Sklep różdżkarski od pokoleń należący do rodziny Fairwynów budzi mieszane uczucia. Z jednej strony, produkują oni znacznie silniejsze różdżki, niż popularny w Wielkiej Brytanii Ollivander. Ich rdzenie dają przewagę przede wszystkim w pojedynkach. Szybsze działanie, mocniejsze zaklęcia. Dla wielu te atuty są na tyle kuszące, że postanawiają wydać swe galeony i zaopatrzyć się w ten cenny przedmiot. Dla drugiej części społeczeństwa te różdżki są źródłem licznych sporów. Ich duża moc wynika z rodzaju rdzeni używanych do ich wytwarzania. Są nimi części ciała, których pozyskanie wymaga zabicia zwierzęcia. Fairwynów zwykle interesują nie włosy, ale serca.. Jak się bowiem okazuje, poświęcone życie zwierzęcia daje czarodziejowi znaczącą przewagę. Nie każdy jednak chce z tego korzystać.
W sklepie znajduje się wiele długich pomieszczeń, wypchanych różdżkami. Niektóre mają rdzenie z tropikalnych krajów, inne pochodzą z Wysp Brytyjskich. Ciężko jednak znaleźć powtarzające się rdzenie, a każdy z nich daje podobną, zwiększoną siłę. Sprzedawcy w tym sklepie to najczęściej członkowie rodu Fairywynów lub osoby bezpośrednio z nimi zaprzyjaźnione. Do tego rodzinnego biznesu rzadko kiedy wpuszczany jest ktoś z zewnątrz. Rodzina pieczołowicie dba o zachowanie tajników różdżkarstwa wyłącznie dla siebie.
Każda różdżka w tym sklepie kosztuje 200 galeonów. Kiedy postać zakupi tutaj różdżkę, wpisuje ją w kuferku, w nawiasie obok wpisując (+5) z danej dziedziny. To jaką dziedzinę wspomaga dana różdżka zależy od rodzaju rdzenia.
Członkowie rodu mają możliwość zakupienia różdżki za pół ceny.
(kupujesz tylko określony rdzeń, bo to on jest charakterystyczny i inny w tych różdżkach. Długość oraz drewno możesz klasycznie wylosować w temacie z różdżkami lub skomponować wedle własnego uznania) Tutaj znajdziesz więcej informacji na temat rdzeni, bonusów punktowych, które dają i innych cech wybranej różdżki.
UWAGA! Nie ma możliwości nabywania różdżek drogą listowną, należy dokonać zakupu osobiście!
Nosiła się z tym pomysłem pół wakacji. To nie tak, że był to przypadkowy zamysł, od dawna analizowała możliwości rozwoju technik magicznych wierząc, że uparte trwanie w przestarzałych formach nie przyniesie żadnych perspektyw wzrostu. Skąd ta ambicja? Trudno powiedzieć, choć czuła gdzieś na dnie swoich zepsutych wnętrzności, że to wieczny kompleks wymaga od niej pójścia o krok dalej niż wszyscy, zdobycia więcej niż inni, bycia potężniejszym niż to pozornie możliwe. Dopiero odnalezienie starego tomidła na zapleczu Antykwariatu pozwoliło bliżej nieokreślonej formie zapieczętowanej w sferze marzeń i planów nabrać kształtu i wyrazu, ostrości, jakby w końcu dostrzegła coś przez gęstą mgłę emocji w których nurzały się jej nieprzebrane pragnienia. Miała ich przecież miliony. Z książką zawiniętą skrupulatnie w materiał i umiejscowioną w wewnętrznej kieszeni wszytej w podszewkę torby stała w kolejce do lady pomiędzy jednym, już obsługiwanym klientem, a jakimś jedenastoletnim smarkiem, który z wielką ekscytacją rozglądał się po lokalu mamrocząc pod nosem, że całe życie czekał na ten dzień. No i na chuj, pytam się. Przewróciła oczami widząc, jak sprzedawca zaczyna gmerać na półkach czując wewnętrzne zmęczenie na samą myśl o tym, że pewnie ten frajer z przodu będzie wybierał różdżkę przez ruski rok, wszyscy przecież powinni stąd natychmiast wyjść, a cała uwaga powinna natychmiast zostać poświęcona tylko i wyłącznie jej osobie. Splotła dłonie na drobnym biuście, zadzierając nosa jak to przecież miała w zwyczaju i unosząc sceptycznie brwi z lekko wydętymi ustami obserwowała Krukona, którego przecież kojarzyła ze szkoły. Coś rzeczywiście cuchnęło lekko w okolicy, ale fakt, że marszczyła nos niespecjalnie się z tym wiązał. Ta ładna buzia bowiem większość czasu była zmarszczona w jakimś okropnym grymasie niezadowolenia.