co on sobie o niej myślał. Powoli odwróciła wzrok by jednak szybko wrócić do wpatrywania się w mężczyznę. -Nie wiem jak mam zacząć.. Może i uznasz mnie za głupią, ale muszę o to zapytać.-dodała szybciutko i odetchnęła głęboko. Spuściła wzrok i wbiła go w podłogę. Może nie powinna się zatrzymywać, przecież mogła to powiedzieć gdy szli. Pospiesznie ruszyła przed siebie. Obejrzała się przez ramię by sprawdzić czy Matthew też szedł. Tak w ogóle zaczęła mówić do niego na TY. Czy to był w ogóle dobry pomysł? To tak jak by nie miała do niego szacunku. Oczywiście miała do niego szacunek, w końcu chciała by został jej tak jak by mentorem z uzdrawiania. Nagle mignął jej napis na drzwiach "urazy magizoologiczne". Zatrzymała się i zrobiła kilka kroków w tył by stanąć przed owymi drzwiami. Odwróciła się w stronę Matthew i zatrzymała na nim wzrok. -To tutaj?-spytała wskazując paluszkiem na drzwi, przed którymi stała. Chciała już jak najszybciej wyjaśnić mu powód swojej wizyty. Bała się jednak, że jej odmówi a to nie było by dla niej dobre.
( Nie ma sprawy, ja przepraszam że tak beznadziejnie odpisałam. Daje tu z/t dla obojga i odpisz na urazowce ok? )
To był zwykły dzień w szpitalu, byłeś do takich przyzwyczajony. Co rusz pojawiały się nowe, coraz to dziwniejsze przypadki i mieliście na recepcji pełne ręce roboty. Począwszy od zatruć, aż po złamania czy upadki z wysokości — to w Twoich oraz współpracowników obowiązkach było przydzielenie pacjentów na odpowiedni oddział i zapisanie do właściwego medyka. Ponadto, musieliście również oddzielać przypadki nagłe i wymagające natychmiastowej interwencji od tych, które mogły trochę zaczekać..
Rzuć Kostką! Możliwe Scenariusze: 1,4 Wysłuchiwałeś przekrzykujących się matek dwójki maluchów. Obydwie chciały być pierwsze i szybciej zaprowadzone do odpowiedniego uzdrowiciela, chociaż wyjątkowo trudno było je zrozumieć przez piskliwe głosy, które wywoływała panika o pociechy. Westchnąłeś, czując, jak drga Ci ze zniecierpliwienia brew, po czym podniesionym tonem poprosiłeś o spokój, upewniając je, że każda otrzyma należną opiekę. Już miałeś wypełniać formularze, kiedy dostrzegłeś siedzącą w milczeniu, półprzytomną staruszkę. Okazało się, że Twoje sokole oko uratowało jej życie i Twoi przełożeni byli dumni z Twojej pracy, przyznają Ci dodatkową premię w wysokości 40 Galeonów za doskonale wykonaną pracę! Zgłoś się po pieniążki w odpowiednim temacie!
2,6 Po aktywnym poranku popołudnie było znacznie spokojniejsze. Miałeś czas napić się kawy, porozmawiać z kolegą z pracy czy przejrzeć papiery, aby upewnić się, że nie brakuje żadnego podpisu czy pieczątki. Wszystko przebiegło naprawdę pomyślnie, miałeś doskonały humor i to był jeden z tych dni, gdy szczęśliwa aura nie opuszczała Cię aż do końca pracy! Oby trafiało Ci się takich jak najwięcej, bo nawet przełożeni byli zadowoleni z Twojej sumienności.
3,5 Panował gwar, mieliście mnóstwo oczekujących pacjentów, ponieważ jeden z błędnych rycerzy spowodował wypadek i byli ranni. Biegałeś pomiędzy gabinetami, zaprowadzałeś rodzinę pokrzywdzonych czy zwyczajnie wypełniałeś formularze, starając się jak najbardziej ułatwić pracę uzdrowicieli. Podczas zgarniania pustych pergaminów z biurka, nie zauważyłeś stojącego kubka z kawą koleżanki i trąciłeś go łokciem, rozlewając wszystko dookoła i niszcząc wcześniej wypełnione przez siebie arkusze. Co za pech! Przed Tobą popołudnie z nadgodzinami, ponieważ musisz zrobić wszystko jeszcze raz!
