Jest to duża powierzchnia o owalnym kształcie, rozmiarów około 55 na 152 metry. Po dwóch przeciwnych końcach, na polach bramkowych umieszczone są trzy tyczki, każda z obręczą na czubku, do których to wrzuca się kafla. Po środku znajduje się koło środkowe, skąd na początku meczu wypuszcza się piłki. Odbywają się tu wszystkie rozgrywki Quidditcha między domami, a także treningi drużyn. Czasem uczniowie przychodzą sami, bądź większymi grupami by polatać sobie dla przyjemności.
Wydawało się, że Daisy gra całkiem spokojnie, bo ani nikt w nią nie uderzał tłuczkami, ani ona sama nie próbowała tego robić. Nic dziwnego, że łapanie kamyków wychodziło jej tak świetnie i miała ich już dobry tuzin. Śmigała na swojej super miotle, nie dając się trafić żadnemu tłuczkowi, które chociaż nie odbijane w jej stronę, to wydawały się same za nią latać. I znowu jeden z nich był wyjątkowo uparty i Daisy już widziała śmierć w oczach i niemalże wyobraziła sobie jak ląduje na ziemi razem z koszem kamyków, które rozsypują się dookoła i może jeszcze połamaną miotłą. Przyśpieszyła jednak i przechytrzyła wszystkie te okropne piłki, w końcu miała z nimi niemałe doświadczenie. Złapała przy okazji jeszcze parę kamyków, szło jej naprawdę wyśmienicie.
Młodemu Eastwoodowi naprawdę daleko było do człowieka posiadającego tupet, wygadanego, pyskatego i ciskającego bluzgami na prawo i lewo. W gruncie rzeczy nie był taki, ponieważ nie umiał się inteligentnie odgryzać, a w dodatku zawsze był raczej pacyfistą niźli wojownikiem. Tym drugim momentami stawał się na boisku podczas ważnej gry, gdy gotów był poświęcić naprawdę swoje zdrowie, a może nawet życie, gdyby tego wymagała sytuacja, by doprowadzić swoja drużynę do zwycięstwa. Potrafił też jednak przegrywać i godzić się z porażką, szczególnie w konfrontacjach słownych - takich, jaką przeżył teraz z wyraźnie temperaturotemperamanto temperamentną brunetką. Jak to zwykle bywało, dopiero po chwili zbyt długiej, by mógł już błysnąć ciętą ripostą, pomyślał sobie, że mówił powiedzieć "Przynajmniej posiadam dwie szare komórki", wobec czego w rezultacie wyłącznie milczał, mierząc dziewczynę spojrzeniem spod nieco zmarszczonych, krzaczastych brwi. Czemu się aż tak denerwowała? Przecież nic się nie stało, a nawet jeśli to mieli teraz w zamku super seksowną pielęgniarkę! Och, na samą myśl o pannie Volkov Franklin miał ochotę spadać z miotły... Laska zawróciła, zeszła z miotły i pierwsze co zrobiła, to wypięła się w jego stronę tyłkiem w pozycji rozciągającej. Eastwood wywalił gały, po czym zdusił śmiech i wpadł na, jego zdaniem, genialny pomysł rozluźnienia atmosfery. Cichutko zleciał na dół i zaczął zmierzać w jej stronę - liczył, że nadal będzie na tyle obrażona, że postanowi go ignorować. Ostatecznie w niezbyt dalekiej odległości zwrócił się tyłem do jej tyłka i wypiął swój. Ich spojrzenia spotkały się do góry nogami... między nogami. - Co tam mówiłaś na górze? Bo sorry, ale ja nicht parlez vous italiano - zagadał, po czym uśmiechnął się szeroko.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Ona za to zawsze była tą spokojną, zrównoważoną puchonką która prędzej pozwoliłaby się bezkarnie obrażać, niż cokolwiek powiedziała w swojej obronie. W ostatnim jednak czasie coś się w niej zmieniło. Nie była już taka cicha i spokojna. Może dojrzała? Gdyby Franklin miał podobne doświadczenia do jej ostatnich, odnośnie latania na miotle, zapewne reagowałby w podobny sposób na samą myśl że ponownie może wylądować w skrzydle szpitalnym. Na samo wspomnienie tamtego upadku, ręka włoszki zaczynała ją swędzieć i nic nie mogła na to poradzić. Szczęście w nieszczęściu, że rana zagoiła się na tyle szybko, że nie przeszkadzała jej w regularnych treningach quidditcha. Ale że niestety miała pewien przestój, jej drużyna poszła do przodu, ona w tym czasie nie mogła się rozwijać. Teraz nadrabiała. Przymknęła oczy pogłębiając skłon. Pozycja którą przybrała w pewien sposób ją relaksowała. Rozciąganie mięśni było dosyć ważnym aspektem w każdym sporcie, dlatego ona starała się poświęcać temu zawsze dużo czasu. Tym razem pewnie byłoby podobnie, gdyby nie to, co usłyszał... przed sobą? W momencie otworzyła oczy, a widzą przed sobą zad Gryfona i jego roześmianą twarz, wrzasnęła głośno i w momencie podniosła się do normalnej, pionowej pozycji. Nawet nie pomyślałaby o tym, że może on zrobić coś podobnego! W życiu nie wpadłaby na tak głupi pomysł! Nic nie mogła poradzić na to, że w momencie na jej twarzy wymalował się rumieniec, który jawnie przedstawiał jej zawstydzenie tą sytuacją. On gapił się na jej tyłek. NA JEJ TYŁEK SIĘ GAPIŁ! Na Merlina, co za wstyd! - Nie rób tak nigdy więcej, proszę... - z trudem powstrzymywała się od tego, aby z jej oczu nie poleciały łzy, które na pewno powiedziałyby wtedy o jej upokorzeniu, które odczuwała. Nic nie mogła poradzić na to, że czuła się jak idiotka po prostu. I nawet gdyby chciała, to nie byłaby w stanie wydusić chociażby słowa więcej z zaciskającego się gardła. Kurwa, nie tak to miało wyglądać.