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Mimo wszystko nie spodziewałem się tego. Przychodząc do pracy dzisiaj rano wcale nie oczekiwałem przedłużonej wakacyjnej laby. Wręcz przeciwnie. Wzmożony ruch w sklepie w żadnym razie mnie nie dziwił - wszak sam chodziłem jeszcze do szkoły i zdawałem sobie sprawę z faktu, że różdżka to ważny, jeżeli nie najważniejszy element wyposażenia ucznia nowego roku - i wraz z pracownikami byłem przygotowany na fale napływających klientów. Nie przewidziałem jednego - choroby mojego towarzysza niedoli. Sprytnie rozdzieliłem sobie pracę na kilka tygodni, aby nie musieć wyrabiać chorych liczb nadgodzin i moja zapobiegawczość przysporzyła mi jedynie kłopotu. Okazało się, że teraz nie tylko tworzyłem różdżki, ale również obsługiwałem klientów. Nie tęskniłem za tym, co uświadomiłem sobie już po pierwszych kilku minutach stania za ladą. Tak bardzo przyzwyczaiłem się do swobody, jaką dawała mi praca za pomocą wyłącznie własnych rąk, że obsługa klienta wydała mi się wręcz nienaturalna i dziwna w obliczu samotni, jaką zbudowałem sobie na zapleczu. I w ten sposób mierzyłem się właśnie z niezwykle wymagającym jegomościem, który ewidentnie wiedział czego chce, a co nie oznaczało jeszcze, że zamierzał to kupić, a także z dzieciakiem, który ewidentnie zgubił gdzieś rodziców oraz nabzdyczoną, chociaż piękną dziewczyną snującą się gdzieś pomiędzy nimi ze znudzonym wyrazem twarzy. To będzie ciężkie popołudnie. Zaczęło się dość niewinnie. Mgła podejrzenia zasnuła prostotę wykonywanego przeze mnie działania, kiedy dostrzegłem lekkie drżenie pudełek. Zbyt wiele razy zakłócenia magiczne dały mi w kość, abym potrafił to zlekceważyć. Znajomość rozkładu różdżek również była pomocna, co wcale nie sprawiało, że wszystko miało być prostsze. - Przepraszam, ale muszą państwo natychmiast opuścić sklep. - Zwróciłem się do klientów, chociaż nawet na nich nie spojrzałem. W tej chwili liczyło się dla mnie tylko powstrzymanie potencjalnej katastrofy. Nie miałem czasu na oglądanie zawiedzionych twarzy. Złapałem za własną różdżkę i uznałem, że delikatne zaklęcie zamrażające pozwoli kupić mi kilka minut. Jednakże nie zrobiłem z naszych różdżek dwóch kawałków lodu, a jedynie obniżyłem temperaturę powietrza wokół nich. Nie ryzykowałbym ich uszkodzenia, nie w takim momencie… w innym pewnie także nie. Drugie machnięcie różdżką sprawiło, że przede mną pojawił się początkowo miękki, lepki bąbel, który odseparował od siebie zimne teraz różdżki. Kolejny czar - bąbel pokrył się szronem i znacząco stwardniał. Zmienił się w barierę, podrasowaną zaklęciem ochronnym. Zaaferowany ratowaniem świata autentycznie zdziwiłem się, gdy dostrzegłem wreszcie, że nie wszyscy opuścili sklep. - Nie żartowałem, to w każdej chwili może eksplodować. Przepraszam, to sytuacja wyjątkowa. - Dodałem, aby jakoś zmobilizować klientów do wyjścia, ale nie miałem czasu na więcej dyskusji. W żadnym razie nie zamierzałem tego dotykać dłońmi. Wizja poparzenia była dla mnie po prostu niemożliwą do zaakceptowania, wobec czego użyłem zwykłego zaklęcia lewitującego. Chciałem delikatnie unieść jedne z różdżek i w ten sposób przetransportować je na zaplecze.
