Na przedmieściach Londynu znajduje się stare i opuszczone centrum handlowe, tak naprawdę wewnątrz niego znajduje się największa w kraju Klinika Magicznych Chorób i Urazów. Pracuje tam wielu uzdrowicieli, zawsze mających ręce pełne roboty. W recepcji znajduje się rozpiska jakie działy znajdują się na poszczególnych piętrach tego wysokiego budynku. Można także uzyskać informację od pracujących tam recepcjonistów.
Autor
Wiadomość
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Pomoc nie nadchodziła, a atmosfera w recepcji robiła się coraz gęstsza. Skoro wnuczek z babcią od samego początku sprawiali kłopoty to bał się pomyśleć co będzie dalej. Czy był gotowy na ten rollercoaster? No ani trochę, ale musiał zachować zimną krew i zrobić wszystko, aby zapobiec jakiejś większej katastrofie. Cały czas intensywnie zastanawiał się jak wyjść z tej patowej sytuacji i to tak, żeby korzyści czerpali nie tylko pacjenci, ale i on z Larą. Nie potrzebowali kłopotów ani tym bardziej ingerencji kogoś z góry – jak komuś wytłumaczyć, że dzisiejszy dyżur na tej cholernej recepcji zdecydowanie nie należał do spokojnych i nudnych? Myśl, Aslan. Pomysły jednak nie przychodziły, toteż jedyne, co mógł zrobić to obserwować staruszkę. I nagle zadziało się pierdylion rzeczy jednocześnie. Ten zjebany gówniarz cisnął w nich chuj wie czym, ale na szczęście Lara zareagowała błyskawicznie. Miał tylko nadzieję, że rzucony przez nią czar zadziała również na eliksiry, które pędziły w ich stronę. Nie miał czasu się zastanawiać co ten chłopak ma w głowie, żeby ich atakować – staruszka momentalnie zrobiła się blada i zaczęła przełykać ślinę. Doskonale wiedział co to oznacza. I nie zamierzał po raz setny czyścić recepcji z rzygów – wszak był tam tylko od zapisywania wizyt i nikt mu nie płacił za polerowanie posadzki. Skierował różdżkę w kierunku kobieciny, chcąc jej trochę ulżyć. – Kinetosis – powiedział wyraźnie. Zaklęcie było proste i miało za zadanie leczyć objawy nie tylko choroby lokomocyjnej, ale i mdłości, które ewidentnie męczyły babcię. Zdawał sobie sprawę, że jego działanie jest krótkotrwałe, ale przecież na pewno ktoś w ciągu godziny przyjdzie i pomoże im ogarnąć ten cyrk. Prawda? Do jasnej cholery, gdzie są uzdrowiciele, kiedy ktoś ich potrzebuje? Zerknął w kierunku korytarza, błagając wszystkich bogów tego świata, aby ujrzeć w oddali lekarza. Jakiegokolwiek. Zatrucie tęczowymi pykostrąkami wykraczało poza jego uzdrowicielskie umiejętności, a zważając na fakt, że mają na głowie jeszcze nie do końca myślącego chłopaka – finał tego dyżuru mógł być niekoniecznie przyjemny.
Sytuacja była nieciekawa, ale znalazłby się na pewno ktoś, kto powiedziałby, że takie rzeczy się zdarzają i po prostu wspaniale rozwijają, co raczej nie do końca było prawdą, ale może lepiej było o tym nie dyskutować. Lara zareagowała i rzuciła zaklęcie ochronne, problem jednak polegał na tym, że działało ono na czary przeciwnika, a ciecze, cóż, ciecze najwyraźniej były w stanie się przez nie przedostać. W tym czasie Aslan rzucał zaklęcie na staruszkę, które na całe szczęście poskutkowało i kobieta dość szybko zaczęła wykazywać objawy polepszenia stanu samopoczucia.
Aslan ze swojego miejsca jest w stanie zauważyć lekarza, który właśnie wyszedł z pomieszczenia na końcu korytarza i powoli ruszył w ich stronę przeglądając jakieś papiery.
Lara w tym czasie zostaje oblana eliksirami. Rzuć kością k6 gdzie: Parzysta: eliksiry spływają po twoim ubraniu i co najwyżej mogą śmierdzieć, może gdzieś w szalonym połączeniu wypalić dziurę w ubiorze, a może przefarbować je na inny kolor. Nieparzysta: mieszanka eliksirów ląduje też na twojej twarzy! Rzuć jeszcze raz kostką, by przekonać się, czy przypadkiem nie przyjmiesz częściowej dawki eliksirów, gdzie: parzysta - przyjmujesz, nieparzysta - nie przyjmujesz. Nie wiesz, co się tutaj znajduje, ale na pewno jest tu eliksir słodkiego snu.
W tym czasie wnuczek zaczyna wykonywać jakiś taniec połamaniec, szykując się chyba do tego, żeby się deportować, wskoczyć do kominka albo po prostu wybiec na ulicę. Jest wyraźnie spanikowany.
Od dłuższego czasu Lara była naprawdę bardzo blisko podjęcia decyzji, aby rzucić to wszystko w cholerę i po prostu spieprzać z tego miejsca, póki jej zdrowie psychiczne nie było jeszcze tak do końca nadszarpnięte i miała szansę się z tego wszystkiego wybronić. Jednak z każdym kolejnym dyżurem w szpitalu świętego Munga, przekonywała się, że w tym miejscu nie może być już lepiej, a będzie tylko i wyłącznie gorzej. Tacy ludzie, jak ten młodzieniec, z którym mieli dzisiaj do czynienia, tylko utwierdzał ją w tym przekonaniu i skłaniał do myślenia nad tym, co ona tutaj jeszcze do cholery robi. Użeranie się z bandą debili nie należało do najprzyjemniejszych zadań, a tym bardziej do szczytu marzeń dotyczących kariery uzdrowiciela. Zaczęła się zastanawiać, czy to serio powinno w ten sposób wszystko wyglądać i jeśli miało wyglądać bardzo podobnie w momencie, kiedy stanie się w kocu uzdrowicielem, to czy w ogóle chce to robić. Bo jeśli teraz obrywała eliksirami cholera wie z jakiego powodu, to co, jak postawi złą diagnozę i nie do końca poprawnie wyleczy jakiegoś człowieka?! Pragnęła, aby ten dzień już dobiegł końca, by mogła wrócić do domu i rozkoszować się popalanymi szlugami, bez konieczności myślenia o tym posranym dniu. Ale nie... do końca ich zmiany jeszcze daleka droga, a w tym czasie, Lara oberwała jakimiś popierdolonymi eliksirami, bo jak się okazało, protego nie chroni przed rzucanymi w osobę eliksirami. Już po chwili, nie dość, że dziewczyna mogła poczuć, jak bardzo śmierdzi, to zaczął dobiegać do niej swąd spalenizny. Z przestrachem spojrzała na swoją lewą rękę, gdzie rękaw zaczął powoli się dymić! Machinalnie rzuciła zaklęcie aquamenti i ugasiła prawie że powstały płomień. O ile wcześniej była wkurwiona, tak kiedy odgarnęła kosmyki włosów, które teraz nie wiedzieć czemu były zielone, to ogarnęła ją furia. - Ty skurwysynu - wysyczała w stronę winowajcy całego zamierzania, ociekając wodą, z zielonymi kłakami na głowie w kompletnym nieładzie i z różdżką w dłonie, z które aż sypały się iskry. Obdarzyła go spojrzeniem tak nienawistnym, że nawet nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła, że chłopak znów próbuje spierdalać! Niewiele myśląc znów wycelowała w niego różdżką, zdecydowana, aby tym razem naprawdę skutecznie go powstrzymać przed ucieczką. -Drętwota! - ryknęła, rzucając w niego zaklęcie i błagając wszystkie bóstwa tego świata, aby tym razem go porządnie trafiło. Mogli ją nawet wylać, ale temu debilowi odpuścić nie zamierzała. Fetor zgniłych jaja to nie były jej ulubione perfumy...
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Nie ogarniał. Nie był gotowy na taki sajgon. Obserwował uważnie czy inkantacja jakkolwiek pomogła kobiecinie i gdy doszedł do wniosku, że owszem, wygląda coraz lepiej i zaczyna spokojniej oddychać, odetchnął z ulgą. To był jedyny pozytywny aspekt i światełko w tunelu, gdyż cała reszta po prostu się sypała na ich oczach. Zaklęcie Lary nijak nie odsłoniło jej przed eliksirami, które rzucił w jej stronę ten zjeb. Efekt tego był taki, że Gryfonka zaczęła paskudnie śmierdzieć (klasycznie, dyżur bez zaklęć czyszczących to nie dyżur), włosy się zazieleniły, ale to nie było w tym wszystkim najgorsze. Najgorszy był jej gniew. Zdołał w trakcie wspólnej pracy poznać Burke na tyle, żeby nie dopuszczać do sytuacji, w której dziewczyna się wkurwi. Bo wtedy to nic tylko się przeżegnać i spierdalać. Jednak tak się składało, że życzył temu durnemu chłopaczkowi same złe rzeczy i nie mógł wymarzyć sobie lepszej karmy dla niego niż szał Gryfonki skierowany w jego stronę. Colton uśmiechnął się delikatnie i przyglądał się całej tej scenie w pobliżu recepcji. Szczerze mówiąc, był zachwycony przebiegiem akcji. Nie zdążył zobaczyć jej finału, gdyż kątem oka dostrzegł uzdrowiciela. No to był chyba jakiś żart. To jego srebrzysty kameleon popierdala po całym Mungu, z błaganiem o pomoc, bo tu, na dole, dzieją się rzeczy, których ogarnięcie nie należy do ich kompetencji, a lekarze w najlepsze spacerują po korytarzach, przeglądając jakieś dokumenty. No tego to się kurwa nie spodziewał. I nie zamierzał bezczynnie stać, a potem czekać kolejne minuty na to aż ktoś się łaskawie tutaj zjawi. Los uwielbiał z niego kpić, więc ostatecznie i tak musiałby z Larą to wszystko naprawić, biorąc odpowiedzialność za ten cały burdel. Co to to nie. - HALO! - krzyknął w kierunku uzdrowiciela, dodatkowo wystrzeliwując w tamtą stronę snopy światła z różdżki za pomocą zaklęcia Baubillious. Jeśli ktoś go teraz wystawiał na próbę i chciał, aby zostawił staruszkę bez opieki, to niestety się pomylił. Jej stan był względnie stabilny, ale cholera wie jak starszy organizm może zareagować po zażyciu tych pykostrąków. - Proszę tu podejść! - huknął, posyłając lekarzowi błagalne spojrzenie.
Że też takie rzeczy dzieją się w szpitalu, prawda? Ale różnie to bywa, kto wie, czego dokładnie bał się chłopak, ile dokładnie tych potwornych pastylek łyknęła jego babcia i o co w tym wszystkim chodziło. Niewiele było tutaj już do wyjaśniania, lekarz podbiegł, kiedy usłyszał wołanie i zażądał od Aslana opowiedzenia o tym, co się działo, jednocześnie spoglądając nieco niepewnie na Larę, której udało się skutecznie zatrzymać niepokornego uciekiniera. Można powiedzieć - pełen sukces, prawda? Na pewno nie brakowało w tym wszystkim emocji, problemów, na pewno nie było nudno, więc kolejny dzień pracy można było zaliczyć do udanych.