Franklin należał raczej do tych, którzy stawali w obronie uciśnionych, a w przypadku gdy uciśnionym był jakiś jego bliższy ziomek, częściej robił właśnie za pacyfistę wszelkich konfliktów, co by nie sprowadzić ani na kolegę, ani na siebie jakichkolwiek dodatkowych kłopotów. I bez tego dość często w nie wpadał nie zjawiając się na lekcjach, zakłócając ich spokój lub dostając trzeciego z rzędu trolla w przeciągu tygodnia. W jego życiu przychodziły również takie momenty, w którym jednego dnia wstawiał się za kimś murem, blokując dalszy rozwój już nieźle rozgorzałej bójki, by następnego dnia wraz z drugim Gryfonem wziąć na oprawcy odwet. Może i Silvia dotarła do takiego momentu? Jemu ciężko byłoby ją oceniać - wszak nie miał pojęcia, kim była. Jedynie mógł się domyślać, że należy do Hufflepuffu, lecz mimo tego nie zamierzał przykleić jej łatki ani wpisać pod odpowiedni stereotyp zachowania, pod który powinna podlegać ze względu na swoją hogwarcką przynależność. A z drugiej strony szalik zawsze mogła pożyczyć od życzliwej i uczynnej koleżanki, prawda? Jedyne co wiedział na temat tej laski to to, że posiadała dość dużą awersję do tłuczków i pałkarzy chyba również, a także to, że nie szczędziła przekleństw nawet nieznajomym. No i w tym wszystkim była przecież niczego sobie dziewoją, na której bez przeszkód można było zawiesić oko. Co najwyraźniej stało się problemem. Franklin wisiał głową w dół uśmiechnięty od ucha do ucha, lecz trzeba było przyznać, że była to pozycja niespecjalnie wygodna ani też taka, do której przywykł kiedykolwiek, wobec czego zapanowanie nad mimiką twarzy narażonej na działanie grawitacyjnego przyciągania od nieco innej strony niż zwykle było trudne. Czy patrzył na jej tyłek? A no może zerknął raz czy dwa kiedy to próbował ustawić sobie w głowie, gdzie naprawdę była góra, a gdzie dół. Ale czy robił to ostentacyjnie? ... No, chyba nie, prawda? Ale trzeba przyznać, że znajdując się w takiej pozycji ciężko byłoby nie pokusić się o zerknięcie. No aż się prosiło... No... Dziewczyna poderwała się do góry, a spłoszony tym czynem Franklin również wyprostował się i odwrócił w jej stronę z wyrazem głębokiego niezrozumienia wypisanym na twarzy. Jej buzia nosiła na sobie same poważne emocje, w dodatku jej oczy szkliły się nieco, jakby zaraz miała się rozpłakać. Słodki Merlinie, DLACZEGO? - Ale... Ależeco? Ale co jest nie tak, co ja zrobiłem źle? - zaczął nieco bełkotać i się plątać, patrząc na nią z lekko rozchylonymi wargami i zagubieniem w oczach. Gdzie jest podręczna instrukcja obsługi kobiet, kiedy najbardziej jej potrzebował?!
