Jest to duża powierzchnia o owalnym kształcie, rozmiarów około 55 na 152 metry. Po dwóch przeciwnych końcach, na polach bramkowych umieszczone są trzy tyczki, każda z obręczą na czubku, do których to wrzuca się kafla. Po środku znajduje się koło środkowe, skąd na początku meczu wypuszcza się piłki. Odbywają się tu wszystkie rozgrywki Quidditcha między domami, a także treningi drużyn. Czasem uczniowie przychodzą sami, bądź większymi grupami by polatać sobie dla przyjemności.
Wydawało się, że Daisy gra całkiem spokojnie, bo ani nikt w nią nie uderzał tłuczkami, ani ona sama nie próbowała tego robić. Nic dziwnego, że łapanie kamyków wychodziło jej tak świetnie i miała ich już dobry tuzin. Śmigała na swojej super miotle, nie dając się trafić żadnemu tłuczkowi, które chociaż nie odbijane w jej stronę, to wydawały się same za nią latać. I znowu jeden z nich był wyjątkowo uparty i Daisy już widziała śmierć w oczach i niemalże wyobraziła sobie jak ląduje na ziemi razem z koszem kamyków, które rozsypują się dookoła i może jeszcze połamaną miotłą. Przyśpieszyła jednak i przechytrzyła wszystkie te okropne piłki, w końcu miała z nimi niemałe doświadczenie. Złapała przy okazji jeszcze parę kamyków, szło jej naprawdę wyśmienicie.
Naprawdę się przestraszyła. Jeszcze nie miała sytuacji, gdy jej życie było, aż tak bezpośrednio zagrożone. Przeklinała swoją głupotę, że nie pomyślała, że zakłócenia dotyczą też mioteł. Może i czasem lubiła ryzyko, ale ryzyko kontrolowane! Przez chwile siedziała jeszcze w milczeniu, uspokajając oddech i drżenie mięśni. - Żyje, żyje - odpowiedziała dziewczynie z uśmiechem. Widziała, że blondynka autentycznie się przestraszyła. - Nie zdawałam sobie sprawy, że zakłócenia działają na miotły, głupia - pokręciła głową. Nie miała zamiaru złośliwie zaprzeczać. Dziewczyna miała rację i to był fakt. - Ale wrażeń chyba mi starczy na najbliższy... tydzień - zaśmiała się, przykładając dłoń do serca. Chyba napięcie z niej schodziło, serce uspokoiło się, a Daisy odczuwała ogromna ulgę, ciesząc się, że wszystko skończyło się dobrze. - Tak w ogóle to jestem Daisy - przedstawiła się w końcu. W normalnej rozmowie od tego powinny zacząć, ale ich znajomość nie zaczęła się normalnie.
Emily akurat w tej chwili bardzo dobrze ją rozumiała, sama niejednokrotnie nawet sięgając po różdżkę dopiero po chwili zdawała sobie sprawę, że wiąże się to z pewnym ryzykiem. Jakoś nie potrafiła przestawić się na te zakłócenia. Coraz częściej zauważała, że odpuszcza sobie magiczne rozwiązania, tak na wszelki wypadek. Jej ojciec na pewno nie będzie zadowolony, jak dowie się, że coraz częściej sięga po mugolskie rozwiązania. Z lataniem na miotle na szczęście nie miała tego problemu - nie lubiła tego robić, więc nie musiała się o nic martwić. Naprawdę mocno się przestraszyła, kiedy Daisy spadła z miotły. To się mogło skończyć całkiem nieciekawie. Przez chwile było jej trochę głupio, że nie wykazała się większym refleksem i nie zatrzymała w powietrzu dziewczyny, ani nie zdążyła pomóc jej się podciągnąć. Na całe szczęście poradziła sobie sama. - To dobrze - odetchnęła. - No, niestety, są strasznie irytujące. Strach rzucać proste zaklęcia, a co dopiero latać... - pokręciła głową. - No, na twoim miejscu powstrzymałabym się póki co przed samotnymi treningami - pokręciła głową. - Emily - przestawiła się dziewczyna i nawet się uśmiechnęła.
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
W sumie dobrze się złożyło, że matka Daisy jest mugolaczką, dzięki czemu dziewczyna znała, i świat magiczny, i świat mugolski. Umiała poradzić sobie bez magii, nie to, co niektórzy czystokrwiści, którzy bez różdżki to jak bez ręki. Jednakże świat magiczny wydawał jej się zdecydowanie ciekawszy i cieszyła się, że może z tej magii korzystać. Było to w wielu przypadkach ułatwienie i urozmaicenie, a te nieszczęsne zakłócenia tylko ją irytowały. Ile razy się denerwowała, że nie wychodzi jej najprostsze zaklęcie. Okropne. Ciekawa była kiedy to się skończy i będzie można nareszcie normalnie funkcjonować. - Zdecydowanie... W ogóle chyba powinno się przestać trenować i teraz dziwi mnie, że mecze nie zostały wstrzymane. Wyobraź sobie co by się stało, gdyby wszystkie miotły straciły zdolność latania! - pokręciła głową z przerażeniem. Klasnęła dłońmi o uda i zdecydowanie wstała z miejsca. Nogi jeszcze nieco jej się trzęsły, ale miała nadzieję, że zaraz się uspokoją. - Chyba muszę iść się zrelaksować. Nie wiem, nażrę się albo po prostu pójdę spać, za dużo wrażeń, jak na jeden dzień - zaśmiała się i ruszyła w stronę wyjścia. - Cześć! - pożegnała się z Emily i wyszła ze stadionu. Zaraz stadion opuściła także Ślizgonka.
