Na przedmieściach Londynu znajduje się stare i opuszczone centrum handlowe, tak naprawdę wewnątrz niego znajduje się największa w kraju Klinika Magicznych Chorób i Urazów. Pracuje tam wielu uzdrowicieli, zawsze mających ręce pełne roboty. W recepcji znajduje się rozpiska jakie działy znajdują się na poszczególnych piętrach tego wysokiego budynku. Można także uzyskać informację od pracujących tam recepcjonistów.
Orlov podniósł szybko głowę, gotów bronić się pięściami, kiedy usłyszał jak ktoś coś do niego mówi. Ale oto ponownie LSD zadała wyjątkowo głupie pytanie. Takie, że miał ochotę walnąć ją w głowę. Oczywiście tego nie zrobił bo w końcu była dziewczyną. Ale w zasadzie może nie kazała mu tam wchodzić? Może był zbyt pijany, aby zrozumieć co ona do niego mówi? Patrzył się na nią zdziwiony, marszcząc brwi i usiłując sobie przypomnieć cóż ona tam takiego powiedziała. Grig westchnął. W zasadzie może i jemu i Lunarie po prostu się poplątało. W końcu on był pijany, a ona prawdopodobnie jak zwykle naćpana. Nawet on to zauważył po jej dziwnych ruchach. - Byłem przekonany, że powiedziałaś, że mam pójść tam – wybełkotał w końcu Grig patrząc jeszcze na popiół, który znajdował się na jego rękach. Otrzepał szybko dłonie. Drgnął kiedy dziewczyna dotknęła jego czoła i spojrzał na nią zdziwiony. Kiedy dotarło co do niego mówi pokiwał głową i ruszył w stronę windy. Tak, na pewno źle zrozumiał co mówi dziewczyna. W końcu przeszdł tutaj taki nieogarnięty. Na dodatek rzeczywistość mieszała mu się z wyobraźnią, bo widział tentatuklę w skrzydle szpitalnym. A tutaj na pewno nie hodują takich rzeczy, tylko raczej trzymają tu pacjentów. Niedobry alkohol. W zasadzie już troszkę otrzeźwiał po tym spotkaniu z tentakulą. Wszystko go jednak tak rozstroiło, że już nie miał pojęcia co jest grane. Grig w końcu dostał się do recepcji. I po raz kolejny nie miał pojęcia, czy to alkohol zrobił mu jakieś omamy. Czy naprawdę cała recepcja była w różdżkach? Czy tu była gdzieś jego różdżka. Spojrzał trochę nieobecnym wzrokiem przed siebie i zachwiał się na nogach. Cóż mu przyszło do głowy z tym piciem alkoholu. Kobiety w recepcji nie było. Za to obok ktoś się znajdował. Steve Howard? Amerykanin? Czy on się naprawdę tak nazywał? Spojrzał na niego i zmarszczył brwi. - Ej Kennedy co się tu dzieje? – zapytał trochę zachrypniętym głosem. Zastanawiając się czy skoro teraz Mung tonie w różdżkach wypada mu zapalić papierosa. - Tu gdzieś jest moja? – zapytał chodząc wśród różdżek. Ale kiedy je dotykał, te jeszcze bardziej się rozmnażały. W zasadzie jego powinna być widoczna, bo była dość jasna, w końcu z cisu. Ale po co ktoś miałby wrzucać tu jego różdżkę?
Była dość zabawna. Nigdy nie spodziewał się, że z ust tak pięknej damy w jednej sekundzie usłyszy multum przekleństw. I niestety będą one jak najbardziej właściwe. Nie wiedział co za idiota, wymyślił te powielające się różdżki, ale stawiał na jakiegoś Rosjanina, który jakieś dwa tygodni temu przyjechał do Anglii „zarobić”. A teraz... oni muszą się borykać z jego marnym eksperymentem! - Możliwe, możliwe, tylko dlaczego nie może się z nami normalnie spotkać tylko biegamy po szpitalu jak jakieś dzikusy? - spytał, nie będąc zadowolonym walką z zombie. Nie miał pojęcia, czy Effie też spotkało coś również nieprzyjemnego, bowiem ich kontakty zwykły ograniczać się do kompletnego zera. Czyżby kolejna „relacja” zepsuta przez szanownego Grigoriego? Nie skupiając się dłużej na nim, wzorkiem zaczął szukać różdżek. Jego niestety była czarna ze srebrnym wzorem, więc wśród ciemnych patyków trudno było ją zauważyć. - Biało szara? - spytał ze zdziwieniem. Ta to się ustawiła! W mgnieniu oka znalazła odpowiednią, a Steve ciągle szukał. Nagle dojrzał ją w tłumie i przez materiał koszulki próbował się przebić przez resztę różdżek, aby te się nie powielały jak jakieś... Rosjany. W końcu złapał jakąś podobną i pewny siebie nią machnął. O tak, to jego różdżka! Zaraz jednak Effie gdzieś uciekła, życząc mu powodzenia. - Wzajemnie – rzekł, przepychając się przez atakujące różdżki. Swoją zaś ciągle trzymał w ręku, tak dla pewności. Gdy usłyszał swoje prawdziwe nazwisko, prędko spojrzał ku źródłowi dźwięku. Grig. Pięknie, pięknie! REWELACYJNIE, DO CHOLERY! Musiał prędko napisać do ojca, bowiem jeśli ten gniot wie o jego nazwisko to również ktoś mógł powiedzieć o misji i wszystko skończy się wielkim fiaskiem. Zaraz uniósł różdżkę. - Kennedy? - spytał z uniesioną brwią, idealnie maskując swoje zaskoczenie. Odszedł od lady na co najmniej trzy metry i spojrzał na Grigoriego. - A chuj mnie to boli – odpowiedział, wzruszając ramionami. KTO MU POWIEDZIAŁ!? Zaraz jednak uniósł różdżkę ku górze i szepnął słodko „avis”, aby zgraja małych ptaszków mocno udziabała jego przyjaciela w tyłek. Sam korzystając z okazji, wyszedł z recepcji. Wszak Grig nie miał jeszcze różdżki!
