Raczej tylko najwytrwalsi i najbardziej ciekawscy turyści zapuszczają się aż tutaj. Lepiej pamiętać o nałożeniu jakichś klapek, bo piasek na plaży praktycznie zawsze jest bardzo gorący. Brakuje tu drzew, więc uciec przed słońcem nie sposób. Tylko w jednym miejscu można zobaczyć coś na kształt mini oazy - parę krzesełek i ślady po ogniu jasno świadczą o tym, że często urządzano tu ogniska. Jeśli chodzi o wodę, plaża jest pozbawiona kamieni, o które można się zranić, ale po przejściu kilku metrów głębokość gwałtownie się zwiększa. Trzeba uważnie stawiać kroki, bo nagła przepaść stanowi niebezpieczeństwo, a ratownika tu nie ma.
Liam nie był przyzwyczajony do spadania. Kiedy wiatr zaczął przeszkadzać w grze, przyczepił się mocniej do miotły, niemal na niej kładąc. Gdy jednak ona przestała działać... tego się nie spodziewał. Przemknęło mu przez głowę zmienienie się w nietoperza, ale szybko uznał, że to głupi pomysł. Tak chamsko przy wszystkich? Zdawało mu się, że spada tragicznie wolno i przez to ma możliwość dokładnie się nad swoimi czynami zastanowić. Jako szukający większość czasu spędzał ponad pozostałymi zawodnikami, wypatrując w ten sposób znicza. Wiatr zepchnął go nieco niżej, pewnie, ale dalej znajdował się wysoko... Runął więc w dół, czując jak wiatr łopocze jego ubraniami. Nawet trochę chyba zaczął panikować, ale ostatecznie poczuł tylko mocne uderzenie, kiedy plecy jako pierwsze spotkały się z wodą. Zatkało go do tego stopnia, że stracił oddech pod wpływem impetu. Nie był w stanie zaczerpnąć powietrza, nim nie zamknęła się nad nim ogromna fala. Słona ciecz wypełniła jego usta i nozdrza, Dear zaczął krztusić się i prychać, rozpaczliwie próbując wydostać na powierzchnię. Ciało niestety miał prawie jak sparaliżowane od siły uderzenia i ledwo mógł cokolwiek w ogóle wykonać. Szarpnął się jeszcze parę razy, a potem jakaś nagła fala popchnęła go jeszcze mocniej i stracił przytomność. Nie wiedział, że zaledwie parę metrów dalej jeden z opiekunów rzucił zaklęcie, pozostawiając trochę suchej przestrzeni. Był za daleko, upadł zbyt niefortunnie i teraz nie miał nawet jak się uratować. Może to i dobrze?...
Mecz skończył się w niespodziewany sposób. Nie dość, że przegrali w tak słabym stylu, to grę przerwano wręcz brutalnie. ‘Magia odmawiała współpracy’, cytując wielkiego Mistrza. Nawet najgorszy scenariusz nie przewidział, że magiczne, latające miotły kilkadziesiąt metrów nad ziemią (wodą) staną się zwykłymi szczotami do zamiatania podłogi. Całe szczęście, że faktycznie wszyscy wpadli do wody. Zderzenie z piaskiem mogłoby być tragiczniejsze w skutkach. Nie panikować – to główna zasada po wpadnięciu do wody, szczególnie zimnej i głębokiej. Szamotanie pogarsza sytuację, najlepiej powoli wznosić się ku powierzchni. Będąc pod wodą, już po opanowaniu szoku, kilkanaście metrów w głąb toni morskiej, Dorien zobaczył opadającego bezwiednie (tonącego?) Liama. On nie był najważniejszy. Dori przede wszystkim martwił się o Vivien, mimo że dziewczyna pływała wręcz doskonale. Szukał blond głowy swojej młodszej siostry i na szczęście szybko ją dostrzegł, gdy tylko wynurzył się na powierzchnię, a Viv podpływała już do brzegu. I tak mogłoby się to zakończyć. Wyłowiliby ciało nauczyciela po kilku godzinach, może po kilku dniach, albo przydryfowałoby samo w czasie przypływu i zostało wyrzucone na plażę przez morskie fale. Pomimo wszystkich krzywd, które sobie wyrządzili, wszystkich sporów i zatargów, które mieli, wciąż byli braćmi, a Liam nie wypływał. Dorien nie skłamałby, mówiąc, że to była jedna z najtrudniejszych decyzji w jego życiu. Młodszy z Dearów wziął głęboki oddech i zanurkował. Ciężki był, cholera, nawet pod wodą. Prądy morskie zupełnie nie pomagały, także albo wyszliby z wody razem, albo oboje skończyliby na dnie. Nikt na plaży nie był świadomy dramatu, który rozgrywał się zaledwie kawałek od lądu. Wyciągnął go. Żywego czy martwego, ale wytargał brata na brzeg. Wycieńczony grą w upale znalazł siły, żeby nie mieć później wyrzutów sumienia. Grupa medyków zaczęła biec w ich kierunku, kiedy Dorien ciągnął brata, idąc po mieliźnie. Zrzucił go z siebie na mokrym piasku. Splunął słoną wodą w przeciwnym kierunku i zostawił nieprzytomnego Liama sanitariuszom.
Ostatnio zmieniony przez Dorien E. A. Dear dnia Sro 2 Sie 2017 - 23:29, w całości zmieniany 1 raz
Szok i strach już ze mnie uchodziły. Cieszyłam się, że nic większego mi się nie stało. Cóż, przynajmniej wiem, że spadanie z dużej wysokości na plecy nie jest moją ulubioną rzeczą. Raczej nie zamierzałam tego w najbliższym czasie powtarzać, w ogóle nigdy tak właściwie. Spojrzałam na Reeda kiedy ten podał mi koszulkę. Nie oszukujmy się, było mi w cholerę zimno, więc ją przyjęłam. Jednak nie dało się też ukryć, że było mi trochę głupio. W sumie go nie znałam i był trochę ode mnie starszy. Nie zastanawiałam się długo. Potrzebowałam czegoś suchego, a to była moja jedyna szansa. Średnio czułam się na siłach, żeby teraz biec sobie do hotelu. Odrzuciłam ręcznik i szybkim ruchem zdjęłam z siebie mokrą koszulkę. Miałam na sobie strój kąpielowy, więc nie czułam jakiegoś wstydu. No może trochę, bo po zarzuceniu suchego ubrania trochę spuściłam wzrok. - Em... Dziękuję. - powiedziałam się lekko uśmiechnęłam w jego stronę. Wysłuchałam jego słów, ale nie czułam się przekonana. Czułam, że mam wobec niego jakiś dług, a nie przepadałam za tym uczuciem. Chyba nikt go nie lubił, prawda? - Rozumiem... - mruknęłam, a po chwili dodałam. - Gdyby jednak było coś co mogłabym dla ciebie zrobić... Nie lubiłam myśleć o sobie. Byłam raczej uprzejma i nie zrażałam się do ludzi, nieważne jacy by nie byli. Odkąd pamiętam wierzę w to, że każdy walczy z czymś o czym nikt inny nie ma pojęcia. Dlatego właśnie nigdy nie wyciągałam pochopnych wniosków. Pierwsze wrażenie nigdy nie mówi prawdy o człowieku. Chyba każdy miał taką sytuację, w której nie zrobił dobrego pierwszego wrażenia. Mi w tym pomagało dziedzictwo, ale nie wszyscy mają tyle szczęścia. Pogodziłam się z tym, mimo że nie cierpiałam swoich umiejętności. Manipulacja nie należała do rzeczy, w których lubowałam. Z kolei emocjonalność była za bardzo upierdliwa. Ale cóż, nie zmienię tego, więc nie ma co się nad sobą użalać. - Dużo lepiej, dziękuję, miło, że pytasz. - wyrzuciłam z siebie prawie, że na jednym tchu. Obserwowałam poczynania jakiegoś dorosłego faceta, który wziął sprawy w swoje ręce. Dobrze, że ktoś taki się znalazł.