Cóż, Lope może i miał dość mało czasu ostatnio przez pracę, ale na wyjście, żeby nieco poćwiczyć też umiał znaleźć chwilę. Wszystko w życiu młodego Ślizgona kręciło się wokół tego jednego sportu. Nawet rodzice Mondragóna zaakceptowali to, jaką karierą chce podążać ich dziedzic. Mógł niemalże w pełni poświęcić się treningom i pracy w sklepie, ale pozostawała jeszcze nauka. Zapuścił się, powinien już dawno skończyć szkołę... Spieszyło mu się do końca roku jak nigdy. Kuł najważniejsze przedmioty, co nie było aż tak trudne, ale dość nudne. Po paru godzinach nad eliksirami, poczuł ogromną ochotę, żeby wskoczyć na miotłę. Pobiegł do szatni, żeby przebrać się w swój strój kapitana Slytherinu. Zapiął na piersi zieloną pelerynę, poprawił długie buty i sprawdził czy zapiął ochraniacze. Niegdyś nie zwracał na nie zbyt wielkiej uwagi - teraz pilnował, żeby jakąś kontuzja nie zrujnowała mu wizji przyszłości. Miejsce w drużynie narodowej było tak blisko... Zgarnął swojego Nimbusa 2015, na którego zaraz wskoczył. W pojedynkę nie miał zbyt wielu rozrywek do wyboru. Drużyną jednak planował zająć się nieco później. Cudownie było poczuć wiatr igrający z ciemnymi włosami Ślizgona i szczypiący zimnem jego policzki. Cholera, tęsknił za latem tak bardzo. Dość miał przymarzania do miotły i wiecznego kataru. Tęsknił też za Hiszpanią. Myślał głównie o tym, gdy łagodnie wzbił się w górę i przyspieszył, żeby wielkimi kołami szybować przy wieżyczkach boiska. W czasie meczu zupełnie inaczej się na to wszystko patrzyło. Było przede wszystkim bardzo głośno - teraz panowała cisza, ale ona równie mocno dudniła w uszach chłopaka. Brakowało tłumów, brakowało zawodników... Wszystko zamarło, a Lope zastanawiał się nad tym, czy okrążenie boiska zawsze zajmowało tak długo. Zazwyczaj rzucał się po kafla w kilku sekundach i strzelał do pętli. Teraz miał wrażenie, że mocno zwolnił. Leniwie zrobił beczkę, wyprostował lot. Mimo, że znajdował się wiele metrów nad ziemią, powoli wdrapał się na miotłę, żeby stanąć na niej jak na desce surfingowej. Krzyknął coś, pracując nad utrzymaniem równowagi. Kochał to i nie sądził, że kiedykolwiek przestanie. Skierował miotłę nieco w dół i wyskoczył do przodu, co musiało wyglądać jak kompletne szaleństwo. Ostatecznie złapał się dłońmi o trzonek miotły i rozjubał na tyle, żeby wskoczył na Nimbusa z drugiej strony. To było tyle co do zabawy - powrócił do szatni, żeby zabrać jeden tłuczek. Całkiem lubił się z nim ganiać i odbijać raz po raz. W jednej chwili prawie trafił go prosto w głowę, ale Lope zdołał odbić piłkę. Tym razem musiał być szybki i polegać na swoim refleksie. Wyginał się przy unikach, wkładał siłę w uderzenia i nim zauważył, minęła tak kolejna godzina. Palce zdążyły mu nieco zdrętwieć, ale jeszcze nie kończył. Uciekał przed tłuczkiem przez całe boisko, zniknął za wieżyczką, a piłka postanowiła wbić się prosto w drewnianą podporę byleby tylko dopaść Ślizgona. Zielona peleryna załopotała ponownie i Mondragón niebawem pikował bardzo blisko ziemi. Wyrzucił pałkę i złapał obiema rękami za trzonek miotły. W jednej chwili zakręcił ostro i złapał rozpędzonego tłuczka z trudem. Przez chwilę ciężko mu było oddychać, ale uśmiechnął się i przycisnął do siebie wierzgającą piłkę. Mógł w końcu wracać, dlatego zabrał pałkę, zamknął tłuczek i przebrał się w szatni. Gorący prysznic był wyjątkowo przyjemny po takich ćwiczeniach.
Niespodziewanie zapowiedziany mecz Quidditcha wprawił mnie w niewątpliwe osłupienie - miał to być bez wątpienia jeden z ostatnich moich meczy w szkolnej karierze, więc wiedziałem, że zwyczajnie nie mogę tego zjebać. Poprzedni mecz z Hufflepuffem, w którym po raz pierwszy prowadziłem Gryfonów udało nam się wygrać niemal bez problemu, wciąż jednak ze względu na niechlubną przegraną ze Slytherinem staliśmy dość nisko w tabeli (za co rzecz jasna obwiniałem dawnego kapitana), więc mimo iż nie mieliśmy szansy na wygraną tak jak w zeszłym roku, chciałem przynajmniej zakończyć ten sezon na dobrym miejscu. Krótko przed meczem zdecydowałem się na organizację krótkiego, dodatkowego treningu, żeby wypróbować gotowość naszej drużyny. Wiedziałem, że mamy możliwości, chociaż ostatnio nie widziałem starań grupy. Gdy w końcu wszyscy się zebrali zacząłem: - Niestety nie mam czasu na motywacyjne gadki. Mamy mało czasu, więc bierzemy się od razu do roboty - powiedziałem od razu przenosząc spojrzenie na Biancę i rezerwowych obrońców - Obrońcy na pętle, będziecie ćwiczyć z Ramsayem (npc). Ette, dla Ciebie mam Blythe'a (npc). Trixie i reszta na potrójny tor przeszkód. Gdy wszyscy stanęli na swoich miejscach wytłumaczyłem każdej kolejnej grupie zadanie, po czym wzięliśmy się do roboty. Z racji tego, że nie mamy więcej czasu to trening jest jednoetapówką - macie czas na posta do czwartku (19 marca), do godziny 16. To szansa, żeby zarobić punkty jeszcze przed meczem!