Boris uśmiechnął się z nieukrywanym rozbawieniem, kiedy Effka tak skrupulatnie rzucała w niego ironią, a na koniec życzyła mu jeszcze wszystkiego najgorszego! Bo bezsprzecznie tak to można było rozumieć. Nie mniej jednak nie miał jej tego za złe, on sam chyba byłby na siebie jeszcze bardziej wkurzony, hehe. - Tak, ja ciebie też! - zakrzyknął jeszcze do niej, kiedy się oddalała i nawet pomachał jej ręką. Szkoda, że tego nie widziała. A może to i nawet lepiej? Naprawdę mógłby dostać szpilką w twarz albo co gorsza w krocze. To wcale nie była przyjemna perspektywa! Szczególnie, że dzieci planował, musiał mieć przecież kogo karmić hamburgerami i częstować jointami, a ten incydent mógłby zagrozić jego jakże ambitnym planom. Odczekał chwilę, kiedy dziewczyna zjechała windą na dół i zajął się... swoim ubraniem. Było pomięte, za duże i ogólnie niechlujne. Ale tak kończą osoby, które marzą o tym, by się wyspać i mają cały świat głęboko w... na względzie. I do tego ta koszmarna fryzura! Tak, to w tym momencie jest najistotniejsze, mhm. Boris znów musiał przywołać siebie do porządku, ale wyszło to naprawdę tragicznie, albowiem uznał, że... zgłodniał. Tak, pan Lavrov na Turnieju Trójmagicznym nagle stwierdził, że jest głodny. Świetnie. To co, może rzucisz wszystko w cholerę i pójdziesz na obiad? O rany, kto go wybrał do tego zadania! W końcu jednak zwalczył w sobie wrodzone lenistwo i olewatorstwo i zszedł sobie kulturalnie schodami do recepcji. Nie spieszyło mu się, myśląc, że Effie zginęła w natłoku różdżek. I tak skakał sobie jak jelonek, czyli prawie jak LSD, po schodkach. Ładnie i z gracją słonia, ale oj tam. Nie zagłębiajmy się w szczegóły. Wychylił nieco głowę zza drzwi, by obserwować poczynania reprezentantów. I w samą porę tutaj dotarł, bo Ślizgonka wyraźnie zamierzała mu uciec! No nie, tak to się nie bawimy, panno Fontaine. Nie ma takiego obijania się, turniej jest! Dlatego też wyminął wszystkich, nie zważając na walające się wszędzie magiczne patyki i położył dziewczynie dłoń na ramieniu. Kiedy ta się odwróciła, uśmiechnął się niewinnie i jakże zachęcająco! Chociaż i tak miał zamiar ją zgarnąć mimo protestów, ale dobra. - No, to skoro masz swoją różdżkę, to nie ma co się teraz bawić w grę "nie lubię cię już", tylko iść dalej, bo czas nas nagli - powiedział, po czym pociągnął ją za rękę do pobliskiego pokoju z kominkiem. I tak, nie obchodziło go to, że dziewczyna najchętniej teraz palnęłaby go jakimś zaklęciem! Jak wtedy przegra turniej, to niech ma do siebie pretensje, ot co! Nie mniej jednak nie czekając na jakiekolwiek reakcje z jej strony, pociągnął ich do owego kominka, wygrzebał z kieszeni piasek fiu i cisnął nim w ziemię mówiąc "do Hogwartu!" i w ten magiczny sposób teleportowali się tam wśród jakże psychodelicznych, zielonych płomieni, rozkosznie.
Grig spojrzał na Steve’a z lekkim pijackim uśmieszkiem, kiedy ten powtórzył jego prawdziwe nazwisko. A no tak pewnie się trochę zdziwił, bo Orlov raczej nie chwalił mu się skąd wie i że w ogóle wie jak naprawdę nazywa się chłopak. A to pech! Rosjanin aż zaśmiał się krótko, kiedy ten odpowiedział mu wulgarnie. A to dopiero, ten głupi Amerykanin musiał nieźle się zdenerwować. Orlovowi jednak szybko on uciekł z myśli, bo skupił się na tym, że musi znaleźć swoją różdżkę. Cóż za problem, mimo że miał dość charakterystyczną różdżkę, to tutaj i tak była cała masa takowych jasnych różdżek. Na dodatek brał jedną do ręki i było ich coraz więcej i więcej. Wyjątkowo sprytnie postanowił, że nie będzie ich w ogóle brał do ręki, tylko po prostu będzie szukał takiej, która będzie odpowiadała rozmiarowi jego różdżki, 11 i ¾ cala. W recepcji była już cała masa tych głupstw. Orlov był wyjątkowo zirytowany. Na dodatek zauważył, że… ten głupi chłoptaś nasłał na niego chmarę ptaszków zmierzających w jego stronę. Istnym fartem i zrządzeniem losu zorientował się, że u jego stóp leży teraz różdżka wyjątkowo podobna do jego własnej. Podniósł ją szybko i wymierzył w lecące potworki. Nawet nie zastanawiał się jakiego zaklęcia użyć, tylko wymyślił pierwsze lepsze, które miał w głowie. - Lacarnum Infalamare - krzyknął. O przynajmniej to była jego różdżka. Ale to nie było ani zbyt mądre, ani przyjemne bo na ziemi leżały teraz zwęglone ptaki, które umarły przez kulę ognia Orlova. Grigori skrzywił się lekko. To wcale nie był przyjemny widok. Ale zgrabnie ominął owe ciałka i uciekł z tej przeklętej, okropnej recepcji.
Stała sobie spokojnie na korytarzu, oparta o ścianę, gapiąc się znudzona w drzwi, przez które wypchnęła przed chwilą Stiwa, kiedy podleciała do niej znajoma już brązowawa sówka, trzymająca w ręku list i jakiś woreczek. Ach tak, kolejna wskazówka. Odebrała od ptaka pakunek i rozdarła kopertę, po czym rzucając Stefanowi, jak to nazwała swojego nowego kumpla, ciasteczko w podzięce, poleciała do recepcji. A tam? Pełno różdżek, ale żadnej żywej duszy. Rozejrzała się wkoło zdezorientowana, po czym ruszyła jednym z korytarzy. Ogarnęło ją coś na kształt paniki. I to ogromnej! Nigdzie go nie było! Wróciła się, i wyszła przed szpital. Ufff, jest! złapała go za rękę, powstrzymując się od palnięcia go w łeb i pociągnęła w stronę szpitala. - Nawet nie próbuj się wyrywać. - Fuknęła wściekła, nawet na niego nie patrząc. Radzę posłuchać, o ile Stiw chce zachować swoją piękną buźkę nienaruszoną. - Wiem, że jesteś na mnie wkurzony, ale uwierz mi, tak trzeba. Możesz mi potem coś zrobić, ale teraz błagam cię, zaufaj mi. Weszła do kominka, przyciągając chłopaka do siebie i rzuciła proszek fiuu, szeptając miejsce docelowe. Pyk i ich nie było.