Cóż, ponowna kąpiel nawet jej nie specjalnie zdziwiła chociaż zdecydowanie podsyciła ciekawość i pragnienie wiedzy na temat "co tu się u diaska dzieje". Jak wróci na ląd to przyzna sobie samej Kasztana Uznania za wertykalne latanie grawitacyjne bez miotły. Przez tę krótką chwilę spadania do wody cieszyła się, że nie jest tym razem tak wysoko w powietrzu. Nie zależało jej na masywnym plusku czy stylowym zanurkowaniu. Nabrała szybko powietrze, ale mimo wszystko zderzenie z taflą morza pozbawiło ją tej małej ilości tlenu, którą chciała zmagazynować na podwodną walką o przetrwanie. Na tych wakacjach nie było raczej ludzi, którzy rzuciliby się za nią w morze. Zastanawiała się czy to będzie wielka strata dla magicznej społeczności jeżeli nigdy nie dokończy swoich muzycznych badań nad centaurami. A może właśnie jej utopienie pomoże ojcu poznać pogrzebowe pieśni szkockich trytonów? Właśnie, trytoni, może tu jest gdzieś jakaś rodzina, może wysyłają sobie wodne listy z tymi ze Szkocji i opowiadają "słuchaj, jest tu taki dziwak co z nami nurkuje, jego córka jedzie do was, może ją wyłówcie z wody jakby wpadła podczas jednego z jej nowatorskich pomysłów latania na miotle pomimo słabych umiejętności" A może, gdy opadnie na dno, zamieni się w podwodną zjawę na zasadzie wilkołaka i będzie musiała wracać do wody zawsze w porze podwieczorku. Płuca ją paliły, ale dusiła w sobie pierwotny strach przed brakiem tlenu. W wodzie jest tlen, tylko nie umiesz go pobierać, głupia. Na szczęście uratował ją Seksowny Magomedyk. Miło być uratowanym. Na brzegu wykaszlała całą zbędną wodę z płuc i usiadła na piasku z dala od ludzi, mówiąc że już wszystko w porządku, potrzebuje tylko chwili samotności. Wyjęła swoją różdżkę z kieszeni i, niczym zwykłym patykiem, zaczęła rysować kółka w piasku. Za dużo emocji kotłowało się w jej małym ciele, a nie była w stanie ich wydobyć na zewnątrz. To jeszcze nie był jej limit. Musiała się teraz tylko uspokoić i z każdym kolejnym okręgiem uspokajać oddech i cieszyć się każdą cząstką łatwo przyswajalnego tlenu.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Nie ma to jak dostać tłuczkiem od przyjaciela, popłakać się i przepuścić kolejnego gola trafionego przez własnego chłopaka, który wcale nie miał problemu z tym, że jego dziewczyna obrońca ryczy i prawie nic nie widzi ze zmęczenia i bólu. Bridget wiedziała, że Quidditch był sportem kontaktowym, wymagającym, wyczerpującym a także niekiedy brutalnym, lecz do tej pory nie doświadczyła na własnej skórze, jak bardzo może boleć porażka. Niby grywała w szkolnej drużynie, ale niespecjalnie się wtedy przejmowała swoimi potknięciami, a tutaj jakoś tak wszystko wjechało jej na ambicje i poczuła się do reszty beznadziejna. I jeszcze Theo, który postawił na zdobywanie punktów... Ech, faceci... Ostatecznie wybuchnęła płaczem i schowała twarz w dłoniach, odwracając się do niego tyłem, by nie widział grymasów pojawiających się na jej twarzy. Wciąż czuła pulsowanie w ramieniu i teraz jeszcze w głowie, gdy nieznośne głosiki mówiły jej, że kompletnie zawaliła sprawę. Nagle zawiał mocny wiatr i zepchnął ich wszystkich, a później miotły odmówiły posłuszeństwa i obie drużyny runęły z wysokości do wody. Bridget autentycznie myślała, że właśnie umiera i tak kończy się jej życie. Chyba finalnie straciła przytomność jeszcze w locie, ze strachu i z niemocy, ponieważ nie było już nic, co mogłaby zrobić, a falująca tafla morza zbliżała się nieubłaganie... Nie pamiętała zderzenia ani niczego, co wydarzyło się potem. Pierwszą rzecz, jaką zobaczyła, to bezchmurne niebo i jakoś tak zrobiło jej się lżej na sercu. Ach, więc jest pięknie, bezboleśnie poszło... Następnie odwróciła głowę i zobaczyła Theo. Z jednej strony ucieszyła się, że poszli razem do nieba, ale z drugiej zasmuciła się, no bo przecież taki młody, zdolny chłopak... - Nie zasłużyłeś sobie na to, miałeś jeszcze wiele do osiągnięcia - szepnęła do niego zachrypniętym głosem.
Theo oczywiście źle czuł się z tym, że dobił Bridget kolejnym trafionym kaflem. W ogóle się tego nie spodziewał, bo jedno oko miał zapuchnięte, a drugim widział płaczącą dziewczynę. Tak czy inaczej, niewiele miał w tej kwestii do zrobienia. Meczu dla niej przerwać nie mógł, a celowe koślawe rzucanie chyba uraziłoby dumę również jej. Bridget za to miała możliwość zejścia z miotły, ktoś by ją bez problemu zastąpił - skoro z tego nie skorzystała, to musiała liczyć się z tym, że Merlinie, ktoś znowu spróbuje trafić do obręczy. Theo z całym swoim współczuciem zwyczajnie nie rozumiał, czemu dziewczyna nie zrezygnowała, skoro bolało ją tak tragicznie. Sam spadł już z miotły i dostał tłuczkiem w twarz, ale cierpienie przyćmiewała wola walki. Co zatem motywowało Bridget? Był z siebie całkiem dumny po tej jakże udanej akcji ratunkowej. Puchonce chyba nic poważnego się nie stało, zareagował odpowiednio szybko. Niestety uzdrowiciele chyba mieli problem z magią... czyli nie tylko miotły szwankowały? Theo zatem siedział na piasku obolały i zapuchnięty, do tego zadyszany i zirytowany faktem, że mecz został tak nieelegancko przerwany. Może trzeba ogłosić dogrywkę? Oczywiście, po gruntownym sprawdzeniu mioteł. Obejrzał się na Bri, która powoli dochodziła do siebie i uśmiechnął się lekko, bo tak uroczo mówiła o grze! A on głupi martwił się, że będzie za coś zła. Panna Hudson najwyraźniej zrozumiała powagę sytuacji, a Theo faktycznie jeszcze mógł tyle zdziałać na boisku. Starał się i wysilał, a tu jakaś awaria mu psuła plany? Złapał ciemnowłosą za dłoń i pogładził czule po jej wierzchu. Toż to najbardziej wyrozumiała dziewczyna na świecie! - Będą inne mecze - odparł uspokajająco, częściowo do niej, ale częściowo i do siebie.
Było to dość upokarzające, ponieważ Liam normalnie świetnie pływał. Chętnie wskakiwał do wody i nie topił się, o ile coś nie odbierało mu możliwości wstrzymania oddechu. Tym razem szok i impet sprawiły, że w wodzie stał się kompletnie bezwładny. Poddał się ogarniającej go cieczy i szczerze, to nie było takie złe uczucie. Ściskało go w gardle i w klatce piersiowej, mięśnie podrygiwały niespokojnie - ale w jakimś tajemniczo masochistycznym odczuciu nawet mu to nie przeszkadzało. Liam raczej nie miał zadatków na samobójcę, ale ostatnio ciężko mu się z samym sobą żyło. Świadomość, że być może to koniec, była niebywale uspokajająca. Gdy stracił przytomność i jego walka oficjalnie dobiegła końca, był szczęśliwy i zrelaksowany. Nie winiłby nikogo za zostawienie go w morzu, nie trzeba było obawiać się jego mściwej duszy. Braterska więź jest najwyraźniej jednak silniejsza, niż Liam kiedykolwiek by przypuszczał. Już gdy ktoś ciągnął go na mieliźnie, zaczynał odzyskiwać przytomność i dławił się, rozpaczliwie próbując pochwycić trochę powietrza. Jego wizja spokojnej śmierci zastąpiona została żałosną próbą pozostania przy życiu. Upadek na piasek zabolał, ale tutaj znowu Dear się nie przejął. Ktoś mruknął nad nim zaklęcia lecznicze, jakiś uzdrowiciel zadawał pytania po grecku. Liam jednak zaczynał przytomnieć i teraz podniósł głowę, spoglądając na oddalającą się powoli sylwetkę. Zrobiło mu się niedobrze i nie wiedział, czy to przez nałykanie się obrzydliwie słonej wody, czy przez fakt, że uratował go Dorien. Nie lubili się, a młodszy Dear z pewnością wiedział o sytuacji z Ruth (w dodatku opowiedzianej jedynie z jej perspektywy). Jakim cudem był w stanie porwać się na taki gest? Liam nie wydusił z siebie ani słowa, nie mogąc przestać gapić się na brata z zaskoczeniem. Chciał go zabić własnoręcznie? Chciał pozwolić mu żyć z okrutną świadomością, że faktycznie jest zdrajcą i okropnym człowiekiem?