ZADANIA (jeśli nie masz miejsca w drużynie możesz wybrać pozycję)
1. Osoby pełniące funkcję obrońcy - standardowo bronicie pętli. Nie dajcie się jednak zwieść - rzeczony Gregory Ramsay jest doskonałym ścigającym, który jest biegły w większości zwodów. Ćwiczycie po kolei, każdy z Was rzuca kostką. 6 oznacza 5 udanych obron, 1 - 0 obron. Za każde 7 punktów w kuferku wynik można przerzucić.
2. Ette i osoby pełniące funkcje pałkarza - każde z Was musi pięć razy trafić tłuczkiem niejakiego Adama Blythe'a. Podobnie jak w powyższym przypadku: Ćwiczycie po kolei, każdy z Was rzuca kostką. 6 oznacza 5 udanych obron, 1 - 0 obron. Za każde 7 punktów w kuferku wynik można przerzucić.
3. Trixie i osoby pełniące funkcje szukającego - każde z Was musi przelecieć tor przeszkód ustawiony przez Lysandra i złapać znicz. Rzucacie jedną kostką, a za każde 7 punktów w kuferku wynik można przerzucić.
Kostki:
1- Już na pierwszym zakręcie spadasz z miotły! Jak zamierzasz złapać znicza, skoro przerasta Cię tak prosta czynność jak latanie? Lysander jest na Ciebie wściekły. 2- Kończysz trasę cały poobijany, po bliskim kontakcie z przeszkodami, na dodatek bez znicza. W gruncie rzeczy od przeciętnego mugola odróżnia Cię jedynie fakt, że utrzymałeś się na miotle dłużej niż trzy sekundy. Lys patrzy na Ciebie z dezaprobatą, ale powstrzymuje się od komentarza. 3- Pokonujesz trasę bez problemu, jednakże nawet nie dostrzegłeś znicza. Co z tego, ze wyjdziesz z gry cało skoro piłeczka zostanie zdobyta przez przeciwników? 4- Przeszkody sprawiają Ci sporo problemu i chociaż finalnie docierasz do mety ze zniczem w ręce to pamiętaj by na przyszłość bardziej się skupić - chwila nieuwagi i możesz nie zdążyć złapać znicza przed swoim przeciwnikiem! 5- Naprawdę sobie radzisz! Udaje Ci się pokonać większość przeszkód (z mniejszym lub większym powodzeniem), a w połowie trasy łapiesz znicz. Utrzymaj tę formę do meczu! Możesz liczyć na pochwałę ze strony kapitana! 6- Jesteś w perfekcyjnej formie! Bardzo szybko łapiesz znicz i bez żadnego problemu pokonujesz wszystkie przeszkody. Lysander jest z Ciebie bardzo dumny!
4. Ścigający - każde z Was musi przelecieć tor przeszkód ustawiony przez Lysandra bez utraty kafla. Rzucacie jedną kostką, a za każde 7 punktów w kuferku wynik można przerzucić.
Kostki:
1- Już na pierwszym zakręcie spadasz z miotły! Jak zamierzasz trafić do pętli, skoro przerasta Cię tak prosta czynność jak latanie? Lysander jest na Ciebie wściekły. 2- Kończysz trasę cały poobijany, po bliskim kontakcie z przeszkodami, na dodatek gubiąc kafel już gdzieś na początku trasy. W gruncie rzeczy od przeciętnego mugola odróżnia Cię jedynie fakt, że utrzymałeś się na miotle dłużej niż trzy sekundy. Lys patrzy na Ciebie z dezaprobatą, ale powstrzymuje się od komentarza. 3- Pokonujesz trasę bez problemu, jednakże na ostatniej prostej gubisz kafel. Musisz być bardziej uważny - jeden taki błąd może przeważyć na wyniku meczu. 4- Przeszkody sprawiają Ci sporo problemu i chociaż finalnie docierasz do mety z kaflem w ręce to w połowie drogi prawie go straciłeś. Musisz być zdecydowanie ostrożniejszy! 5- Naprawdę sobie radzisz! Udaje Ci się pokonać większość przeszkód (z mniejszym lub większym powodzeniem) bez utraty kafla. Utrzymaj tę formę do meczu! Możesz liczyć na pochwałę ze strony kapitana! 6- Żadna przeszkoda nie jest Ci straszna. Bez problemu dolatujesz do końca trasy, nawet na moment nie tracąc kontroli nad kaflem. Kapitan wylewnie Cię chwali
Mecz wakacyjny był ostatnim w którym Edek brał udział. Pierwszy trening wykazał, że stracił formę i został zastąpiony. Stracił jakoś chęć do gry i latania, zadowolił się kibicowaniem z trybun i było to fajne...do czasu. Mniej więcej w styczniu zaczął ponownie ćwiczyć, najczęściej sam żeby nikt nie widział jak fatalnie lata. Przez parę miesięcy budował formę aż wreszcie odważył się pokazać na otwartym treningu. Przyszedł jako jeden z pierwszych nie mogąc się już doczekać. Miał cichą nadzieję, że jeśli pokaże się z dobrej strony to Lysander go weźmie na następny mecz. Ostatecznie nie był on o wielką stawkę to dlaczego nie zrobić jakiejś zmiany? Otrzymawszy instrukcje co ma robić ruszył z kaflem na tor przeszkód. Gołym okiem widać było, że gryfon ma problemy a w połowie drogi zderzył się z przeszkodą i koniuszkami palców utrzymał kafla. Popis zdolności to nie był, ale zadanie zostało spełnione: przeleciał nie utraciwszy kafla. Biorąc pod uwagę jego formę był z siebie zadowolony, chociaż czuł niesmak że nie wyszło mu lepiej.