Pojawienie się w Św. Mungu nie było najłatwiejsze, kiedy musiał przytrzymywać przy kostkach zakrwawiony szalik. Krew płynęła swoim własnym rytmem, a on nie potrafiłby jej nawet zatamować. Idiotyzm. Jednak kiedy już znalazł się w środku, niemalże rzucił się na recepcję, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Chyba stracił za dużo krwi. -Thomen Wessberg do Matthew Alexander... On będzie wiedział, czeka na mnie.-Szybkie kłamstwo, które wypluł z ust. Kobieta nawet nie mogłaby rozpoznać, czy to, co powiedział, mijało się z prawdą. Opadł ciężko na krześle, które rzuciło mu się w oczy. Szalik owinięty wokół jednej kostki przeciekał. Druga była przykryta jedynie nogawką spodni, jednak równie tragicznie to wyglądało. Czemu musiał tam wchodzić? Ba! Nawet nie zajrzał do środka!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Życie zabraniało mu pewnych czynności - choć tym razem postanowił przełamać delikatnie zasady i zwyczajnie postawić na swoim. Do pracy przyszedł zatem z drobnym towarzyszem; być może nie aż tak drobnym, albowiem byk wielkości łabędzia, co nie zmienia faktu, iż zwyczajnie ciekawym. Zamierzał nie przegapić momentu spalenia; nie bez powodu przygotowywał Euthymiusa, by teraz, przez proste stwierdzenie wykonywania zawodu, zwyczajnie nie towarzyszyć mu w tejże chwili. Kiedy siedział w gabinecie, ptak również zachowywał się spokojnie; im więcej czasu mijało, tym bardziej ich więź stawała się zażyta. Niestety; nie zawsze mógł spędzić przerwę we własnych czterech ścianach, skoro od czasu do czasu witali go mniej lub bardziej wymagający pomocy pacjenci. Musiał przejść - od jednego oddziału do drugiego. Szedł zatem dość szybkim krokiem, podeszwa uderzała charakterystycznie o wypolerowane podłoże, kiedy to znalazł się w recepcji. Trzymając jakąś teczkę, zdawało się, że są to zwyczajne wyniki; papierologia uderzająca pełną parą w uczestnictwo w życiu szpitalnym. Nie spuszczał jednak oka z ludzi; mury pozornie bezpieczne skrywały w sobie fakt chowania mniejszych lub o wiele większych demonów; skłonnych go pochłonić w mgnieniu oka, by zwyczajnie wtopił się w cień swojego życia. Podeszła do niego pielęgniarka; przywitał ją spokojnym skinieniem, dowiadując tym samym o nietypowym pacjencie. - Thomen. - wypowiedział z ust, tudzież słowo przebrnęło przez jego wargi z charakterystycznym wydźwiękiem. Krew, którą pozostawił, zdawała się wyjątkowo wpłynąć na organizm studenta. Zastanowiło go to porządnie; nie zmienia to faktu, iż musiał podejść do tego na spokojnie. - Co dokładnie się stało? Dasz radę wstać? - zapytał, choć porządnie w to wątpił. Wyglądało to na obrażenia od... w sumie, od czego? Zobaczył szalik, który miał na zadanie odciąć wypływająca krew z tkanek, choć nie było to zrobione zbyt umiejętnie. - Haermorrhagia Iturus. - wypowiedział, gdy sięgnął po różdżkę oraz tym samym odgarnął materiał; obrażenia nie wyglądały zbyt dobrze. Trzeba było się nimi porządnie zająć.
Nie przyszedłby tutaj, gdyby nie było to konieczne. Wiedział, że kobieta która znajduje się za recepcją ma tyle lat aby spokojnie pracować tutaj z dwie dekady. Czyli musiała kojarzyć twarz oraz nazwisko chłopaka. To również mu nie pasowało, jakby to, że ktokolwiek mógłby go tutaj rozpoznać niemiłosiernie go drażniło. Nienawidził Munga równie bardzo, jak to miejsce nienawidziło jego. Ich uczucia były wzajemne, dlatego nie wchodzili sobie w drogę za często. Chyba, że Wessberg specjalnie targnie się na swoje życie, używając do tego czyiś rąk. Była to ostateczność, którą był wstanie wytrzymać. Matthew o tej porze i w taki dzień musiał być w swoim gabinecie, w końcu jako przykłady uzdrowiciel, był dokładnie tam gdzie był potrzebny. Czekał na posterunku aż kolejny idiota coś sobie zrobi... Zamazanym wzrokiem spojrzał w kierunku głosu, który go wzywał. Zamrugał kilka razy i dopiero po chwili rozpoznał sylwetkę mężczyzny. Poprawił się na krześle, co jedynie wywołało skrzywienie na jego spoconej twarzy. Najwidoczniej upływ krwi dał mu się we znaki.-Ciebie również miło widzieć.-Powiedział, wykrzywiając wargi w nikłym uśmiechu. Nie było w tym jednak żadnej klasy godnej Thomena, żadnej nikczemności czy chłopięcego łobuzerstwa. Pokręcił głową w odpowiedzi, nie, nie był wstanie ustać na nogach. -Byłem w jakieś opuszczonej szklarni... Taki spacer, rozumiesz, świeże powietrze i inne brednie. Przy wejściu rosła trawa, najwidoczniej dosyć niezwykła, skoro poczułem jej skutki. Może brzytwotrawa? Dziko rosnąca, wyższa od zwykłej. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.-Jęknął. Pomimo tego, że krwawienie ustało, uczucie jakie towarzyszyło zabraniu szalika z rany wcale nie było przyjemne.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew wiedział, był świadom, mimo iż bardzo często lunatykował na pograniczu prawdy i świata pozbawionego krzty realizmu, że Wessberg nie przyszedłby do niego bez problemu - a na pewno nie sam. Był to przecież chłopak godny poszanowania pod względem wypraw, samotnych podróży oraz wpakowania się w problemy. Niestety, nawet jeżeli rozumiał to, co się z nim dzieje, wiedział, że ten może bez problemu ciągnąć nitki własnego życia, testując to, kiedy wreszcie pękną, jakoś nie potrafił pozostawić tej myśli gdzieś z boku - byleby go nie trapiła i nie powodowała jeszcze większego obciążenia umysłu dodatkową winą. Niestety, uzdrowiciel potrafił zdać sobie sprawę z tego, że może zapobiegać w jakiś sposób temu, co się chłopakowi przydarza. Nie zmienia to faktu, iż ten jest po prostu dorosłym bytem - bytem pozostawionym samemu sobie; on tylko ma pomagać, gdy zajdzie taka potrzeba. Nie bez powodu zatem, kiedy zauważył go, wiedział, że już wtedy będzie miał do czynienia z czymś kompletnie przykrym w skutkach. - Brzytwotrawa... - powiedział, spoglądając na niego. No tak, nie mógł raczej się poruszyć; nie miał zamiaru tego nawet sprawdzać. On, w przeciwieństwie do niektórych uzdrowicieli, nie wymuszał konkretnych zachowań; na szczęście całkiem niedawno opanował teleportację łączną. Obejrzał jeszcze ukradkiem ranę, którą posiadał Ślizgon; nie wyglądała ona zbyt ciekawie i wymagała natychmiastowej interwencji, w wyniku czego mężczyzna zmarszczył brwi. - Udamy na oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych - tam będę mógł w spokoju Cię uleczyć. - oznajmiwszy, miał nadzieję, że Wessberg rozumiał, dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. Gwar ludzi nie pomagał, przemijające sylwetki otaczające się mgłą enigmy - także. Chwycił go zatem za dłoń - prosto, bez problemów, by następnie deportować się wraz z młodszym do innego pomieszczenia, innej strefy szpitala. A nie wyglądał on zbyt dobrze.