Lekarz prosi o to, by któreś z was pomogło mu zabrać staruszkę na salę i przetransportować tam również chłopaka, który teraz na pewno nie jest w stanie się ruszać. Drugie z was musi posprzątać bałagan, jaki narobił się na recepcji.
Ostatni post Mistrza Gry, możecie już zakończyć sami
Nie spodziewał się, że los się do niego uśmiechnie. W napięciu czekał na przybycie uzdrowiciela, który przez długie pięć sekund przetwarzał informacje co się w ogóle na tej recepcji odpierdala. Na całe szczęście załapał, że promień wystrzelony z różdżki w jego stronę, a także krzyk Aslana to nic innego jak rozpaczliwe wołanie o pomoc. Gdy zjawił się u boku Krukona, ten wydał z siebie długie westchnięcie pełne ulgi. No kurwa nareszcie. Opowiedział mu w skrócie co wie, co się stało, jednocześnie z trudem powstrzymując kluczowe pytanie „co tak długo i dlaczego nikt nie zareagował na patronusa?”. Nie było to jednak w żaden sposób istotne w tym momencie. Szybciutko pomógł lekarzowi przetransportować staruszkę i chłopaka do odpowiedniej sali, aby tam otrzymali adekwatną dawkę eliksirów i zaklęć leczniczych. Oboje mieli za sobą, wbrew pozorom, ciężki dzień i wymagali opieki. W międzyczasie Lara sprzątała ich kurwidołek czyt. recepcję – Aslan zdecydowanie wolał zostawić tę niezwykle absorbującą czynność dla niej, gdyż ostatnimi czasy to on wycierał posadzki i ogarniał cały syf, który po sobie zostawiali pacjenci. Reszta dyżuru, o dziwo, zleciała im spokojnie oraz szybko i dzięki Merlinowi za to, bo po tej całej akcji, byli kompletnie wypompowani z sił. Jedyne na co było ich stać to inercyjne zapisywanie kolejnych wizyt i wskazywanie drogi do odpowiedniego gabinetu.
/zt
Lara Burke
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : Kolczyk w nosie, oraz obok dolnej wargi, bardzo jasne włosy często ma przy sobie swojego nieśmiałka. Powoli wraca na właściwe tory
Miała serdecznie dość tego dnia i naprawdę jedyne, czego w tym momencie pragnęła, to tylko wrócić do domu i moc po prostu położyć się, zapomnieć o całym tym gównie, co ich dzisiaj spotkało. Śmierdziała, wyglądała jak milion nieszczęść, na dodatek nic nie wskazywało na to, aby miało być lepiej. Wspaniały dzień, prawda? Z pewnością nie dla nich choć to już zupełnie inna kwestia. Aslan postanowił odprowadzić staruszkę po tym, jak łaskawie pojawił się uzdrowiciel i zarządził, co dalej w tej kwestii. Larze nie pozostawało więc nic innego, jak posprzątać powstały burdel. Z przekleństwami na języku, wzięła się do pracy, zawzięcie machając różdżką i porządkując wszystko. Następnie udała się do toalety, aby doprowadzić się jakoś do stanu, który będzie przypominał człowieka. Cóż, na dziś miała nadzieję, że to koniec przygód i że nie będzie już więcej śmierdzieć.
/Z.t.
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Wakacyjny czas upływał mu błogo, ale i – co gorsza – bardzo szybko. I gdy nadszedł koniec sierpnia, musiał na nowo przestawić się na tryb smutnego człowieczka, który musi chodzić do pracy, bo galeony same się nie zarobią. I chociaż wydawało mu się, że naprawdę lubi te swoje dyżury w Mungu i chaos, który panuje na recepcji, tego ranka siłą zwlekł się z łóżka. Świadomość, że właśnie zakończył swój długi urlop, odbijała się na jego twarzy grymasem niezadowolenia, a z ust co chwilę wylatywało jakieś przekleństwo i gorliwe modły – wzywał wszystkie moce tego świata, aby pozwoliły mu zostać ten jeden, ostatni dzień w domu, bez konieczności wrócenia do szpitala. Dlatego też wziął kilka głębokich wdechów, zanim otworzył wrota piekieł i przekroczył próg świętego Munga. Znajomy zapach uderzył jego nozdrza, a tak dawno niewidziany hol wejściowy przywitał go klasycznym hałasem i nieładem. Nie miał pojęcia kto w czasie nieobecności jego i Lary zajmował się tym kurwidołkiem, ale zdecydowanie się na tym nie znał. Dobre dwie godziny spędził na sortowaniu dokumentów i papierów, które leżały rozjebane na całym blacie, jednocześnie umawiając pacjentów na kolejne wizyty lub po raz setny tłumacząc, że nie może wypisywać recept, bo się na tym, do jasnej cholery, nie zna. Po wakacyjnym luzie pozostało tylko wspomnienie – jak przestał palić w Luizjanie, tak teraz nie było minuty, w której nie marzyłby o wyjściu za winkiel w celu odpalenia papierosa. Najgorsza była Celine, staruszka, która na tej recepcji i w szpitalu spędziła więcej czasu niż Irytek na strojeniu sobie z innych żartów. Gdy dostrzegł w oddali jej zbolałą minę, niemal zemdlał, bo wiedział co oznacza jej obecność tutaj. Westchnął ciężko, naklejając na buzię uprzejmy uśmiech. Upił kilka łyków zimnej już kawy, a kiedy podeszła, spytał w czym może pomóc. I wtedy się zaczęło. – Panie Aslanku, że już się tak ośmielę po imieniu, wie pan, długo się już znamy – rozpoczęła monolog, a Aslan przełknął nerwowo ślinę, bo wolałby nigdy jej nie poznawać. – Nie jest dobrze, naprawdę. Ja od kilku tygodni czułam się naprawdę nieźle, jak na fakt, że mam te siedemdziesiąt dwa lata. Ale wczoraj, o Merlinie, coś mnie nagle w brzuchu zakuło. Myślałam, że niestrawność, ale to był TAKI BÓL. Ledwo umiałam oddychać. Przysięgam, ostatni raz tak cierpiałam w 1995, jak mnie hipogryf staranował. To też jest ciekawa historia, potem panu opowiem. Wracając do wczorajszego dnia. Siedziałam taka ledwo żywa na kanapie, już naprawdę myślałam, że to koniec, patronusa do córki chciałam wysyłać, że chyba nadszedł na mnie czas. I wtedy mi się przypomniało, że ja kiedyś, w zeszłym tygodniu czytałam w gazecie o chorobie. Cholerstwo okropne, naprawdę, skąd to się wszystko bierze to ja nie wiem. No i panie Aslanie, dopasowałam objawy – wypisz wymaluj to, co miałam ja. Więc przyszłam od razu tutaj i jakby mnie pan od razu do pana Jonesa zaprowadził to byłabym wdzięczna, bo nie ma sensu robić żadnych wstępnych badań ani tracić czasu na diagnozę. Ja wiem, co mi jest i tylko pan Jones jest w stanie mi pomóc. I proszę mieć na uwadze, że ta choroba to straszna jest i ja mogę nie mieć zbyt wiele czasu, także nie ociągaj się, złotko, tylko od razu anuluj następną wizytę pana Jonesa, bo ja M U S Z Ę się z nim dzisiaj spotkać. Zalany potokiem słów Aslan niewiele zrozumiał z tego wszystkiego, ale wiedział jedno – Celine zapadała na śmiertelne choroby średnio raz na miesiąc, żeby potem cudownie ozdrowieć już po jednej wizycie u uzdrowiciela. Upodobała sobie Davida Jonesa, który jako jedyny wysłuchiwał cierpliwie tych wszystkich bzdur. I Colton nie mógł zrobić nic innego, jak dla świętego spokoju całego szpitala (zadrżał na wspomnienie pamiętnego 23 marca, kiedy odmówił jej przyjęcia tego samego dnia – niewiele brakowało do prawdziwej katastrofy) po prostu wcisnąć ją w grafik. Ból głowy, jaki odczuwał po zderzeniu ze staruszką, był niewyobrażalny. W oczekiwaniu na swoją kolej rozszerzyła opowieść o historię z hipogryfem (to była chyba jakaś kara dla ludzkości, że Celine to przeżyła i mogła dalej zatruwać życie innym), próbowała go zeswatać ze swoją wnuczką (Joanne to taka fajna dziewczyna, naprawdę!), nie omieszkała wspomnieć o mężu-nierobie (Aslan szczerze podziwiał tego człowieka za cierpliwość i umiejętność obycia się z kobietą), płynnie przechodząc do przepisu na leśną avadę, którą ostatnio postanowiła doprawić czymś tam (Krukon wyłączył się gdzieś w połowie i docierały do niego tylko urywki). Plus wizyt Celine był jeden, a mianowicie czas dyżuru upływał błyskawicznie. Gdy kobieta weszła w końcu do gabinetu, Aslan zorientował się, że za godzinę kończy pracę, czym prędzej więc zabrał się za dalsze sortowanie papierów.
/zt
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Ten dzień doprawdy zapowiadał się maksymalnie spokojnie. Już gdy szedł ulicami Londynu w stronę szpitala świętego Munga miał wrażenie, że w ten przepiękny jesienny, zapewne jeden z ostatnich wypełniony słońcem, poranek nic złego nie może się wydarzyć. Z racji tego, że do pracy przyszedł o wiele wcześniej niż powinien, miał mnóstwo czasu, aby przygotować się psychicznie na kolejny wspaniały dyżur w tym cyrku. Zaczął od papierosa, wypalonego za winklem (nie miał obowiązku krycia się z paleniem, ale robił to dla świętego spokoju – już w pierwszym dniu pracy miał nieszczęście trafić na irytującą pacjentkę, która zaserwowała mu wykład o negatywnych skutkach popalania tego świństwa, jak zwykła to ująć, nie szczędząc upiornych wizji, na do widzenia dając Aslanowi nie więcej jak ze trzy lata życia), jednocześnie rozkoszując się ciepłymi promykami na twarzy. Następnie zrobił sobie kawę, w ostatniej chwili decydując się na pominięcie dodania cukru – może to właśnie dzisiaj rozpocznie żmudny proces dbania o siebie, do czego żarliwie od dłuższego czasu namawiała go Frela. Już po pierwszym łyku żałował tej decyzji. Z ciężkim westchnięciem usiadł na swoim tronie (ile razy można prosić dyrektora o wygodne krzesła? Na tych rozklekotanych nie dało się wysiedzieć, nie wspominając już o bolącym kręgosłupie) i zerknął na dzisiejszy grafik. Z rozpiski, którą ledwo rozczytywał, wynikało, że w szpitalu odbędzie się zaskakująco mało zabiegów czy skomplikowanych operacji, podobnie zresztą jak zwyczajnych, diagnostycznych czy też kontrolnych wizyt. No i klasa. Ponownie zamoczył usta w kawie, strzyknął palcami i z energią, o jaką się nigdy nie podejrzewał, zabrał się za przygotowywanie akt najbliższych pacjentów. Z ulgą zarejestrował, że jest małe prawdopodobieństwo, aby szpital odwiedził którykolwiek z pacjentów, którzy zawsze, ale to zawsze, niezależnie od sytuacji czy stanu zdrowia, robili burdy i problemy. Z uśmiechem odprowadził małą dziewczynkę na pierwsze piętro, gdzie zajmowano się urazami magizoologicznymi (użądlenie było paskudne, ale nie mógł po sobie poznać, że jest źle), w międzyczasie uspokajając jej rodziców, że to nic takiego i że zajmą się nią prawdziwi profesjonaliści. Uwierzyli. Potem przyszło mu ułożyć w grafiku na przyszły tydzień istnego tetrisa. Udało się. Nawet miał chwilę na posortowanie stosu dokumentów, który zalegał na biurku od dobrych kilku dni. Do końca zmiany zostały mu dwie godziny, a on dalej był zadowolony, pełny zapału, a co najważniejsze – spokojny i daleki od wkurwienia. Aż do czasu. Nie spodziewał się, że atak nadejdzie znienacka. W momencie, gdy kłopotów doszukiwał się ze strony stale uprzykrzających życie pacjentów, został okrutnie oszukany przez przemiłe małżeństwo, które w ostatnich miesiącach nawiedzało Munga regularnie. Uwielbiał ich – byli uprzejmi, otwarci, życzliwi, bardzo często przynosili mu jakieś słodycze za przemiłą obsługę i wciśnięcie poza kolejką do uzdrowiciela. I dzisiaj, kiedy niewiele go dzieliło od zapisania tego dyżuru w pamięci jako PIERWSZEGO SPOKOJNEGO DNIA W PRACY, oni postanowili właśnie na recepcji wyprać swoje małżeńskie brudy, wzajemnie oskarżając się o zdrady, rzucając zaklęciami na prawo i lewo, przeklinając się i krzycząc wniebogłosy. Czy zawsze musiało być tak, że kończył w epicentrum jakiejś burzy? Obrywanie za niewinność zaczynało go nużyć. Dopiero przy pomocy uzdrowiciela dyżurnego udało się ich spacyfikować i wyprowadzić ze szpitala. Przeczuwał, że słono zapłacą za taką awanturę, więc może jednak nowe krzesło stanie na recepcji szybciej niż się spodziewał? Ale co kurwa z tego, skoro musiał został dłużej w pracy, żeby to wszystko posprzątać.