Alistair powoli się uspokajał widząc, jak kolejne osoby docierały do brzegu. Nie zmieniło to jednak nic w kwestii jego oburzenia całą tą sytuacją, która nie powinna się w ogóle wydarzyć. Co najgorsze, wyglądało na to, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Czarnowłosy nie potrafił dokładnie tego określić, ale coś zdecydowanie było nie tak, jak być powinno. Powietrze wydawało się być jakieś... dziwne. Nie spotkał się z takim niezwykle delikatnym, ale mimo wszystko nieumykającym intuicji uczuciem, nie takiego typu. Póki co stwierdził jednak, że priorytetem powinno być wyjaśnienie sytuacji z quidditchem. Był zdecydowanie podirytowany całą tą sytuacją; jak można było do czegoś takiego dopuścić? Poza tym, czy Ci uczniowie nie nosili przy sobie różdżek? Arresto Momentum za jego czasów było nauczane na drugim roku, a tu wszyscy wyglądali na zdecydowanie starszych. Przynajmniej nie ryzykowaliby natychmiastową śmiercią przy zderzeniu z wodą przy tak wielkiej prędkości. Podszedł do @Shawn E. Reed, bo ten wyglądał na jedyną w miarę spokojną i rozumiejącą co się dzieje osobę w okolicy. - Widział pan, albo wie może, co się tutaj stało? - zapytał, zachowując charakterystyczną dla siebie i właściwą dozę szacunku. Na tyle zainteresował się sytuacją, że zapomniał się nawet przedstawić
Dorienowi też zrobiło się niedobrze. I to wcale nie przez słoną wodę, ani nie z powodu ogromnego fizycznego zmęczenia. Uświadomił sobie, że uratował właśnie nie tylko swojego brata. Uratował też człowieka, który bezlitośnie potraktował Ruth. Skrzywdził jedyną kobietę, którą Dorien szczerze pokochał, przed którą nie miał tajemnic, która zaimponowała mu swoją inteligencją, wiedzą i sprytem. W absolutnie niedopuszczalny sposób spojrzał na kobietę, w której jego młodszy brat widział nie tylko piękną istotę, ale też przyjaciółkę, partnerkę i być może nawet, w nie tak dalekiej przyszłości, żonę. Nie mógł tego tak zostawić, zupełnie bez echa, jakby sytuacja, o której pod czarem magicznego drzewa opowiedziała mu Ruth, nigdy nie miała miejsca. Dorien zdążył odejść kilka kroków brzegiem plaży, kiedy jednak postanowił zawrócić. Widział, że Liam odzyskał przytomność, nawet wsparł się na łokciach, by łatwiej złapać oddech. Twarz miał jeszcze lekko siną i nie wiedział za bardzo, co się wokół niego dzieje. – Wstawaj, gnoju – trącił nogą łydkę Liama, chcąc go w ten sposób popędzić – Słyszałeś? Wstawaj! Wszystkie emocje, które kłębiły się w głowie i sercu Doriena od poprzedniego wieczora, a które też Ruth próbowała ugłaskać, zebrały się znów razem i uderzyły wspólnie pod postacią ogromnej złości i żalu. Czuł ogromną potrzebę wymierzenia sprawiedliwości, samosądu i linczu. Mógłby wykrzyczeć przy wszystkich tam obecnych, czym Liam zawinił i do czego się dopuścił, tym samym prawdopodobnie niszcząc jego karierę i reputację. Liam podniósł się, chwiejnie, ale udało mu się utrzymać w miarę pionową pozycję. Niestety, nie na długo. Gdy tylko mężczyźni stanęli naprzeciw siebie i spojrzeli sobie w oczy, pierwszy raz od bardzo dawna, Dorien, nawet się nie zastanawiając, wymierzył bratu prawego sierpowego. Przepełnione goryczą uderzenie zwaliło starszego Deara z nóg, prawdopodobnie skutkując też krwotokiem z nosa bądź chociażby rozcięciem wargi. Nieistotne. O ile do tamtej pory Dorien w swojej świadomości uznawał, że ma starszego brata, nawet jeśli ten został wyrzucony z rodziny, tak teraz już ten człowiek dla niego nie istniał.
Ta sytuacja doprawdy była nienormalna. Liam sam nie wiedział, co myśleć o zdarzeniach z Ruth i oczywiście nie uważał, że jest bez winy. Nie potrafił jednak obarczyć się w pełni odpowiedzialnością za całe wyrządzone zło (zaraz, co on takiego zrobił? Z tego co pamiętał, do niczego poważnego nie doszło...). Może po prostu gdzieś w środku był faktycznie złym człowiekiem i nie mógł zrozumieć, że zjebał po całości. O wiele łatwiej było chwycić się jakże pocieszającej myśli, że nie jest aż tak winny, bo niewiele miał do zrobienia w tamtej sytuacji. Bardzo chciałby zobaczyć, jak komuś udaje się to wszystko lepiej załatwić. Nie zmieniało to faktu, że po Dorienie spodziewał się napadu furii i ogólnie szalonego mordu. Z pewnością nie sądził, że brat uratuje go od żałosnego utonięcia. Szybko wyjaśniło się, że sam chciał sobie z profesorkiem poradzić. Liam z zaskoczenia nie zareagował w pierwszej chwili na jego polecenie. Dopiero to trącenie nogą uświadomiło mu, w jak upokarzającym położeniu się znajduje. Miał już poważnie dość... Podniósł się jednak powoli, mając wrażenie, że zaraz wyląduje z powrotem na piasku. W głowie mu się kręciło i ledwo powstrzymywał słaby kaszel, który pozostał mu po dławieniu się niezdatną do spożycia wodą. - Dorien - zaczął, chociaż sam niezbyt wiedział, co chce powiedzieć. Przeprosić? Podać swoją wersję zdarzeń? Poprosić, żeby nie robili scen przy ludziach? Merlinie, to było tyle osób... Uczniów. Uczniów Liama! Dorien chyba nawet nie wiedział, jak wiele szkód może teraz narobić. Najwyraźniej wcale go to nie zastanawiało, bo nie wahał się przy uderzeniu brata. Liam wylądował na ziemi, powalony siłą impetu - ból ledwie do niego dotarł. Zerknął z zaskoczeniem na stojącego przed nim mężczyznę i delikatnie starł krew, która ciekła z dolnej wargi po podbródku. Wziął głęboki wdech i znowu wstał. Nie rozważał nawet wyjmowania różdżki. Nie zamierzał walczyć ze swoim młodszym bratem. Nie zamierzał nawet za bardzo się bronić, bo... - Zasłużyłem. Mimowolnie odsunął się o krok, nie wiedząc, czy powinien spodziewać się kolejnego ciosu, czy może potoku obelg. Modlił się jedynie, żeby Dorien nie zaczął robić jeszcze większej sceny. Liam nie mógł pozwolić sobie na jakieś bijatyki na plaży... Już i tak zapewne przyciągnęli zbyt wiele ciekawskich spojrzeń. Jaki uczeń nie chciałby zobaczyć, jak ktoś uderza jego nauczyciela?