C. szczególne : ślad po ugryzieniu na lewej nodze i wiele mniejszych blizn, wysportowany i zbudowany, lekki zarost, akcent francuski jednak potrafi go maskować
Spędził w tym miejscu sporo czasu. Wiele się nauczył. Ostatnio znowu wrócił do tego miejsca, do pracy tu. Zawsze wracał. Niedawno miał ponad rok przerwy, ale żywił nadzieje, że nic nie uległo zmianie, chyba że na lepsze. Zawsze potrzebne były zmiany. Stagnacja była tak zła, jak upadek. Przybył w dobrym humorze. Nigdy nie starał się zabierać trosk do miejsca pracy. Tu zdecydowanie ukazywał tylko swoją dobroć. Lubił tę część siebie. Dzisiaj zapowiadał się niemały ruch, dlatego też bywało, że na swojej zmianie nie pracował sam. Zazwyczaj zawsze z kimś siedział w recepcji. Na taką ilość pacjentów, prawie było niemożliwe to wszystko ogarnąć w pojedynkę. Nie zawsze dotyczyła go sama papierologia. Awantury, zasłabnięcia, kłótnie... Na recepcji można było spodziewać się wszystkiego. - Cześć, Jerry! - Przywitał się z nowym kolegą @Jeremy Dunbar. Niedawno poznali się pobieżnie i przywitali. Na tym etapie ich relacja na razie pozostała w stagnacji, ale Mousseau miał nadzieje, że to się zmieni. Może będzie miał okazje wyskoczyć z kolegą na piwo. Dunbar wydawał się naprawdę spoko gościem. - Jak tam? Pełne ręce roboty? - Zaniósł swoje rzeczy i zaraz to wrócił w białym fartuszku.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nie miał czasu, żeby się podrapać, napić kawy ani wyskoczyć na fajka. Nie było nawet takiej opcji - cała Anglia postanowiła wparować dzisiaj hurtowo do Munga. Czy oni poszaleli? Pracę zaczął od ośmiu rejestracji, od dwunastu przekierowań na odpowiednie piętro, musiał jeszcze odebrać dostawę eliksirów, a przecież właśnie pracował nad sowimi przesyłkami. Góra papierów lewitowała obok jego głowy, a już w oddali widział nadchodzących klientów. Na widok Curtisa myślał, że padnie u jego stóp i będzie chwalił ziemię za to, że sprowadziła pomoc. - Serwus. Cholera, oni wszyscy poszaleli. Słuchaj, odbierzesz dostawę eliksirów? - wskazał wnękę w jednej ze ścian, gdzie liczna ilość sów składała właśnie górę kartonowych paczek oklejonych żółtą taśmą, która wrzeszczała jak opętana "OSTROŻNIE, MAM TU SZKŁO!". Harmider jaki panował w recepcji przechodził ludzkie pojęcia. Chwycił dwa akta pacjentów, ostemplował i zaczarował je w taki sposób, by bezpiecznie polewitowały do uzdrowiciela znajdującego się na tym samym piętrze. - Są jeszcze dwie góry akt, ale ogarnę je. Szef zakazał mi schodzić dzisiaj z recepcji, a muszę dostarczyć sporo papierów do Działu Urazów Pozaklęciowych, potem zebrać podpis od uzdrowicie... Witamy serdecznie w szpitalu Świętego Munga. - musiał przerwać, przybrać pełen pasji uśmiech, bowiem do lady podeszła starowinka, której uszy transmutowały się w ośle. Niełatwo było zachować profesjonalizm. - Proszę położyć różdżkę o, tutaj, oraz wypełnić formularz. - mówiąc to podał jej plik kartek oraz fiolkę atramentu z orlim piórem w zestawie. Popatrzył nad jej ramieniem na Curtisa i teatralnie wywrócił oczami.
Curtis Mousseau
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 1.88 m
C. szczególne : ślad po ugryzieniu na lewej nodze i wiele mniejszych blizn, wysportowany i zbudowany, lekki zarost, akcent francuski jednak potrafi go maskować
Praca na recepcji często była naprawdę męcząca, ale nie dla Curtisa. On po prostu lubił ludzi, to prawda, że większość przychodzących tu zachowywała się, jak idioci, ale w końcu to chyba byli chorzy ludzie? Niemniej Mousseau zawsze okazywał pełne zrozumienie i anielską cierpliwość. On był stworzony do tej pracy. Nie często w św. Mungu można było spotkać recepcjonistki, jak widać, pracowali tu sami przystojni recepcjoniści. Czasami było do naprawdę na plus, kiedy przychodziły jakieś ładne dziewczyny, gorzej, kiedy jakaś staruszka chciała klepnąć Cię w tyłek. Niby przychodziły schorowane, czekające na zapisy, przekierowania na konkretne piętro, a zachowywały się, jakby zaraz miały rzucić się na nich. Na pewno nie byłoby to łatwe z jego siłą i 1.88 metrów wzrostu. W przypadku tych pełnych werwy kobiet wszystko było możliwe; przerażająca myśl. - Jasne już się robi. - Spojrzał na okienko, przez które wpadały to, co nowe paczki, rosnące w wielką górę. - Cholera. - Szybko zabrał się do roboty, nieco zwalniając to okienko, ale nic z tego. Cały czas coś dochodziło. Zanosił je na zaplecze, na półki, żeby przypadkiem nie zatonęli w tych eliksirach. Nie miał czasu nawet spojrzeć na Jerry'ego. Na szczęście chłopak jeszcze żył, bo zaraz to się odezwał. - Luzik stary, zaraz to ogarniemy. - Chociaż końca nie było widać, powoli Mousseau brnął do przodu. Chyba paczek robiło się coraz mniej albo więcej. - Nie ma problemu, mogę zostać tu na chwile, jak się z tym wszystkim uporasz... w chwile, ale chyba to niemożliwe.- Spojrzał na te wszystkie papiery leżące i lewitujące. - Na Merlina przecież my tu polegniemy. - To recepcja była jak jedno wielkie pole bitwy. Odwzajemnił spojrzenie gryffona wzruszając ramionami. Widywał tu naprawdę przeróżne, czasami wręcz niepokojące zjawiska lub błagające o parsknięcie śmiechem.