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
W tym momencie jedyne na co miała ochotę, to zapaść się pod ziemię. Ta dziewczyna jeszcze nie przywykła do faktu, że ktoś mógłby faktycznie "zawiesić na niej oko". Nigdy nawet nie zwracała na to najmniejszej uwagi i nie było to dla niej ważne. A zasady wpajane od dziecka były dosyć jasne: nie zachowuj się nigdy w taki sposób, aby Twoi rodzice mieli się za Ciebie wstydzić. Cóż, Silvia chyba jeszcze nie wiedziała, jak bezczelni mogliby być chłopcy. Nawet nie podejrzewała swojego ciała o to, że mogłoby się zachować w podobny sposób. To, co teraz się działo, że jej oczy wypełniły się łzami, ona kompletnie tego nie kontrolowała. Jakby ktoś inny pociągał za sznurki, które powodowały takie a nie inne zachowanie. I jeszcze to jego pytanie... Co miała mu powiedzieć? Że to przez jakieś... w sumie sama nie wiedziała przez co. - N...n...nie no... N...n...nic nie zrobiłeś źle. - wydukała po chwili i nawet nie zauważyła kiedy pierwsza łza zdołała wydostać się z pod powieki, a jej nos zatkał. Pociągnęła nim, dosyć głośno, wciąż próbując się uspokoić. Miała dziwne wrażenie, że ten róż w ogóle nie znika z jej policzków i jeszcze długo tam pozostanie. Odwróciła się w stronę swojego plecaka i sięgnęła po niego, w ogóle się nie wypinając! Ponownie by tego nie zrobiła, dlatego zamiast się pochylić tak całkowicie, kucnęła przy ziemi i podniosła go, jednocześnie kiedy była tyłem, dyskretnie przetarła nos w rękaw tak, aby Gryfon tego nie zauważył. - Na mnie już c...c...czas. - powiedziała bardzo cicho, nawet nie próbując na niego spojrzeć. Chyba by się spaliła ze wstydu gdyby teraz coś takiego zrobiła. wolała więc nie ryzykować i po prostu się oddalić, a potem udawać, że ta sytuacja nigdy nie miała miejsca, że to był tylko i wyłącznie nad wyraz wyraźny koszmar z jej udziałem w roli głównej. Bosko, po prostu wspaniale...
To, że Franklin był jełopem, nie uchodziło niczyjej uwadze. Widać to było bardzo często w sytuacjach towarzyskich, w których nie dochodziło do upajania się nawzajem napojami z procentami na etykietce, gdy często nie wiedział, co powinien powiedzieć, brakowało mu słów lub też zacinał się, zagubiony we własnych myślach (chociaż to ostatnie świadczyło o nim dobrze - przynajmniej jakiekolwiek procesy myślowe miały miejsce pod kopułą jego czaszki upstrzonej piętrzącymi się loczkami). Nie należał do bystrych bestii, które zawsze miały w zanadrzu żart lub ciętą ripostę. Równie słabo, choć mogłoby się nie wydawać, znał się na gadaniu z kobietami. Zazwyczaj miał po prostu szczęście, jakiś taki lepszy dzień, kiedy to dziewczyna była w dobrym humorze i była w stanie przymknąć oko na jego głupkowate zachowania. Na imprezach to co innego, tam prym wiodło zaspokajanie potrzeb bliskości dwojga zdecydowanych do tego ludzi, nie trzeba było rozmawiać, ani co gorsza - OCIERAĆ ŁEZ. Stał i... Po prostu stał, bo nie miał pojęcia, co się właśnie stało i co powinien z tym zrobić. Albo czy w ogóle powinien coś zrobić. Czy ona chciała, żeby on coś zrobił? A jeśli tak to co? W pierwszej kolejności potrzebował się dowiedzieć, co było czynnikiem zapalnym całej tej sytuacji. Cóż takiego zrobił, że dziewczę nagle postanowiło się rozpłakać? - Chyba Ci nie wierzę - powiedział po tym, jak wyjąkała duszonym głosem, że nic takiego nie zrobił. Może był ułomny, ale bez przesady. - Płaczesz - rzucił do tego, jakby chciał podkreślić po czym wnioskował, że nie była z nim do końca szczera, a jednocześnie jakby chciał jej delikatnie uświadomić, że właśnie stąd miała łzy na policzkach. W ogóle ich widok sprawiał, że chłopak czuł się mocno niekomfortowo i aż się zwijał w środeczku. - Czyli coś się stało, ale ja nie wiem co. To przez ten tłuczek? Czy co ja narobiłem? - ponowił pytanie, licząc na uzyskanie odpowiedzi. - Czy obraziłem Cię moim pytaniem o język? To nie był włoski? Bo jak nie był to sorry, nie umiem w języki - dorzucił jeszcze, starając się łapać czegokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na powód nagłego rozklejenia się Puchonki.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Ona w ogóle nie miała jakichkolwiek kontaktów z mężczyznami, innych niż na stopie kolega- koleżanka. W ogóle nie brała pod uwagę faktu, że mogłoby być inaczej. Miała 18 lat. Wiele dziewczyn w jej wieku miało za sobą rozterki miłosne i to liczne. Ona swoją pierwszą miała niedawno, druga ciągnęła się właśnie w tym momencie, ale nawet nie była pewna czy w taki sposób powinna określać to, co łączyło ją z pewnym ślizgonem. W ogóle nie ogarniała tych tematów, poruszała się w tej dziedzinie życia niemalże jak dziecko we mgle, nie była w stanie stwierdzić, co należy w danym momencie zrobić i powiedzieć. To dziwne, że właśnie w tym momencie trafił jej się ktoś, kto znów był bardzo biegły w tym aspekcie, ale ni jak nie potrafił poradzić sobie ze łzami, czy czymś tego typu. Widać to było od razu, ale Silvia nie