Niestety, ucieczka Orlova nie urzeczywistniła się, gdyż nagle na jego drodze pojawiła się Lunarie S. Deceiver i oparła dłonie o framugę drzwi, rozpościerając szeroko ramiona. Podobała jej się rola wyrastania spod ziemi w kulminacyjnym momencie i zaskakiwania go jakimiś szalonymi informacjami. Uśmiech błąkał się po jej twarzy, bo tak naprawdę zaglądała do recepcji od kilku dłuższych chwil. Zdążyła ujrzeć Tommy'ego, Borisa, samych fajnych ludzi! I dużo różdżek. Ale teraz starała się nie martwić toksyczną obecnością KortniAndersą przy jej kuzynie. I półwili przy Borysie. Ach, nieszczęśliwa LSD! Dobrze, że otarła nosek z białego proszku. - Nie gniewaj się - powiedziała melodyjnie, wbijając w niego niemal hipnotyczne spojrzenie, chociaż tęczówki zdawały się drżeć minimalnie, kołysać na boki zamiast tkwić w jednym punkcie. Przestąpiła z nogi na nogę, pod glanem trzasnęło kilka fałszywych różdżek. - Chodź. Oplotła lekko palce wokół jego ramienia. Chciała mocniej, ale jakoś nie miała siły w dłoniach. Rozejrzała się konspiracyjnie, serce zatętniło szybciej, bo dopiero teraz zdała sobie sprawę, że właściwie nie wie, co dalej ją czeka. Chwilowo zapomniała. To całkiem ekscytujące! Ci reprezentanci musieli być dość... zestresowani! Pociągnęła Orlova za sobą do najbliższego kominka. Sięgnęła do kieszeni szortów i wyciągnęła biały proszek, po czym rzuciła go w ogień. Nie zabarwił się na zielono, a Luna niemal ryknęła z rozpaczy. Kokaina. Westchnęła smutno i sięgnęła do drugiej kieszeni spodni. Tym razem płomienie zabarwiły się szmaragdowym odcieniem, LSD wyszeptała kilka słów i zniknęła z reprezentantem w ogniu.
Mormija wpadła do głównego holu szpitala Świętego Munga trącając w wejściu pielęgniarki i pacjentów. Dobiegła do recepcji zupełnie nie zwracając uwagi na jakąkolwiek kolejkę czy innych chorych. Krzykiem i płaczem domagała się pomocy. Trochę zajęło to czasu nim recepcjonistka wyciągnęła od kobiety co dokładnie się stało, a gdy wreszcie doszła do niej powaga sytuacji - zawołała medyków. Nie pozwolili iść Mormiji ze sobą. Zabrali Rocha i zniknęli gdzieś w korytarzu, pozostawiając zrozpaczoną matkę przy recepcji, gdzie musiała wypełnić jakieś dokumenty. Mormija była tak roztrzęsiona, ze nie była w stanie się nawet podpisać. Stała tlyko przy ladzie, miotając się, nie umiejąc zadecydować czy zostać czy biec za swoim dzieckiem.
Bonawentura Dalgaard
Wiek : 42
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Jestem sliczny, ale nigdy pijany. peszeczek. teleportacja
Bonawentura stał za Mormiją. Zachowywał spokój, chociaż nie można o nim powiedzieć jakoby był jakoś wyjątkowo spokojny. W środku też sie bał o dzieciaka i pewnie jakby był na miejscu Mormiji w tym momencie by właśnie umierał ze strachu. Parę pielęgniarek podsuwało mu tez jakieś papierzyska, uznając go za ojca Rocha. A Dalgaard bezmyślnie to wszystko podpisywał. W końcu był jego ojczymem, nie? Czyli był jego prawnym opiekunem, nie? Chyba tak. W całym tym zamieszaniu kompletnie zapomniał o spotkaniu z Cassandrą. Nie mógł jej wykiwać. Nie mógł też za żadne skarby zostawić Mormiji samej. Gdyby był jakiś szybki sposób na powiadomienie jej o tym że nie może się z nią teraz spotkać! Jednak po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że jak szybko pójdzie po Cassandrę, to Mormija nawet nie zauważy. Była teraz czymś innym zajęta, prawda? Chyłkiem wyszedł z recepcji i skierował się pod Big Bena. [zt]
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Dziwne są koleje losu. Dopiero co Sharker użalał się nad sobą i nie miał ochoty gdziekolwiek wychodzić, a teraz specjalnie uciekał z domu, bo nie mógł patrzeć na te cztery ściany, w których był zamknięty. To było okropne, myśleć tak wciąż i wciąż o stracie i nie móc się otrząsnąć z tego, że to przecież normalne. Każdy kiedyś umrze, więc czemu tragiczne odejście ojca tak nim wstrząsnęło? Nie potrafił sam siebie zrozumieć i być może właśnie dlatego spacerował już od kilku godzin ulicami Londynu, najwyraźniej szukając w nich odpowiedzi na swoje pytania. Chyba nigdy nie nienawidził tego miasta tak bardzo jak teraz. Było szare, ciemne, wilgotne i tak nieprzyjazne jak nie potrafiło być jeszcze żadne miejsce, w którym przebywał, a mimo tego wędrował właśnie przez jakiś park, kręcąc się bez celu. Myślał, rozważał i zastanawiał się nad różnymi rzeczami, kiedy to jego wzrok przykuła jakaś postać. Słaniała się na ławce na opodal i pewnie wyminąłby ją bez uraczenia spojrzeniem, gdyby nie to że wydawała się być znajoma. - Julia? - zapytał sam siebie, zdziwiony jak nigdy. Przecież ona mieszkała w Hogsmeade, więc cóż robiła w takim stanie w londyńskim parku? Nie zastanawiał się jednak długo i podbiegł do niej. - Julka, co się dzieje? - spytał szczerze zaniepokojony i chwycił ją za łokieć, by pomóc jej usiąść prosto. - Źle się czujesz? - rzucił kolejnym pytaniem, a potem rozejrzał się nieco spanikowany. Nie nadawał się na uzdrowiciela, więc szukał innego wyjścia z sytuacji. - Chodź - rzucił, podnosząc ją z ławki i umieszczając na swoich plecach, tak by siedziała „na barana”. - Niedaleko jest Szpital Świętego Munga. Tam będą umieli Ci pomóc. No i zaniósł ją, zaskakująco szybko i równie niespodziewanie delikatnie odstawił ją na ławeczkę przy recepcji, od razu dobiegając do lady by zwrócić się do recepcjonistki. - Koleżanka źle się czuje. Potrzebujemy lekarza.