Zachowanie zimnej krwi w sytuacjach mogących stanowić zagrożenie ceni się bardzo wysoko. Obsługa klientów rzadko bywa aż tak... pochłaniająca, zwłaszcza, jeśli niebezpieczeństwo czai się za plecami. Szybka reakcja Rileya pozwoliła mu faktycznie wykupić kilka cennych minut, podczas których klientela opuściła pospiesznie sklep, mamrocząc coś pod nosem. Tylko jedna osoba została, jakby nie dawała wiary w słowa Riley'a. Seria nałożonych zaklęć zmniejszyła temperaturę powietrza tuż wokół i spowolniła proces potencjalnych małych eksplozji. Gdy próbowałeś potraktować różdżki zaklęciem lewitującym, zauważyłeś, że na pierwszym bąblu pojawiły się niteczki pęknięć. Nie zwlekając nakierowałeś je na zaplecze, jednak gdy tylko dotarłeś do drzwi, bąbel pękł, a jego małe odłamki spadły na Twoją twarz. Poza jednym skaleczeniem policzka nic Ci się nie stało, jednak wibracje przybrały na sile.
Rzuć kostką:
Parzysta: - magia Ci sprzyja. Zdążyłeś dobiec z lewitującymi różdżkami na zaplecze i znów potraktować je zaklęciem osłaniającym, dzięki czemu wybuch nastąpił, jednak w naprawdę minimalnej wielkości - poza lekko przypalonym biurku nie było żadnych efektów ubocznych. Wszystkie lewitujące różdżki rozsypały się po całym pomieszczeniu, jednak gdy się nad nimi nachylasz wiesz, że jeśli poświęcisz im godzinę pracy, to będą mogły wrócić do sprzedaży.
Nieparzysta: - to był tylko moment, kiedy wieczka opakowań wystrzeliły jak z procy, a z ich środka wydobyły się iskry. Między rdzeniami doszło do interakcji i wiedziałeś, że masz kilka sekund na reakcję. Jednak tym razem nie zdążyłeś - powietrze skumulowało się i "pękło" wywołując w powietrzu małą eksplozję. Sadza pokryła Twoją twarz, iskry ognia tu i ówdzie podpaliły Twoje ubranie delikatnie Cię parząc i wypaliły kilka małych dziur w podłodze. Do końca wątku będą Cię szczypać oczy od dymu. Gdy ten się rozrzedził widzisz, że różdżka z rdzeniem z krwi syreny ma na środku małe pęknięcie, któremu należy poświęcić sporo czasu na naprawę. Druga zaś wyszła bez szwanku, jakby "wygrała" starcie.
Uwaga. Jeśli Riley wylosuje kostkę nieparzystą, @Dina Harlowmoże (nie musi) rzucić kostką na efekt uboczny z racji, że została w strefie zagrożenia.
Parzysta - widziałaś, że coś jest nie tak i w chwili małego wybuchu zdołałaś się wystarczająco cofnąć, by nie oberwać rykoszetem od iskier, które w pewnym momencie wystrzeliły do góry.
Nieparzysta - w chwili, kiedy i Ty mogłaś wyczuć dziwne napięcie w powietrzu, zrozumiałaś, że powinnaś się stąd ewakuować przy pierwszej sposobności. Cofając się, wpadłaś na sąsiedni regał zrzucając niechcący na siebie kilka pudełek z różdżkami. Dym eksplozji poleciał w Twoją stronę, przez co do końca tego wątku łzawią Ci oczy, drapie w gardle i męczy kaszel.