zamierzała w żaden sposób mu pomagać, tłumaczyć czy chociażby w ogóle kontynuować tego tematu. A przynajmniej taki miała plan do momentu, w którym to nie obwieścił całemu światu, że "płacze". W momencie łzy które powstrzymywał wypłynęły na jej policzki, a ona, wściekła, odwróciła się do niego przodem, pokazując w całej swojej niedoskonałości. -No co ty nie powiesz?! - jej głos podniósł się niebezpiecznie o oktawę do góry, ale nie mogła nic na to poradzić. Typowa kobieta w tym momencie zapewne rzuciłaby jakiś tekst w stylu "domyśl się o co chodzi jełopie", ale ona typową kobietą nie była. Zamiast tego, ze złością wytarła łzy z policzków i udawała, jakby nigdy nic się nie stało. Jakby nigdy się nie popłakała a on nigdy nie spojrzał... wiadomo gdzie. -Dajmy już temu spokój, ok? - rzuciła lekko poddenerwowanym tonem, zdecydowanie bardziej podobnym do jej normalnego głosu. Dopiero po chwili przypomniała sobie, że nawet nie wie, jak on w ogóle ma na imię. Chyba wypadałoby o to zapytać, co? Westchnęła głośno. Uśmiechnęła się. I o dziwo ten uśmiech wyglądał nawet szczerze w jej wykonaniu. W sumie, to niesamowite jak bardzo zmienną potrafi być kobieta i jak wiele emocji może przelać się w momencie przez tak niewielkie ciało. - Silvia jestem. A ty? - wyciągnęła w jego kierunku dłoń w geście przywitania, ale szybko ją cofnęła. Zauważyła, że w jej wnętrzu znajdowały się, cóż, fragmenty jej wydzieliny z nosa, więc wytarła dłoń o swoje spodnie, mając nadzieję, że chłopak niczego nie zauważy.
Franklin... Nie wiedział, co się działo. Nadal. A tkwił w tej sytuacji już kilka minut! Dziewczyna początkowo zdawała się być czymś mocno zasmucona i to coś najwyraźniej było jednym z jego czynów, choć nie wiedział którym i prawdopodobnie już nigdy miał się nie dowiedzieć. Nie chciała mu powiedzieć i stwierdziła, że nic nie zrobił, choć wcześniej kazała mu już nigdy więcej tego nie robić. Niczego? O co w tym wszystkim chodziło? Mógłby sobie łamać nad tym głowę, ale chyba nie był gotowy, by wystawić swoje dwie ostatnie szare komórki na tak straszliwy wysiłek... Zaraz potem w Puchonkę wstąpiła złość, bowiem posłała mu mordercze spojrzenie i obruszyła się, zupełnie jakby uraził ją słowem "płaczesz". Franklin zamrugał gwałtownie i otworzył usta, ale nic nie powiedział, bo nie wiedział co. Autentycznie zatkało go jeszcze bardziej niż wcześniej. Zastanawiał się, czy może najlepszym wyjściem byłoby, gdyby złapał swoją miotłę i po prostu odleciał... Co jeśli zaraz wyceluje w niego różdżkę? Zamiast tego uspokoiła się i postanowiła dać sprawie spokój, a chwilę potem posłała mu uśmiech. Eastwood, choć miał do czynienia z tą dziewczyną ledwie kilka minut, miał wrażenie, jakby zdążył poznać kilka odsłon jej osobowości w bardzo krótkim czasie. Zaczął się zastanawiać nawet, czy to po prostu nie był ten moment w miesiącu, gdy zamiast mózgu kontrolę nad kobiecym ciałem przejmowała żądna krwi macica? - Te dni? - wypalił, zanim zdołał ugryźć się w język. Liczył, że tego nie dosłyszała... Uciekł na moment wzrokiem gdzieś na bok, przez co faktycznie nie zauważył tego wytarcia dłoni. Osadził spojrzenie swoich zielonych oczu na jej ciemnych jak noc tęczówkach, po czym zdobył się na uśmiech i przedstawił się: - Franklin.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Można by było podejrzewać, że dziewczyna ma do czynienia z prawdziwym debilem. Ale nie mogła go o to oskarżyć. Po pierwsze: nie znała go wcale i nie wiedziała czy faktycznie takim jest. Po drugie: gdyby ona znalazła się na jego miejscu, zapewne również nie wiedziałaby jak zareagować na ten cały galimatias. W chwili obecnej sama zupełnie nie rozumiała tego stada uczuć, które krążyło w jej ciele. Odpowiedzenie wprost na pytanie "co czuje" było niemożliwe. Zażenowanie, złość, strach, rozgoryczenie? A co, jeśli ktoś jeszcze był tego wszystkiego świadkiem prócz niego? Na gacie Merlina! Wtedy chyba naprawdę by tego nie przeżyła. Tylko że... Nie spodziewała się tego, iż chłopak może uznać jej zmienny nastrój za skutek menstruacji... Owszem, usłyszała. Nie uleciało to w eter tak, jakby sobie tego Gryfon życzył. Dotarło do jej uszu i nawet zaaklimatyzowało się gdzieś w jej mózgu. Po prostu nie docierało do niej to, że w taki sposób to wszystko można odebrać. DAŁO SIĘ TAK W OGÓLE?! - Nie wierzę... - wyszeptała z szeroko otwartymi oczyma, patrząc się wprost i próbując zrozumieć, jakie procesy myśliwe zachodziły pod jego czaszką. Jakimś dziwnym trafem rumieniec na jej twarzy (o zgrozo!) stał się jeszcze większy. Poprawiła plecak na ramieniu. Chyba serio nie było sensu tego spotkania kontynuować. Mogła się co najwyżej tylko jeszcze bardziej zbłaźnić i nic by to jej nie dało. - Mam nadzieję, że nie zapamiętasz mnie jako beksy z boiska. - rzuciła luźno, jakby na rozluźnienie i tak cholernie spiętej atmosfery. Ale czy to cokolwiek dało? Raczej nie sądziła. Poprawiła plecak na ramieniu. Czas się stąd zbierać.