Dzień zaczął się nad wyraz spokojnie i miałeś nawet czas, by wypić filiżankę ciepłej kawy. Mogłeś być tym stanem rzeczy mniej lub bardziej zaskoczony, ale nie zmienia to faktu, że wszystko układało się po Twojej myśli. Bez pośpiechu, na spokojnie i bez stresu. Wprost idealny dzień, by nadrobić zaległe obowiązki i uporządkować listę pacjentów, a także upewnić się, że nie brakuje na zapleczu żadnych eliksirów i ziół. Ale, ale! Oczywiście, że nic nie może przecież wiecznie trwać. Przekonujesz się o tym dość szybko, tuż po lunchowej przerwie. Czy i tym jesteś zaskoczony? Wątpliwe. Wszakże nie pracujesz w Mungu od wczoraj... Ten widok ma jednak prawo zapaść Ci w pamięć.
Drzwi wejściowe uchylają się, wpuszczając do środka zimne listopadowe powietrze i kilka zbłąkanych, ususzonych liści buku. A po chwili w progu staje młody czarodziej, na oko dwudziestoletni. "Staje" to... niezbyt dobre określenie. Chłopak słania się na nogach i z wielkim trudem doczłapuje się do lady. Aż dziw, że dał radę dotrzeć do Munga sam! Dyszy ciężko, oczy ma podkrążone, ale nie to przykuwa największą uwagę, tylko... jego twarz. Pokrywają ją bowiem zielone plamy, które zdają się powiększać z minuty na minutę. Widziałeś już coś takiego wcześniej? - Czy możecie... możecie mi pomóc? - duka, oburącz wspierając się o chłodny blat - Nie mam siły i... te dreszcze. - jeśli przyjrzysz się uważniej, to dostrzeżesz, że na czole pacjenta zbierają się kropelki potu. Trzeba mu pomóc, a im szybciej - tym lepiej! Co robisz?
_____________________________
Twoim zadaniem jest rozpoznanie choroby/urazu i samodzielne zaproponowanie pomocy. Może wstępny wywiad? Oczywiście nie jesteś Uzdrowicielem, więc nie musisz leczyć pacjenta, ale masz z nim pierwszy kontakt, więc zawsze dobrze poinformować go o tym, co dalej będzie się z nim działo. Wyjaśnij, co najprawdopodobniej mu dolega, gdzie powinien się udać, kto się nim zajmie i w jaki sposób. Pamiętaj, żeby wykazać się dużą dozą empatii!
Swój typ urazu/choroby prześlij na pw/GG/Discord do @Éléonore E. Swansea, by upewnić się, że udało Ci się odgadnąć A potem rzuć kością na powodzenie misji:
Rzuć kością k100:
1-29 - stan młodego czarodzieja pogarsza się drastycznie i masz mało czasu, by zwołać właściwe osoby i podjąć odpowiednie kroki. Kropelki potu spływają mu z czoła, a on sam pochyla się nad kamienną posadzką. I nagle słyszysz ten charakterystyczny, nieprzyjemny dźwięk. Dźwięk zwracanej treści pokarmowej... Niby szybkie Chłoszczyść powinno załatwić sprawę, ale... no, mogłoby się obyć bez takich ekscesów.
30-69 - dwudziestolatek zielenieje coraz bardziej, ale szczęśliwie zachowuje pełną świadomość i nie tracisz z nim kontaktu. Udaje Ci się nakłonić go do wszelkich niezbędnych procedur, choć momentami czarodziej jest wyjątkowo zniecierpliwiony i przez to opryskliwy. Musisz mu wybaczyć - to na pewno przez uporczywe dolegliwości!
70-100 - szybko opanowujesz sytuację, wykazując się niesamowitą podzielnością uwagi! Nie można zarzucić Ci braku profesjonalizmu. Uzdrowiciele powinni Ci podziękować za to, że tak dobrze zająłeś się pacjentem. Chłopak także jest Ci ogromnie wdzięczny, na dowód czego wciska Ci w rękę małą sakiewkę. Co w niej jest? Niebawem się przekonasz...
Każde 20pkt w kuferku z Magii Leczniczej uprawnia Cię do wykonania przerzutu.
Jeśli napiszesz swój post na min. 3000 znaków - otrzymasz punkt do kuferka w rozliczeniu za pracę. Twoja kreatywność będzie dodatkowo wynagrodzona Bardzo proszę o podlinkowanie swoich rzutów!
_____________________________ W razie jakichkolwiek pytań/próśb/wątpliwości/zażaleń - pw @Éléonore E. Swansea lub GG/Discord
______________________
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Gdy tylko otworzył oczy, od razu tego pożałował. Nie miał najmniejszej ochoty iść do pracy, tym bardziej, że powinien mieć dzisiaj wolne – jednak z dobrego serca przejął zmianę Lary, taki to był z niego dobry ziomek. Moment wstania z łóżka przeciągał do ostatniej sekundy, dlatego do Munga przyszedł głodny i wciąż zaspany, czym prędzej więc zaparzył sobie kawy (nowy ekspres, który był najnowszym nabytkiem w szpitalu, robił tak wykurwiste smocze espresso, że brakowało mu słów, aby wyrazić swoje zadowolenie). Wszechobecny spokój, który panował na recepcji, był nadzwyczaj podejrzany. Ale Aslan doskonale wiedział co to oznacza – cyrk pierdolnie znienacka, bo takie było niepisane prawo szpitala. A im dłużej było spokojnie rano, tym gorsze festiwale spierdolenia odbywały się później. Korzystając jednak z chillery, jaka była mu obecnie dana, spokojnie sączył kawę z filiżanki, w międzyczasie sortując zaległe papiery, ustawiając listę pacjentów na obecny tydzień i odgruzowując recepcję z niepotrzebnych teczek z dokumentami, odsyłając je do odpowiednich szufladek lub gabinetów uzdrowicieli. No taki zrelaksowany to nie był nawet w spa. Przed lunchem ogarnął jeszcze schowki na eliksiry i składniki do nich, sprawdzając czy są dobrze zaopatrzone – były, a to oznaczało, że mógł bez żadnych wyrzutów sumienia iść coś zjeść. Po przerwie ledwo usadził dupę na krzesełku i odstawił kolejną kawę (nie mógł się powstrzymać, ten ekspres to naprawdę był dar od losu na tym łez padole) na blat biurka. I wtem, otworzyły się główne drzwi, a Aslana ogarnął nieprzyjemny chłód. Ależ na dworze pizgało złem! Najpierw zauważył kilka liści, klnąc pod nosem, że znowu czeka go sprzątanie, a dopiero po chwili dostrzegł młodego mężczyznę, słaniającego się na nogach. Nie zdążył nawet zareagować i do niego podbiec, ponieważ jegomość sam podszedł do blatu recepcji, kurczowo się go trzymając. Na stópki Roweny, ależ on źle wyglądał. Colton zachował jednak spokój, bo było to najważniejsze w obliczu właśnie takich sytuacji. Cokolwiek mu się nie działo, nie mógł go dodatkowo stresować – zapewnienie komfortu psychicznego było równie ważne, co postawienie diagnozy i zastosowanie odpowiednich form leczenia. Jednym ruchem różdżki przywołał krzesło i pomógł mężczyźnie usiąść, a zaraz potem wysłał patronusa z prośbą o pomoc do uzdrowiciela dyżurnego. Nie zamierzał bezczynnie czekać na to aż ktoś przybędzie z odsieczą (bo mógłby się nie doczekać – może i on miał od rana spokój, ale nie pracujący dzisiaj lekarze). – Dzień dobry, nazywam się Aslan Colton, zaraz panu pomogę – przywitał się, zgodnie z podstawowymi zasadami panującymi w szpitalu. Uważnie go obserwował – brak sił, dreszcze, kropelki potu na czole, zielone plamy na twarzy. Wspaniale. Wszystko wskazywało na to, że miał gorączkę – organizm się przed czymś próbował bronić. Ugryzienie? Nie przypominał sobie, aby jad jakiegokolwiek stworzenia powodował te plamy. A więc może zatrucie? Źle zażyty eliksir? Przeterminowane żarcie? No ale nie rzygał (i dzięki Merlinowi za to!). Milion myśli przewinęło się przez jego głowę, w trakcie których usadzał wygodnie pacjenta i zbierał jego dane, niezbędne do udzielenia pierwszej pomocy. Alergii brak, nie choruje, nie zażywa na stałe leków – dwudziestojednoletni Mark Mostoviak, będący okazem zdrowia. Gdzie w tym wszystkim był haczyk? – Od kiedy źle się czujesz? – zapytał, a następnie wysłuchał opowieści jaki to miał przyjemny i spokojny poranek (piona, bracie!), który płynnie przeszedł w prawdziwą obiadową ucztę, bo odkurwił sobie zajebistego homara, po którym nagle źle się poczuł i gdy zaobserwował na twarzy zielone plamy, od razu przybył właśnie do szpitala. Aslan podrapał się po głowie, analizując wszystkie informacje, jakie udało mu się do tej pory uzyskać. Intuicja podpowiadała mu, że homar prawdopodobnie nim nie był, a stan, w jakim znalazł się Mark, to efekt działania toksyn znajdujących się w langustniku. Na wszelki wypadek dopytał jeszcze o ten fantastyczny obiad, utwierdzając się ostatecznie w przekonaniu, że winę za tę zbrodnię ponosi ladaco. Podał pacjentowi szklankę z wodą i zaczął mu po kolei tłumaczyć, ostrożnie dobierając słowa i uśmiechając się pokrzepiająco. Karawan nie będzie potrzebny! – No więc zatrułeś się langustnikiem, a nie homarem, który jest dla człowieka trujący, ale twój organizm jest w tak świetnej kondycji, że bardzo szybko uzdrowiciele się z tym uporają. Pewnie najpierw zajmą się twoją gorączką, pozbędą się trucizny, a następnie dostaniesz kilka eliksirów do wypicia, po-zatruciowy i regenerujący, aby jak najszybciej zniwelować skutki zatrucia. Potem odpowiedział na ewentualne pytania chłopaka, a gdy na recepcji pojawił się uzdrowiciel dyżurny, pokrótce opisał mu co się wydarzyło i przekazał pergamin ze spisanymi danymi oraz informacjami zebranymi w czasie wstępnego wywiadu z Markiem. Z szerokim uśmiechem pokiwał głową, słysząc podziękowania, dodając tylko skromne „ależ nie ma za co”. Był jednak zmuszony wrócić za biurko, bo w przedsionku pojawił się dosyć spory wężyk kolejnych interesantów. Reszta zmiany upłynęła mu pracowicie, ale już bez żadnych ekscesów czy wymagających pilnej opieki pacjentów. Po zakończeniu pracy, udał się jeszcze do odpowiedniej sali, aby zerknąć czy Mark doszedł do siebie. Wyglądał o wiele lepiej, odżył, a plamy z jego twarzy zaczęły znikać, co bardzo Aslana ucieszyło. Pomimo wszechobecnego chaosu i braku energii po każdym dyżurze, bardzo doceniał fakt, że w jakiś sposób pomaga ludziom i dokłada małą cegiełkę od siebie. Życzył chłopakowi szybkiego powrotu do zdrowia i pogawędził z nim wesoło o nadchodzącym meczu Qudditcha, chcąc odciągnąć jego myśli od tej nieprzyjemnej sytuacji, w jakiej się znalazł. Ze zdziwieniem przyjął mały podarunek i kiedy tylko opuścił mury szpitala, zerknął do niewielkiej sakiewki.