______________________
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Większość klientów posłuchała się mojej prośby o opuszczenie sklepu, co niejako nieco dodało mi otuchy. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś stało się temu dzieciakowi, jakkolwiek nieposłuszny by nie był. Reszta klientów… no cóż, oni byli dorośli i umieli realnie ocenić zagrożenie. Nie mogłem nikogo zmusić do wyjścia. Jednak tym razem naprawdę nie miałem wpływu na to co się działo z tymi różdżkami i to chyba ten fakt tak silnie działał mi na nerwy. Brak kontroli nie był mi przyjacielem. Byłem jednym z tych ludzi, którzy swojej poczynania zwykli starannie planować, dlatego też konieczność awaryjnego zabezpieczania sytuacji sprawiała, że zdarzało mi się popełniać błędy. Tak jak teraz, wręcz jeden za drugim. Na pierwszy rzut poszły odłamki lodu, które zraniły mnie w twarz. Poczułem piekący ból i odruchowo szarpnąłem głową w bok, aby uchronić oczy. Zupełnie tak samo jak tego dnia, w którym smok zionął mi ogniem prosto w twarz. Nawet policzek nastawiłem ten sam. Niepotrzebnie. Nie było to aż tak poważne zagrożenie jak to, z którym miałem zmierzyć się za kilkanaście sekund. Jedynie odrobina krwi pociekła mi po brodzie. Czyżby kolejna blizna do kolekcji? Nie miałem czasu na nowe próby pozbycia się Diny ze sklepu zanim byłoby zbyt późno, więc po prostu skoncentrowałem się na działaniu. Niestety, ledwie dostrzegłem iskry, a już serce podeszło mi do gardła. Ich widok, jak zwykle, natychmiast zniechęcił mnie do dalszych prób i już miałem się wycofać, gdy wszystko diabli wzięli. Drobna eksplozja wstrząsnęła sklepem, owiewając moją twarz gryzącym dymem. Zakrztusiłem się nim i kaszląc wściekle nie zwróciłem początkowo uwagi na podejrzane gorąco jakie mi teraz towarzyszyło. Sekundę później nieomal nie straciłem kontroli nad sobą, kiedy zorientowałem się, że moja szata płonie. Dosłownie spanikowałem. Zacząłem ściągać z siebie wierzchnią warstwę ubrań z takim zapamiętaniem, że prawie odprułem jeden z rękawów. Szew zajęczał żałośnie, kiedy pociągnąłem go ponad jego siły i cisnąłem płaszcz na ziemię. Tylko prawdziwym uśmiechem losu było to, że gdy straciłem na moment kontrolę nad metamorfomagią byłem umazany sadzą i odwrócony tyłem do Ślizgonki. W innym wypadku mogłaby dostrzec, że z moją twarzą jest coś zdecydowanie nie w porządku. Niemniej, w tym momencie bardziej byłem zajęty tym okropnym ogniem. Za pomocą zaklęcia oblałem szatę wodą, aby zgasić ten mały pożar i starałem się zapanować nad sercem, które szaleńczo galopując prawie wyskoczyło mi z piersi. Dlaczego to zawsze musiał być ogień? Na różdżki, póki co, nawet nie spojrzałem. Otarłem twarz dłonią, rozmazując sadzę jeszcze bardziej na twarzy i odwróciłem się w końcu przez ramię, aby sprawdzić stan dziewczyny. - Nic ci nie jest? - Zapytałem, niejako czując się odpowiedzialny za jej stan. Jakby nie patrzeć, to w sklepie mojej rodziny właśnie coś eksplodowało.