Franklin wiedział, jak objawiały się TE DNI u kobiet - wszak posiadał zarówno mamę, jak i siostrę i nie ważne było, że spędzał z nimi relatywnie mało czasu ze względu na odległość lub inny dom w Hogwarcie. I tak wiedział. Zresztą pamiętał za czasów klasy czwartej czy piątej, jak to z niektórymi koleżankami było się wyjątkowo ciężko dogadać, jak łypały na chłopaków z rządzą mordu w oczach, jak szeptały między sobą, jak knuły na cały męski gatunek - wolny od menstruacyjnych krwawień. Wybujała emocjonalność i wahania nastroju były motywem przewodnim tychże dni, a co innego pokazała mu właśnie Silvia? Nie potrafił zrozumieć jej zachowania, więc wytłumaczył to sobie w najprostszy możliwy sposób. Może jednak nie był aż taki głupi? Albo był, sądząc po jej reakcji... Wzruszył ramionami i już nie powiedział nic. No jeśli nie trafił to trudno, nie będzie się z dziewczyną sprzeczać, czy ma rację, czy może jednak jej nie ma. - A ja, że nie zapamiętasz mnie jako ciskającego tłuczkami furiata - powiedział i dopiero wtedy do niego dotarło. Ten tłuczek wciąż latał... Oby jeszcze w obrębie boiska. - O żesz... - mruknął, po czym rozejrzał się szybko za porzuconą na ziemi miotłą. - Wiesz co... Bo ja chyba muszę jednak go złapać - rzucił jej odkrywczo, po czym uśmiechnął się nieco przepraszająco, wycofał się kilkoma krokami i na koniec pomachał jej szybko, zanim wzbił się w powietrze i rozpoczął pogoń za tłuczkiem, by uwięzić go w skrzyni. Udało się, chociaż musiał się nieźle namęczyć, by skurczybyka okiełznać. Silvia w tym czasie zdążyła się ulotnić z boiska, a Franklin nie mógł się pozbyć wrażenia, że właśnie poznał bardzo fajną dziewczynę i prawdopodobnie nie wywarł na niej dobrego pierwszego wrażenia.
W niedzielne popołudnie drużyny Ravenclawu i Slytherinu stanęły na płycie boiska. Pogoda była wprost idealna na mecz. Porywisty wiatr i siekące po twarzach deszcze męczące Hogwartczyków przez ostatnie dni, dziś akurat ustały. Jedynym problemem jaki mogli mieć gracze, było oślepiające czasem słońce. Z pewnością woleli to jednak od buch, czy zawiei. Nie chcąc przedłużać, profesor Limiere przypomniał wszystkim zasady, upomniał zawodników, by grali czysto, a gdy kapitanowie podali sobie dłonie, wypuścił piłki. Kafel szybko przeszedł w ręce Krukonów, a sędzia także odbił się od ziemi i szybując między zawodnikami pilnował gry.
Powrót do gry w Quidditcha po ponad półrocznej przerwie wydawał się być dla mnie samobójstwem i bardzo szybko przekonałem się, że tak właśnie było. Kondycja nie ta, panowanie nad miotłą też pozostawiało wiele do życzenia. Dobrze, że chociaż zasady pamiętałem... Chyba. W każdym razie wyszedłem na boisko mając nieco pełno w gaciach. Ludzie się gapili, a ja zaraz miałem się ośmieszyć. Odegnałem jednak te myśli, chcąc chociaż spróbować skupić się na tym meczu, by zachować honor. Lub chociaż odrobinę godności. Na gwizdek oderwałem się od ziemi i poszybowałem w powietrze. Udało mi się nawet przejąć kafel - niestety bardzo szybko utraciłem go. Moim oprawcą była Vivien - ta to nie miała wobec mnie ni krztyny litości...
kostka: 3 w kuferku mam 10 punktów, czyli jeden przerzut
Objuczona milionami ochraniaczy, które wymusił na mnie Cass byłam gotowa, żeby po raz kolejny zadrzeć z drużyną, w której grał mój brat. Biorąc pod uwagę moje zeszłoroczne upokorzenie byłam gotowa dołożyć wszelkich starań, żeby Ravenclaw dostał solidny wpierdol. Nie minęła jeszcze pierwsza minuta meczu, a ja już odebrałam kafel Calumowi. Nie zamierzałam mieć rodzinnych sentymentów, ani przejmować się jego niedawną chorobą. Liczyło się dla mnie tylko i wyłącznie zwycięstwo Slytherinu.