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Niech będą dzięki Merlinowi za wsparcie. Naprawdę cieszył się, że Curtis wrócił do pracy. Czasami jak stał tak solo za ladą to myślał, że szlag go trafi, kiedy to ósmy raz tłumaczył staremu czarodziejowi, że nie wolno wchodzić na teren Munga z różdżką. Jeremy również lubił ludzi, ale miał alergię na głupotę i przez to czasami musiał dać sobie chwilę przerwy, by ochłonąć. Zerknął kątem oka jak Curtis rzucił się w sam środek nadlatujących paczek. Miał ogromną nadzieję, że w końcu naprawią tę małą windę, bo w ten sposób obaj narobią się po pachy, a do końca zmiany pozostało jeszcze sporo czasu. Pomógł staruszce wypełnić formularz, co potrwało nieco za długo zważywszy, że miała problem ze słuchem. Wręczył jej przepustkę, dwukrotnie wyjaśnił jak dostać się na odpowiednie piętro i gdy ta poszła, musiał jeszcze do niej błyskawicznie podbiec, bo oczywiście poszła nie w tą stronę, której jej zalecił. Nim się ktokolwiek obejrzał wrócił za ladę, gdzie czekała na niego otyła sowa. Za serdecznym uśmiechem zmielił przekleństwo, bo narobiła mu bobków przy aktach. Odebrał od niej paczkę, uprzejmym tonem kazał jej spieprzać i póki kolejni pacjenci nie nadchodzili zabrał się za czyszczenie cuchnącej wydzieliny sowy. W tym właśnie momencie podszedł Curtis. Popatrzył na niego z ulgą. - Odbiło im dzisiaj. Dostałem zawiadomienie, że godzinę temu był jakiś wypadek przy warzeniu eliksiru żywej śmierci. Uwierzysz? - zapytał szeptem i przy okazji czyszczenia wydzielin mógł podsunąć mu kilka niusów. - Zgon na miejscu, choć jeden ocalał i dopiero go tutaj eskortują. Jest ryzyko, że będzie warzywem. Czytałem nieco na ten temat. Kurczę, jak myślisz, dane będzie nam go zobaczyć, gdy będą go wnosić? - zapytał i rozejrzał się dyskretnie czy aby przypadkiem nikt im się nie przygląda. Jeremy miał aspiracje zostać uzdrowicielem, dlatego też ciekawiły go różne przypadki medyczne. Niestety jeszcze studiował, a więc nie miał najmniejszych szans na zaspokojenie ciekawości. Czyhał więc na takie krótkie momenty, kiedy przynoszono pacjentów i kierowano ich na ostry dyżur. Po wyczyszczeniu paskudztwa sięgnął po plik papierów i energicznymi ruchami zaczął je sortować. - Złożysz je w lotki? Te na urazy pozaklęciowe, te na zakażenia magiczne... o, przyszła już historia choroby dla Brise'a z Zakażeń. Dzięki Merlinowi, spóźnia się już trzy godziny. - złapał w locie, jak się okazało, cholernie grube akta, pod których ciężarem jęknął. - Niech mnie... muszę to zanieść osobiście. Chyba, że ty to zrobisz? Nie mogę zejść, serio. - z trudem położył tomiszcze na ladzie i popatrzył na Puchona niemal błagalnie. - Ja ogarnę do tego czasu tamtych. - wskazał mu dyskretnie brodą jakichś ośmiu jegomości, którzy wyglądali na gości. Wiązało się to z wyjaśnianiem, że nie można iść taką chmarą do pacjenta, już z pewnością nie z okryciem głowy i nie różdżkami. A to oznaczało bardzo dużo dyplomacji.
Wszystkie ustalenia, które zrobiliście na temat waszej dalszej pracy szlag trafił, bo ni stąd ni zowąd Curtisa dopadł okropny krwotok z nosa, którego nie dało się opanować prostymi zaklęciami - uzdrowiciele musieli go zabrać na oddział. Szczęście w nieszczęściu, że pracowaliście w szpitalu, a nie w urzędzie lub sklepie. Już myślałeś, że reszta pracy spadnie tylko i wyłącznie na Twoje barki, kiedy okazało się, że uzdrowiciele zlitowali się i wysłali do Ciebie stażystkę. Śliczna dziewczyna o wijących się rudych włosach podeszła do lady i z uśmiechem rzuciła: - Jeremy, tak? Jestem Julie Jensen, uzdrowiciel Haggins powiedział, że możesz potrzebować mojej pomocy. Bez wątpienia pomoc spadła Ci jak z nieba, pytanie tylko czy piękna Julie skupiona raczej na nauce leczenia czarodziejów podoła pomaganiu Ci z bardziej przyziemnymi aspektami pracy w szpitalu.
______________________
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Prawie się tam popłakał, kiedy zabrano Cutisa. Rozumiał oczywiście, że krwotok z nosa to nie przelewki i trzeba się nim zająć lecz wizja użerania się z tym wszystkim w samotności zaczęła go trochę przerażać. - Hej, proszę zaczekać! - zawołał głośno do wspomnianych ośmiu panów, którzy przez ten cały czas koczowali pod tablicą ogłoszeń debatując też na temat lokalizacji ich poturbowanego kolegi. Już kierowali się w stronę wind, jednak na dźwięk głosu Jeremy'ego posłusznie się zatrzymali. Niby recepcjonista, ale jednak na szczęście posłuchali się inaczej musiałby szukać ich po piętrach, zawracać ewentualnie wzywać pomoc, a przecież nie może wyjść spoza kontuaru... Nie wiedział w co ręce włożyć, naprawdę. Kolejna sowa wleciała przez okno, a następna walnęła w szybę i spadła z hukiem na parapet. W ramię dźgało go samopiszące pióro domagając się poleceń, kątem oka spostrzegł zagubioną staruszkę, która ewidentnie powinna znajdywać się na innym piętrze z racji noszenia na sobie piżam. Gdy przybyła pomoc, na jego twarzy pojawiła się ogromna ulga. Chociaż tyle! - Cześć Julie, tak, dzięki, naprawdę spadasz mi z nieba... hej panowie! Proszę do kontuaru zdać różdżki! Ym, Julie, pomożesz mi z rozesłaniem tych pisemek do działów? -wskazał na jakieś dwadzieścia cztery pliki kartek. - Trzeba je poskładać w lotki, a z boku napisałem ołówkiem które piętro i drzwi. Uratujesz mi dzisiaj chociaż trochę życia. - popatrzył na nią błagalnym wzrokiem. Nie był w stanie nawet skomplementować jej urody ani faktu, że to stażystka, a nie jakaś tam pracownica. Musiał zająć się ósemką czarodziejów i tłumaczyć im jak krowie na rowie, że nie można wchodzić z różdżkami na teren Munga. Jaka to ulga, że umiał mówić po francusku inaczej miałby dodatkowy problem.