To nie tak, że zawsze była nadętą krową. W zasadzie to bardzo często zdarzało się, że wychodziła na nadętą krowę zupełnie nieświadomie, na przykład teraz rozglądając się z zadartym nosem po sklepie - kompletnie nie usłyszała poleceń Krukona, choć nie celowo je ignorując, to jednak ignorując. Fakt faktem, prawdopodobnie gdyby go słuchała również by nie wyszła, ale teraz była niezmiernie zafrasowana własnymi myślami, rozważaniem, czy warto czy nie warto jednak tu być o ironio. Wiedziała, że prawdopodobnie jej pomysł nie spotka się z entuzjazmem - gdyby tak było przecież ktoś już by do tej pory zajął się tematem, a tak był to jedynie ubogi w informacje artykuł w jednej, niewielkiej książce zapomnianej gdzieś na dnie kufra ukrytego pod stertą starych gazet. Zagryzła wargi patrząc na piętrzące się stosy wąskich pudełek, pamiętała kiedy przyszła tu właśnie po swoją pierwszą różdżkę. Niewdzięczny badyl, z którego podłym charakterem musiała się użerać przez całą pierwszą klasę, ale na płacz córki, że przedmiot jest obłożony klątwą jej matka, doświadczona klątwołamaczka, zbywała jej zmartwienia zapewniając, że muszą - Dina i jej różdżka - się dotrzeć. Nigdy nie przyznałaby się, nawet sama przed sobą, że to nienawiść do siebie i swojej odmiennej magiczności jaka była krew wili płynąca w jej żyłach tak silnie wpływała na jej zdolności magiczne. Pogrążona w takich i innych rozmyślaniach nie usłyszała ani nawoływań sprzedawcy, ani wyjścia pozostałych klientów, ani - co było do przewidzenia - pęknięcia bąbla. Odwróciła się bezmyślnie płynąc wzrokiem po postawie Krukona i chyba jedynie jakimś chorym cudem złącza neuronów w mózgu skleiły fakty iskierek na tyle szybko, by odskoczyła zasłaniając twarz torbą i wskakując na szczupaka za regał z różdżkami. Od wybuchu zadzwoniły jej zęby w gębie i to wcale nie dlatego, że fala uderzeniowa była tak potężna - Dina była strasznym tchórzem. Poderwała się jednak zaraz na równe nogi i wpierw wychylając się niepewnie zza regału dostrzegła, że ten młodzian jednak jest w jednym kawałku (trudno powiedzieć skąd w niej oczekiwania, że ręka, noga, mózg na ścianie), a gdy ten odwrócił się z troską wymalowaną na osmolonej twarzy - troską, którą ciężko było pod sadzą zauważyć, więc Dina ją sobie dopowiedziała, przekonana, że cały świat powinien się o nią troszczyć - wzięła taki wdech jakby miała hiper-wentylować. - Co to za nieprofesjonalny zakład do cholery! - wydarła gębę starając się opanować przestraszone drżenie rąk i licząc na to, że Fairwyn nie dostrzeże tej słabości- Człowiek przychodzi tu zostawiać solidne sumy pieniędzy i tak jest witany? Wybuchami? To jakiś nowy marketingowy chwyt? - słowa wypadały z niej bardzo szybko a wszelkie próby ukrycia faktu przerażenia powoli okazywały się mierne, kiedy na krawędzi jej powiek zaszkliły się pierwsze łezki.
parzysta
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Chociaż na co dzień uważałem, że byłem raczej spostrzegawczym typem to nie zdołałem zrozumieć, że cichy trzask jej zębów, który dosłyszałem nie był winą dwóch różdżek walczących ze sobą o dominację. Byłem zbyt zajęty własną ogniową tragedią i nie byłem już potem pewien czy dziewczynę w sklepie aż tak bardzo irytował fakt, że nie podpiekłem się mocniej zapewniając jej lepszą rozrywkę czy, iż przy okazji nie powiedziałem jej „dzień dobry”. Zamiast się zdenerwować czy zawstydzić miałem ochotę, aby wybuchnąć śmiechem. Szkoda tylko, że najpewniej trochę zbyt histerycznym. - No właśnie nie wiem - odpowiedziałem prosto, nie do końca wiedzieć jak powinienem zareagować. Przeprosiny nie wydały