Mark nie czuł się najlepiej, ale pewnie byłoby jeszcze gorzej gdyby widział postępujące zielone plamy na swoim licu. Z pewnością sytuacja byłaby fatalna, gdyby nie Twoja nieoceniona pomoc. Już sam ton wypowiadanych przez Ciebie słów działał na młodego czarodzieja kojąco, niczym głos wspaniałego, ponadczasowego artysty - Christoff'a Tailora. Chłopak był w stanie nawet się uśmiechnąć, czując głęboką ulgę, że został tak dobrze potraktowany. Miewał już chwile zwątpienia w system medyczny panujący w Wielkiej Brytanii, co z pewnością pogłębiło jego panikę, ale dzięki Twojej skrupulatnej instrukcji cały lęk minął. Więc gdy zjawili się medycy i gdy pacjent człapał już w stronę odpowiedniej sali w uzdrowicielskiej eskorcie - zadziało się coś, co mogło wyglądać odrobinę podejrzanie. Mark wcisnął Ci do ręki sakiewkę, mamroczą coś o wdzięczności i dobrym sercu. Gdy recepcja opustoszała, mogłeś zajrzeć na spokojnie do środka. Twoim oczom ukazała się niewielka fiolka z pobłyskującym płynem wewnątrz. Dookoła naczynia znajdowało się kilka cukierków zapakowanych w kolorowe papierki. Na szczęście wszystkie te itemy posiadały fabryczne etykiety, więc zdawały się być bezpieczne i legalne. Dziwne podziękowanie za pomoc, ale... dobre i to.
_____________________________
Dziękuję za piękne rozegranie ingery Otrzymujesz jedną fiolkę eliksiru Dormitionis, pięć Rymujących Dropsów oraz bonus do kolejnej wypłaty! W swoim następnym rozliczeniu (jeśli w swoim miejscu pracy napiszesz post/przeprowadzisz wątek/odpowiesz na ingerencję Mistrza Gry*) możesz doliczyć sobie dodatkowo 40G do należnego wynagrodzenia.
* Jeśli ingerencję będzie prowadził inny MG - powołaj się na mnie i ten post :)
zt
______________________
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Tego dnia Aslan doszedł do wniosku, że przedświąteczny szał powinien być zakwalifikowany jako sezonowa choroba, na którą nie ma żadnego lekarstwa. Już stojąc rano w sklepie po bułki dotkliwie przekonał się co robi z ludźmi nieubłagalnie pędzący czas, który zmniejszał dystans pomiędzy teraz a świętami. Wpadł do szpitala około piętnaście minut przed rozpoczęciem dyżuru, z zamiarem spokojnego wypicia kawy i przywrócenia wewnętrznego spokoju, który został bezpardonowo naruszony chwilę wcześniej, gdy natrętne babsko wykłócało się na cały lokal, że musi zostać obsłużona jako pierwsza, bo ma tylko kilka rzeczy w koszyku (miała co najwyżej problemy z liczeniem, jednak zostawił tę uwagę dla siebie), a poza tym to ona musi zdążyć odebrać choinkę, nie wspominając o czymś tam jeszcze – w tamtym momencie już się wyłączył i przestał ją słuchać. Nie dane mu było jednak napić się smoczego espresso, bo jak tylko mignął przy blacie recepcji, od razu rzuciły się na niego dwie matki. Z nietęgą miną nałożył na siebie fancy fartuch, pożegnał się w myślach z kofeiną, wziął głęboki wdech i zwrócił całą swoją uwagę na owe damy. Dopiero po chwili zrozumiał o co im chodziło – toczyły zawziętą bitwę o to która jako pierwsza powinna pójść do uzdrowiciela, wzajemnie przekrzykując się, że to właśnie jej bąbelek jest bardziej chory. Sądząc po znudzonych minach dzieciaków, zapatrzonych w wizbooka, szczerze wątpił w te wszystkie choroby, wykrzyczane przez roztrzęsione kobiety. Mimo wszystko, wykrzywił usta w fałszywie uprzejmym uśmiechu i cierpliwie wytłumaczył, że z racji, iż jest to przypadek niewymagający natychmiastowej pomocy, muszą poczekać na swoją kolej. Czyli jakieś dobre półtorej godziny. Gdy względnie ogarnął rozgardiasz panujący w pomieszczeniu, zerknął na zegarek. 8:10. Jęknął niezadowolony, bo miał wrażenie, że minęła co najmniej godzina; nie pozostało mu jednak nic innego, jak po prostu wciągnąć się w wir szpitalnych obowiązków i odbębnić swoje zadania, w myślach powtarzając sobie, że robi to dla przyszłej kariery i galeonów. Kolejne godziny upłynęły mu w miarę beztrosko – sortował karty pacjentów, dopasowywał wizyty pacjentów do grafików uzdrowicieli, co nie było łatwe ze względu na ich świąteczne urlopy. W międzyczasie odprowadzał staruszki do odpowiednich gabinetów, kiwając uprzejmie głową na ich pochlebne uwagi na temat jego dżentelmeńskiej postawy i grzecznie zbywając matrymonialne propozycje zeswatania z rzekomo pięknymi wnuczkami. W połowie dyżuru tłum na recepcji nieco się rozrzedził. Miał więc chwilę na zjedzenie lunchu i odpisanie Freli na wizzengerze. Spokój nie trwał długo – do pomieszczenia wpadł mężczyzna w średnim wieku, trzymając na rękach małego chłopca, który gwizdał niczym czajnik, a z jego uszu wylatywały kłęby białego dymu. Facet mamrotał coś pod nosem, że to na pewno zatrucie, że nie obejdzie się bez płukania żołądka i eliksiru detoksykującego, że żona znowu wrzuciła składniki na eliksiry do szafki ze słodyczami i ten mały łasuch na pewno się do nich dobrał. Colton rzucił szybkie zaklęcie diagnostyczne, bo nie miał wątpliwości, że to tylko Lebetius. Na szczęście dla panikującego ojca – uzdrowiciel dziecięcy był akurat wolny i przyjął ich od razu. Do końca dnia przez szpital przewinęło się mnóstwo osób z przeziębieniem lub skręconą kostką, żądających natychmiastowej pomocy. Doświadczenie jednak nauczyło Aslana, żeby ignorować te wszystkie krzyki i dalej robić swoje, nie przejmując się groźbami czy płaczem.
Połowa stycznia w Szpitalu św. Munga oznaczała dwie rzeczy - po pierwsze, prawie wszystkie osoby które podczas gwiazdkowych harców i imprez nabawiły się jakichś urazów były wypuszczane. Po drugie zaś, rozpoczynały się zwyczajowe, zimowe wizyty, przez co przez recepcję codziennie przewijały się dziesiątki osób potrzebujących opatrzenia złamanej kończyny, dawki eliksiru pieprzowego - od którego natężenia w powietrzu zaczynało trochę szczypać w oczy - czy maści na odmrożenia po zbyt długim odgnomianiu w samym szlafroku.
Rzuć kością k6. Dostępny masz jeden przerzut.
Spoiler:
1 - podczas przyjmowania dostawy eliksiru pieprzowego - naprawdę, ogromnych ilości - jedna z uzdrowicielek puszcza ci oczko i podrzuca jedną dawkę w "podziękowaniu za dobrą pracę". 2 - dzień wydaje się być dosyć spokojny, przynajmniej do czasu gdy na salę wtacza się jakaś osoba zakrywająca twarz ciasno owiniętym szalikiem. Podchodzi do twojego biurka i zaczyna wystękiwać objawy - z których prędko rozpoznajesz jedną z bardzo zakaźnych chorób. Szybko reagujesz i kierujesz pacjenta pod opieką uzdrowicieli na oddział zakaźny. Dzięki temu udaje się uniknąć zarażenia innych osób, ty zaś w uznaniu swojego wkładu otrzymujesz premię w wysokości 20 galeonów. 3 - podczas przerwy obiadowej słyszysz jakieś zamieszanie na zewnątrz. Po wyjrzeniu przez okno wygląda na to, że jacyś chuligani znów podpalili jeden ze sklepów na Pokątnej. Przygotowujesz się na ciężkie popołudnie - poparzeni albo zatruci dymem czarodzieje zapewne niedługo zaczną wlewać się do recepcji. 4 - wygląda na to, że o bezstresowym dniu w pracy możesz tylko pomarzyć. Długi ogonek - i ogonki - pacjentów, tony papierów do wypełnienia i przesłania do odpowiednich oddziałów, niedobór kofeiny... nie zauważasz nawet kiedy gubisz 15 galeonów. 5 - do recepcji zgłasza się kuśtykający jegomość, który narzeka na to że przypalił sobie swoją stopę na grillu rozpalonym w domu. Mimo szybkiego otrzymania numerka i prośby o cierpliwość, non stop zagląda ci za ladę i próbuje w nieporadny sposób pomagać w twoich obowiązkach. W końcu tracisz cierpliwość i postanawiasz wziąć sprawy w swoje ręce, samemu próbując umorzyć jego boleści. Niezależnie od tego jak bardzo - czy jak niewiele - się starasz, czarodziej jest ci niezmiennie wdzięczny. W podziękowaniu zostawia ci ryzę papieru i wychodzi, dodatkowo otrzymujesz 1 punkt z Uzdrawiania. 6 - po wyjściu z pracy jesteś tak zmęczony, że nie masz nawet siły dokładnie zawiązać szalika. Przeziębiasz się - w kolejnych dwóch wątkach nie zapomnij tego odegrać lub zużyj jedną dawkę eliksiru pieprzowego.