W ostatnim meczu nie wziąłem udziału, grzejąc miejsce na ławce rezerwowych, tym razem liczyłem, że będzie zgoła inaczej. Podszedłem nawet całkiem poważnie do kwestii treningu, na które to zwykle nie chciało mi się chodzić (to też nie powinienem się dziwić, że mi kazali najwyżej na ławce dopingować resztę drużyny). Stawiłem się trochę po wyznaczonym czasie, sugerując się minutami w moim zegarku z podobizną kapitana Srok z Montrose, który otrzymałem na dwunaste urodziny, a który oczywiście miałem do dziś. Bo przecież u nas się nie wyrzucało zegarków, nawet tych nieodmiennie, źle chodzących o dziesięć minut, jak ten. Ubrałem go na rękę, zakładając do tego ten nieciekawy strój zawodnika Quidditcha. By urozmaicić swój wygląd, na głowę włożyłem czapkę z daszkiem, na której widniało latające dookoła mojej głowy, logo Srok. Stojąc na boisku, w całkiem niezłym słońcu, liczyłem na jakąś niewiarygodnie dumną przemowę, które wydaje mi się, że są zawsze, a której nie usłyszałem, więc jedynie wgramoliłem się na miotłę i odbiłem od ziemi. Było trochę chwiejnie na początku, ale spróbowałem nie dać tego po sobie poznać. Później trochę bardziej było widać moje nieobecności na treningach. Wszystkie przeszkody, które były w powietrzu na mojej drodze, omijałem średnio sprawnie. Przy jednym gwałtownym zakręcie poczułem, że moja świetna czapka (która miała naprawdę sporo lat), powoli zsuwa się z mojej głowy. Oczywiście automatycznie chcąc uratować wiekową garderobę, już chciałem ją łapać, zapominając przy tym, że cały czas mam w ręku cholerny kafel, który mam dostarczyć do mety. Przez chwilę żonglowałem jedną ręką, już chcąc puszczać się miotły, kiedy ostatecznie heroicznie poświęciłem moją czapkę. Patrzyłem tylko jak spadała dalekodaleko na boisko, ja zaś nie mając większego wyboru, doleciałem do wyznaczonego punktu. Co najważniejsze, wciąż mając piłkę. Skłoniłem się nawet na tej miotle, by podkreślić, perfekcyjne wykonanie zadania. Jednak nie bez powodu byłem w drużynie!
Zbliżający się mecz Quidditcha wyjątkowo zmotywował Trixie do przybycia na trening. Wraz z nadejściem wiosny, ładna pogoda zupełnie wywiała ją z Hogwartu… a przynajmniej można było odnieść takie wrażenie. Na korytarzach nagle było bardzo spokojnie, gdy pod nogami wciąż nie plątała Ci się rozentuzjazmowana Gryfonka. Wiadomość od Lysandra odciągnęła ją od zażartej dyskusji z pewnym trytonem, z którym widywała się ostatnio niemalże każdego dnia. Pochylając się nad wodą, starała się z nim dogadać. Pot powodowany skupieniem niemalże już perlił się na jej czole, więc przerwę od rozmowy, dotyczącej nowoczesnych środków transportu wodnego, przyjęła niemalże z ulgą. Żartowałam. Trixie mogła z nim pogawędzić co najwyżej o hodowaniu skrzeloziela - na tym akurat się znała. Tak czy inaczej, zgarnęła (prawie) po drodze szkolną miotłę i narzuciła na siebie szatę treningową. Zdążywszy na czas, ucałowała jeszcze bliskiego sobie @Terrey Thìdley prosto w usta, stając obok niego i oczekując nie tylko na komendy Zakrzewskiego, ale także na Demi. Po kilku minutach, gdy wzbili się w powietrze, Trix z radością stwierdziła, że nie wypadła z formy. Dość szybko złapała znicz i mknęła już po boisku kilka minut, zgrabnie unikając przeszkód, kiedy na oczy opadło jej coś dziwnego. Czapka Terreya. Spróbowała ściągnąć ją wolną dłonią, ale było już za późno. Travers wyrżnęła wprost w obracający się, zaczarowany drewniany słupek, który wręcz wyrósł jej przed miotłą. Zapiekło ją ramię, ale nawet nie zwróciła na to uwagi. Adrenalina buzowała w jej żyłach tak silnie, że złamanie miała odkryć dopiero w skrzydle szpitalnym… chyba, że ktoś da jej znać, iż jej ręka sterczy pod naprawdę dziwnym kątem! Westchnęła z zaskoczenia, wpadając nagle w obezwładniające oszołomienie. Wiatr wył jej w uszach, gdy zsuwała się z miotły. Zamrugała, jakby to wszystko było jedynie snem. Wypuściła spomiędzy palców znicza, który natychmiast gdzieś się ukrył i pokoziołkowała ku ziemi, gubiąc po drodze także felerną czapkę ze Srokami. Kilka sekund później wyrżnęła w ziemię z przerażającym łupnięciem, które najpewniej porządnie roztrzaskało jej żebra.
5
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Mecz z Ravenclawem miał być ostatnim, który grała w parze z Lysem, co oczywiście okropnie ją dołowało. Minusy posiadania starszych przyjaciół. Na razie jednak starała się o tym nie myśleć i cieszyć się z tego co jeszcze trwało. Zresztą były też dobre strony tej sytuacji. Nawet gdyby miała wylecieć z drużyny za "zbyt ostrą grę", to prawie wcale się już tym nie przejmowała. Na razie jednak to był tyko trening. Na boisku pojawiła się punktualnie z całym swoim miotlarskim sprzętem. Osobiście brak motywujących gadek zupełnie jej nie przeszkadzał, a fakt, że mogła od razu zabrać się za naparzanie w tłuczki niewątpliwie cieszył. - Siemasz Adam! - kiwnęła głową wskazanemu jej przez Lysa partnerowi, z szerokim, łobuzerskim uśmiechem na ustach i wywinęła młynka pałką. Tak go tylko straszyła, nie zamierzała mu robić większej krzywdy - w końcu był swój. Poszybowali w górę i Ettie bez problemu odbiła wszystkie tłuczki, posyłając je w stronę Blythe'a. Pamiętała jednak, żeby nie tłuc zbyt mocno, bo w końcu nie miałaby z kim ćwiczyć.