Julie bez słowa skinęła głową - wprawdzie składanie pisemek nie było celem jej stażu, a ona zdecydowanie wolałaby uczyć się o leczeniu kagonotrii niż zajmować papierkową robotą, to było jej trochę żal Gryfona, poza tym wiedziała, że jej wkład i zaangażowanie, nawet w tak banalnej formie, mogą zostać docenione przez szefa oddziału. Bez słowa zabrała się do pracy. Składanie pisemek w lotki szło jej dość mozolnie, trochę ze względu na niezbyt rozwinięte zdolności manualne, a trochę dlatego, że zamiast skupiać się na pracy wgapiała się w dyskutującego z Francuzami Jeremy'ego. Gdy w końcu podołała zadaniu sięgnęła po różdżkę i zaczęła wysyłać kolejne pisemka zgodnie z ich przeznaczeniem - w pewnym momencie niemal popełniła kardynalny błąd wysyłając do bufetu dość obrazową ulotkę dotyczącą czarodziejskich chorób zakaźnych, jednak w ostatniej chwili się zreflektowała ratując sytuację. - Świetnie mówisz po francusku - rzuciła w stronę Gryfona, jednocześnie wysyłając ostatnie papiery w miejsce ich przeznaczenia - Mogę ci jeszcze jakoś pomóc?
______________________
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Udało się wyjaśnić czarodziejom co i jak. Przywołał do siebie regulamin przetłumaczony na język francuski i wręczył każdemu po kopii, aby mieć pewność, że każdy z nich będzie w stanie się zapoznać. Poprosił wszystkich, aby wypełnili formularze i przygotowali się do zdania różdżek do depozytu. Kiedy szedł przygotowywać przepustki "gości", zagadała go Julie. - Dzięki wielkie za te lotki, naprawdę. - podziękował po raz kolejny, by miała pewność, że naprawdę docenia to, co robi mimo, że powinna leczyć ludzi, a nie bawić się za kontuarem. - Jasne, widzisz tamtą babcię? To Emilia Stones spod siedemdziesiątki trójki. Znowu uciekła z sali i czatuje na kominek z siecią Fiuu. Mogłabyś ją odprowadzić na ósme piętro? Poślę zaraz do lekarza dyżurnego lotkę wewnętrzną, że znów im uciekła. - wskazał na babulkę ubraną w piżamę czatującą przy kominkach, z którego co rusz ktoś się wydostawał. Postawił osiem pieczątek na przepustkach. Został zawołany przez jednego z "wielkiej ósemki wspaniałych". Zerknął na Julie i posłał jej roztargniony uśmiech. - Dzisiaj chyba pół Anglii postanowiło wpaść z wizytą. Na piętrach też taki ruch? - zapytał lecz nie mógł poczekać na odpowiedź, bo musiał iść do klientów. Jak zobaczył byki w formularzach jęknął w duszy. Przyklelił na usta uśmiech i dyplomatycznym tonem wskazał im błędy, podał nowe pliki do wypełnienia, tym, co się udało wypełnić druki bezbłędnie wręczył przepustkę. Przestrzegł, aby wchodzić maksymalnie w dwie osoby, ale jeszcze przekierowywał do stanowiska zdania różdżek. Miał ochotę się rozdwoić. A najlepiej roztroić. Co dzisiaj się odwala w tym szpitalu?
- Zależy gdzie... U nas na zakażeniach nie było najgorzej, ale widziałam, że na zatruciach i na magizo... - odparła urywając w połowie, gdyż Jeremy pobiegł już do kolejnych interesantów. Była odrobinę zawiedziona, bo pracowity chłopak mimo różnicy wieku bardzo przypadł jej do gustu. Pozostawało tylko wykonać otrzymane od niego zadanie. Julie podeszłą do staruszki Stones i próbowała ją przekonać do powrotu do sali - niestety szło to zaskakująco opornie, a kobieta za nic nie chciała wrócić na oddział. Julie sięgała po najróżniejsze wymówki, lecz nie była najlepsza w pertraktacjach dlatego namówienie pani Stones aby poszła z nią zajęło jej prawie dziesięć minut, zaś doprowadzenie jej na miejsce - kolejne piętnaście. Kobieta wyrywała się i chciała ponownie wrócić do wyjścia. W końcu Julie wróciła do recepcji była jednak cała spocona i wykończona trudnościami, które sprawiła jej starsza pani. - Naprawdę podziwiam, że dajesz z tym radę - rzuciła w stronę Dunbara myśląc o tym, że w przyszłości musi bardziej doceniać recepcjonistów. Mimo zmęczenia wciąż była gotowa pomóc Gryfonowi.