______________________
Aslan Colton
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 189 cm
C. szczególne : rodowy sygnet na palcu, multum durnych tatuaży
Święta, święta i po świętach. A wraz ze styczniem nadeszło sporo stresu związanego z końcem semestru, nadmiar godzin w Mungu i przemęczenie. W ogarnięciu wszystkiego nie pomagały z pewnością rychło nadchodzące ferie i przemyślenia gdzie tym razem trafią i ile jeszcze dni do nich zostało. Z niecierpliwością odliczał dni do wyjazdu, powtarzając sobie w myślach, iż zostało mu tylko kilka dyżurów i dzielnie je przetrwa. Czy był jakkolwiek zdziwiony, że już od samego rana miał zapierdol? Skądże. Rozpoczął się okres skręconych kostek, złamanych kończyn, kataru, kaszlu, przeziębień i „miły panie, ja tylko wpadłam po eliksir pieprzowy” (tak jakby apteki albo sklepy zielarskie nagle zamknęły swoją działalność). Robił co mógł, zapierdalając na najwyższych obrotach, ale kolejka przy recepcyjnym blacie wcale się nie zmniejszała. Czuł coraz większe zmęczenie i znużenie, a brak możliwości zrobienia sobie kawy, wcale sytuacji nie poprawiał. Wzrastała jego frustracja, iż do tej pory nie znaleźli nikogo na miejsce Lary (Merlinie, jak jej zazdrościł, że właśnie sobie podróżuje a nie użera się z nierozumnymi pacjentami). Ileż razy musiał wspominać, że sam ledwo wyrabia i nie jest w stanie nakurwiać tylu nadgodzin, żeby cały ten kurwidołek jakoś funkcjonował? Przeklinając swój marny los w myślach, odsyłał ludzi do odpowiednich gabinetów, umawiał na kolejne wizyty i ze zgrozą spoglądał na rosnący stos papierów tuż obok, jasno sugerujący, że tak prędko nie opuści szpitalnego budynku. W dodatku magazyn z eliksirami świecił pustkami, a nikt nie kwapił się o złożenie zamówienia, wobec czego ten obowiązek spadł na niego. Miał wrażenie, że wyrosła mu dodatkowa para rąk, a nogi wchodziły do dupy od bezustannego kursowania między recepcją a gabinetami. Żeby tego było mało, czuł, iż łapie go przeziębienie. Wspaniale. W okolicy lunchu przypomniał sobie, iż nawet nie zdążył zjeść śniadania, dlatego pomknął szpagatami do szpitalnej stołówki, żeby kupić chociaż paczkę dyniowych pasztecików i na szybko zapchać żołądek. Do końca zmiany pozostało mu jeszcze sporo godzin, a z pustym brzuchem funkcjonował coraz gorzej. Uśmiechając się uroczo do sprzedawczyni, złożył zamówienie. W międzyczasie przeczesując kieszenie kitla, zorientował się, że po galeonach, które wcisnął tam rano, nie było ani śladu. Tak samo jak i w dżinsach. Zaklął siarczyście pod nosem, zorientowawszy się, iż najzwyczajniej w świecie je zgubił, a to oznaczało, iż dyżur będzie musiał przetrwać bez jakiegokolwiek jedzenia. Niewiele brakowało, żeby rzucił to wszystko w pizdu i teleportował się pod szkolne mury. Reszta zmiany wlokła się niemiłosiernie. Wskazówki zegara niemal się nie ruszały, a tłum w recepcji wcale nie malał. Co chwilę musiał brać kilka głębokich wdechów, starając się zachowywać w miarę profesjonalnie i uprzejmie. Z mordem w oczach obsługiwał kolejnych ludzi, uparcie milcząc, gdy na niego kichali (a w myślach krzyczał, żeby wypierdalali i zasłaniali tę głupią gębę). W końcu jednak doczekał się końca i chyba jeszcze nigdy tak szybko nie opuszczał Munga, ciesząc się, że najbliższe dwa dni ma wolne.
/zt
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Zapłata za śmierć ojczyma Data: 02.03.2021 Koszt: 250g
Czy chciało mu się specjalnie zapierdzielać tylko i wyłącznie po to, by zapłacić jakąś głupią zapłatę za śmierć własnego ojczyma? Co jak co, ale teraz miał inne poważniejsze problemy. Nie bez powodu zatem, znowu, kiedy to wstał z łóżka, zemdliło go na tyle porządnie, a tkanki zaczęły wyć z bólu, iż ponownie wymiotował. Czy czuł się dobrze? Nie, czuł się tragicznie. Minęło zaledwie parę godzin po obudzeniu się i gdyby nie fakt, że potrafił zdzierżyć takie wrażenia, zapewne już dawno rzuciłby to wszystko w pizdu i leżałby znacznie dłużej, aniżeli zajmować się ważniejszymi sprawami. Uzdrowicieli jako tako do siebie nie dopuszczał. Kompletnie ignorował wszelkie zakazy, tudzież nakazy, kiedy to miał jeszcze w kieszeni stare, zgniecione fajki - wystarczające do tego jednak, by zaspokoić jego głód. Na myśl o otrzymaniu przeciwbólowych nie bez powodu machnął lewą dłonią, odganiając pielęgniarkę, będąc wyjątkowo perfidnie nieprzyjemnym pacjentem. Prawa ręka, mimo upływu trochę czasu, nadal pozostawała poza jego zasięgiem. Pisanie na Wizzengerze szło mu wyjątkowo powoli, do tego krój pisma znacząco się różnił. Coś tam potrafił wyskrobać, ale mięśnie nadgarstka bolały cholernie - niedawno przecież w ogóle musiał uznać, że jednak to ta kończyna stanie się jego główną. Czy martwił się o prawą rękę? Zamartwiał się w chuj, chodząc wkurwiony raz po raz, by potem, jak gdyby nigdy nic, poprosić o Eliksir Spokoju. Nie mógł normalnie funkcjonować - przynajmniej nie teraz - kiedy to dusił w sobie większość wydarzeń, jaka to miała miejsce. Musiał, głównie ze względu na to, iż jako tako jeszcze nikt nie był świadomy tego, co dokładnie się wydarzyło. Skręciwszy się z kolejnych wrażeń bólowych, gdy rany postanowiły się otworzyć, lewą ręką, używając różdżki, zatamował w miarę jako tako płynącą krew, nie czując się na siłach, by korzystać z tej części ciała. Musiał jednak dostać się do głównej dokumentacji, by wypełnić pewne obowiązki, jako że nie widziało mu się płacić kary; tym razem jednak zdecydował się skorzystać z połączonego konta bankowego w Gringrocie, by tym samym nie łazić niepotrzebnie po galeony do własnego domu. Tym bardziej, że jeszcze zapewne go tutaj trochę jednak przetrzymają, choć pod kopułą czaszki już szykował odpowiednie pismo, znajomość własnych praw i tym samym... możliwość powrotu do domu. Mdliło go od tej jebanej sterylności. Przyszedł, wytłumaczył sytuację, machnął funkcjonującą ręką na okolicznego uzdrowiciela i zapłacił, wskazując na list, który to dostał. I trzymał, od kiedy to nie wiedział, co z tym faktem zrobić. Na szczęście wszystko przebiegło sprawnie i pomyślnie. Nie chciał jednak myśleć nadal o tym samobójstwie, pod względem pomocy psychologicznej nie wyraził jako tako chęci, by tym samym powrócić do odpoczynku. Z Wizbookiem pod pachą, z utraconą dumą, obrażeniami po porażeniu elektrycznym... i zamartwianiem, bo przecież nie zdoła tego wszystkiego ukryć, a najebał się porządnie na sprawdzanie obrażeń szczurkom.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
G, H - teleportacja nie była zbyt przyjemna, ale równie nieprzyjemne było spadanie w dół poprzez schody. Siniaki masz w wielu miejscach. Nie dość, że źle upadłeś na łokieć, to jeszcze doszło do pęknięcia łopatki. Przez następny wątek nie możesz korzystać z lewej ręki, natomiast przez dwa kolejne zmagasz się ze skutkami podjętych działań (ból, trudność w ruszaniu).
Nie było dobrze - było, co gorsza, tragicznie. Nie dość, że dziewczyna chciała skoczyć wcześniej, to jeszcze skierowała na siebie znacznie większe niebezpieczeństwo, które zapewne - wszak w ciemnościach nie widział - zakończyło się wieloma stłuczeniami i złamaniami. Pierwszy upadek nie był przyjemny - ani ten o drugi stopień, ani ten o trzeci, kiedy to starał się jakkolwiek pomóc Sunny, która nadal staczała się na sam dół. Teleportował się trochę w zły sposób; nie mógł rzucić zaklęcia, gdy ciemność ich spowijała, wszak Lumos Sphaera pozostawało w opóźnieniu na nagłe zmiany położenia właściciela. Czuł ból - charakterystyczny, od którego to uciekał od ponad dwóch miesięcy - przeszywający jego tkanki, znajdujący się w obrębie lewej części ciała, która to uległa największym uszkodzeniom. Zaznał znacznie większą dozę sygnałów wysyłanych przez zakończenia nerwowe, kiedy to upadł na łopatkę; nie tylko łokieć uległ obtłuczeniu. Warknięcie od razu wydobyło się spomiędzy jego ust, kiedy to wreszcie w obłudzie wydarzeń udało mu się pozbierać myśli i jakoś przemieścić. Na zaklęcia było już za późno, a skoro istniała ta opcja, postanowił z niej skorzystać. Wydawała się być znacznie rozsądniejszą od uderzania o kolejne stopnie i zdobywania kolejnych siniaków. Teleportacja, mimo że w dość chaotyczny sposób, na swoją niekorzyść gwałtowna i nadal w ruchu, przyczyniła się do pojawienia dwóch osób na recepcji w Świętym Mungu. Po teleportowaniu się na oddział przez kilkanaście sekund leżał w bezruchu, przyzwyczajając się do wszechobecnego światła. Sterylność i zapach medykamentów od razu przedostały się do jego nozdrzy, a głowę wypełniły wspomnienia pracy w tymże miejscu na stanowisku sprzątacza. Wszystko wyglądało na to, że deportacja z danego miejsca udała się w sukcesywny sposób, a tuż nieopodal znajdowała się półprzytomna Saltzman. Felinus musiał się otrząsnąć - nie bez powodu syknął, kiedy to oparł się o lewe ramię, rozumiejąc doskonale, iż musiało dojść do jego uszkodzenia. - Sunny, odezwij się, proszę. - spojrzawszy na nią, próbując nawiązać z nią jakikolwiek kontakt, połowicznie oszołomiony i z zawrotami głowy, ta wyglądała tragicznie; nie była to dobra oznaka, tym bardziej że już wcześniej, kiedy to chciała skoczyć przez okno w Opuszczonej Wieży. Nie było zbyt wielu osób na recepcji, więc stanowili tutaj o tej godzinie niemały ewenement; Lowell, czując kolejną dozę bólu, podniósł wzrok na kogokolwiek w stroju pracowniczym, byleby wyłapać. Na razie jednak pozostawał częściowo oszołomiony.