mi się odpowiednie. Głównie przez wzgląd na to, że jakby nie patrzeć poprosiłem wszystkich o opuszczenie sklepu. Po chwili zastanowienia wycelowałem różdżką we własną twarz i ją również oblałem wodą, starając się zetrzeć z niej cały ten brud, jakim naznaczył mnie wybuch. Przy okazji przemyłem oczy, ale niestety nie pomogło to absolutnie nic na nieprzyjemne szczypanie, które odczuwałem. Dopiero kiedy skończyłem ponownie spojrzałem na Ślizgonkę i to był mój pierwszy poważny błąd. Zorientowawszy się, że wilgoć zbierająca się w jej oczach to najprawdopodobniej łzy, nie tylko poważnie się zmieszałem jak i również przeraziłem. Widok płaczącej półwili był okrutnie znajomy. Zacisnąłem mocno palce na różdżce, starając się odwrócić wzrok. Bezskutecznie. Dopiero świadomość, że nie potrafię poradzić sobie zarówno z płaczącą kobietą jak i z wściekłym klientem nieco mnie otrzeźwiła. Obszedłem kontuar, aby otworzyć drzwi wejściowe. Trzeba było tu wywietrzyć. Może ją też oczy szczypały od dymu? - Więc… w czym mogę służyć? - Zapytałem niezręcznie, kiedy wróciłem na swoje miejsce i trzymałem już w dłoniach dwie problematyczne różdżki. Jedna z nich wyglądała tak okropnie, że nieomal jęknąłem. Nie byłem pewien czy naprawa w ogóle się opłacała. Nie miałem żadnej pewności, że ponowne wprowadzenie do niej rdzenia zaowocuje podobną mocą, chociaż spróbować chyba zawsze było warto?
Była roztrzęsiona jak galareta, nie powstrzymało jej to jednak przed potrząsaniem głową jeszcze bardziej. Znała ten stan aż za dobrze, rumieniące się ze złości policzki, łzy cisnące pod powieki, za chwile będzie morda harpii przecież to oczywiste. Próbowała powstrzymać słowotok przekleństw, brała wdech za wdechem, odwróciła w końcu wzrok i wbiła go w regał obok siebie z taką zajadłością, że można było niemalże zauważyć jak się pudełka kurczą w strachu i pod naciskiem tego spojrzenia. - Może możesz! Może nie możesz! - krzyknęła znów potrząsając złocistą grzywą i zaciskając palce na torbie ruszyła zamaszystym, dziarskim krokiem w stronę sklepowego blatu. Z jednej strony najchętniej by go zignorowała, z drugiej chciała jego natychmiastowej uwagi. Wziąwszy torbę w obie ręce grzmotnęła nią o bogu ducha winny blat, jakby to torba była wszystkiemu winna i trzęsącymi się rękoma rozpięła suwak wszyty w podszewkę. - Proszę mnie obsłużyć. - szczeknęła w końcu nieco spokojniej, głosem lekko zdławionym, starając się opanować rozedrgany oddech- To bardzo ważna sprawa a nie jakieś durnoty. - machnęła ręką, sugerując, że inni klienci tego przybytku to są same gamonie co chcą bzdur. Z namaszczeniem niemalże rozpieczętowała delikatny materiał w który była owinięta książka, co pozornie mogło wydawać się głupie, acz sam tom był w tak opłakanym stanie, że dopiero po odwinięciu można było zrozumieć, że materiał ten miał zwyczajnie chronić książkę przed uszkodzeniami. Może jednak nie trzeba było tak napierdalać tą torebką w blat, Dina, durniu. Kiedy tylko jej wzrok spoczął na okładce zaraz zapomniała o całych nerwach i całym stresie i poczuła w palcach ekscytacje jak iskierki kąsającą jej nerwy. Kiedy znów zwróciła twarz w jego kierunku, próżno było szukać na niej buty czy złości, podniecenie związane z najnowszym odkryciem było zbyt wielkie, a oczy skrzyły się dziwną radością na granicy szaleństwa i zabawy - to w tym stanie powinna bajerować ludzi swoim urokiem wili, ale nie, zazwyczaj jak już kogoś bajeruje to na skraju irytacji, co się kończy zawsze biednie. -Popatrz... - prawie szepnęła, jakby mówienie głośno miało spłoszyć z książki druk i delikatnie roztworzyła obwolutę. Stronice były delikatne, leciwe, pożółkłe i śmierdzące jakimś niezdrowym eliksirem zabezpieczającym. Powoli przerzuciła strony, a jego oczom ukazała się przedziwna rycina przedstawiająca różdżkę, lśniącą i gładką, zupełnie inną niż ryciny z podręczników, które znał i widział. Drobny druk gęsto zapełniał drugą stronę ale bez lupy ani rusz, mógł oczy wyłupiać i by nie rozczytał robaczków na papierze- Popatrz na to! - zasłoniła dłońmi usta w takim zachwycie, jakby już tę różdżkę miała, a nie tylko gapiła się na głupi obrazek.