Kostka: 1 Kuferek: 31 (+11) Przerzuty: 0/4
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Co on tu robił. Nie powinno go tu być. Zgubił się? Wypchnięto go siłą? Miał inny, wyższy cel, idący daleko, którego wypełnienie wymagało znalezienia się na miotle w to niedzielne popołudnie? Bóg/Merlin/Budda raczy wiedzieć. Liczy się fakt, że siedział teraz na miotle nawet względnie prosto, ale wyjątkowo... Statycznie. Nie latał, jak zwykle obrońcy, od pętli do pętli, obserwując kafla. Słuchał otoczenia, starając się nie denerwować i nie snuć przypuszczeń (z jego darem podejrzanie możliwych do spełnienia) odnośnie własnych obrażeń. W pewnym momencie coś go tknęło i przeleciał, wyciągając rękę, aby poczuć, jak piłka odbija się od niej i w ostatniej chwili zostaje złapana przez blondyna. A potem rzucona gdzieś, gdzie jak sądzi, znajduje się ścigający. Co on tu robi... Sam sobie zadaje to pytanie.
4 W kuferku mam całe 0. A powinno być nawet ujemnie.
Czy ja już wspominałem o tym, jakie dziwne rzeczy potrafiły się dziać na boisku? Nasz obrońca, bądź co bądź niewidzący, skutecznie obronił rzut Vivien na pętlę i to nie w sposób, że przypadkiem nadział się na lecący kafel, lecz wszystko to wyglądało na... wyczucie! Młody zaimponował mi tak bardzo, że prawie zleciałem z miotły z ekscytacji. Wiedziałem, jak mogła reagować widownia - "Ravenclaw jest tak słaby, że ma niewidomych na bramce", ale w głębi duszy wierzyłem w Fabiena. Niech gra, niech robi, co tylko może. We mnie też nie wierzyli - a kto na koniec zeszłego roku odbierał puchar Quidditcha, bitches? Przejąłem kafel od obrońcy i zacząłem lawirować między graczami, by ostatecznie wykonać rzut na pętlę przeciwników. Oby Nox nie dał rady tego obronić...
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Jego kondycja wciąż pozostawiała wiele do życzenia, ale mecz Ravenclawu nie był wydarzeniem, który ot tak mógł przeoczyć – drużyna i bez jego nieobecności miała dość problemów... co zresztą bardzo dobrze obrazowała obecność Fabiena na boisku. Zaraz, co? Fabien grał w drużynie? Elijah stronił raczej od oceniania innych ludzi, ale to... cóż, było zgoła desperackie posunięcie. Szczerze mówiąc, nie dawał mu dużych szans na obronienie pętli, do której rzuciła Vivien i jakież było jego zdziwienie kiedy okazało się, że mu się to udało. Widząc, że Calum zmierza w stronę bramki, wymierzył tłuczka w stronę Mefisto, ten jedna pomknął w zupełnie inną stronę, wzbudzając tylko irytację Krukona. Niech to, naprawdę nie był w formie...
To, jakim cudem znowu dał się wplątać w mecz quidditcha, było dla Mefistofelesa zupełnie niezrozumiałe. Tak się zarzekał, że nie zależy mu na drużynie, że nie lubi Slytherina... A potem ktoś rozpaczał, ktoś darł się o sporcie i Nox już wskakiwał na miotłę, gotów zająć miejsce na dowolnej pozycji. Brakowało obrońcy, więc wylądował gdzieś w pobliżu pętli. Nieszczególnie mu na tym wszystkim zależało i nie zamierzał przeceniać własnych umiejętności - najwyżej zrobi z siebie pośmiewisko, cóż. Niezbyt go to ruszało. Inna sprawa, że obrońcą Ravenclawu był niewidomy student; Mefistofeles w pierwszej chwili nie dowierzał, że Limier pozwolił na coś takiego. Nie wnikał... Nie miał kiedy, bowiem w jego własną stronę leciał kafel. A jeszcze przed nim, tłuczek. Złośliwej kulki uniknął, drugą złapał bez większego problemu. - E, VIVIENKA - zawołał do ścigającej Slytherinu, podrzucając kafla w dłoniach, aby zaraz podać go do niej. - Jeszcze masz jakieś wątpliwości co do mnie i tłuczków? - Dopytał z uśmiechem, wspominając jej docinkę z poprzedniego treningu. Inna sprawa, że on to nawet trochę... trochę miał nadzieję, że jakiś pałkarz Ravenclawu się wykaże...