Może i Bianci nie było prawie miesiąc, ale to wcale nie znaczyło, że nie zamierzała wziąć udziału w najbliższym meczu. Albo ujmę to inaczej, poszła na trening żeby się przekonać, czy na pewno da radę. Jej organizm nosił jeszcze ślady zmęczenia i wyczerpania, ale w porównaniu do tego co było ona sama czuła się fantastycznie. Nie sądziła, że Glacialicistus mógł stać się aż takim cholerstwem, ale prawda była taka, że zamiast od razu udać się do magomedyka, Bianca wmawiała sobie, że przecież nic jej nie jest. I nie było, do czasu aż prawie dostała skrajnej hipotermii. Mimo osłabienia, pobiegła na trening w podskokach. Weszła na boisko ze swoja miotłą i ochraniaczami w rękach i posłała wszystkim szeroki uśmiech. Cóż, frekwencja nie była najlepsza, ale na ostatnim treningu chyba było ich jeszcze mniej, więc nie było najgorzej. Kiedy Lys skończył mówić od razu wskoczyła na miotłę i podleciała do pętli. - Możesz dać mi trochę forów, byłam chora trzy tygodnie! – zawołała do Gregory’ego, ale szczerze wątpiła, że chłopak weźmie sobie jej słowa do serca. Skoro miała grać mecz nie było mowy o żadnych forach. Bianca skupiła się maksymalnie jak tylko mogła. W końcu pogoda się poprawiła i nie było żadnych przeciwskazań żeby poszło jej źle. No może poza faktem, że ostatnie tygodnie spędziła w łóżku, ale tak wszystko było cacy. W efekcie przepuściła tylko dwa kafle, co na pięć rzucanych nie było wcale takim złym wynikiem. Jasne mogło być lepiej, ale mogło też być gorzej, więc była całkiem zadowolona z tych trzech obronionych. Zleciała na dół, dając innym pole do popisu. Obserwowała znajomych z drużyny kiedy zobaczyła wypadek @Trixie N. Travers. Zostawiła swoją miotłę tam gdzie stała i pobiegła ile sił w nogach w stronę młodszej koleżanki. - Merlinie... – mruknęła i ukucnęła przy gryfonce – Trixie, słyszysz mnie? – zapytała, kładąc lekki nacisk na ramiona dziewczyny. Nie czekając na odpowiedź odnalazła wzrokiem @Lysander S. Zakrzewski. - Musimy ją przenieść do skrzydła szpitalnego! – zawołała do niego.
Gdy tylko usłyszała o treningu jej humor od razu się poprawił. Potrzebowała go, zwłaszcza jeśli zbliżał się kolejny mecz, na dodatek latanie na miotle ją uspokajało, a po ostatniej lekcji w gabinecie... Było ciężko. Nie mówiła o tym nikomu, no może tylko Riley wiedział wszystko, siłą rzeczy, ponieważ również tam był. W sumie to nawet cieszyła się, że Trixie nie chodzi na wszystkie zajęcia, omijała te z niezrównoważonymi psychicznie nauczycielami. Ubrała się i już teraz była jak w transie, nie zwracała na nic uwagi, miała jeden cel - dotrzeć na boisko. Po drodze zgarnęła też szkolną miotłę, bo niestety nie udało jej się kupić jakiejś porządniejszej. Machnęła na to ręką w myślach, wiedząc, że akurat przedmiot w najmniejszym stopniu wpłynie na jej umiejętności, liczyło się to co potrafiła zrobić ona sama. Nie było tego jeszcze zbyt wiele, ale chciała się uczyć, a to chyba najważniejsze. Wparowąła na murawę, witając się ze wszystkimi skinieniem głowy, do Trixie dodatkowo się uśmiechnęła. Kapitan od razu przeszedł do rzeczy, więc zabrakło czasu na pogaduszki, wzniosła się i skierowała na swój tor. Złapała kafla i nie patrząc na nic pomknęła do przodu, aby bez większych problemów wykonać zadanie, co jak co, ale skupienie bardzo pomagało. Nie wiedziała co się dzieje na innych torach, jednak gdy spojrzała w dół zauważyła, że coś się stało. Szybko wróciła na ziemie, co pozwoliło jej na bliższe oględziny wydarzenia, dopiero w tym momencie wyrwała się z treningowego transu. Czyżby Trixie spadła z miotły? Na to wyglądało, ogólnie to chyba nieźle się połamała. Podbiegła do niej nie tyle co zszokowana, a bardziej zdenerwowana tym faktem, kucnęła obok koleżanki z drużyny i tak obie czekały na kapitana, który miał zarządzić przeniesienie kuzynki do skrzydła. Pewne było to, że także tam pójdzie, nie mogła zostawić jej samej. Dziwiło ją jej własne nastawienie do tej sytuacji, sama nie wiedziała jakim cudem mogła nie pokazywać zmartwienia, ani nawet nic nie powiedzieć, chyba po prostu ją zamurowało.
Wszystko szło całkiem w porządku - tym razem pojawiło się znacznie więcej osób i każdy bardzo zaangażował się w trening. Byłem bardzo zadowolony, aż do momentu feralnego wypadku z udziałem @Trixie N. Travers. Gdy tylko Bianca mnie zawołała podbiegłem do nieprzytomnej dziewczyny - niestety w kwestii magii leczniczej byłem straszną pizdą. Pozostawało mi jedynie szybko dostarczyć ją do skrzydła szpitalnego. Delikatnie podniosłem drobną istotkę, dopiero teraz uświadamiając sobie jak Travers jest krucha. - Koniec na dzisiaj - rzuciłem do wszystkich stanowczym głosem nie zważając na to, że część jeszcze nie skończyła - Posprzątajcie tu, widzimy się na meczu. Nie oglądając się na ich reakcje popędziłem w stronę szkoły, żeby jak najszybciej przenieść dziewczynę do skrzydła szpitalnego - w tym momencie zdrowie młodszej Gryfonki było ważniejsze niż trening, a nawet mecz.