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Kiedy dziewczyna molestowała spojrzeniem regał, zebrałem jeszcze z ziemi moją żałośnie nadpaloną szatę. Na widok wypalonych dziur jedynie westchnąłem. Sam nie wiedziałem czy jestem bardziej poirytowany czy załamany. Miałem nadzieję, że już nigdy nie zobaczę jak ten najniebezpieczniejszy z żywiołów pożera moją własność. Zmiąłem gwałtownie szatę w palcach i cisnąłem ją za ladę, aby chwilowo zniknęła mi z oczu. Dorzuciłem do niej zniszczoną różdżkę. Tę, która wygrała starcie rdzeni, zawinąłem w atłasy wyściełające pudełeczko i przykryłem wieczkiem. Nie odstawiłem jej jednak na miejsce, a wsunąłem do wnęki za kontuarem. Było tam miejsce właśnie na takie przypadki. Musiałem się jej przyjrzeć i zniwelować ewentualne uszkodzenia, które i tak mogły na niej powstać. Właśnie wtedy, kiedy się pochylałem, tuż obok mojej głowy miotnięto torbą. Głośny trzask natychmiast postawił mnie do pionu, prawie gwarantując mi również atak serca. Kolejny już dzisiaj. Zamrugałem kilka razy, ocierając oko, które wciąż drapało i kłuło, a potem podążyłem spojrzeniem za jej ostrożnymi ruchami, tak kontrastującymi z gwałtownością sprzed kilku sekund. Książka, która ukazała się moim oczom nie zachwyciła mnie z początku tak jak ją. Na pierwszy rzut oka nie wiedziałem co może w sobie skrywać, więc z początku zerkałem na nią z niesłychaną ostrożnością. To nie byłby pierwszy raz, kiedy ktoś chciałby pochwalić mi się znajomością jeszcze bardziej niebezpiecznych rdzeni od tych, jakie skrywały pracownie Fairwynów. Stare księgi skrywały w sobie nie tylko inspirację, ale również wiele zagrożeń. Zlustrowałem wzrokiem wymiętą okładkę, a następnie cieniutkie, pożółkłe stronice. Nie nachyliłem się ku nim wyłącznie dlatego, że już na pierwszy rzut oka poznałem, że język, którym została spisana nie jest mi znajomy. Dopiero jej zachwyt nad ilustracją skusił mnie na tyle, abym faktycznie ugiął kark nad księgą. Nie dotykałem jej, nie śmiałem nawet, a jedynie przyjrzałem się wręcz błyszczącej, gładkiej powierzchni. Lekko przechyliłem głowę w objawie zaintrygowania, starając się zrozumieć na co tak naprawdę patrzę. - Czy to… metal? - Spytałem z zaskoczeniem, kiedy niespodziewanie uświadomiłem sobie, że nienaruszona powłoka różdżki, bo to na różdżkę ewidentnie patrzyłem, wydała mi się znajoma. Wyciągnąłem wówczas rękę w stronę ryciny. Ostrożnie, jakby pytająco, zawieszając ją ponad stronicami i nie śmiąc bez zgody Ślizgonki musnąć jej własnymi palcami, chociaż tak bardzo mnie korciło. Uniosłem wzrok, aby skrzyżować z nią spojrzenia. Nieomal poraziła mnie jej obezwładniająca z tak bliska uroda. Odetchnąłem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wyglądało to jakbym brał oddech ratunkowy. Spróbowałem sobie przypomnieć o co chciałem ją zapytać. W końcu wydusiłem z siebie słowa… tak z trzysekundowym opóźnieniem. - Skąd masz te księgę? - Zainteresowałem się i nie było w tym nic dziwnego. Jeśli skrywała ona tajemnice różdżkarstwa, gotów byłem dać się za nią pokroić i odkupić ją za KAŻDĄ cenę.