Betty miała dziś ręce pełne roboty. A przez te wszystkie dokumenty i rejestracje na badania wykrywające choroby weneryczne, po prostu nie miała czasu na batonika. A wiedzieć trzeba, że Betty bez cukru była jak balon bez powietrza, więc nic dziwnego, że teraz była w bardzo złym humorze. Poza tym jej mąż był od wczoraj bez pracy, bo oczywiście był taki uczciwy, że jak kradł to od razu się przyznawał. Cóż, wyrzuty sumienia ukróciły budżet rodzinny o pięćdziesiąt procent i Bett naprawdę nie miała humoru na pomaganie komukolwiek, cóż więc za ironia, że pracowała w szpitalu. Jednak nie była potworem skoro nie została jeszcze zwolniona i gdy tylko podbiegł do niej brunet ociężale uniosła głowę do góry, gdy jeszcze podpisywała kolejne dokumenty. - Tak, tak. Witamy w szpitalu w św. Mungu. Izba przyjęć jest na drugim końcu szpitala. Recepcja nie jest miejscem przyjmowania osób po wypadkach. - Wyrecytowała czując narastającą frustrację, jednak podniosła się z fotela, by teraz machnąć rękę na kolegę z pracy. - George wsadź tą pannę na wózek i zawieź ją na izbę przyjęć, tam niech się nią zajmą! I koniecznie daj jej numerek. To będzie chyba trzydziesty. - Ziewnęła i usiadła z powrotem na miejsce obserwując jak stażysta zajmuje się dziewczyną i zaczyna ją wieźć na izbę. - Ty też możesz sobie gdzieś iść. - Rzuciła do chłopaka wracając do dokumentów.
Dzień zapowiadał się tak spokojnie, miał złożyć wizytę swojej ciotce, a tutaj nagle został wciągnięty w wir wydarzeń, o których nie miał zielonego pojęcia. W tym momencie chciał tylko posłać jakąś paskudną klątwę w człowieka, który mógł doprowadzić do takiego stanu tak drobną i niewinnie wyglądającą dziewczynę. Zjawił się w recepcji szpitala, nie do końca wiedząc, gdzie dokładnie powinien się udać. Rudowłosa wydawała się trzymać przy życiu ostatkami sił, lecz co on tam mógł wiedzieć – lekarz z niego żaden. - Czy ktoś mógłby mi pomóc? – Krzyknął w stronę recepcji, nie zważając na to, że w tym momencie był już ubrudzony krwią dziewczyny niemal tak mocno, jak ona sama. Czemu, do jasnej Anielki, tak ciężko o szybką interwencję? Od tego zależało życie tej dziewczyny! Którą swoją drogą kojarzył ze szkolnych korytarzy, ale nie mógł sobie przypomnieć jej nazwiska. Zresztą czy to ważne? W tym momencie ani trochę. No chyba że uzdrowiciele zaczną robić problemy, że nie pomogą bez rozmiaru buta, obwodu małego palca i Merlin jeden wie czego jeszcze.
Dużo pracy. Bardzo dużo pracy. Pielęgniarki oraz lekarze mieli tyle ciężkich przypadków, że już sami nie wiedzieli w co wsadzać ręce. A to całkiem usunięta kość. A to złamana piszczel. A to rozwalona głowa, a to głęboka rana, a to ugryzienie przez hipogryfa! Ach, ta młodzież jest doprawdy nieodpowiedzialna! Jednak Gruba Berta spojrzała szybko na dopiero co przybyłą dwójkę młodych osób. Dziewczyna wyglądała doprawdy przerażająco, umazana krwią, ale przecież nie mogła zbyt długo zwlekać. Szybko posłała po wózek, by na spokojnie przewieźć ją na obserwacje. -Może mi Pan wytłumaczyć co jej się stało? Ktoś ją pobił? Zgwałcił? Musi Pan mi podać jej dane personalne, żebym mogła zawiadomić rodzinę. - Wymruczała niskim głosem kobieta, a po chwili spojrzała na Nickodema badawczym wzrokiem. Liczyła, że młodzieniec nie maczał w tym palców.
Kobieta, która do niego podeszła, była przerażająca, ale musiał to jakoś znieść. W końcu najważniejsze było dobro tej dziewczyny. Musiała z tego wyjść, bo inaczej Nickodem będzie obwiniał samego siebie za to, że nie zjawił się w tym parku szybciej. - Nie wiem, jak się nazywa, ale wiem, że uczy się w Hogwarcie – powiedział na początek, w razie jakby chcieli mu zarzucać przyprowadzanie mugoli. Skoro znalazł ją w Londynie, to nie mógł mieć pewności, co do tego, czy była czarownicą – przynajmniej według nich. On sam wiedział, że rudowłosa należała do świata magii. – Ktoś ją pobił, ale nie widziałem sprawcy, bo uciekł, nim zdążyłem tam dobiec. Zaatakował ją w parku. Więcej nie wiedział, naprawdę. Jeśli miał jej pomóc, to zrobi wszystko, ale jeśli to jego będą obwiniać, to chyba rozsadzi go od środka. On nigdy nie tknąłby w taki sposób żadnej kobiety. Nigdy! Nie wiedział, co strzeliło do głowy temu komuś spod fontanny, ale z całą pewnością nie był to człowiek o zdrowych zmysłach.
-W porządku. Pobicie. Chyba dość... Silne, że nie mogła ustać na własnych nogach. Musimy zrobić badania, a Pana proszę o zaczekanie na wyniki. Na ten moment musimy dopełnić wszelkich procedur, żeby poinformować jej rodzinę. - Powiedziała z grobową miną i nawet nie zastanawiała się nad tym czy wskazywać poczekalnię chłopakowi czy też, zresztą jeśli potrafił odnaleźć drogę do toalety, to zapewne znajdzie drogę do poczekalni. Na odchodne rzuciła mu jeszcze wrogie spojrzenie, a po chwili zniknęła za wielkimi drzwiami, które prowadziły do sali obserwacyjnej.