Pogoda była wprost idealna na quidditcha. Leciutki wietrzyk w niczym nie przeszkadzał, słońce nie grzało przesadnie, a niewielkie obłoczki, sunące leniwie po niebie gwarantowały, że nie będzie przez cały czas raziło w oczy. Zapowiadał się doskonały mecz. Dla Gryfonów był to ostatni mecz w sezonie, więc z pewnością będą chcieli wyciągnąć z niego jak najwięcej. Krukoni również mieli o co walczyć - prowadzili w tabeli razem z domem węża i z pewnością chcieli zostawić ich w tyle. Dodatkowo był to pierwszy mecz Caluma Deara w roli kapitana i Limier ybł bardzo ciekaw, co z tego wyjdzie. Stojąc już na płycie boiska, Limier przywitał drużyny Ravenclawu i Gryffindoru, przypomniał im zasady pro forma i całkiem poważnie podkreślił, że liczy na czystą grę. Wyrzucił w powietrze kafel, który natychmiast złapał jeden ze ścigających Ravenclawu i mecz rozpoczął się na dobre.
ZACZYNA RAVENCLAW! Zasady są tu (te z pierwszego posta). Graczy zapraszam na czat, bo tam jest główna baza operacyjna ;) W pierwszym poście każdy musi napisać ile ma punktów z gier miotlarskich + punkty za przedmioty. Pamiętajcie o zapisywaniu swoich kostek.
Nadal nie wiedziałem, co robiłem na pozycji kapitana i pewnie było to pytanie, które zadawali sobie wszyscy zebrani na boisku i trybunach. Calum Dear prowadzący drużynę Ravenclawu do zwycięstwa, chyba nawet on sam w to nie wierzył... nie można było jednak odmówić Krukonom hartu ducha i zapału, to zdecydowanie oni pchali grę do przodu. Piłka w grze! Kilka podań i byliśmy w posiadaniu kafla. Co lepsze - to ja go miałem! We własnych rękach! Walcząc ze strachem na miotle, nie chcąc go upuścić, a jednocześnie starając się lawirować między resztą graczy i śmigającymi obok uszu tłuczkami. Zacisnąłem mocno zęby, wykonując niezgrabny zwrot... I okazało się, że miałem niemal idealną sytuację do strzału! Ruszyłem szybko do przodu, pochylając się nad miotłą, a gdy znalazłem się w bliskiej odległości od pętli, cisnąłem kaflem przed siebie, licząc, że obrońca Gryffindoru nie zdoła go złapać.
Graham Myers był bardzo podniecony swoim pierwszym meczem quidditcha. Przynajmniej do dzisiejszego ranka, bowiem odkąd się obudził był już tylko przerażony. Skąd mu się wziął pomysł, że się do tego nadaje?! Ledwie przeżuł śniadanie, w szatni chciało mu się wymiotować, a kiedy wyszed na boisko i zobaczył tłumy na trybunach, myślał, że zemdleje. Chyba nie tak powinien zachowywać się lew... Świetnie - nie dość, że nie uważał, że jest dość dobry na członka drużyny Gryffindoru, to teraz jeszcze podświadomie podważał swoje jestestwo Gryfonem w ogóle. Najchętniej uciekłby i do końca już życia chował w jakimś lochu. Pokonał jednak lęk i wsiadł na miotłę, i była jedna z lepszych decyzji w jego życiu. Gdy tylko poczuł wiatr we włosach, stres go opuścił - czuł, że jest w najwłaściwszym miejscu, w jakim mógłby się znaleźć i szczęśliwy przeleciał slalomem między poręczami. Nie spodziewał się tylko, że mecz będzie aż tak dynamiczny. Okrążając ostatnią pętlę, zobaczył kafla lecącego w stronę pustej bramki. Pomknął w tatę stronę, ale nie zdążył. Stracili gola... a on godność.
Wreszcie mecz, w którym nie zamierzałem grzać ławki rezerwowych! Najwyższa pora mnie docenić po tym jak poszedłem na ostatni trening (gdzie trochę bardziej niż piłką interesowałem się faktem, że @Trixie N. Travers wymieniała ze mną piękne buziaki na przywitanie, że aż zatęskniłem przez chwilę za nieco krótki, acz złotymi czasami, gdy byliśmy parą). Założyłem na siebie wszystko, co tylko było możliwe z naszego nowego, drużynowego sprzętu, który właśnie zdobiliśmy za sprawą loterii (boże jaki to był mądry pomysł, aż chciałem pogratulować naszemu kapitanowi, ale oczywiście olałem sprawę, gdy przypomniałem sobie, że jest harpią, do której na pewno się nie będę zbliżać). Od razu jakiś frajer z Ravku zabrał piłkę i jak dzikus rzucił się na bramkę wbijając nam gola. Przekląłem siarczyście, już chciałem zdjąć rękawice i cisnąć nimi z furią o krukona, ale przypomniałem sobie, że są nowiutkie i bardzo ładne. Zamiast tego więc złapałem kafel i poleciałem na Krukońską bramkę. Niestety wcale tam nie doleciałem, bo jakiś cholerny niebieski odebrał mi piłkę.