(jeśli chcesz możemy pociągnąć do sześciu postów, żeby można było rozliczyć też w wątkach - tylko daj znać)
______________________
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Chętnie zostałby i pogadał z Julie. Naprawdę miałby wiele tematów do poruszenia zwłaszcza z osobą, która ma znacznie lepszy kontakt z praktyczną dziedziną uzdrawiania. Po zakończeniu studiów planował zgłosić się tutaj na staż - nie bez powodu akurat wybrał dorabianie na recepcji. Miał nadzieję zaistnieć w tym szpitalu, a potem związać swój zawód. Co prawda był trochę roztrzepany i czasami wpadał na pomysły stosunkowo późno, jednak wiedział, że da się to wypracować z czasem. Ogarnięcie interesantów było czasochłonne przez fakt, że było ich ośmiu, a Jeremy był jeden. Julie ratowała mu skórę, bowiem gdyby nie jej obecność, musiałby "porzucić" interesantów albo ulokować ich w jakimś miejscu (a to tworzy okropne kolejki, a jak wiadomo ludzie, zwłaszcza chorzy, nie są zbyt cierpliwi) i biec łapać starowinkę i jednocześnie wzywać pomoc. Nie dał rady wysłać lotki wewnętrznej do odpowiedniego działu. Po prostu nie miał na to nawet sekundy. Gdy ośmiu wspaniałych zostało wspaniale ogarniętych, wrócił za kontuar recepcji akurat w chwili, gdy przybyła Julie. - Zazwyczaj pomaga mi Cutis, ale ludzie zmieniają się tu jak rękawiczki. - wydyszał i nalał sobie i Julie chłodnej wody. Wypił swoją porcją duszkiem. - Jeśli chcę tu pracować i wspiąć się po szczeblach kariery to muszę dawać radę. - uśmiechnął się do niej szeroko, tak szczerze. Mimo zmęczenia był gotów dalej działać. Zapewne wieczorem padnie trupem i będzie wołać Matthew o holowanie, ale jednak warto teraz się zamęczać, by uzyskać zadowalające efekty w przyszłości. To było dla niego ważne. Nie dane było im porozmawiać dłużej, bowiem znów do kontuaru dreptało towarzystwo do obsłużenia. - Tak głupio mi cię prosić. Zapiszesz te dane w księdze? To nazwiska i rozpoznanie różdżek tych ośmiu, co tu chwilę temu byli. Ja pójdę zatrzymać tamtą dwójkę.- wskazał na dwoje zakapturzonych ludzi, z których jeden wyraźnie krwawił z ręki. Szybko zapisał coś na kartce, zwinął ją, zaczarował i idąc w kierunku wyżej wymienionych, posłał origami w nieznanym kierunku. Podszedł do towarzystwa, zawołał pielęgniarkę do chorego, a sam próbował wdać się w dialog z jego towarzyszem, który o ironio, burczał pod nosem i trudno było go zrozumieć. Porozumienie się z nim zajęło mu z piętnaście minut zanim przyprowadził go do kontuaru, gdzie podał mu formularz. Zerknął na Julie. Poproszenie jegomościa o zdanie różdżki wydawało się w tej kwestii cóż... niezręczne i niepokojące. Nie wyglądał na zadowolonego.
W gruncie rzeczy Julie naprawdę podziwiała pracowitość Jeremy'ego i to że w ogóle był w stanie to wszystko ogarniać. Ona sama zapewne popłakałaby się po kilku godzinach pracy w recepcji. Zresztą ona nie musiała pracować podczas studiów - wysokie stypendium naukowe oraz pieniądze od ojca załatwiały jej finansowe potrzeby. Mimo to chętnie rozmawiała z Gryfonem i była szczerze zachwycona jego umiejętnością ogarniania wszystkiego. - Nie ma sprawy - odparła Julie i zabrała się za odnotowywanie danych w księdze. Pozornie proste zadanie okazało się trudniejsze niż myślała - po pierwsze musiała skupić się na tym, by jej niewyraźny charakter pisma był czytelny, a po drugie wciąż kątem oka spoglądała na Jeremy'ego, który świetnie radził sobie z podejrzanymi zakapiorami. Już kończyła zadanie i zamierzała zagadać Dunbara o wspólne zjedzenie lunchu w szpitalnym bufecie, lecz nagle na miejscu pojawiła się inna recepcjonistka, zmienniczka Curtisa, która kazała wrócić dziewczynie na oddział. Julie speszyła się, więc po krótkim i bardzo cichym pożegnaniu z Gryfonem czmychnęła na oddział.
______________________
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Zerknął na zegarek, który wskazywał, że zostało mu jeszcze trzydzieści minut pracy. Oczom własnym nie wierzył, a jednak - czas zleciał bardzo szybko, gdy się człowiek zajmie intensywnie pracą. Nie mógł więcej rozmawiać z Julie, bowiem musiał wyjaśnić podejrzanemu czarodziejowi jakie panują tu zasady. Na całe szczęście okazało się, że je doskonale zna, a ukrywa twarz, bo ma zniekształconą twarz i żółte tęczówki. Udało mu się z nim porozumieć na tyle, aby załatwić mu wejściówkę szybko i bezboleśnie. Wszystko tak, jak w regulaminie. Ludzie w szpitalu się nie kończyli. Gdy zajmował się łapaniem zrzucanej poczty, to wtedy podeszła do niego Julie, by się pożegnać. Skinął jej głową, rzucił zdyszane "cześć i dzięki", a potem rzucił się w lewo, aby dorwać chichoczące pudełko, które chciało rozpłaszczyć się na wózku inwalidzkim. Wizja rozsyłania ich na odpowiednie piętra nieco zgasiła jego zapał do pracy lecz ledwie ustawił pakunki na blacie recepcji, a wybiła godzina zakończenia pracy. Zmienniczka Curtisa już uwijała się jak w ukropie, a zmiennik Jeremy'ego właśnie zapinał identyfikator i zaserwował mu najpiękniejsze słowa świata "Zmykaj odpocząć, ja się zajmę tą apokalipsą". Nie zamierzał protestować. Zabrał swoje rzeczy i ostatkami sił poczłapał w kierunku kominka z siecią Fiuu.