/zt. x2
______________________
Emmet Andy Thorn
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Wilkołak, Kapitan Hufflepuffu, Ścigający
Tak dawno nie korzystał z umiejętności teleportacji, iż wydawałoby się, że zapomniał, jak się to robi. Tymczasem - mimo jawnego zdenerwowania sytuacją - wszystko poszło gładko. Zabrał ze sobą dwie osoby, w tym jedną wyjątkowo nerwową, ale dał radę. Udało się. Wyobrażenie sobie celu podróży przyszło z nieskrywaną łatwością, skoro bywał tutaj dość często, lecz Felix ani jego kolega nie musieli o tym wiedzieć. Zawsze mógł zbyć kłamstwem, że niedawno odwiedzał chorą matkę, a to w sumie nie byłoby takie złe, bowiem i ona ostatnio przebywała w Londynie częściej niż powinna. Ale wracając do najważniejszej sprawy, gdy tylko znaleźli się w recepcji Świętego Munga, a Emmet stanął na równe nogi, zrobiło się małe zamieszanie. Mało kto ma tyle czelności, by dokonać aportacji na środku holu z naprawdę zatrważającym przypadkiem. Thorn, odpowiedzialny za przenosiny na takiej odległości, przyjął na siebie ostrzał kobietki za wysoką ladą, aż wreszcie dała mu dojść do słowa, by mógł wyjaśnić, co zaszło. Instynktownie cofnął się, bowiem ta czarownica ani trochę nie pochwaliła jego działań i najwyraźniej zamierzała zdrowo opieprzyć Puchona za coś tak lekkomyślnego. Nie brała pod uwagę tego, że wszystko zostało przygotowane tak, aby nikt nie ucierpiał. Przecież miał licencję, znał odpowiednie zaklęcia. Ba, umiał pomóc w niemal każdym przypadku zagrożenia życia lub zdrowia, ale nigdy, przenigdy, nie zrozumie zachowania tego typu ludzi. Jakby mieli pożreć żywcem za dobre chęci, toteż nieco przygaszony wycofał się do Felixa i usiadł na krzesełku, obserwując całą sytuację z nieco wyższej perspektywy. - Nie martw się, zaraz ktoś przyjdzie - rzekł, próbując przerwać krępującą ich ciszę. - Nie pierwszy raz tak krzyczy, ale zaraz przyjdzie jakiś uzdrowiciel i się nim zajmą. Felix... - Właściwie nie wiedział, co miał dalej mówić. Wszystko brzmiało tak bezsensownie i pompatycznie, że nie mogło przejść przez gardło chłopaka, a co dopiero rozbrzmieć w powietrzu. Mimo to, miał pewność co do jednego. Nie zamierzał opuścić roztrzęsionego Gryfona, nawet jeśli by sobie tego nie życzył. Wszak obaj byli prefektami i znali się jedynie ze spotkań, ale to on go tutaj dostarczył i nie mógł tak po prostu zostawić. Nie byłby sobą, gdyby to zrobił. Po prostu.
Nie docierały do niego krzyki, nie widział ludzi dookoła, tak jakby wszelkie bodźce odbijały się od bańki, w której się znalazł razem z Antoinem. Nawet kiedy jakaś idiotka szarpnięciem odciągnęła go od chłopaka, nie do końca oprzytomniał. Tylko tyle, że się odsunął, a w końcu usiadł pod ścianą. Nie odrywał wzroku od Ślizgona. Wiedział, że nie może być przy nim cały czas, że w końcu go zabiorą gdzieś, gdzie nie będzie mógł pójść, ale dopóki to się nie stanie, nie przestanie na niego patrzeć. To pomoże. Jakoś. To jak z gotującą się wodą. Dopóki na nią patrzysz, to ona się nie zagotuje. A teraz, dopóki on patrzy, Bonnet oddycha. A potem... Potem trzeba będzie komuś zaufać. Jakiemuś uzdrowicielowi. Tylko jak powierzyć w obce ręce tak cenne życie? Prawie nie mrugał. Nie był w stanie stwierdzić, czy łzy płynące jedna za drugą to efekt tego, że jego oczy potrzebowały oczyszczenia czy upłynniony ból, którego nie był w stanie wyrazić w żaden inny sposób. Może oba. A przecież zwykle nie płakał. Nie to, żeby twierdził, że nie wypada czy że to niemęskie, po prostu zwykle sobie radził. Ze wszystkim, cokolwiek by się nie działo. A teraz... Tego nie przewidział. Coś takiego nie zdarzyło się w nawet najgorszych koszmarach. Nigdy. A jednak działo się w rzeczywistości, choć brzmiało tak absurdalnie. Słyszał, że Emmet coś mówi, ale nie rozumiał ani jednego słowa. Nie zastanawiał się, czemu chłopak wciąż tu jest. Przecież to nie jego zmartwienie. Przecież to nie jego... Właściwie co łączyło Antoine'a i Felixa? Czemu to nigdy, w żaden sposób, nie zostało sprecyzowane? Co to znaczyło, jak Ślizgon napisał w liście, że go kocha? Kocha jak? Jak przyjaciela, tak jak go tam nazwał? Czy inaczej? A jeśli inaczej, to co, jeśli to właśnie był powód...? - To przeze mnie. Emmet, to ja mu to zrobiłem. Przecież miał tą... Dany. Po co tam ja? Niepotrzebnie... Niepotrzebnie zamieszałem. I teraz... - szeptał, próbując zebrać myśli. Bał się, że ma rację. Bał się, że rzeczywiście był powodem. Bał się, że jeśli nie uratują Ślizgona, to nigdy nie dowie się prawdy. I będzie się obwiniał do końca życia. Może wiedział za mało. Może nie miał przed oczami całego obrazka, może brakowało tej części, która wyjaśnia wszelkie wątpliwości. Ale co z tego? W tej chwili to niczego nie zmieniało. W tej chwili był tylko ten pieprzony ból.
Emmet Andy Thorn
Rok Nauki : I
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Wilkołak, Kapitan Hufflepuffu, Ścigający
To, co się wydarzyło, nigdy nie zniknie w odmętach wspomnień Emmeta. Tego typu sytuacje od zawsze wyciskały na nim swoje pięto, ale nie spotkał się dokładnie z tym rodzajem, który łączył w sobie miłość i śmierć. Wprawdzie jego własna matka powoli umierała, lecz to zupełnie inna sprawa nie mająca żadnego powiązania z czasem rzeczywistym. Wszystko i tak toczyło się wokół Felixa i jego... chłopaka? Nie wiedział, jak to nazwać. Niespecjalnie interesował się cudzymi schadzkami, ale też nigdy nie podejrzewał, żeby ktoś z jego kolegów miał właśnie coś takiego. Najwyraźniej jego nadmierna ilość obowiązków, którym z powodzeniem dawał radę, nie pozwalała na utrzymanie jakiejś bardziej konkretnej więzi. Cóż, nikt nikogo winić nie będzie, sam się w to wpakował, ale też nie narzekał. Nie miał czasu myśleć o takich rzeczach, całkowicie pochłaniał się w naukę do egzaminów, ogarnianie drużyny oraz obowiązki prefekta. Tyle powinno wystarczyć, jednak powoli dokładał sobie więcej. Na przykład Billie... nie, nie, nie. Nie teraz. Później. Skierował wzrok na Felixa, słuchając tego, co mówił. Nie mógł specjalnie uwierzyć w jego słowa, ale też nie potrafił zrozumieć bólu niosącego się przez recepcję. Chciał mu jakoś pomóc, lecz wątpił we własne możliwość oratorskie, a co dopiero w inne, o których się głośno nie mówi. Mógł też mu zaproponować wypicie czegoś mocniejszego, jednak w takim stanie nawet nie liczył na zgodę. Równie dobrze mógł po prostu wziąć go pod rękę, przenieść ich do jakiegoś cichego miejsca w Hogsmeade, ale... to pieprzone ale ciągle mieszało szyki. - Felix - wymamrotał, trzymając łokcie oparte na kolanach, dłońmi przeczesując włosy. - Nie umiem sobie wyobrazić, co teraz czujesz.... To naprawdę straszna sytuacja, musiałeś go naprawdę... lubić. Obaj doskonale wiemy, że użalaniem się i płaczem mu nie pomożesz, więc może tak dla zabicia czasu złamiemy kilka punktów szkolnego regulaminu - jakby już tego nie zrobili - i napijemy się czegoś w jakimś barze? Naprawdę miał nadzieję, że się zgodzi. Nie chciał mu sprawiać większego bólu, a jedynie zaleczyć to, żeby choć na chwilę przestał roztrząsać wszystko w zajebiście czarnych barwach. Nie było najmniejszego sensu, przynajmniej zdaniem Emmeta, tracić czasu w takiej sytuacji. - Hej - Podszedł bliżej Gryfona i ostrożnie dotknął jego ramienia. - I tak nie udzielą nam żadnych informacji. Nie możemy siedzieć tutaj do rana. Dyrektor się wścieknie. Chodź, kupimy coś po drodze i pójdziemy na jakąś wieżę albo do lochów. Żadna różnica, mam dzisiaj dyżur na czwartym piętrze. - Wciąż pamiętał o swoich świętych obowiązkach. Nie chciał ich zawalać, ale wiadomo, że swoim arcypuchońskim podejściem poświęciłby masę nieważnych spraw, żeby pomóc potrzebującym. Ot, taki pseudo samarytanin.