Kuferek: 1 + 9 =10 Sprzęt:1 Błyskawica (+5), 1 kask Quidditchowy (+1), 1 para rękawic z cielęcej skórki (+1), 1 para gogli (+1), 1 koszulka quidditchowa (+1) Kostka: 5
Nie mogłem uwierzyć, ze kafel wyrzucony przeze mnie w kierunku petli faktycznie przez nia przelecial! Obronca gryffindoru nie mial szans i nie zlapal, tym samym ravenclaw zdobyl 10 punktow! Nie posiadalem sie ze szczecia, z triumfalna mina unoszac w gore piesc w gescie zwyciestwa. Bylo jednak zbyt wczesnie, zeby sie cieszyc, wobec tego spróbowałem skupic sie na tym, co dzialo sie dookola. Niezbyt nadazalem za wydarzeniami, choc nie stalo sie zbyt wiele. Tak naprawde nie wiem co tu wiecej napisac ze swoich wrazen. Ponownie dostalem pilke w rece i tym razem niesiony wiatrem skierowalem sie od razu do petli przeciwnej druzyny. Nie musialem dlugo celowac, po prostu rzucilem, liczac na kolejne szczescie i wieksza chwale dla druzyny. Zart, dla mnie.
Grahamowi było niewypowiedzianie głupio, za to, w jak durny sposób puścił pierwszą bramkę. Był pewien, że kapitan go za to zamorduje. Liczył jednak na to, że jakoś mu to zapomni, jeżeli przez resztę meczu da z siebie naprawdę wszystko. Był zdeterminowany, żeby nie stracić już żadnej piłki. Skopił się maksymalnie i przez cały czas podążał za kaflem wzrokiem. Po chwili w jego stronę znów zmierzał Calum Dear. Graham czuł rosnące napięcie, ale uspokajał się powtarzając sobie w myślach, że przecież kapitan Ravu jest jedną z największych ofiar losu w Hogwarcie. Gdy Krukon rzucił, Myers wystrzelił w stronę piłki. Poczuł, że kafel muska jego palce, nie zdążył jednak ani go złapać, ani odbić w innym kierunku. Kolejna porażka... jak on miał teraz patrzeć kolegom i koleżankom w oczy?
Kostka: 1 Gryff 0:20 Rav
Taktyczny kolorek, żeby było wiadomo, która drużyna bez wczytywania się xD
Nadine Preston - szukająca Gryffindoru - była zachwycona tym jaka panowała pogoda. Świecące słońce elegancko odbijało się od złotego znicza, dzięki czemu znalezienie go było dużo prostsze. Oczywiście działo to tak samo na korzyść jej przeciwniczki, ale w końcu mieli ten super sprzęt, kupiony za pieniądze z loterii, więc była pozytywnie nastawiona. Latała spokojnie nad pozostałymi graczami, szukając złotej piłki, ale też obserwując grę. Nie była specjalnie zadowolona. Co tu dużo mówić - ich obrońca dawał ciała. Najpierw odwalił totalną manianę popisując się jakimiś trikasami na miotle, a potem znów puścił gola. Preston była tym bardziej zdeterminowana, żeby znaleźć znicza. Nie mogli przecież przegrać z rozsypaną drużyną Ravu, prowadzoną przez partacza Deara. Znicza jednak nie było nigdzie widać.
Chryste, ścigający z Ravku wystarczyło aby dotknął piłki i od razu strzelał gola. To był jakiś cholerny dramat. Nagle niebiescy mieli niezłą przewagę, a ja znów dostałem w ręce kafel, by po chwili go oddać! Może nie bez walki, jednak próbowałem wykonywać jakieś niewiarygodne zwody za sprawą swojej nowej miotły, na której latałem naprawdę znacznie szybciej, to jednak krukońskie szpony chwyciły kafel, choć przytulałem go do piersi, jakbym latał tu z czymś znacznie cenniejszym, niż śmierdząca rozpadająca się piłka, pamiętająca czasy mojego ojca. I na nic, odebrali jak swoje. Jeszcze by brakowało, żeby ten zrzędliwy krukon walnął kolejnego gola. Bogowie.
To miał być mój ostatni mecz w karierze (nie licząc rzecz jasna towarzyskich). Zadbałem o sprzęt, zadbałem o treningi i dopiąłem wszystko na ostatni guzik. Tymczasem czekało mnie rozczarowanie. Miałem przyjaciela - tak dobrego, że wybaczyłem mu nawet fakt, że przeruchał mi przyjaciółkę w moim własnym domu. Tymczasem on, mimo że w sumie nie był entuzjastą Quidditcha jebnął mojej drużynie dwie okrutne bramki. Tak więc skończyły się sentymenty - chwyciłem moją pałkę (nie mylić z pałą hehe), gotowy do boju. Gdy tylko mój przyjaciel Calum chwycił kafla i pomknął w stronę mojej pętli odbiłem tłuczka w jego stronę. Piłka zahaczyła o jego ramię, a on stracił kafla. Uśmiechnąłem się z satysfakcją - musiałem zrobić wszystko, zeby ten mecz skończył się dobrze dla mojej ukochanej drużyny.
Szczesciu nie bylo konca! Nie dowierzalem, gdy obronca gryfonow nabral sie na dokladnie ta sama sztuczke. Moze podejrzewal, ze wyprobuje cos nowego? Little did he knew, to byla moja jedyna opanowana technika, a jako ze przynosila zacne owoce... Ucieszylem sie, gdy ravenclaw mial juz 20 punktow na koncie dzieki moim strzalom. Oddalilem sie w inna czesc boiska, nabierajac na miotle pewnosci i probujac przejac kafla od Gryfonow. Gdy po raz trzeci juz kafel znalazl sie w moim posiadaniu, od razu zawrocilem do petli druzyny przeciwnej. Szykowalem sie na kolejny strzal, juz nawet wyciagnalem reke, lecz oberwalem w nia tluczkiem. Kafel wystrzelil w zupelnie innym kierunku, a ja zanurkowalem, by nie dostac tym samym tluczkiem w leb. Reka bolala mnie i podejrzewalem siniaka, lecz zacisnalem zeby i rozejrzalem sie, by rozeznac sie w obecnej sytuacji na boisku. Szkoda, ze oberwalem. Czulem szanse na punkty...