G, H, I, J - upadek był bardzo niebezpieczny i mógł skończyć się tragicznie na szczęście Felinus zareagował w porę. Liczne złamania, otarcia i siniaki. Niezliczona ilość krwi wypływająca z twojego ciała. Sytuacja wygląda nieciekawie. Masz brak możliwości poruszania się a każda próba kończy się ogromnym bólem, krzykiem i łzami. Dławisz się własną krwią i tracisz przytomność co kilka sekund by znów się ocknąć i krzyczeć z bólu. (Jesteś unieruchomiona na 3 posty)
Spadała dość długo obijając się o kolejne stopnie schodów i ściany. Ból był nie do zniesienia, krzyczała a raczej wrzeszczała zagłuszając wszystko dookoła. Nie czuła już zimna czy złości, odczuwała tylko ogromny ból który w pewnej chwili doprowadził ją do utraty przytomności. Po kilku sekunda ocknęła się jednak czując jak uderza w coś miększego od schodów czy ściany. Przez załzawione ledwo co otwarte oczy zobaczyła zarys ziemnej sylwetki i usłyszała syknięcie. O nie. Puchon znów próbował ją uratować co skończy się dla niego bardzo źle. Wpadła na niego i zaczęli spadać razem, kolejne uderzenie o coś twardego i znów straciła przytomność. W pewnym momencie usłyszała jakieś dziwne szmery, nie spadała już. Drgnęła i z trudem rozchyliła powieki. Usłyszała głos Felka, rozchyliła wargi by coś odpowiedzieć. Chciała mu odpowiedzieć, słysząc w jego głosie nutę strachu. Nie mogła jednak tego zrobić. Zaczęła kaszleć co zadawało jej ból. Dławiła się, czymś. Czym? Czuła dziwny posmak, znała go. To krew, jej krew. Krztusiła się, a do jej oczu napłynęły łzy. Ból zaczął wracać, nie mogła się ruszyć. Każda cząstka ciała sprawiała jej ból. Nie mogła tak leżeć, musiała sprawdzić co u chłopaka. Drgnęła po raz kolejny i spróbowała przekręcić się na bok w stronę Lowell'a. Musiała zobaczyć czy nic mu nie jest. Tą próbę zapłaciła tak dużym bólem, że z jej ust wydobył się rozdzierający wrzask. -Fe.. Fe..-wydyszała zaciskając mocno zęby. Znów zaczęła się krztusić czerwonym płynem. I po co jej to było? Zraniła nie tylko siebie ale również osobę, która chciała jej pomóc. Boże, jaka ona jest głupia. Zacisnęła powieki i próbowała poradzić sobie z tym bólem. Nie mogła się go pozbyć. To był jakiś koszmar.
Każda skaza była niczym tatuaż - nim się obejrzał, a odzwyczaił się od życia w stresie. Odzwyczaił się od bólu przeszywającego tkanki, choć powoli się do niego z powrotem przyzwyczajał, by nie stawał się uciążliwy, a prędzej stanowił pewnego rodzaju przeszkodzę, którą to będzie mógł przeskoczyć. Świat zdawał się trochę przyciemniać, trochę rozjaśniać, choć, kiedy to wreszcie odzyskiwał jakieś resztki świadomości, czując, że całe ciało jest poobijane, zaczął działać. Przyłożył jeszcze naprędce bolącą, pulsującą lewą rękę do własnej skroni, wyciszając się wewnętrznie, bo wszystko wskazywało na to, iż stan Sunny wymagał natychmiastowej interwencji, a wezwanie uzdrowiciela zabierało więcej czasu, niż powinno. Początkowo go nie wezwał, ale, sądząc po zawieruszeniu, jakie się zrobiło, pomoc już była w jakiś sposób niesiona. Musiał się ocknąć; musiał się obudzić, przystosować do zimnego światła, bladości ścian, jasności wypalającej oczy. Różnica między Opuszczoną Wieżą a miejscem recepcyjnym była ogromna, o czym doskonale wiedział, kiedy to starał się w jakiś odpowiedni sposób poukładać wszystko w jedną, logiczną całość. Z torby wyjął jeden eliksir wiggenowy, by tym samym wprowadzić go do organizmu poprzez iniekcję; całkiem szybko, z odpowiednią dozą precyzji, jaką to stosował zgodnie z posiadanymi umiejętnościami. Spojrzał raz po raz na znajdującą się na podłodze Sunny, starając się określić powagę obrażeń, jakie ta posiadała; krztuszenie się krwią nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy, dlatego nie bez powodu zastosował od razu Anapneo, by usunąć potencjalny płyn zalegający w krtani. Na razie nie interesował go jego własny stan, nie zwracając nadmiernej uwagi na ból przeszywający lewą górną część ciała. Nie to było teraz ważne; starał się jakoś przywrócić Sunny do względnego porządku, choć nie było to łatwe. Nadal, adrenalina funkcjonowała w jego własnym ciele, a liczne obtarcia dawały się we znaki z widocznym skutkiem. Od kiedy stał się tak emocjonalny? - Już, nie ruszaj się... - powiedział, czując jeszcze te cholerne zawroty głowy od upadku, by tym samym zauważyć nadchodzącą pomoc. Odsunął się; pozwolił tym samym działać uzdrowicielom. Czekoladowe tęczówki Lowell wlepił w strój należący do uzdrowicieli, który postanowili się nimi zająć; z logicznych powodów pierwsze na warsztat została wzięta Saltzman, przeniesiona odpowiednio na przystosowane do tego łóżko. Była w znacznie poważniejszym stanie, czego był doskonale świadom. Jemu samemu chciało się od tego wszystkiego usiąść i zastanowić nad naprawdę wieloma kwestiami. To logiczne, że był rozjuszony, ale w tym bardziej subtelnym znaczeniu - kiedy to szedł odpowiednio, raz po raz, mając trochę gdzieś swój stan - za pacjentką. Personel już się nią zajmował, a sam siebie okrył szczelniej bluzą, ażeby niczego poważniejszego nie było widać. Ciężko było jednak zachować pozory, czego doskonale był świadom. - Będzie dobrze, musisz mi zaufać... - powiedział, wiedząc jeszcze o tym, że prawdopodobnie będzie czekała go konieczność udzielenia wywiadu. Na razie liczyło się przywrócenie jej do stanu pozbawionego bólu, ale też, nie był do tego jakoś specjalnie dopuszczany; mógł z odległości obserwować pierwsze czynności, jakich to podejmowali się pracownicy Świętego Munga, by zapewnić dziewczynie należytą opiekę.
Uwielbiał nocne dyżury - chociaż rozstrajało mu to cykl dobowy i następnego dnia zazwyczaj musiał posiłkować się litrami kawy, aby przetrwać wszystkie lekcje, tak po prostu szpital świętego Munga był o wiele znośniejszy, gdy zapadał zmrok. Po recepcji nie pałętały się nieznośne staruszki, narzekające na bolące korzonki czy też przerażone matki, krzyczące na cały hol, że ich dziecko się przeziębiło. Dzisiejsza zmiana przebiegała mu nadzwyczaj spokojnie i nic nie zapowiadało większych zmian - segregował papiery, uzupełnił wszystkie eliksiry w schowku, złożył zamówienie zgodnie z poleceniem uzdrowiciela dyżurnego. Mógł śmiało stwierdzić, że w szpitalu panowała istna sielanka, gdyż żaden pacjent nie czekał na poważny zabieg, w salach panowała błoga cisza, a po korytarzach pałętał się tylko on i kilku lekarzy, sprawdzających czy wszystko jest w porządku. Korzystając z okazji, że wyrobił się ze swoją robotą, pomknął na zaplecze zrobić sobie filiżankę smoczego espresso - stos dokumentacji do posortowania wymagał wsparcia w postaci kofeiny. Niczego nieświadomy szedł w kierunku recepcji, pogwizdując cicho pod nosem, kiedy usłyszał swoje nazwisko, krzyczane przez urzędującego dzisiaj uzdrowiciela. Natychmiast przyspieszył; dotarłszy na miejsce, odstawił kawę na blat i wysłuchał krótkiej instrukcji. To by było na tyle ze spokojnego dyżuru. Rozejrzał się dookoła po zakrwawionej posadzce, przełykając nerwowo ślinę. Co tu się do kurwy wydarzyło? W kilku krokach znalazł się przy chłopaku, z którym miał przeprowadzić wywiad i uniósł brwi, rozpoznając w nim Felinusa. - Cześć, Felek - przywitał się z uśmiechem. Wiedział, że Puchon ma ogromną wiedzę z zakresu magii leczniczej, także nie obawiał się rozmowy. - Najpierw powiedz mi co ci dolega, jeśli potrzebujesz natychmiastowej pomocy przetransportuję cię do sali, uzdrowiciele się tam tobą zajmą - omiótł jego sylwetkę spojrzeniem, dostrzegając liczne zadrapania, rany i stłuczenia. - Ważne też jest, abyś powiedział mi wszystko, co wiesz na temat tej dziewczyny - zgrabnym ruchem ręki przywołał szklankę i napełnił ją wodą. - Masz, napij się lub przepłucz sobie usta, bałaganem się nie przejmuj.
Jęknęła z bólu kącikiem oka próbując dostrzec co robi Felinus. Słyszała jak się poruszył mimo iż w uszach jej szumiało, w głowie łupało. Była kalekom. Tak można to określić. Odkaszlnęła jeszcze kilka razy i ponownie jęknęła. Usłyszała przytłumione kroki i jakieś dźwięki, które sugerowały jej iż ktoś się zbliża. Co się dzieje? Gdzie oni byli? Jak się tu znaleźli? Czyżby Puchon użył Teleportacji w trakcie ich spadania? Na pewno to zrobił, przecież zabiła by się gdyby dotarła do końca schodów. Poczuła, że się unosi. Chaotycznie poruszała gałkami ocznymi próbując wyłapać co się wokół niej działo. -Nie zostawiaj mnie..-wyszeptała do Lowell'a próbując poruszyć głową. Musiała go zobaczyć. Musiała sprawdzić w jakim był stanie. Może w gorszym niż ona? Ktoś ją gdzieś zabierał, nie chciała tam być bez Felinusa. Bała się. Poczuła, że jego obecność zniknęła i jeszcze większa panika zawładnęła jej ciałem. Czuła jakieś dziwne ruchy uzdrowicieli, poruszali się wokół niej mrucząc coś do siebie. Krew szumiała jej w uszach, adrenalina zaczęła znikać i ból się nasilał. Jęknęła głośno i przymknęła oczy. Kiedy je otworzyła zobaczyła nad sobą twarz mężczyzny i poczuła, że ten dotyka jej ręce, nogi i inne części ciała by sprawdzić co z nią "było nie tak". Natychmiastowo z jej ust zaczął wydobywać się krzyk. -Nie! Nie dotykaj mnie!-wrzeszczała jak opętana. Próbowała się szarpać, uciec od niego co tylko sprawiało jej jeszcze więcej bólu. Ten ból który czuła przestał być wyczuwalny gdyż ogarnęła ją tak ogromna panika i strach, że o nim całkowicie zapomniała.