Uśmiechnął się gorzko. Tak, lubił Bonneta. I ta sytuacja była straszna, choć to nie było odpowiednie słowo. I czuł się tak bardzo bezsilny. Chciał coś zrobić. Cokolwiek. Wykańczało go takie bezczynne siedzenie, tym bardziej, że Antka gdzieś zabrali i on nie wiedział ani gdzie, ani co mu robią. Ani czy im się to uda. Kiedy Emmet zaproponował picie, nie odpowiedział. Z jakiegoś powodu dokładnie w tej chwili postanowił się poderwać i iść czegoś się dowiedzieć. Puchon musiał być w szoku, ale Felix teraz o nim nie myślał. Później doceni jego obecność, teraz nie do końca zwracał na niego uwagę. Wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić i przełykając niepokój, starał się stanowczo wypytać o stan chłopaka, dla którego tu siedział. Liczył, że jeśli będzie się zachowywał, jakby te informacje mu się należały, to rzeczywiście tak będzie i dowie się czegoś konkretnego. Niestety, pielęgniarka nie dała się omamić. Zbyła go, jakby nic nie znaczył. I chociaż ponowił próbę, tym razem stawiając na łagodniejsze podejście, nic to nie dało. Absolutnie nic. Wrócił na miejsce zrezygnowany. Przestał już cokolwiek czuć. Zaczynało być mu wszystko jedno. Nie miał siły, nie wiedział, skąd czerpać energię. Kiwnął głową, zgadzając się na pomysł Emmeta. Może to była dobra myśl. Raz jeszcze poczuł dłoń na swoim ramieniu, a zaraz potem znaleźli się przed bramą Hogwartu.
Wkurwił ją ten Sinclair, czy jakoś tak - bynajmniej wymówienie jego nazwiska na głos kosztowało ją dziwnie dużo wysiłku. Z resztą, nie ważne. Wszystkie swoje plany odłożyła na później, żeby móc udać się do szpitala z nadzieją, że nie będzie musiała długo szukać uzdrowiciela, i że od czasu do czasu uda jej się ugryźć w język, na który cisnęło się wiele gorzkich słów i nieprzyjemnych komentarzy. Dlaczego jej matka musiała umrzeć? Co prawda do niedawna życzyła jej tego, ale gdy już została wydziedziczona i poinformowana, że nie ma czego szukać w domu, zaczęła mieć Amity gdzieś. W testamencie wszystko zostało zapisane na jej ojca, wiedziała o tym doskonale; musiała tylko jakoś dorwać się do tego papierzyska i poinformować tatusia, że ma się bardzo dobrze, odwiedzi go w wakacje i sprawdzi, czy faktycznie jest tchórzem. W każdym bądź razie chwilowo ważniejszy był fakt, że matka postanowiła pobawić się w ważenie eliksirów i chyba zapomniała, jak to się robi. Voice nie uroniła żadnej łzy, po jej twarzy nie przetoczyła się żadna zmarszczka. Ludzie przychodzą i odchodzą, a rodzice mają to do siebie, że często odchodzą przed dziećmi. Lloyd najbardziej załamała się jednak tym, że wszystko spada na nią. Nie znała rodziny i śmiała podejrzewać, że takowa nie istnieje - tym oto sposobem została sama z martwą matką i związanymi z tymi konsekwencjami, zwłaszcza czasowymi i pieniężnymi. Nie zamierzała wywieźć Amity gdzieś do lasu i tak sobie zostawić. Była jej matką. Katem, ale też matką i mimo tego wszystkiego Voice darzyła ją... Sentymentem. Bo uczucie jest raczej dziwnym słowem w tym przypadku. Wysłała do znajomych sowę z informacją, że nie zjawi się na spotkaniu i tak, jak stała, tak teleportowała się do jednej z uliczek Londynu w okolicy szpitala. Wygładziła materiał lekko rozkloszowanej, białej sukienki bez ramiączek, przecierając o niego spryskane perfumami z nutą amortencji nadgarstki, po czym szybkim krokiem ruszyła przed siebie, uderzając obcasami o ulicę. Nie minęło dziesięć minut, a ona już stała w kolejce do recepcji, gdzie nawet nie uśmiechnęła się do nieprzyjemnie wyglądającej pani. Od razu wyciągnęła w jej stronę złożony list od uzdrowiciela; zadbała, by na fragmencie widać było tylko jego nazwisko i logo szpitala. Recepcjonistka przez chwilę po prostu patrzyła na nią, jak gdyby nie rozumiała. Lloyd westchnęła cicho i najuprzejmiejszym tonem, na jaki była w stanie się zdobyć, zaczęła: - Dzień dobry, nie, nie jestem niemową i szukam pana, którego nazwisko ma pani tutaj na kartce. Sinclair. Alexander Sinclair.