Bas zostawił dziewczyny sądząc, że poradzą sobie już same, ewentualnie pójdą w jego ślady i ruszą w stronę tonących. Sam błyskawicznie dogadał się z uzdrowicielami, którzy i tak mieli ręce pełne roboty i co chwila słyszał jakieś powtarzające się słowa w wysokich tonach (pewno greckie bluzgi), kiedy usiłowali przywoływać graczy z powrotem do żywych. Kiedy sytuacja została w miarę opanowana, Bastian zaczął wzrokiem szukać znajomych i z przerażeniem odkrył, że Calum, stojący ze swoją narzeczoną (NARZECZONĄ), jest cały we krwi. Szwajcar zerwał się do nich, dużymi susami przeskakując przez grząski piach i aż się zatrzymał, kiedy po drodze z daleka zobaczył, że kolega kończy rozmowę z jakimś uzdrowicielem świecąc zionącą dziurą z ust. Czy on, na wszystkich świętych, nie miał zęba? Co?! -Gościu, gdzie twój ząb? - podniósł głos, przez chwilę nie zauważając obecności Arielle stojącej obok - No nie gadaj, że ta larwa ci go wybiła... Ja cię chrzanię, będziesz ze szczerbą chodził - złapał się za głowę, zrezygnowany i w tym momencie zorientował się, że chyba straszy koledze dziewczynę, więc szybko się poprawił, usiłując znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie, przy czym wciąż był zły na czym świat stoi i na sprawcę i częściowo na Caluma, który zamiast szukać zguby stał i uprawiał jakieś pogawędki ze swoją NARZECZONĄ. -Ty, dobra, skupienie maks. Uzdrowiciel od zębów by ci to ogarnął, ale że jesteśmy w jebanej Grecji, gdzie prędzej się dogadamy po marsjańsku, niż po angielsku, to skończysz, stary, ze złotym zębem - powiedział zrezygnowany, coraz intensywniej pocierając czoło dłonią - Ja bym ci tego zęba wstawił, nie wiem, w szynę, ale... No zgadnij - spojrzał na oboje pytająco i widać było, że jest zdenerwowany, choć chyba bardziej na Doriena, niż na cokolwiek innego - Muszę go mieć, guzika ci tam nie wsadzę. I masz stary jakąś godzinę, bo jak wyschnie, to sobie możesz wisiorek z tej dwójki co najwyżej zrobić - skończył, ale coś mu się nie zgodziło w postawie Arielle. A ta druga dziewczyna gdzie? Wydawało mu się, że zostawił je obie... -Arielle, a gdzie koleżankę zgubiłaś? A, bo w ogóle Calum to poznałem twoją narzeczoną - zwrócił się w końcu do kolegi, unosząc wysoko brwi przy ostatnim słowie. Serio, taką dziewczyną się nie pochwalił?
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jego starszy brat zwrócił się do niego po imieniu. Jak dziwnie to brzmiało w ustach człowieka, którego Dorien miał w planach nigdy więcej nie widzieć, a tym bardziej z nim rozmawiać. Teraz to już nie był plan, a mocne postanowienie. Jeśli ten robal jeszcze raz wejdzie Dorienowi w drogę, to zginie przydeptany butem. I tak nie zasługiwał na ułaskawienie. Wersja wydarzeń według Liama zyskała miano równie nieistotnej, co istnienie najstarszego z rodzeństwa Dear. Dorien rozmasował sobie kostki prawej dłoni, tuż po tym jak powalił Liama. Nokaut natychmiastowy, tak jak zamierzał. Widok był doprawdy satysfakcjonujący, szczególnie ten moment, kiedy uderzał plecami o mokry piasek. Świadkowie zdarzenia również byli nieważni – ktoś widział czy nie widział – to nie ich interes, a jeśli Liam będzie miał dodatkowe kłopoty, chociażby poprzez uczucie wstydu, to już nie był problem Doriena. Inny nauczyciel czy uczniowie – to Liam będzie się przed nimi tłumaczył. Dorien musiał natomiast przyznać, że bardzo mu ulżyło, kiedy już rozładował negatywne emocje względem brata, zostawiając krwawy ślad na jego twarzy. Wyprostowany i z wypiętą do przodu klatką piersiową patrzył na Liama z odrazą, wręcz z obrzydzeniem, niechęcią i pogardą. Dobrze, że chociaż sam przyznał, że mu się należało. – Nie zbliżaj się do niej, rozumiesz? – wycedził przez zęby, kiedy Liam już wstał – Znikasz z naszego życia. Zniszczę cię, jeśli się dowiem, że ją nachodzisz i nękasz. Groźby? Raczej ostrzeżenia, a warunki przecież były bardzo proste.
Emocje targały mną jak pojebane, ale starałem się zdusić tę złość w zarodku. Przecież nie może być tak źle, prawda? Jesteśmy, kurwa, czarodziejami, potrafimy odtworzyć szkielet w człowieku, zęba by mi nie dorobili? Zresztą, zaraz miałem poradzić się któregoś z sanitariuszy, ale niestety koleś zmył się, machając rękami i bulgocząc coś pod nosem. Pokazałem mu na odchodnym środkowy palec i miałem nadzieję, że wywali się na jakimś kamieniu i też wybije zęba, złamas jeden. Spojrzałem na Arielle, będąc w ogromnym podziwie, jakim cudem była w stanie tak spokojnie mówić, jak poradziłem sobie w meczu i strzeliłem gola - pewnie, to miłe, nawet bardzo i nie sądziłem, że w ogóle usłyszę podobne słowa, ale w obecnej sytuacji niespecjalnie odczuwałem satysfakcję z tych 10 zdobytych punktów. Wzrokiem szukałem na plaży Doriena, ale nie udało mi się go dostrzec wśród kłębiących się wkoło sanitariuszy, a wkrótce moją uwagę przykuł Bastian, który szybkim krokiem zmierzał w naszym kierunku. - Stary, nie wkurwiaj mnie, bo podzielisz mój los - powiedziałem na wstępie. Postanowiłem jednak wysłuchać tego, co mój kumpel miał do powiedzenia. Wiedziałem, że parał się uzdrawianiem i nieco ogarniał temat, bo aspirował na jakiegoś magomedyka, także skupiłem się mocno na jego słowach, po każdym kolejnym nieco bardziej marszcząc brwi. Wyciągnąłem różdżkę i machnąłem nią w powietrzu- Accio moja dwójka! - rzuciłem zaklęcie, próbując skupić się i dostrzec, z której strony przyleci do mnie ząb, lecz zamiast zbliżającej się dwójki, nie dostrzegłem w sumie nic (zupełnie nie byłem świadomy, że moje zaklęcie przywołujące tak naprawdę odesłało zęba jeszcze dalej). - Co jest, kurwa? Accio mój ząb! - spróbowałem jeszcze raz, nieco głośniej i wyraźniej, prawdopodobnie ściągając na siebie uwagę gapiów, lecz tym razem też nic się nie stało. Poczułem nawet lekką wibrację w różdżce, jakby coś ją zablokowało. Popatrzyłem na nią ze szczerym zdumieniem i przeniosłem ten sam wzrok na twarz Bastiana, następnie na Arielle. - Czy można zepsuć różdżkę przez zalanie? - zapytałem z głupa, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. - Może ten złoty ząb to niegłupi pomysł? - rzuciłem jeszcze do Bastiana, przygryzając niepewnie wargę i zastanawiając się nad całą tą sytuacją. Niestety panował taki chaos, że nie słyszałem zupełnie nic z tego, co działo się za moimi plecami. - Czyli ogólnie rzecz biorąc mam 2 godziny , a nawet mniej na znalezienie zęba na tej plaży lub w morzu? Ja pierdole - podsumowałem, ukrywając twarz w dłoni i bojąc się spojrzeć na Arielle, która w tej chwili musiała mieć taką minę... - Hm? - mruknąłem, zbity z tropu. Dopiero sekundę potem załapałem, głównie przez wzrok Basa, że nie wiedział do tej pory - co było dziwne, przecież nie trzymałem Arielle w piwnicy, co nie? - A, no to super. I tak chciałem was dziś poznać, myślałem nad imprezą... - Aczkolwiek imprezowy nastrój mi przeszedł w związku z moim brakiem uzębienia. Niech Cię szlag, Dorien.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Coś jednak nie dawało Bridget spokoju w całym tym jakże pięknym obrazku. Nie wiedziała jednak, czy był to z nagła pojawiający się tępy ból w głowie i klatce piersiowej, czy raczej paleta sinych kolorów pod okiem jej chłopaka. Czy będąc... martwą, nie powinna nie czuć już bólu? Czy może nie trafiła do niebios, a gdzieś pośrodku, gdzie jeszcze przez długi czas będzie musiała cierpieć i odpokutować ziemskie grzechy, których swoją drogą miała na koncie całkiem sporo? A Theo? - Jakie znowu mecze? - zapytała go spokojnym głosem, zupełnie nie wiedząc, czemu jej ukochany wspomina w ogóle o jakimś meczu. Spróbowała się podnieść, ale czuła się bardzo obolała i dopiero po jakimś czasie udało jej się sprowadzić swoje ciało do pozycji pionowej, przynajmniej od pasa w górę. Obrazy przed nią nieco wirowały, ale wśród tych wszystkich nieco rozmazanych plam dostrzegła wzburzone morskie fale oraz biegających w kółko sanitariuszy. Jej brwi mimowolnie zbiegły się, wyrażając jej szczere niezrozumienie względem tego, co widzi. Spojrzała znów na Theo i dostrzegła, że jest cały przemoczony i ledwo zipie, leżąc na piasku. - Nie umarłam - stwierdziła bardziej do siebie niż do niego, aczkolwiek wciąż wypowiedziała te słowa na tyle głośno, że mógł je usłyszeć. Przyłożyła sobie rękę do piersi, a gdy wyczuła bijące serce, rozpromieniła się. - Och Theo! - prawie rzuciła się na niego, dopiero po chwili przypominając sobie, że jej chłopak prawdopodobnie źle zniesie, gdy zwali się na niego pięćdziesiąt kilo żywej wagi. - Kochanie, ja się tak wystraszyłam! Jak dobrze, że nic nam się nie stało! - dodała, leżąc obok na piasku i tuląc się do niego. - Ale już nigdy nie gram z Tobą w Quidditcha. Nigdy - rzuciła jeszcze, po czym roześmiała się i ponownie wtuliła w niego twarzyczkę. Najważniejsze, że byli cali i zdrowi, prawda? To oczko zaraz się naprawi!