Chociaż ludzie zwykle myśleli o fachu uzdrowiciela jako nad wyraz trudnym i odpowiedzialnym, tak często zapominali, że również osoby na recepcji odwalały kawał dobrej roboty – wszak to na ich barkach spoczywała dbałość o właściwą organizację pracy i to również one musiały zmagać się z pieniackim zachowaniem niektórych z pacjentów. Ten dzień przebiegał dosyć spokojnie aż do czasu, kiedy na horyzoncie pojawił się podstarzały czarodziej, poruszający się o lasce zwieńczonej malutką czaszką. Mężczyzna wcześniej siedział już w poczekalni około godziny, a najwyraźniej cierpliwość nie należała do jego najmocniejszych stron. Wreszcie wstał ze swojego siedziska i zaczął wymachiwać swą laską, odgrażając się wszystkim pracownikom z recepcji. Dziewczęta zapisujące pacjentów na konkretne godziny poumykały do swoich obowiązków, a Jeremy nawet nie zauważył, kiedy został w tym całym bałaganie sam. Wyglądało na to, że to właśnie on musiał zająć się niezwykle upierdliwym staruszkiem, który właśnie wbił swoje złowieszcze spojrzenie w jego twarz. - Panie! Ile tu można czekać?! To jest nie do pomyślenia! – Wydzierał się tak, że zajęci różnego rodzaju zabiegami uzdrowiciele najpewniej słyszeli go również w innych częściach szpitala św. Munga. Nie przestał również wymachiwać swym drewnianym kijem, co wywoływało pewną obawę, że zaraz zdecyduje się coś zniszczyć. - Widzi pan to?! Która tu jest godzina?! Dwunasta, na Merlina! A którą godzinę mamy? No proszę, proszę powiedzieć… Nie wie pan? CZTERNASTĄ! – Krzyczał dalej, przekraczając wszelkie dopuszczalne w takim przybytku jak ten normy decybeli. Nic dziwnego, że współpracownice Dunbara pochowały się przed nim po kątach. – PACJENTÓW SIĘ TUTAJ NIE SZANUJE! JA TO ZGŁOSZĘ! PROSZĘ MNIE PRZEPUŚCIĆ – TAM JEST GABINET MOJEGO UZDROWICIELA! – Mężczyzna jakby nagle ozdrowiał, bo z całkiem sporą siłą zaczął przepychać Gryfona, próbując dostać się do jednej z pobliskich sal, w których uzdrowiciel przyjmował właśnie innego, ciężko chorego pacjenta.
Jeremy, spróbuj uspokoić klienta i lepiej znajdź dobry powód, dla którego nastąpiło tak duże opóźnienie. Możesz w tym zakresie dowolnie kreować tło wydarzenia. W razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości, pisz do @Leonel Fleming.
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Męczyła go praca w recepcji, skoro marzyło mu się coś znacznie bardziej ambitnego. Mimo wszystko musiał wytrzymać jeszcze trochę, nabyć więcej doświadczenia, bardziej zaistnieć na terenie szpitala, a wówczas może zostanie awansowany. Przygotowywał się do zawodu poprzez zaliczanie kursów, pogłębianie wiedzy i praktykowania czarów na dobrowolnie zgłaszających się znajomych. Pracował w Mungu już drugi rok i miał do czynienia już z wieloma zdenerwowanymi klientami. To normalne, że dają się ponieść emocjom, skoro przychodzą tu po pomoc i czasami muszą po prostu na nią poczekać podczas, gdy ktoś inny potrzebuje nagłej interwencji ratującej życie. Gdy dziewczęta rozpierzchły się niczym spłoszone łanie, westchnął. Przykleił na usta profesjonalny uśmiech i zerknął z obawą na laseczkę z motywem czaszki zamiast rączki. Za modą to on zdecydowanie nie podążał, a jak na stopień pomarszczenia twarzy to zachowuje się nad wyraz żywotnie. Nie wyglądał na potrzebującego, a tym bardziej na umierającego. Oczywiście nie przeszkadzało to w nienormalnym wrzasku i łamaniu regulaminu obowiązującego w recepcji. Naprawdę nie miał ochoty wzywać ochrony do zdenerwowanego dziadziusia. Co, jeśli na widok wsparcia, dostałby zawału serca? Może wyglądał staro, ale nie zamierzał przyczyniać się do popsieszenia go w umieraniu. Czas zatem na demonstrację dyplomacji i wykorzystanie swojego uroku do przekonywania do siebie ludzi. Może się uda, a może trafił na oporny przypadek, nie potrafiący używać takiej niezwykłej części ciała jaką jest mózg. Otworzył usta, aby się odezwać, ale dziadziuś postanowił sam wparować na korytarz, próbując go przy tym stratować. - Proszę pana, pana uzdrowiciel reanimuje umierającego pacjenta, który cierpi na chorobę zakaźną. Wejście tam oznacza zarażenie się paskudną chorobą, która nazywa się Stultus estprope. - kłamał jak z nut i nie miał absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, że wciskał mu kit. Wiedział, że uzdrowiciel go ukatrupi, jeśli pozwoli dziadkowi tam wparować. Stał więc mu na drodze. - Widzę, że jest pan zdenerwowany, ale naprawdę nie polecam wchodzić do tego gabinetu. W ramach rekompensaty za to przymusowe oczekiwanie mogę panu podsunąć mały rabat na obiad w naszym szpitalnym bufecie. Serwowana jest dzisiaj przepyszna lazania. - próbował odwrócić jego uwagę, zniechęcić go do szarżowania na gabinet i wykupić trochę czasu aby w ogóle dowiedzieć się z kim on właściwie rozmawia i z jakim problemem przybył. Miał nadzieję, że jak zaproponuje mu zjedzenie czegoś taniej, to jakoś opanuje sytuacje. Sam za jedzenie oddałby naprawdę wszystko, bo umierał z głodu.