Nie raz, nie dwa przez ostatnie czternaście lat praktyki informował rodziny o śmierci ich bliskich. Poniekąd przywykł już do takich sytuacji i ludzkie tragedie były mu jeśli nie obojętne to przynajmniej słabo oddziaływały na jego umysł. Tym razem miał nieprzyjemność zetknąć się z jakąś upartą, nadętą dziewuchą, która pluła pretensjami na kilometr... tak jakby miał jakikolwiek związek z tym, co się stało z jej matką. Akurat miał wtedy dyżur nocny na ostrym, co poradzić. Kobietę teleportowali mu na stół na poły stopioną przez jakąś żrącą maź. Właściwie nie było co ratować. Siedemdziesiąt procent ciała z poparzeniami trzeciego i czwartego stopnia, nieznana substancja. Bez szans. Podjęli się intensywnej terapii, ale każdy z nich wiedział, że nic to nie da. On sam oponował, gdy wyszła kwestia okazania ciała rodzinie. Widok był zatrważający dla osób nieprzywykłych do tego typu makabry. Jako lekarz posiadał daleko posuniętą znieczulicę, zawód robił swoje, ale dziewczyna? Po niej nie mógł się tego spodziewać.
Kiedy wezwano go do Recepcji, w związku z przybyciem krnąbrnej młódki, wyszedł z gabinetu na trzecim pietrze i podążył na parter. Miał nadzieję, że dziewczyna nie zajmie mu dużo czasu i nie będzie pyskować jak niewychowany gówniarz z Nokturnu. Jedyne pretensje, jakie mogła mieć, to pretensje do swojej matki, która była na tyle nierozgarnięta, by wybuchnąć sobie kociołek prosto w twarz. Niestety ludzie w żałobie zachowywali się momentami przedziwnie, począwszy od obwiniania siebie po obwinianie wręcz przeciwnie całego świata.
- Pani Lloyd? - zapytał dla pewności, lokalizując dziewczynę ściskającą w ręku list i rozglądającą się wokół niezbyt przyjaznym wzrokiem. - W takim razie proszę za mną.
Sinclair zaprowadził uczennicę do gabinetu, usiadł w fotelu za biurkiem, wskazując jej krzesło po drugiej stronie i spojrzał na nią wyczekująco. Skoro już przyszła, niech mówi.
Była irytująca i zirytowana, jasne. W promieniu mili było czuć bijące od niej zdenerwowanie i chęć zmiecenia z powierzchni ziemi wszystkiego, co odważyłoby się poruszyć lub nawet odetchnąć. Nie chciała sprawiać takiego wrażnia, ale nie potrafiła się uspokoić. Wszystko dookoła stawało na głowie, odkąd poznała Leosia... A najbardziej widać to było po matce, która najwyraźniej postanowiła ostatecznie ją dobić. Cóż, udało jej się. Prawdę mówiąc, kompletnie inaczej wyobrażała sobie tego S... Si... Sin... Tego uzdrowiciela. Konkretnie jako pana koło sześćdziesiątki, w okularach, z brodą i brwiami, które zasłaniały oczy; starszego mężczyznę wrośniętego w zawód, z wieloma nawykami, któremu niestarszne nawet najgorsze. Bynajmniej ten tutaj zdawał się być twardym fachowcem, ale na oko nie miał nawet czterdziestu lat. Aż dziwne, że kogoś takiego uprawniono do informowania rodzin o zgonach ich bliskich. Może przynajmniej nie będzie przeprowadzał długich wywodów na temat wypadków, bezmyślności, ostrożności i innych głupot, o których powinno się mówić przed sprawą albo wcale. - Zasadniczo panna Lloyd - poinformowała chłodno. Szkolne przyzwyczajenia, tradycje... Wszystko to, co nie miało żadnego sensu, bo mówienie do uczniów per panno czy panie było zbędnym przedłużeniem, a nie okazaniem szacunku. Cicho uderzając obcasami o podłogę poszła za mężczyzną do jego gabinetu, gdzie zajęła miejsce na krześle. Zamknęła na dosłownie sekundę oczy, żeby przypomnieć sobie, że nie powinna za nic winić szpitala i uzdrowicieli, a już na pewno nie powinna prawić nikomu morałów ani truć głowy. Automatycznie na jej twarz wpłynął przyjemniejszy wyraz, bardziej ludzki. - Wybuchł eliksir, tak? Mogę wiedzieć, jaki, albo co dokładnie stało się matce? - zaczęła od stosunkowo prostego pytania, cicho i spokojnie, bez pretensji, które, mogłoby się zdawać, zwyczajnie wyłączyła.
O zgonach rodziny informowały w razie czego pielęgniarki, czy nawet częściej administracja szpitala. Uzdrowiciele nie bawili się zwykle w marnowanie papeterii. Wystawiali karty zgony, wydawali je, ale papierologia stosowana... Tym razem jednak Alexander zirytowany opieszałością personelu sam postanowił napisać list. Cóż, może to i jego strata, bo miał to teraz wszystko na głowie. Przynajmniej dziewczyna była ładna i nie płakała. Nie było niczego gorszego niż brzydka, zasmarkana małolata. Po chwili szoku i niedowierzania wydawała się powoli nabierać dystansu do sprawy i zachowywać się bardziej rzeczowo. Błogosławił ten moment, może zbyt pospiesznie, ale jednak.
- Zgadza się. Badania wskazują, że najprawdopodobniej był to jakiś rodzaj trucizny na bazie mandragory, igieł szpiczaka i jadu buchorożca. Nie mam pojęcia w jakim celu ktoś miałby warzyć coś takiego, jednak istotnie w tym przypadku tak właśnie było. Błąd na etapie dodawania składników zwierzęcych spowodował eksplozję żrącej substancji - opowiadał mężczyzna, gestykulując nieznacznie, by podkreślić nieprzyjemny dynamizm wydarzeń. - To świństwo wysadziło dwa pomieszczenia, a pani matka znalazła się w stanie krytycznym. Poparzenia były bardzo rozległe. Jestem przekonany, że nie powinna pani oglądać ciała, lepiej by zapamiętała pani matkę tak, jak widziała ją za życia.
Mimo wszystko Sinclair nie chciał mieć na sumieniu traumy u tego dzieciaka. Trup matki śmierdział spalenizną i wyglądał jak poszarpany, nadpalony kawał jakiegoś niemal bezkształtnego ścierwa. Widział co prawda gorsze, ale to zdecydowanie ni był widok dobry dla kogoś z rodziny. Obserwował reakcję dziewczyny, gotów w razie czego reagować. Ludzie w takich sytuacjach lubili wpadać w histerię, mdleć lub robić podobne rzeczy.