Żądza zwycięstwa była silniejsza niż zasady moralne. Lawirowałam pomiędzy zawodnikami z ulgą przyjmując fakt, że Mef obronił. - BYĆ MOŻE CIĘ NIE DOCENIŁAM - wrzasnęłam do Noxa z uśmiechem. Bez chwili wahania przejęłam kafel, a z racji tego, ze nie miałam do kogo podać przemknęłam pomiędzy przeciwnikami wprost do pętli. Dotąd wydawało mi się, że drużyna Slytherinu była w tragicznej kondycji, ale w jak złym stanie musiał być Ravenclaw skoro wystawiał na bramę niewidomego, a poza nim osoby po długotrwałych pobytach w Mungu? Nie zamierzałam mu jednak dawać taryfy ulgowej - ostatnio go zlekceważyłam i obronił, teraz więc zastosowałam skomplikowany zwód. Piłka pomknęła ku lewej pętli.
Fanny Tight - nowa pałkarka Slytherinu - nie mogła uwierzyć własnym oczom. Czy Ravenclaw na prawdę wystawił na obronę niewidomego?! A ponoć byli mądrzy. Jakimś cudem ślepak obronił pierwszą piłkę, ale była pewna, że to tylko szczęście nowicjusza. CO on sobie w ogóle myślał, wsiadając na miotłę? To w ogóle było dozwolone? Nie zamierzała jednak sietym przejmować, ani dawać mu taryfy ulgowej. Chyba raczej był świadomy w to co się pakuję. Kiedy Vivien kolejny raz leciała do pętli, Fanny szybko odszukała jakiegoś tłuczka i posłała go w stronę inwalidy na miotle. Pewnie nawet nie musiała, ale jeżeli szybko zwali go z miotły, to chociaż oszczędzi mu większego upokorzenia.
Kostka: 1
SLYTH 10:0 RAV
______________________
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Coś mu się udało. Coś okraszone wrzaskami podziwu, zdziwienia albo szydery. Wszystkie one zlewały się w jedno, gdy poprawiał swoją pozycję na miotle. Hej... Nie jest tak źle, prawda? Jakoś to będzie. Z jakiegokolwiek powodu znalazł się na boisku, wygląda, że będzie dość dobrze. Skomplikowany zwód niekoniecznie miał sens przy kimś, kto nie widzi potencjalnego kierunku, w który piłka miałaby być rzucona. Niewidomemu wszystko jedno, ile zwodów się zrobi i jak bardzo powykręca własne ciało celem zmylenia jego oczu. Inna sprawa, że skuteczną metodą jest po prostu nie dać mu dolecieć do piłki. Tłuczek uderzył go w bark w momencie, kiedy wyciągał już rękę do kolejnej obrony - lub próby obrony. Zacisnął palce drugiej dłoni na miotle, aby tylko się na niej utrzymać i skrzywił się zauważalnie. Niby gorszy ból już w życiu przeżył... Ale ten z wizji zwykł rozmywać się po paru minutach. Ten krwiak raczej nie zejdzie, aż ktoś nad nim nie pochyli się z różdżką.
Kurczę, za drugim razem już trafiła. Niemniej jednak to kiedyś i tak by się stało. Jakkolwiek wierzyłem w Fabiena, byłem świadomy, że posiadał on... Trochę mniejsze umiejętności poznawcze niż reszta z nas. Poza tym Vivien, choć nie lubiłem tego przyznawać, była dobra na pozycji, na której grała. Podleciałem szybko, by przejąć kafel od Fabiena, po czym znów zacząłem lawirować wśród zawodników na miotłach. Niestety żaden inny ścigający mojej drużyny nie wysunął się na tyle dobrze, bym mógł podać mu kafel bez ryzyka przejęcia. Żyłowałem długo, unikając tłuczków i lepkich rąk Ślizgonów, aż w końcu dostrzegłem trochę miejsca. Przyspieszyłem i postanowiłem rzucić ponownie na jedną z pętli przeciwników!
Nie wiedziała czy to nerwy, czy może podekscytowanie. Billie czuła się przytłoczona tym wielkim boiskiem, krzykami osób obecnych na trybunach. Nigdy wcześniej nie grała w Quidditcha na poważnie, ba zaledwie kilka razy oderwała się na miotle od ziemi. Można było więc uznać, że na mecz szła bez jakiegokolwiek przygotowania. Nawet teoria wyleciała jej z tych emocji z głowy. Skrzywiła się, kiedy jeden z przeciwnych pałkarzy zmiótł tłuczkiem ich niewidomego obrońcę, zdobywając punkt. Nie była pewna kto był szaleńcem - sam Fabien czy może Calum, którego desperacja za wygraną musiała osiągnąć poziom krytyczny, by do tego dopuścić. Cieszyła się, że jej samej przypadła rola trochę odsunięta od reszty drużyny. Wzbiła się wysoko, krążąc i wzrokiem próbując uchwycić trzepot małych skrzydełek. I było to trudniejsze niż się spodziewała!