Jeremy nie dał wyprowadzić się z równowagi, a na twarz przywdział profesjonalny uśmiech, zamierzając na własną rękę zająć się sprawą pieniacza. W przeciwieństwie do swoich przerażonych koleżanek z pracy zachował zimną krew, a nawet nie zadecydował o wzywaniu ochrony, ufając swojemu darowi przekonywania. Odważnie, ale czy roztropnie? To się miało dopiero okazać. Dziadyga coraz mocniej napierał na jego ciało, a chociaż nie mógł zwyciężyć ze zdrowym, silnym chłopakiem, to jednak miał nad nim pewną przewagę – tę cholerną laskę, która wymachiwał, to w jedną, to w drugą stronę. Pierwsze słowa Gryfona zaś nie wywołały żadnego efektu; właściwie niewykluczone, że we wściekłości mężczyzna nawet się nad nimi nie pochylił. Zamiast tego przesunął mocno swym kijem po nogach Dunbara, a następnie uniósł go nieco wyżej, kontynuując swą walkę o sprawiedliwy szpital. Jeremy nie zdążył się uchylić, więc oberwał jeszcze małą czaszką w czoło, co wywołało naprawdę spory ból. Cholera, kto by pomyślał, że ktoś o tak pomarszczonej twarzy może mieć tyle siły? - To moje niezbywalne prawo, żebym miał dostęp do opieki medycznej! Skandal! – Wykrzykiwał jeszcze staruszek, ale nagle… jakby zupełnie zmienił swe nastawienie. Trzymał laskę kurczowo, w pobliżu swojego ciała, a i jego wyraz twarzy stał się o wiele spokojniejszy i bardziej przystępny. Czyżby wizja zarażenia się jakimś zakaźnym choróbskiem przekonała go do złożenia broni? - Lazania? – Ostatnie słowo zdołał wyłapać bardzo dokładnie, bo długie oczekiwanie w poczekalni sprawiło, że kiszki mu marsza grały. – Rozumiem. Tylko pan mnie zawoła, bo zabiję jak ktoś mi się wepchnie w kolejkę! – Przedstawił swoje warunki umowy i oddalił się w kierunku bufetu.
Wydawać by się mogło, że największe z zagrożeń zostało zażegnane, ale po kilkunastu minutach do recepcji wparowała kobieta w sile wieku i tym razem to ona zaczęła wydzierać się na bogu ducha winnego Gryfona. - Dunbar! Kto Ci pozwolił rozdawać wszem i wobec rabaty na żarcie?! To ja tu haruję jak wół, i tak zarabiam grosze, a ktoś ma mi jeszcze płacić… - – Salwa kolejnych wrzasków i przekleństw została uwolniona z jej ust w takim tempie, że Jeremy’emu trudno było zrozumieć o co tak naprawdę jej chodzi. – Zobaczysz, te 10 galeonów pójdzie z Twojej pensji. – Tę groźbę pojął jednak w mig. Nie była to wielka strata i pewnie można by się z nią pogodzić, ale wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Kiedy kucharka oddalała się, by udać się na skargę na młodego recepcjonistkę, otoczyły ją wcześniej poskrywane po kątach dziewczęta, które wyjaśniły jej dlaczego ich kolega zdecydował się dać komuś rabat. Dunbar miał więc trochę szczęścia w nieszczęściu – zdołał uspokoić petenta, nie stracił cennych galeonów, a w oczach swoich współpracownic wyrósł na bohatera. No, może poza panią ze szpitalnej stołówki, która nadal spoglądała na niego wzrokiem spod byka i na każdym kroku przypominała mu – „żadnych rabatów!”.
______________________
Jeremy Dunbar
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 179
C. szczególne : Ruchome tatuaże na prawym ramieniu, wyszczerz na gębie, kocia sierść na ubraniu, zapach gumy balonowej.
Nogi bolały, czoło bolało, ale to nic! Trzeba przemówić do rozumu roztrzęsionemu staruszkowi, który nie potrafi czekać na swoją kolej. To pewnie przez chore nogi podtrzymuje się laską i w rzeczywistości ukrywa w niej różdżkę. Był tego niemalże pewien, bo dlaczego boli go tak czoło? Zachciało mu się czaszek, nie mógł czegoś bardziej miękkiego? - Lazania. Tak. Świeżutka. Niedawno kucharka przyrządziła. Wiem, bo jestem tam stałym bywalcem. - zdradził szczodrze informacje, nie przejmując się jeszcze potencjalnymi kłopotami związanymi z kłamstwem. Zachęcał go, kiwał głową z uznaniem i nawet wskazał drogę na skróty, byleby dziadyga sobie polazł. Gdy ten znalazł się już całkowicie poza zasięgiem wzroku, wybuchnął śmiechem. To było prześmieszne i musiał to skomentować jawną radością. Przywołał się do porządku dopiero wtedy, gdy zbliżał się kolejny zagubiony pacjent. Nim jednak zdołał się nim "Zająć", wparowała tu kucharka przypominając mu o kłamstwie. Podrapał się po potylicy, zademonstrował jak najbardziej niewinną i uroczą minę na jaką było go stać (dzięki ekspresjo twarzy!). - Pani kochana! Najdroższa i cudowna! - wykorzystał przerwę kiedy musiała łapać oddech, by przebić się pełnymi emocjami słowami. - Nie zdążyłem pani uprzedzić, przepraszam, ja pani zapłacę nawet i dwadzieścia galeonów. Wie pani, tak dobrze o pani się mówi, że można na panią liczyć, więc pomyślałem, że z pewnością pani mnie uratuje w trudnej sytuacji, gdzie będę zmuszony uspokoić tego biednego pana, którego wysłałem na pani cudowną lazanię. Uiszczę podwójną opłatę. - złożył nawet dłonie jak do modlitwy i wpatrywał się w kobiecinę z oddaniem, wszak przygotowywała jedzenie i należy ją za to czcić i wielbić, a najlepiej całować po stopach. - Najmocniej przepraszam, na przerwie zaniosę pani odpowiednie galeony. - zapewnił i w istocie zamierzał to zrobić. Co prawda oszczędzał każdego sykla (mania oszczędzania przez ubogość przez dłuższy czas życia), ale w tej sytuacji musi być hojny. Podziękował dziewczętom czarującym uśmiechem za wstawiennictwo, ale też zapewnił, że i tak zapłaci nadwyżkę kwoty.