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Strach to chyba najgorsze uczucie, jakie można było zaznać podczas upadku do wody, ogólnie jakiejkolwiek katastrofy. Najważniejsze było, żeby zachować czysty umysł, racjonalnie myśleć. Shawn jednak wiedział, że po upadku z tak dużej wysokości na plecy nie może równać się z przyjemnym doświadczeniem. Co do koszulki, Shawn nie miał żadnych oporów, żeby ją dać dziewczynie. Jej była teraz bardziej potrzebna, a sprzeciwu nawet nie chciał słyszeć. Kiedy Bianca się przebierała, on rozejrzał się po całym miejscu, chcąc ocenić czy tylko ona teraz potrzebowała pomocy. Na szczęście @Alistair Crowley zajął się po części wszystkimi innymi nieszczęśnikami i najgorsze było już za nimi. Kiedy auror podszedł do Shawna, ten spojrzał w niebo, gdzie jeszcze przed kilkoma minutami, zawodnicy latali i bawili się w najlepsze. - Nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć co tu się wydarzyło. Nagle miotły, na których latali utraciły swoją "moc" i wszyscy zaczęli spadać. Na pewno nie jest to sprawka kogoś konkretnego, po pierwsze nikogo tu nie było, a po drugie... czujesz to samo co ja? - Miał nadzieje, że Alistair będzie wiedział o co mu chodzi, o tą dziwną atmosferę, jakby duszną, mglistą, mimo że mgły nie było, czuło się także, że coś jest nie tak z magią. Kiedy Crowley mu odpowiedział, Shawn szybko powiedział, że idzie się zająć "poszkodowanymi" i zbliżył się znów do Gryfonki, która już była ubrana w jego koszulkę i zaczęła znów mu dziękować. Shawn przewrócił oczami i powiedział: - Już to mówiłaś, nic się nie stało. - Gdyby tak pomyśleć o podziękowaniach, Shawn może by się skusił na jakiegoś zimnego drinka z palemką zważając na gorąc, panujący na plaży. Jednakże był asystentem, a może i niedługo nauczycielem, więc nie mógł o takich rzeczach mówić do uczniów. I tak za bardzo przekroczył barierę, której nauczyciel nie powinien nigdy przestąpić względem swojego studenta. Po kolejnych podziękowaniach, Shawn podał jej rękę, żeby pomóc jej wstać, o ile czuła się na siłach. - Na razie zatrzymaj sobie koszulkę, oddasz mi ją jutro, albo kiedy indziej. Mam ich wystarczająco - pierwszy raz dzisiejszego dnia się uśmiechnął lekko i przetarł czoło z potu. Nie widział nikogo bardziej potrzebującego do pomocy niż dziewczyna, więc zajął się tylko nią. Przyciągnął wodę z najbliższego leżaka, która magicznie została zaczarowana, żeby nie traciła zimna. Otworzył ją i podał dziewczynie. - Pij, ale małymi łyczkami, spokojnie. - Nie pamiętał już kto, ale koś mu kiedyś powiedział, żeby właśnie tak pić wodę, w czasie gdy temperatura niebezpiecznie przekracza ponad 40 stopni. Podobno wtedy organizm lepiej się nawadnia... albo coś w tym rodzaju. W tym czasie, Shawn zastanawiał się co się dokładnie stało. Nigdy się z czymś takim nie spotkał, żeby miotły do Quidditcha przestały działać. I to na pewno nie przez modele mioteł, widział urywkowo, że niektórzy, którzy wychodzili z wody trzymali w dłoniach jedne z najnowszych modeli. Burze myśli przerwała mu scena, która wydarzyła się niedaleko niego, jak jakiś facet prezentuje prawego sierpowego... nauczycielowi transmutacji. Reed zmarszczył czoło patrząc na to zjawisko, ale nie zareagował. Wiedział, że Liam jest Dearem, którzy są jak plaga i ten drugi, to także mógł być Dear. Shawn nie zwykł w wtrącanie się do spraw rodzinnych. Ani do żadnych spraw, kiedy widzi, że szanse są powiedzmy... wyrównane.
To nie tak, że nie przyszła na mecz, bo nie chciała się zastanawiać, której drużynie powinna kibicować, czy żeby martwić się o to, że coś mogłoby się stać Dorienowi (choć nie przypuszczało, żeby cokolwiek takiego miało się wydarzyć). Ona po prostu nie zdążyła. To znaczy, zdążyłaby, gdyby nie fakt, że rano miała świstoklik do Szwecji, o czym jej partner doskonale wiedział, bo jej babcia, która zresztą była eliksirowarem, podobnie jak połowa Dearów, miałą imieniny i Ruth obiecała pojawić się choć na kilka godzin. Nietrudno się domyślić, że czarodziejska część jej rodziny, z matką i dziadkiem na czele, oszalała na wieść o tym, że mała Ruu spotyka się ze złotym dzieckiem Dearów, Dorienem. Nie dali jej wyjść tak długo, że aż się spóźniła na ten nieszczęsny świstoklik i musiała szukać jakiegoś innego, naiwnie licząc, że zdąży choć na końcówkę meczu. Wbiegała na plażę przekonana, że obejrzy jeszcze kilka minut, ale ku jej zdziwieniu przy brzegu panowało jakieś niezdrowe zamieszanie, a gracze zamiast na miotłach, usiłowali wydostać się jakoś z wody. Poza tym kręciło się sporo uzdrowicieli, co Wittenberg odebrała jako wystarczający powód, żeby skala jej zamartwiania się podskoczyła kilkanaście oczek w górę i kobieta puściła się pędem w stronę zebranych, wyławiając z obcych twarzy sylwetkę Doriena. Na jego nieszczęście, bo może inaczej by wtedy rozumiała sytuację, biegnąc w stronę ukochanego dostrzegła, że najpierw uderza w twarz... Liama, a potem usłyszała to jedno, stanowcze zdanie, które wypłynęło z jego ust. Ruth aż zatrzymała się w miejscu, w którym stała, kilkanaście kroków od braci. Pracownik departamentu magicznych wypadków i katastrof, partner przyszłej sędzi Wizengamotu wydaje samosądy? Czy to jej się śni? Nikt, łącznie z Dorieniem, nie miał prawa wtrącać się w tę sprawę, bo nikt nie mógł podejść do niej obiektywnie, słysząc wersję albo tylko Ruth, albo tylko Liama, a nawet nałożone na siebie przyniosłyby pewnie sporo nieścisłości. Wiedziała, że Dorien jest wściekły i miał prawo taki być, ale rozdrapywaniem ran wcale nie pomagał. Szwedka nie mogła co prawda jeszcze podejść do tematu na chłodno, ale wiedziała, że to kiedyś nastąpi, a wtedy wliczanie do kalkulacji nokautowania Liama nie przyniosłoby rewelacyjnych wyników. -Dorien, kotku - zaczęła, patrząc wyłącznie na niego, jakby Liam w ogóle nie istniał - Rozumiem, że jesteś wściekły i chcesz mnie chronić, ale... odpuść, proszę - dodała bezbarwnym tonem i podeszła trochę bliżej, kładąc mu dłoń na barku. Wciąż nawet nie zaszczyciła spojrzeniem Liama, co zresztą obiecała mu w samej świątyni. Jeszcze nie dziś. -Chodźmy do hostelu, dobrze? - zapytała i delikatnie przeniosła dłoń na jego łopatki, żeby w ten sposób wskazać, że naprawdę powinni się zbierać i wyjaśnić sobie kolejną - już chyba tysięczną - kłodę pod nogi rzuconą im w związku. Kiedy natomiast stała przez sekundę tak, że miała swoją twarz nieco za plecami Doriena, spojrzała na jego starszego brata i wciągnęła powietrze, zamykając na chwilę oczy, jakby chciała, żeby z tego mikroskopijnego skłonu powiekami wyczytał, że nie chciała, żeby skończyło się to aż tak źle. Na chwilę obecną było to jednak ostatnie ulotne spojrzenie w jego stronę, na które kobieta potrafiła się zdobyć.