Nie należała do tych płaczących. To było... Dla wrażliwców, miękkich panien i dzieci ze stłuczonymi kolanami, ale zdecydowanie nie dla osób, które usiłowały zachować samodzielność i pewien dystans do wszystkich i wszystkiego. Z cierpliwością, uwagą i zrozumieniem rejestrowała wszystko, co mówił do niej Sinclair. Zmarszczyła nieznacznie brwi, analizując wszystkie znane sobie trucizny i powody, dla których matka mogłaby ważyć jedną z nich. To zabawne, że Amity nie potrafiła uważyć jakiegokolwiek eliksiru. Przecież była mistrzynią, była świetna, genialna. Może celowo popełniła błąd? Jeśli tak, to dlaczego? Żadna opcja, jaka przychodziła jej do głowy, nie wydawała się mieć najmniejszej cząstki wspólnej z prawdą. - Widziałam wiele dramatycznych rzeczy i widok matki jako poszarpanego kawałka czegoś niezidentyfikowego nie wywarłby na mnie znaczącego wrażenia, niemniej zdam się na pańskie doświadczenie - odparła bez żadnej zgryźliwości, której możnaby się dopatrywać ze względu na kilka listów, jakie wcześniej wymieniła z mężczyzną. - Wiem, że odpowiedź na to pytanie niekoniecznie może mieścić się w pańskim zakresie wiedzy, ale... Wie pan, jakie pomieszczenia wysadziło, albo czy mogę dopytywać się o szczegóły w Ministerstwie? Nie mam pojęcia o wszelkich formalnościach, nie wiem nawet, co mogę zrobić i o co kogo zapytać, to wszystko tak... Spadło - pomachała ze zerezygnowaniem głową, a na jej twarz wpłynął bezsilny uśmiech, gdy kilkukrotnie zacisnęła dłonie na materiale sukienki. Z jej perspektywy sprawa była beznadziejna, ale jakoś musiała sobie poradzić - lepiej lub gorzej; próbować, pytać, szukać, robić dużo na własną rękę. Na swój sposób była pogodzona z tym, że wszystko zostało zrzucone na jej barki... Tylko czy było to dobre?
Słowa dziewczyny rozbawiły go w pewnym stopniu. "Widziałam wiele dramatycznych rzeczy i widok matki jako poszarpanego kawałka czegoś niezidentyfikowanego nie wywarłby na mnie znaczącego wrażenia", co za wierutna bzdura. Wszyscy tak mówili, a potem padali w progu zemdleni odorem i koszmarnym widokiem. To była zwykła reakcja, a nie "delikatność", dotycząca zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Wydawało im się, że są dość wytrzymali, że powieka im nie drgnie, a potem odchodzili od zmysłów. Obcy trup, ładny trup przybrany do trumny, nawet świeży trup, który odszedł na twoich rękach - już to poniewierało ludźmi, a co dopiero zmasakrowane, cuchnące zwłoki członka rodziny, nawet nielubianego. Młodziki... wielkie chojraki, które się naczytały i naoglądały horrorów, a teraz myślą, że już są odporni i znieczuleni. Praktyka mówiła sama za siebie. Nie zamierzał co prawda mówić niczego na ten temat, ale wiedział swoje, doświadczeniu akurat mógł ufać. Lepiej było, by dziewczyna wierzyła w to, co powiedziała, nawet jeśli mijało się to z faktami. Praktyczne.
- Niestety nie posiadam więcej wiadomości na temat zniszczeń w pani domu, proszę w tym celu udać się do Ministerstwa do Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof oraz do służb administracyjnych. Z tego co widzę, widnieje pani w dokumentacji jako jedyna osoba, którą należy powiadomić o wypadku, pobycie w szpitalu, czy śmierci pani matki... - zaczął Sinclair, nie chcąc mieszać się w sprawy rodzinne dziewczyny. Niestety nie miał pojęcia, czy obecnie dziewczyna była zupełną sierotą, czy też nie. Trudno mu było doradzić jej cokolwiek.
Jej oczy zaszły łzami. Ale dlaczego? Przecież doskonale wiedziała, że ma tylko matkę i może gdzieś tam ojca, który zasadniczo też mógł już dawno nie żyć. To nie powinno tak w nią uderzyć, nie powinno wywrzeć na niej żadnego wrażenia. Zacisnęła na chwilę powieki, bo nie zamierzała rozklejać się w gabinecie jakiegoś kompletnie nieznanego sobie lekarza. - Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej - odparła jeszcze bardziej oficjalnie, już uspokojona, otwierając oczy. Cóż, pozostało jej tylko mieć nadzieję na to, że Amity nie postanowiła pobawić się w chemika na poddaszu, skoro już wiedziała, że jest ostatnią pozostałością rodziny Lloyd. - Po cichu miałam nadzieję, że to matka będzie obskakiwać Londyn, gdy już mnie nie będzie, ale oczywiście nic nie poszło po mojej myśli - dodała bez emocji. Cieszyła się, że na Amity przyszedł czas już po ukończeniu przez jej córkę osiemnastu lat. Tego by tylko brakowało, żeby Voice trafiła do jakiegoś ośrodka opieki nad nieletnimi. - A... O której zmarła? - zapytała z czystej ciekawości, bez żadnego celu. Musiała wrócić do domu jeszcze przed wycieczką do Ministerstwa. Ten przeklęty testament musiał wyjść cało z tego wybuchu, musiał gdzieś być... Nie było innej opcji. Z nim mogła już zająć się formalnościami i, gdyby wszystko poszło po jej myśli, może nawet miałaby kogoś do pomocy przy tym i po tym. Na razie jednak była nastawiona na działanie solo, bo wszystko mogło paść już za pół godziny. Dała sobie jeszcze dziesięć minut na rozmowę z uzdrowicielem, bo w końcu czas to pieniądz, a jej brakowało i jednego, i drugiego.
- O 6.17, po nieco ponad pięciu godzinach od przyjęcia do szpitala - odpowiedział rzeczowo Alexander, przypatrując się jak dziewczyna powili zaczyna okazywać zdradliwe emocje. Umysł legilimenty był wyczulony na takie rzeczy.
- Wspominała pani w korespondencji, że nie posiada pani żadnych żyjących członków rodziny, jeśli dobrze zrozumiałem? - zapytał wprost, wyczuwając w jej słowach ślady pomieszania i zagubienia. - Jeśli się pani podzieli ze mną zarysem sytuacji, być może będę mógł pomóc.
Znał się na tego typu sprawach nienajgorzej, gdyż były przedmiotem jego zainteresowana, a także należały do dziedzin bardzo praktycznej i przydatnej wiedzy. Oparł się nieco wygodniej na krześle. Propozycja była aktualna i to od dziewczyny zależało, czy i jak ją odbierze. Wyglądała na osobę skonfliktowaną z rodziną i to poważnie. Jaki dokładnie był problem? Im więcej szczegółów, tym lepiej dla rozwiązania. Może akurat znajdzie się sposób. Dziękował Merlinowi, że przynajmniej dziewczyna nie jest nieletnia. To byłby prawdziwy kłopot.