Dość ciężko było przystosować się do uzyskania jakiejkolwiek pomocy ze strony innych, dlatego z początku trzymał się całkiem nieźle. Chwilowe zawroty głowy mijały, a oczy zdawały się odzyskiwać w pewnym stopniu pełne pole widzenia. Błędne koło znajdujących się pod kopułą czaszki myśli zdawało się mieć całkiem niezłe ilości pesymizmu, niemniej jednak, kiedy to oparł się o ścianę, zrozumiał, jak bardzo jest zmęczony. Chciał tylko leki, które to prawdopodobnie znajdowały się w Opuszczonej Wieży, a zamiast tego - jak to zwykle bywało - wplątał się w coś znacznie bardziej niebezpiecznego. Nieudana próba samobójcza, następnie agresja ze strony Sunny, jej płacz i przerażenie, chęć ucieczki, upadek ze schodów. Czy ta noc mogłaby być jeszcze gorsza? Tego nie wiedział, czując narastającą chęć odcięcia się od wszystkiego, by na jakąś chwilę zapomnieć. Zapomnieć o tym, że w świetle księżyca zauważył kobiecą sylwetkę, że to ona - właśnie ona - chciała skoczyć, co zresztą zrobiła. Gdyby nie rzucone w porę Arresto Momentum, nie byłoby ich tutaj, a ciało Puchonki zapewne zostałoby zabrane do prosektorium. Liczne obtarcia i siniaki w jego własnym przypadku nie robiły większego wrażenia. Pieczenie, wrażenie gorąca, każdy z tych elementów zdawał się być ponownie przyswajany z dawnymi potrzebami. Ile to wytrzymał bez narażania samego siebie na potencjalne niebezpieczeństwo? Miesiąc? To wszystko wskazywało na to, że niezależnie od tego, jak bardzo będzie uciekał, to prędzej czy później go dopadnie. Umieści własne szpony na szyi i przymusi do przyjęcia konkretnych schematów. Trochę miał już dość; nie bez powodu wierzchem dłoni oparł się o czoło, by na chwilę odpocząć, kiedy to Saltzman została zabrana, a on, no cóż, obecnie czekał na jakiś cud, zbawienie. Nie liczył na zbyt wiele tej nocy, a los postanowił się z niego ponownie zaśmiać. Usłyszał głos - znajomy - jednocześnie wiedząc, do kogo on należy. Podniósłszy czekoladowe tęczówki, Lowell ujrzał przed sobą Aslana, któremu to posłał blady, nikły uśmiech, wręcz niewielkie podniesienie kącików ust do góry. Nie było z czego się cieszyć, skoro na podłodze znajdowała się plama krwi, na łóżku szpitalnym Puchonka, no i on, obtłuczony i rozmyślający na temat tego, co miało miejsce. - Hej. - mruknąwszy, kiwnął głową, czując nieprzyjemne jej pulsowanie. Za dużo wrażeń, za dużo wszystkiego, za dużo emocji. Skrzętnie to w sobie ukrywał, nie chcąc, by cokolwiek personalnego - z jego strony - wydostało się z własnych ust. - Lewy bark, lewy łokieć... no cóż, bolą. Nie sprawdzałem, czy są złamane. Zawroty głowy. Do tego to, co sam widzisz. - odpowiedziawszy zgodnie z prawdą, nie było sensu ukrywać tego, co się działo w jego własnym przypadku. Mimo to dość porządnie się trzymał, co było przyzwyczajeniem z przeszłości. Powracał na łazienki ciągłego zyskiwania wpierdzielu, więc pod tym względem czuł się w miarę dobrze. Kiwnąwszy głową, przyjął tym samym wodę, by w miarę szybkim tempie opróżnić całą szklankę. Nawet nie zobaczył, kiedy to wszystko przełknął, a dłonią - sprawną, prawą - pozostawił na jakiejkolwiek twardej nawierzchni. Jednocześnie usłyszał krzyki wydobywające się z dala sali, zaciskając zęby; miał ochotę wstać i sprawdzić, co się tam dzieje, ale musiał ochłonąć. Nie obędzie się bez uspokajających, wiedział o tym doskonale. I nie wątpił w to, że uzdrowiciele dadzą sobie z tym wszystkim rady. Raz po raz, spokojnie, bez pośpiechu, bez jakichkolwiek gwałtownych ruchów. Chciał wydobyć z siebie przekleństwo, bo jednak wiedział, że to, co ma tutaj miejsce, będzie jednocześnie zawiadomieniem do szkoły. - Sunny Saltzman, lat... chyba dwa lata starsza ode mnie? Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery? - ponowny ból głowy zaczął przedzierać się do jego własnej świadomości. Spojrzał na własne dłonie, które były niefortunnie obdarte. Bluza pochłonęła jakąś część obrażeń, ale nadal, nie uniknął ich wszystkich. Przez chwilę trwał w ciszy, trawiąc w sobie wszystkie rzeczy tak, by wypluć je z jakimkolwiek sensem. Miał ochotę założyć ręce na klatce piersiowej, ale nie było to do końca przyjemne ani możliwe. Musiał raz po raz przekazać informacje, bo jednak to nie był student, a pełnoprawny pracownik szpitala. - Próba samobójcza ze szczytu Opuszczonej Wieży, chciała się zabić. Skoczyła, ale Arresto Momentum powstrzymało ją przed upadkiem. Ja już nie wiem, co się dzieje, naprawdę. - ta noc pozostawała pod znakiem zapytania, dlatego musiał wziąć głębszy wdech. Najchętniej zapaliłby szluga, ale nie było to do końca możliwe - a przynajmniej nie tutaj. Zmrużywszy oczy, odcinał się raz po raz od własnych emocji, by podejść do tego w bardziej racjonalny sposób. Musiał się ogarnąć, a gorzki smak wydarzeń, które miały miejsce, jakoś nie pozwalał mu na normalne funkcjonowanie. - Chyba boi się mężczyzn. Możliwe, że ma jakąś traumę, ale nie jestem w stu procentach pewien. Myślała, że po tym wszystkim ją uderzę, przeżywała tę możliwość niezwykle mocno. - zamyślił się, mimowolnie próbując dotknąć palcami lewej dłoni własny sygnet znajdujący się na prawym palcu. Po chwili zastanowienia dłoń przeniósł na naszyjnik, który jakoś miał odpędzać poltergeisty. - Chciała uciec, ale w wieży nie było żadnego światła i upadła, spadając ze schodów. Złapałem ją i w ramach możliwości teleportowałem nas do Munga. - powiedziawszy, wziął głębszy wdech, rozmasowując sobie skroń. Były to wszystkie potrzebne informacje do raportu i udzielenia pierwszej pomocy, a na razie potrzebował wyciszenia i odpoczynku.
Obserwował uważnie Felinusa, ze spokojem czekając aż ten powie co się wydarzyło i co mu dolega. Nie oczekiwał wylewnych przywitań czy też entuzjazmu – Puchon wyglądał jakby go sponiewierało stado hipogryfów, miał pełne prawo być osłabiony. – Zerknę ten bark i łokieć, a potem zajmę się resztą ran – spojrzał na Lowella, oczekując jakiegokolwiek sprzeciwu wobec aslanowych działań. Może i był pracownikiem szpitala, ale nie pracował tu od dziś – wiedział, że spora część osób preferowała bycie opatrywanym przez magimedyków. – Brałeś już jakiś eliksir? – dopytał, w czasie kiedy wyciągał swoją różdżkę, gotowy do rozpoczęcia oględzin Felka. Nie umknęła mu reakcja Puchona na krzyki dziewczyny. Nie skomentował tego jednak w żaden sposób, prześwietlając bark chłopaka za pomocą zaklęcia Surexposition. Iskry wyraźnie wskazywały, że łopatka jest złamana. – Znieczulę ci go i nastawię, dobrze? Im szybciej tym lepiej, będzie mniej bolało – wyjaśnił, chociaż Felinus pewnie doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Cierpliwie wysłuchiwał tłumaczeń, w międzyczasie pilnując, aby rysy jego twarzy pozostały niewzruszone. Ponad roczny staż nauczył go odpowiedniej reakcji, a także znieczulił na podobne informacje, w efekcie czego potrafił zachować pełen profesjonalizm. – Już teraz jest pod odpowiednią opieką, zrobiłeś wszystko jak należy – podjął próbę uspokojenia Puchona. W międzyczasie wezwał za pomocą patronusa asystenta, a kiedy ten przyszedł na recepcję, Aslan przekazał mu to, czego dowiedział się od studenta. Stażysta po krótkiej konsultacji z uzdrowicielem dopilnował, aby @Sunny O. Saltzmanotrzymała eliksir spokoju, który ukoił jej nerwy i stopniowo złagodził niepokój. Od razu także wezwano lekarkę, która przejęła opiekę nad dziewczyną z uwagi na jej awersję do mężczyzn. W tym samym czasie Colton wrócił ze składzika z kompletem eliksirów. – Wyciągnij dłonie przed siebie, zdezynfekuję obtarcia – poprosił, a kiedy chłopak spełnił prośbę, polał najpaskudniejsze uszkodzenia na jego ręce eliksirem czyszczącym rany. – Zaraz to schłodzę, niech tylko zacznie działać. W oczekiwaniu na zagojenie, zajął się mniejszymi ranami, inkantując Vulnus Alere. – Czy Sunny powiedziała ci czemu chce się zabić? Każdy szczegół jest istotny, dzięki temu magipsychiatra szybciej dobierze odpowiednie eliksiry i wdroży terapię. Jeśli jednak nie albo nie pamiętasz to nie przejmuj się, nie jesteś odpowiedzialny za proces jej zdrowienia. Już i tak pomogłeś jej wystarczająco – posłał @Felinus Faolán Lowell pełen pokrzepienia uśmiech, bo poradził sobie naprawdę dobrze. A w zasadzie uratował Puchonce życie.
Wrzaski wcale jej nie pomogły odgonić od siebie uzdrowiciela. Wręcz pogorszyły jej stan gdyż stres źle na nią wpłynął. Poczuła więcej bólu, aż w końcu odpłynęła nie mogąc go wytrzymać. Czuła się jak zamknięta w klatce, pośród nicości. Nic nie słyszała, ani nie widziała. Próbowała coś mówić, krzyczeć ale wszystko odbijało się echem i wracało do niej rozdzierając jej głowę głośnymi dźwiękami od środka. Skuliła się w kącie próbując się nieco uspokoić, przemyśleć to co zrobiła sobie oraz Felinusowi. Wpatrywała się w ciemność i próbowała skupić się na swoich myślach nie udawało jej się to jednak. Ta ciemność, ta cisza rozpraszały ją. Tak właściwie to gdzie ona się znajdowała? W sumie to podejrzewała, ale nie chciała wypowiedzieć tego na głos. Bała się, do puki nie powiedziała tego mogło okazać się to tylko jej wyobraźnią. Mimo iż Puchonka doskonale wiedziała co się działo nie chciała tego do siebie dopuścić. Po jakimś czasie wróciła do rzeczywistości. Otworzyła oczy i skrzywiła się z niezadowoleniem. Jasne światło raniło jej oczy, które szybko zmrużyła starając przyzwyczaić się do światła. Po krótkiej chwili udało jej się to. Wbiła pusty wzrok w szpitalny sufit nie wydając z siebie żadnego nawet najmniejszego dźwięku. Mimo iż się obudziła została w ciemnej klatce, której nie chciała opuścić. Jej podświadomość odcięła się od wszystkiego, dosłownie od wszystkiego. Słyszała słowa wypowiadane w jej kierunku, które wydobywały się z ust jakiejś kobiety Puchonka jednak na nic nie odpowiadała, nie chciała tego robić. Wpatrywała się pustym wzrokiem w sufit nie zwracając uwagi na głośniejsze słowa kobiety ani nawet na jej dotyk i lekkie szturchnięcie. Zamrugała kilkakrotnie powiekami poruszając wargami, z pomiędzy których nie wydobył się żaden dźwięk. Tak właśnie skończyła nasza biedna Sunny, po nieudanej próbie samobójczej i niechcącym wypadku na schodach który mógł skończyć się tragicznie. Biedna dziewczyna załamała się kompletnie, zamykając w swojej podświadomości nie dopuszczając do siebie niczego z zewnątrz.