Arielle pewnie nie powinna zostawiać tamtej blondynki samej, ale jednocześnie chyba nie można jej się dziwić, że pomknęła jak gazela do jedynej osoby, która faktycznie ją tutaj znała. Odezwała się w niej jakaś dzika chęć pomocy i teraz podtrzymywała nieustannie narzeczonego, może trochę zbyt teatralnie przyczepiając się do jego boku. Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia jak zachowują się osoby ze sobą zaręczone. Podobnie z zakochanymi, bo Ari od miłości stroniła, nie chcąc się do kogoś przypadkiem przywiązać. Miała jedynie nadzieję, że nie wygląda jak idiotka... Odetchnęła z ulgą, gdy przyszedł Bas i zaczął gadać coś o naprawianiu, wkładaniu w szyny i ogólnie, brzmiało to dość pokrzepiająco. Dopiero potem zorientowała się, że nie, on jest przerażony, a zadanie wyjątkowo trudne do wykonania. Jakby tego było mało, zaklęcia przywołujące w ogóle nie działały. Arielle posłała mu pełne nagany spojrzenie, gdy palnął tak głupim pytaniem (serio, przez zamoczenie nie zepsujesz różdżki!), po czym sama postanowiła spróbować. Może po prostu z emocji czy zmęczenia mu nie wychodziło? - Accio wybity ząb Caluma - rzuciła po prostu, nie chcąc przypadkiem zaklęciem przywołać któregoś zęba, który ma w paszczy. To dopiero byłoby widowiskowe! Była pewna, że zaklęcie zadziałało, ale żaden ząbek do niej nie przyleciał. Zmarszczyła brwi z zaskoczeniem. Nie była w wodzie, więc nawet mało inteligentna teoria Deara by tutaj nie pasowała. - Coś dziwnego się dzieje. Miotły, różdżki... - nie miała czasu przeprowadzać dogłębnej analizy, bo teraz wszystko skupiało się wokół Caluma i tego, że jest szczerbaty. Minę z pewnością miała nieciekawą, bowiem teraz już nie była tylko zmartwiona, ale i szczerze poddenerwowana. Jej narzeczony miał chodzić bez zęba, poważnie? Przez jakiś głupi mecz quidditcha, przez jego bezmyślnego brata? Pomijając fakt, że jej reputacja jako modelki bardzo cierpiała przez umawianie się ze szczerbatym gościem, najzwyczajniej w świecie nie uważała tego za coś komfortowego dla nikogo. Zęby jednak są dość istotnym elementem, nie? - A jeśli nie znajdzie, to co? - Spytała Basa szorstko, oczekując jakiegoś "będzie trudniej, ale i tak damy radę". Lepiej, żeby właśnie tak odpowiedział, bo Ari nie ręczyła za siebie. W dodatku zaraz panowie zaczęli się rozpraszać, Calum nawet wspomniał o imprezie... Ta, impreza! Przy okazji Krukon wspomniał o tamtej blondynce i Francuzka odruchowo obejrzała się w miejsce, w którym ostatnio ją widziała. - Ach, tak. Nie wiem. Trochę się zajęłam Calumem - wyjaśniła jedynie krótko, zerkając zaraz znowu na narzeczonego. Skoro zaklęcia nie działały, to jak niby mieli znaleźć tę dwójkę?
Upadek (drugi raz) do wody najwyraźniej nie wystarczał, Bridget chciała go jeszcze bardziej wytrącić z równowagi. Theo kompletnie nie wiedział, o czym dziewczyna do niego mówi i jedynie wpatrywał się w nią ze szczerym zaskoczeniem. Najpierw mówi coś o tym, że dużo mógł jeszcze osiągnąć, a potem nie wie o jaki mecz mu chodzi? Przecież wyrażał się jasno, nie? Obserwował uważnie jak się podnosi i sam również spróbował, ale średnio mu to wyszło. Był zmęczony, jak chyba nigdy. Dopiero teraz emocje zaczęły z niego schodzić i miał wrażenie, że najdrobniejszy ruch jest wielkim wysiłkiem. Roześmiał się na jej stwierdzenie, że nie umarła. O to chodziło, poważnie? - Oczywiście, że nie! - Pokręcił lekko głową, zaskoczony jej dziwacznym pomysłem. Przecież nie dałby jej zginąć na jakimś głupim meczu quidditcha! Nie wspominając już o opiekunach i uzdrowicielach, którzy przecież dzielnie wszystkich ratowali. Evermore przytulił mocno Puchonkę, napawając się tą przyjemną bliskością. Trochę się martwił, że dziewczynę zirytuje końcówka meczu, ale najwyraźniej wizja śmierci skutecznie ją od tego odciągnęła. - Popieram... - mruknął jedynie, gdy wspomniała o tym nieszczęsnym quidditchu. Na chwilę zapomniał, że przed chwilą ich miotły przestały działać, że wcześniej oberwali tłuczkiem, że przytrafiło się tyle dziwnych rzeczy. Zamiast tego skoncentrował się na Bri, o którą martwił się od pamiętnej randki na kamiennym balkonie. Odsunął się powoli, czule muskając ją dłonią po policzku. - Niby dopiero wyszedłem z wody, ale zabiłbym za prysznic - znowu się zaśmiał, po czym wstał nieco chwiejnie. Podał również zaraz rękę swojej towarzyszce, aby mogła się na nim wesprzeć. Chyba nie zamierzali tak leżeć do końca dnia, nie? Theo rozejrzał się z zaciekawieniem, szukając innych zawodników. Miał nadzieję, że nic się nikomu poważnego nie stało. Dostrzegł Biancę gadającą z jakimś gościem, wypatrzył również Caluma, którym również ktoś się już zajmował. Coś dziwnego działo się z profesorem transmutacji, ale nim się Krukon właściwie w ogóle nie przejął. - Chodźmy stąd - zaproponował jedynie, po czym pociągnął lekko Bridget w stronę hostelu. Bardzo potrzebował odpoczynku i teraz to już nawet podbite oko mu nie przeszkadzało. Obejrzał się jeszcze na resztę znajomych, ale doskonale wiedział, że Bri pewnie też wolałaby się trochę doprowadzić do porządku. Dużo się na tym meczu działo!