Omatko jak ja się cieszyłem, kiedy wreszcie nasz kapitan obtłuczkował tego cholernego Krukona i jego podejrzane szczęście do trafiania nam goli (to na stówę było jakieś dziwne zaklęcie, które rzucił na piłkę, przecież każdy głupi wiedział, że niebiescy nie mogą zdobyć więcej bramek w meczu od Gryfonów). Szybko podleciałem na miotle, aby wyszarpać niebieskiemu piłkę i oto już z nią leciałem prosto w stronę bramki przeciwników. Muszę przyznać, że trochę zdekoncentrowała mnie tam obecność Meluzyny. Tak, pewnie widziałem, że wchodziła na boisko i tak dalej, ale jednak w ferworze meczu zapomniałem, że będę jej strzelać gole. Podleciałem i nawet nie mogłem rzucić do niej żadnego żartu, bo w krzykach kibiców i tak by nic nie usłyszała. Rzuciłem więc po prostu kaflem do bramek, nawet nie wiedząc jakie krukonka ma w ogóle umiejętności Quidditchowe. Może nie tak złe, jak zakładałem.
Z Molly Chapman zawsze się śmiano - że jest za wielka, że wygląda jak facet, że ma za szerokie bary. Teraz to ona mogła się śmiać z innych, pałując ich tłuczkami. Co prawda miał to być jej pierwszy mecz i nie wiedziała tak do końca, czy będzie dobrym pałkarzem. Na pewno miała ku temu fizyczne warunki, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Taki Calum Dear wyglądał jak chuchro i w sumie to Molly zawsze tak o nim myślała, a teraz był kapitanem i zdobył już dwa gole. To bardzo podbudowywało nie tylko jej morale, lecz także ogólną opinię o chłopaku. Nigdy wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale chłopak w sumie był całkiem przystojny... Kapitan ponownie mknął do bramki, kiedy Zakrzewski przeszkodził mu tłuczkiem. O nie! Powinna była tam być i go obronić! Poniewczasie rzuciła się w stronę tłuczka, który poleciał dalej po trafieniu Caluma i zamachnęła się na ścigającego, który przejął podanie. Niestety nie trafiła. Kurza twarz!
Kostka: 3 Gryff 0:20 Rav
Taktyczny kolorek
______________________
Naeris Sourwolf
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 167 cm
C. szczególne : Tatuaż anielskich skrzydeł na plecach
Naeris była nieźle zestresowana drugim meczem w sezonie. Drużynie życzyła jak najlepiej, nawet jeśli jej stanu nie określiłaby jako wybitnie dobry. Dawno nie mieli kogoś, kto by ich poprowadził i zorganizował - ta rola niedawno przypadła Calumowi, ale jak to się miało skończyć? Resztki optymizmu Sourwolf powoli się wyczerpywały... Niemniej jednak starała się dzielić uśmiechem z pozostałymi zawodnikami w szatni, gdy dokończyła sprawdzanie swojego nimbusa i założyła koszulkę, ochraniacze i kompas. Czuła się podbudowana tym, że była całkiem ładna pogoda. Ale słyszała też, że Gryfoni wzięli się ostro do pracy dzięki ich kapitanowi, co ją nieco przerażało. W sumie to mieli wyrównane szanse... Poprawiła niebieski płaszcz i wzbiła się w powietrze. Musiała jak najszybciej złapać piłeczkę. Miała tylko nadzieję, że ścigający niczego nie zepsują... Jednak już po chwili okazało się, że chyba nikt nie doceniał Caluma. Popis Krukona nieźle zszokował Naeris, ale też bardzo ucieszył. Zawołała głośno "brawo", gdy wbił pierwszego gola i aż zrobiła beczkę, widząc drugie błyskawiczne zwycięstwo. To było niesamowite! Ostatni raz widziała kogoś tak dobrze grającego, gdy był z nimi jeszcze Theo... - Gdzie ukrywałeś ten talent, kapitanie? - zaśmiała się lekko, przelatując obok Deara. Była niezwykle pozytywnie zmobilizowana, więc wypatrywała znicza z ochotą. Wydawało jej się, że już jej coś mignęło, ale szybko zgubiła ślad piłeczki. Przyspieszyła, okrążając boisko i wieżyczki domów, nurkując nawet blisko kibiców, którym wesoło pomachała. Miała nadzieję, że tłuczek nie zrobił Calumowi poważnej krzywdy. - Rav-en-claw! - zawołała, mając nadzieję, że jeśli nie kibice, to ona będzie zagrzewać do walki. Skupiła się ponownie na zniczu.
3 przerzuty wykorzystane, nic się nie udało :c Kuferek: 30
Melusine O. Pennifold
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 169
C. szczególne : turban na głowie z magicznymi wzorami, piegi na twarzy, płynne ruchy, zwiewne ubrania;
Jestem bardzo rezerwowa w drużynie i przychodzę rzadko na wszelkie treningi, bo mam być tylko niezwykle marnym zastępcą prawdziwego obrońcy. Jednak jakimś cudem akurat dziś musiałam ja iść na to miejsce, jak instruuje mnie nasz niesamowity kapitan. Przerażona zakładam ten niezbyt atrakcyjny strój, wsiadam na nieszczególnie dobrą miotłę i zestresowana lecę na bramki. Uparcie próbuję robić dobrą minę do złej gry. Teraz żałuję, że zapłaciłam te kilka galeonów, bo w porównaniu do naszych rzepnych ciuszków, Gryfoni prezentują się naprawdę nieźle. Na szczęście prezentują też znacznie gorszy poziom. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu nasz wątły kapitan od razu zdobywa dwa punkty. Nie mogę nie zauważyć, że Terry przy nim wypada niezwykle blado, aż mi trochę szkoda, że taka pierdoła dziś z niego jest. Oczywiście dopóki nie szarżuje na moją bramkę! Pędzę w kierunku obręczy, którą chce zaatakować Gryfon i z impetem wpadam na piłkę, łapiąc ją i przyciskając do piersi. Uśmiecham się uroczo do przyjaciela i podaję kafla do ślicznej Sanne z naszej drużyny.