Ponownie spotkał się z nieprzyjemnościami własnych działań. Co chciał? Odnaleźć tylko to, co prawdopodobnie pozostawił. Co uzyskał? Widok niedoszłej samobójczyni, jej upadek ze schodów i samemu również - w ferworze działań - upadł ze schodów, mając do czynienia nie tylko z licznymi obtarciami czy siniakami, ale także z potencjalnym uszkodzeniem lewej kończyny górnej. Powoli stawał się zmęczony, ale to była naturalna reakcja organizmu - adrenalina opadła, więc siłą woli również ciało uspokajało się powoli, przystosowując ostatecznie do panujących dookoła warunków. Dwa miesiące temu miał okazję tutaj być - dotrzeć do recepcji - wraz z Borisem po ataku, jaki miał miejsce na Nokturnie. Palcami przetarł własny policzek, niefortunnie pozostawiając na nim krew. Szlag by to, tego trochę jednak było, ale nie sprzeciwiał się sprawdzaniu obrażeń. Oczywiście, że preferował samodzielne leczenie własnej głupoty, ale z czasem, zgodnie z wizytami u magipsychologa, nauczył się, iż jest to element całkowicie normalny i nawet... zalecany. Ciche westchnięcie wydobyło się spomiędzy jego ust, gdy usłyszał pytanie dotyczące brania eliksirów. - Leki, stricte mówiąc - testosteron. Nic poza tym. - dawka była ustalana indywidualnie, więc i na ten temat się nie rozgadywał. Wcześniej brał te po wypadku, ale, zgodnie z mijającym czasem, już od paru tygodni nie miał potrzeby ich stosowania. Mimo to, jako że część eliksirów mogła potencjalnie działać nieprawidłowo nawet z przyjętym w odpowiedni sposób hormonem, musiał przekazać tę dość istotną informację. Przystosował się już do niej znacznie wcześniej, więc nie miał z tym żadnych problemów. Iskry wskazały natomiast na złamanie, co nie było zbyt dobrym znakiem. Sunny, znajdująca się w kompletnie innym miejscu szpitala, musiała być w znacznie gorszym stanie. - Jasne, nie ma problemu. - powstrzymywał się od sprzeciwów, które to pojawiały się schematycznie pod kopułą czaszki, gdy to siedział bezpiecznie w jednym, stabilnym miejscu. Tłumaczenia były najistotniejsze w tym wszystkim. Zresztą, próba ukrycia faktu próby mogłaby się skończyć kolejną, gdyby uzdrowiciele na samym starcie nie zauważyli, iż coś musi być nie tak. - Tak, wiem. - kiwnąwszy głową, trochę reagował bardziej emocjonalnie niż zwykle, ale nadal, zachowywał tę nutę spokoju, którą zawsze się charakteryzował. Oklumencja pozwalała mu na wiele - w tym pozostawienie pewnych emocji poza własnym umysłem. Nie wiedział, co się dzieje poza recepcją, ale samemu starał się nie zaprzątać własnych myśli. Może za bardzo się martwił. Może powiedział za wiele. Nadal, życie stawiało go w zazwyczaj skrajnych sytuacjach, w związku z czym wiele schematów zachowania musiał się jeszcze nauczyć. Mimo to trzymał się, siedział spokojnie, nie narzekał, wiedząc doskonale o tym, że nie pracują tutaj osoby bez doświadczenia. I wiedzą, co mają robić, zatem pozwalał im działać, nie odwalając niczego, co mogłoby potencjalnie utrudnić działania. Rozmyślał zatem ten krótki moment, zauważywszy następnie powracającego ze składziku Coltona. Bez problemu wystawił dłonie, naturalnie drżące mimowolnie pod wpływem kumulacji tego wszystkiego, by te zostały tym samym odpowiednio zdezynfekowane. - Na spokojnie. - odpowiedział, bo jemu się nie spieszyło, a też, łatwo przyzwyczajał się do nowych warunków. Tkanki powoli były przywracane do prawidłowego stanu. Liczne otwarcia zostały załagodzone, a Lowell odliczał mijające sekundy, od czasu do czasu przymykając powieki. Myślał, analizował, starał się znaleźć najlepsze rozwiązanie tego, co miało miejsce tu i teraz. Słysząc natomiast kolejne słowa, skierował już bardziej uspokojone spojrzenie czekoladowych tęczówek w stronę Aslana. Samemu nie wiedział, czy jej pomógł. Być może rzeczywiście powinien odwrócić się na pięcie i udawać, że jej nie widział. Czy był sens rzeczywiście ratowania kogoś, kto czuł się szczęśliwym, robiąc ten specyficzny krok poza okno? Czy nie kierował się tak naprawdę własnymi, egoistycznymi pobudkami, że walka o każdą duszę ma większy sens? Może widział w niej samego siebie, a może rzeczywiście uważał, że każdego da się w jakiś sposób przywrócić z powrotem do funkcjonowania w społeczeństwie. Brał pod uwagę swój przykład, gdzie to już było znacznie lepiej, nie zwracając zbytnio uwagi na to, iż nie zawsze się to udaje. Nie odpowiedział, przecierając skroń własnymi palcami, jakoby to miało mu pomóc w czymkolwiek. Nie czuł, by posiadał w sobie tę sposobność powiedzenia, że Saltzman kierowały naprawdę różne uczucia. Jakiś facet, który najwidoczniej źle ją traktował. Ciąża, ale zbyt wiele informacji na jej temat nie uzyskał. Poczucie bezwartościowości, nienawiść do samej siebie, do ciała, obrzydzenie. Sam siebie miał okazję traktować jak wyrzutka prawie pół roku temu, gdy dowiadywał się o sobie rzeczy, do których to początkowo nie był przyzwyczajony. Lowellem kierowała zarówno solidarność, jak i chęć pomocy, w związku z czym trudno było postawić jakikolwiek prawidłowy krok, ażeby nie żałować następnie własnej decyzji. Na razie musiał to wszystko przetrawić, nie kierować się rozszarpanymi obecnie uczuciami, w związku z czym czekał, aż kurz po bitwie tej nocy opadnie. Posłał jedynie blady uśmiech w stronę Aslana, mając nadzieję, że to zrozumie w jakiś sposób - tę ciszę, ten brak odpowiedzi.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, jednocześnie przeczesując w pamięci wszystkie za i przeciw łączenia różnych leczniczych eliksirów z hormonami. W przypadku takich jak regenerujący czy wiggenowy środowisko uzdrowicieli zgodnie uznało, że to jest możliwe, bez względu na dawkę testosteronu. - W takim razie nie ma żadnych przeciwskazań, abyś wypił kilka mikstur, które pomogą ci dojść do siebie - wyjaśnił. - Muszę jeszcze wiedzieć czy na coś chorujesz. Albo chorowałeś w ostatnim czasie? Te informacje są poufne i niezbędne dla uzdrowicieli, nie musisz się martwić, że to pójdzie gdzieś dalej - mówiąc to patrzył Felinusowi prosto w oczy. Puchon mógł dostrzec w szarych aslanowych tęczówkach ciepło, troskę, ale i przede wszystkim szczerość. Colton brał swoją pracę na poważnie i nie paplał na prawo i lewo o szpitalnych perypetiach czy przypadkach - był godny zaufania. Otrzymując zgodę na dalsze działania od Lowella, prędko zabrał się do roboty. Znieczulił mu bark i za pomocą zaklęcia Locus zajął się jego łopatką. Chrzęść kości wskakującej na swoje miejsce był jasnym sygnałem, że zabieg się powiódł. - Staraj się nim na razie nie ruszać i przez najbliższe tygodnie nie nadwyrężaj lewej ręki, nie noś ciężarów, a gdyby coś się działo, zgłoś się do szkolnej pielęgniarki albo prosto do Munga - wręcz automatycznie wyrecytował klasyczną formułkę, zgodnie z zasadami panującymi w szpitalu. - Jeśli jednak nie będziesz chciał tułać się po gabinetach, przyjdź do mnie, pomogę ci, ale proszę, nie bagatelizuj problemu - uśmiechnął się do Felka, oferując mu swoje usługi w murach szkoły. Może i nie byli bliskimi znajomymi, ale Aslan przenigdy nie odmawiał, gdy ktoś go potrzebował, zwłaszcza w kwestiach medycznych. Wszak za dwa miesiące kończył Hogwart i planował w stu procentach poświęcić się uzdrowicielskiej karierze. Gdy dłonie Puchona były już ogarnięte, schłodził je prostym Fringere, mając nadzieję, że to przyniesie chłopakowi ulgę. - Daj znać czy jest trochę lepiej, wiem, że czyszczenie ran to niezbyt przyjemny proces - poprosił. - A teraz sprawdzę ten łokieć, ale skoro możesz ruszać ręką to wydaje mi się, że jest tylko obity - dodał, od razu ponawiając zaklęcie diagnostyczne. Cisza, którą dostał w odpowiedzi, była wymowna. I wystarczająca. Nie zamierzał naciskać ani wymuszać dalszych wyjaśnień. Uszanował milczenie Lowella. - Magipsychiatrzy jej pomogą, mamy naprawdę wspaniałych i dobrych uzdrowicieli. Będę z tobą szczery - czeka ją teraz dużo pracy nad sobą, na którą niekoniecznie jest gotowa. Ale różnica jest taka, że ma przy sobie osoby, które potrafią odpowiednio wesprzeć i porozmawiać. Początkowo też będziesz w to wciągnięty. Lekarze na pewno będą cię prosić, abyś im opisał całą sytuację i powiadomią o tym dyrekcję oraz waszego opiekuna. Możesz być jednak pewien, że nie czekają cię negatywne konsekwencje. Uratowałeś jej życie, Felinus, nie każdy wykazałby się takim opanowaniem i spokojem jak ty. Podejrzewam, że będą też naciskać, abyś porozmawiał z magipsychologiem, bo to nie jest łatwa sytuacja do przetrawienia - usiadł obok @Felinus Faolán Lowell, a następnie podał mu fiolkę z eliksirem migrenowym. - Masz, to ci pomoże, a zawroty głowy powinny ustać.
* Znajdujesz się w sali, w której oprócz ciebie jest tam również uzdrowicielka o specjalizacji z magipsychiatrii. Rzuć kostką k100 na to, w jakim stopniu nabierasz do niej zaufania. Im wyższy wynik, tym bardziej jej ufasz, czujesz się w jej towarzystwie komfortowo. Podlinkuj swój rzut. * Leżysz w łóżku i każdy ruch sprawia ci ból. Spadłaś ze schodów, jesteś cała obita, twoje ciało jest pokryte siniakami. Wiele kości masz złamanych. * Pamiętaj, że dostałaś eliksir spokoju - twoje nerwy są ukojone, niepokój i lęk zanika, czujesz się lekko otępiała. Nie krzyczysz i stopniowo się wyciszasz. * Opisz jak reagujesz na zabiegi diagnostyczne oraz obecność lekarki (zgodnie z wynikiem kości k100), która zajmuje się twoimi ranami oraz próbuje nawiązać z tobą kontakt, dowiedzieć się co cię boli, zdobyć twoje zaufanie.