To nie było tak, że tyle dziękowałam, bo chciałam się przypodobać etc. W innym przypadku na pewno te słowa nie padłyby z moich ust tak wiele razy, ale po prostu nadal byłam w szoku. Głównie dlatego, że byłam zażenowana jak się pokazałam. Spędziłam kilka ładnych lat w ciepłych krajach pływając w takich wodach, a tutaj nawet ledwo wypłynęłam. Tak, to było żenujące. Koszulka Shawna była dla mnie zdecydowanie za duża. Po pierwsze dlatego, że był ode mnie sporo wyższy, a po drugie, nie miałam zbyt masywnej postawy. Cóż, przynajmniej było mi trochę cieplej. Po usłyszeniu jego słów znowu spuściłam wzrok, nie wiedząc dlaczego. Szybko dotarło do mnie, że przecież ja nie miałam pojęcia jak go znajdę! Jakoś nie wyobrażałam sobie, że na jakiejś lekcji do niego podejdę ze słowami „dzięki za koszulkę”. To by było co najmniej dziwne i dosyć hm... niezręczne. Miałam więc nadzieję, że natknę się na niego w najbliższym czasie, najlepiej bez świadków. No błagam, jak to będzie wyglądało? Nie miałam co prawda pojęcia jaka jest między nami różnica wieku, ale podejrzewałam, że całkiem spora. W każdym razie mimo, że nie był żadnym nauczycielem (jeszcze), a ja niedługo kończyłam szkołę, trochę dziwnie się czułam w tej całej sytuacji. Świadomość jednak, co sam zresztą potwierdził, że uratował mnie z obowiązku, nieco łagodziła to wszystko. - Dziękuję. Albo nie, bo za chwilę stwierdzisz, że nie znam innych słów. – odparłam i przyjęłam od niego butelkę wody. Na Merlina, co ja gadam? Strzeliłam sobie mentalnego face palma. Kiedy jednak dotarło do mnie jak spragniona jestem wszystko inne odeszło w niepamięć. Słowa chłopaka o wolnym piciu, również, co sprawiło, że po chwili się zakrztusiłam. Brawo Bianca.
To była bardzo dziwna sytuacja, a Liam miał już ich dość. Spoglądał na młodszego brata z pewnego rodzaju zaskoczeniem i niedowierzaniem, ale gdzieś pod tym wszystkim chował się jeszcze podziw. O irytacji zupełnie zapomniał, przypominając sobie, że w pełni zasłużył na tego typu traktowanie. Dorien bronił swojej ukochanej i Liam to szanował, naprawdę. Nigdy nie chciał Ruth skrzywdzić, nigdy nie chciał nawet Dorienowi szczególnie dopiec. Jedyne, co się w tym wszystkim nie zgadzało, to kolejne słowa mężczyzny. Profesor zmarszczył brwi, w pierwszej chwili nic nie rozumiejąc. O jakie nękanie chodziło? Przecież on nic od panny Wittenberg nie chciał. Nie zamierzał jej nachodzić, gnębić, czy też jej przeszkadzać. Na chwilę obecną nie chciał nawet z nią rozmawiać, zbyt zakłopotany tamtymi zdarzeniami. Był również pewien, że i ona nie miała ochoty na nawiązywanie jakiegokolwiek kontaktu. Jak na zawołanie, Ruth pojawiła się u boku Doriena i zaczęła go uspokajać. Liam w jednej chwili zapomniał o wszystkich swoich postanowieniach, zerkając na ciemnowłosą. Czekał na jakieś spojrzenie, choćby jedno zbłąkane i niechętne. Pilnowała się, aby nie zaszczycić go nawet tym, przez co na jego twarzy pojawił się niezadowolony grymas. - Nic nie planowałem, Dorien, ale dziękuję za sprawiedliwe ostrzeżenie - odparł w końcu, sucho i bezczelnie patrząc przy tym na Wittenberg, której najwyraźniej nie obchodził fakt, że namieszała w życiu braci jeszcze bardziej, niż oni sami. Nie czekał aby sprawdzić, czy sobie tam zostają, czy młodszy Dear dalej się piekli, czy co tam innego. Odwrócił się i odszedł pewnym krokiem, ale ani mu się śniło wracać do hostelu. Był zmęczony, mięśnie mu drżały, oddech z trudem łapał i całe ciało bolało go od zderzenia z wodą - poszedł jednak bardziej wgłąb Lefkó, unikając kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Liczył na znalezienie jakiegoś spokojnego miejsca, na przemianę w nietoperza i na jakiś lot, który pomoże mu pozbyć się nieprzyjemnych emocji. Jakoś mu nie wyszły te wakacje.
Bas był bliski płaczu, ale już sam nie wiedział, czy z tego, że żal tak mu ściskał dupę, czy z bezradności. Gdyby było tak, że magiczni uzdrowiciele potrafiliby (każdy, bez wyjątku) wyleczyć wszystkie urazy za jednym machnięciem różdżki, to świat byłby zdecydowanie prostszy, tak jednak nie było. Istniały wprawdzie eliksiry odbudowujące kości, ale Lenz nie był przekonany co do ich działania w odniesieniu do zębów, poza tym nie znał żadnego zaklęcia "zębum-odrostum", czy coś w tym stylu, bo takiego-po-prostu-nie-było. Urazami tego typu zajmowali się uzdrowiciele specjalizujący się w leczeniu dentystycznym i trójka studentów raczej niewiele tu mogła poradzić. Bas był w stanie pomóc jedynie z magiczną replantacją, ale jak sam wcześniej zauważył - musiał mieć tego cholernego zęba. Chciał rzucić na Caluma szereg zaklęć uzdrawiających, ale kiedy zorientował się, że najpierw pospadali z mioteł a teraz ich dwoje nie może rzucić głupiego Accio, wolał nie zrobić tymi zaklęciami jeszcze większej dziury w jego mordzie, bo coś mu trąciło jakimś przekrętem magicznym. Lepiej nie. -Replantacja do trzydziestu minut po urazie daje tam jakieś dziewięćdziesiąt, nawet chyba więcej, szans na powodzenie gojenia więzadeł ozębnowych, po dwóch godzinach możesz zapomnieć o jakiejkolwiek rewasku... o czymkolwiek, gościu, więc generalnie przejebane - powiedział, wyliczając jednym tchem powikłania, oszczędzając mu szczegółów. I znów uświadomił sobie, że straszy biedną Ari. -Znaczy, wiesz Ari, nie znajdziemy, to nie znajdziemy, już i tak tyle czasu minęło, że szkoda szukać. Wrócimy do hostelu to się ogarnie, żeby Calum dotrwał do uzdrowiciela w Londynie, możemy się tak umówić? - uśmiechnął się, spoglądając na dziewczynę spod brwi i puścił do niej oczko. Nie łam się, mała, będzie dobrze! Trochę pochodzisz ze szczerbatym, ale tylko do powrotu! Albo, ludzie, weźcie świstoklik na jeden dzień do Londynu i nawet nie będzie trzeba siać przypału bez dwójki. W końcu też dali sobie spokój i z szukaniem i z zamartwianiem się, wracając do pokoju, żeby Dear nie chodził całe popołudnie nie dość, że bez zęba to jeszcze z otwartą raną w japie. /zt
"Po zachodzie słońca". Pora była dziwna na spotkania rodzinne, pasowała bardziej do romantycznego spotkania kochanków. A może to właśnie była randka Berki z Lincolnem a on miał przypilnować by nie doszło do zbyt nachalnego działania? Biorąc pod uwagę dużą ochotę do napicia się czegoś mocnego i oglądania gwiazd niekoniecznie na niebie mogło to być ciężkie do wykonania. Razem ze sobą zabrał dwie butelki ognistej, pamiętając jak ostatnio siostra "zapomniała" wziąć ze sobą alkohol wolał się zabezpieczyć. Tym bardziej, że miał jej do przekazania bardzo nieprzyjemną sprawę, która zasługiwała na rozmowę w cztery oczy a nie list. Na miejscu spotkania zjawił się pierwszy. Było to dość rzadkie zjawisko i należało ten dzień zapisać do kalendarza. Zaczął "rozbijać obóz", położył na piasku ręcznik a obok niego postawił koszyk z butelkami alkoholu i 3 kieliszkami. Ściągnął klapki i stanął na ręczniku by nie poparzyć stóp. W oczekiwaniu na siostrę postanowił się trochę porozciągać, jako zawodnik musiał być sprawny fizycznie i każda wolna chwila powinna być spędzana aktywnie.