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Gra trwała w najlepsze, a ich sytuacja ani trochę się nie poprawiała... Nox niestety nie tylko wyminął jego tłuczka, ale i obronił swoją pętle, a chwilę potem wspólne starania Vivien i nowej pałkarki Slytherinu doprowadziło do uzyskania pierwszych punktów dla drużyny przeciwnej. Niestety aż za dobrze widział zbliżający się ku Fabienowi tłuczek i dobrze wiedział, że nie ma szans, by zdążyć go jeszcze odbić. Czuł się poniekąd winny, widząc grymas bólu na twarzy Krukona, nie miał jednak czasu na sentymenty – taki był Quidditch, trzeba się było z tym pogodzić. Nie mógł cofnąć czasu, mógł za to przyłożyć się bardziej do teraźniejszego wspierania drużyny... i stąd właśnie wziął się tłuczek odbity przez niego do obrońcy Ślizgonów (ponownie) tuż przed celnym rzutem Caluma; tłuczek wymierzony prosto w nerki, na całe szczęście celny.
Ledwie zdążył nawiązać nić porozumienia z Vivien, jak zaraz musiał to wszystko popsuć. Znaczy... Mefisto średnio się poczuwał w tej kwestii, bo nie starał się jakoś bardzo tłuczków unikać. Szkoda tylko, że oberwanie zwykle równało się z utratą szansy na złapanie kafla. Nox wyjątkowo się nie popisał, tracąc z oka jednego z pałkarzy Ravenclawu... a wcześniej było już blisko, cholerka. Solidne uderzenie po nerkach przypomniało mu o jasnowłosym Swansea, który gdzieś tam uparcie latał w pobliżu. Mefistofeles pochylił się mocniej nad miotłą, zaciskając mocniej szczęki i na chwilę wstrzymując oddech. Bolało... dobrze. W końcu będzie można się skoncentrować. I w końcu grają na poważnie! A ten kafel, co przeleciał przez obręcz obok niego, to tylko drobny wypadek przy pracy. Trudno.
Nie popadając w samozachwyt - byłam świetna. Lope byłby załamany, gdyby widział kondycję naszej drużyny i dumny, że ja bezustannie pozostawałam w najlepszej dyspozycji. Kolejny strzelony gol był uwieńczeniem ciężkich treningów na które paradoksalnie nie miałam ani chwili czasu, a jednak zmuszałam się by wszystko ogarnąć. Niestety następnym razem Elijah w końcu upolował Mefisto i moje słowa o niedocenianiu okazały się jednak łajno warto. Nie mogłam się jednak przejmować - zamiast tego przejęłam kafla i popędziłąm w drugą stronę starając się lecieć na tyle cicho, by nie zwrócić uwagi niewidomego obrońcy, a jednocześnie być w stanie ominąć wszystkich przeciwników. Cudem doleciałam do pętli i wymierzyłam rzut.
Kostka: 6 Kuferek: 31 (+11) Przerzuty: 0/4
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Jeśli wierzą w jego nietoperzowy słuch, to nieco go przeceniają. W tym hałasie, jaki wokół panował, nie byłby w stanie wychwycić pojedynczych głosów, a co dopiero szumu miotły. Albo może i byłby, jakby nie musiał skupiać się na tylu rzeczach na raz. Harmider otoczenia schodził na dalszy plan w sytuacji, kiedy stara się nie dać zabić tłuczkom przeciwników i jakkolwiek przydać drużynie. Skupił się jednak o parę sekund za długo na własnym, bolącym barku. Wszystko działo się dla niego tak szybko, że nie był w stanie nawet pomyśleć o obronie. Było już za późno. Kafel przeleciał przez obręcz. - Przepraszam... - Rzucił cicho, kiedy Calum obok niego przelatywał z piłką w rękach. Zapewne nikt go nie obwiniał o brak użyteczności (wręcz się tego spodziewano po kalece), ale i tak nie czuł się dobrze z tą świadomością.
Choć nasza sytuacja nie przedstawiała się zbyt dobrze, starałem się nie tracić nadziei, a przede wszystkim nie chciałem pogrążyć się w myślach nad własną beznadziejnością. Broń Merlinie nie zamierzałem obwiniać za tę sytuację Fabiena. No nie jego wina, że nie widzi rzucanych na pętlę kafli... Zawsze to jednak lepsza obrona niż puste pętle, co nie? Uśmiechnąłem się pod nosem, sam do siebie, po czym znów przejąłem kafel i zacząłem lecieć w kierunku bramek przeciwnika. No i jak to zwykle było - na horyzoncie sami zieloni, a brak niebieskich. Czy obecny kapitan nie ćwiczył z nimi żadnych taktyk? Czy kapitan w ogóle istniał? Zamachnąłem się przy pętlach i wycelowałem w środek jednej z nich.