Adidasy (tak, na plaży), tobół z kocem, czapka z daszkiem i standardowy strój plażowy - bluzka z ramiączkami i spodenki moro. Taki oto majestat wszedł na plażę zwabiony obietnicą wspaniałego spotkania nie tylko z paczką przyjaciół, ale i z ognistą - najpiękniejszą. Choć Lincoln nie zwykł aż tak często pijać alkoholu, dziś się połasił. Poza tym nie pił alkoholu odkąd jest w Grecji. Przystanął więc na propozycję Berenice i to nie ze względu na jej pogróżki sklątkami. Aż prosiła się o odwet. Może nocny atak puffków? Brzmiało dobrze. Niechaj mu bardziej obiecuje sklątek, a zostanie zaatakowana miękkim futrem, ot co. Pora spotkania była odpowiednia. Słońce tak nie prażyło, powietrze było zdatne do użytkowania oddechowego i ogólnie, większość plażowiczów ( w tym wrzeszczące dzieci ) po prostu już sobie poszły. To pozwalało trójce zacnych Gryfonów na spędzenie czasu poza hostelem i oddaniu się jakiejś relaksacji. Dobrze, że bliźnięta nie postanowiły wpaść na pomysł spozywania whiskey w hostelu. Musiałby najpierw ich zamordować za ten jakże głupi plan, a potem ewakuować na ramieniu w bardziej odludne miejsce. Przynajmniej tyle mieli w głowie, by nie realizować pomysłów złych. Lincoln był dzisiaj znacznie ostrożniejszy. Rozglądał się uważniej czy nic nie chce go zjeść. Trzeba przyznać, że wakacje mu nie do końca sprzyjały. Najpierw poharatał łydkę, czego dowodem jest jeszcze całkiem świeży ślad, a później przeżył starcie z langustnikiem i dumą dżentelmena. Dzisiaj chciał naprawdę odpocząć. Bez szalenstw, naprawdę. Dostrzegł z daleka krzątającego się Valeriana. Chłopak uniósł brwi, cokolwiek zaskoczony. Przyszedł pierwszy? Niecodzienność. Podszedł do niego ze swoim półuśmiechem. - Ahoj, przygodo. - zagadnął i wyciągnął do niego dłoń, by ją ścisnąć w powitaniu. - Kim jesteś i co zrobiłeś z Valerianem? Czyżby dziś był magiczny dzień, w którym Berenice na nas nie czeka? - brzmiało w jego głosie mocne zdziwienie. Czerwony koc rozłożył obok ręcznika kumpla, układając go wygodnie i miękko na ciepłym piachu.
Zabrała jedynie potrzebne rzeczy: koc, trzy butelki ognistej (dobrze, że targ był zaopatrzony nie tylko w alkohol z regionu Grecji), sweter w razie zmiany temperatury i buteleczkę z eliksirem którego nie miała w planach zabierać ze sobą. Kompletnie zapomniała, że ma ją nadal w swojej torbie. Veritaserum. A przynajmniej tak myślała od momentu kupna flakoniku. Niestety nie wiedziała jeszcze, że pomyliła fiolki i zamiast upragnionego eliksiru kupiła amortencje. Zaopatrzona we wszystko co potrzebne ruszyła na plażę. Po drodze spotkała kilkoro upojonych alkoholem uczniów i zdała sobie sprawę, że każde wakacje organizowane przez Hogwart kończyły się tak samo: seks, alkohol, dragi. Słyszała nawet, że jakaś dziewczyna w szkole, chyba nawet w jej wieku, miała już dziecko, a ojciec się zmył. Mało odpowiedzialne z jej strony, a przecież krukonii powinni być ci mądrzy. Przed wejściem na piasek ściągnęła swoje sandały i zanurzyła palce w nim. Było to naprawdę miłe uczucie i z chęcią pozostałaby tak dłużej, gdyby nie jej brat i Lin. Z drugiej jednak strony.... Nie, Berenice byłaś przecież ta odpowiedzialniejsza z rodzeństwa, chyba... Kręcąc głową ruszyła w stronę wody, a gdy tylko znalazła się przy jej brzegu rozejrzała w jedną i drugą stronę. Z początku nie mogła znaleźć nikogo. Plaża była pusta. Jednak po chili zauważyła Valeriana. Z uśmiechem poszła w jego kierunku. - Cześć misie. - entuzjazm aż bił od niej. rozłożyła koc naprzeciwko nich i szczerząc ząbki pokazała bratu zawartość swojej torby. - Tym razem nie zapomniałam i mam to co obiecałam. - po zaprezentowaniu zawartości zamknęła torbę aby alkohol nie nagrzał się za bardzo. Z drugiej strony mogła rzucić zaklęcie, jednak po ostatnim razie miała dość i unikała tego za wszelką cenę. - Jak się bawicie na tej magicznej wycieczce gdzie każdy każdego upija i bawi się puszczając wszelkie hamulce? - usiadła na swoim kocu po turecku odkładając na bok buty.
Jego rozgrzewka nie trwała długo. Drugi na miejscu pojawił się Lincoln, brnący dzielnie przez piasek w adidasach. Val uśmiechnął się na widok kumpla, a kiedy ten wyciągnął rękę na powitanie mocno ją uścisnął. Nie widzieli się od zakończenia roku szkolnego, więc nieco się stęsknił za swoim "dobrym rozsądkiem". -Zakopałem go w piasku i czekałem na kolejne ofiary, miło że wpadłeś. No widzisz, moja siostra potrafi być zaskakująca. Pewno jest zajęta jakimś grekiem i o nas zapomniała. Puścił rękę Lincolna, usiadł na kocu i kiwnął głową kumplowi by postąpił tak samo. Pieron wie kiedy jego siostra przyjdzie więc nie ma co stać i męczyć nogi. Miał już wyciągnąć butelkę i zacząć pić bez Berki ale akurat w tym momencie się pojawiła. Kiedy zobaczył zawartość jej torby jego oczy zrobiły się wielkie jak galeony. No, przynajmniej tym razem go nie oszukała by się z nią spotkał. -Siostrzyczko! Bardzo miło z Twojej strony, że TYM RAZEM nie zapomniałaś. Ja się bawię podobnie jak oni, z tą różnicą, że piję sam i zwiedzam wyspy. Jeśli nie byliście na targu to polecam iść wieczorem, może traficie na pewnego pana. No, i odnowiłem starą znajomość. A u Was?
- Czyli muszę go pomścić i skrócić cię o głowę. Przyjąłem. - puścił oczko do Valeriana i klapnął obok niego na kocu. Nie trzeba było mu drugi raz powtarzać. Po tak intensywnych dniach, spędzonych głównie na nogach, miło było po prostu usiąść i oddać się delikatnej alkoholizacji. Lincoln był "zdrowym rozsądkiem", ale i "zdrowe rozsądki" muszą się czasem napić. Nie znaczy to, że pędził tu, by dać się upić do nieprzytomności. Intuicja mu mówiła, że z pewnością Berenice brała pod uwagę, iż Freeman'a nie da się upić. Zapewne jego obowiązkiem będzie późniejsza eskorta towarzystwa, jeśli da im sobie pofolgować. Nic nie szkodzi, Lin to rozumiał. Nim Valerian zdążył zakończyć zdanie, do jego towarzystwa wparowała rozkosznie miła Berenice. Lincoln powiódł za nią uważnym, acz przyjaznym spojrzeniem. Wyglądała niezwykle uroczo z tym kapeluszo-czymś na głowie. Można by rzecz, że ujmująco. - Wychodzi na to, że sowa pewnej pannicy - wcale, a wcale nie akcentował tego pod kątem Berenice, skądże znowu - nie uprzedziła mnie o konieczności zakupienia alkoholu. Nie upijajcie się tylko, błagam. Przedwczoraj ktoś spod trzynastki wymiotował przez pół nocy. - przeczesał palcami gęste, dzikie włosy, wytrzepując z nich ziarna piachu. Uniósł wyżej brodę przyglądając się zwartości torby kumpelki. Nie próżnowała. Przygotowała się świetnie do roli rozpijacza alkoholowego. - Ja jak zawsze hamulce popuściłem na maxa. - odparł na zadanie pytanie, a powiedział to z ironią. Nikt na tym świecie nie widział pijanego Lincolna Freemana. Uchodził u młodszych za sztywniaka, ale takiego, którego można się bać. - Ciężko będzie wrócić do szkoły. Ja już ostatni raz. - skrzywił się, mówiąc to. Położył się na kocu, zakładając ręce na karku. Westchnął głęboko, lecz nie żałośnie.