Przedmiot widniejący na rycinie obracał się powoli, jakby właśnie po to by zaprezentował namalowaną kroplę światła wędrującą gładko po pozbawionej porowatości powierzchni materiału. Dopiero dłuższe przyglądanie się stronicy uświadamiało, że na stronie jak znak wodny widniał blado jakiś czarnomagiczny symbol, a ornamenty wokół stronicy z ryciną to bardzo drobne, ale bardzo dokładnie i wiernie odwzorowane rozdrobnione ludzkie kończyny. - Metal! - sapnęła chwytając go za rękę w geście zupełnie niepotrzebnej podniety- Podejrzewam, że srebro albo platyna. - pacnęła palcem w rzędy niezrozumiałych hieroglifów- To chyba tajski, ale nie jestem pewna, zaklęcie szyfrujące odkryło znaczenie tylko kilku słów z całości. To... - popukała w stronicę palcem- Znaczy metal szlachetny. To - wskazała inne słowo, również powtarzające się kilka razy - Różdżkę. To i to i ten zawijas to chyba rzemieślnictwo, albo mistrz cechu rzemieślniczego. - zaczęła gadać jak najęta gładząc pieszczotliwie książkę i przyglądając się każdemu jednemu kleksowi tuszu na papierze - bo tym właśnie to wszystko było, kleksami tuszu, przecież nie miała pojęcia co tam jest napisane nawet jeśli jakieś pokracznie złożone zaklęcie tłumaczące przeskanowało stronę to nie znając się specjalnie na tej dziedzinie magii była w stanie wychwycić tylko kilka słów- Rozumiesz? Różdżka ze szlachetnego metalu. Coś, czego nikt jeszcze nie stworzył, coś, czego nikt jeszcze nie widział. Era odstąpienia od przestarzałych tradycji i staromodnego postrzegania natury magii zaczyna się od nas. - podniosła na niego wzrok ze śmiertelną powagą- Musisz ją dla mnie wykonać, Fairwyn. Dasz radę? Przyglądała mu się z taką determinacją w oczach, zaciskając drobne palce na jego dłoni jakby to był gest ostatecznej desperacji, ostatnia prośba konającego, dopiero kiedy zorientowała się, że stoją wsparci o blat trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy puściła go gwałtownie szybko wycofując tę jakże naturalną pasję głęboko do swojego wnętrza, a szykując na powrót minę zblazowanej, nadętej krowy. - Znalazłam w pracy. - zakomunikowała sztywno, zamykając książkę znienacka i zawijając ją pieczołowicie w materiał- Antykwariat to wspaniałe miejsce, ale nie ma tam ani jednego słownika. - prychnęła z niezadowoleniem, jakby tajskie słowniki normalnie leżały na każdym rogu i w każdym sklepie tylko nie w antykwariacie. Uniosła brwi patrząc na Fairwyna. - Wyglądasz jak obdartus. - dodała ni z gruchy ni z pietruchy.- Jak możesz obsługiwać klientów w takim stanie. - wsunęła szybko książkę do torby- Chcę wiedzieć, czy moje zamówienie jest możliwe. - zadarła nosa celowo omijając kwestię ceny. Chowając książkę liczyła chyba na to, że Krukon wie na ten temat wszystko i rach ciach się tym zajmie. Zdawała sobie sprawę z tego, że to prawdopodobnie na tej brzydkiej tajskiej stronicy znajduje się instrukcja i bez jakiegoś Taja sobie nie poradzą- Potrzebujemy kogoś kto przetłumaczy ten manuskrypt, potrzebujemy składników magicznych i rzemieślnika. - zawyrokowała patrząc na niego tyle intensywnie co bardzo wymownie.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Słowo daję, nawet nie zauważyłem, że złapała mnie za rękę. Oczarowany rzędem skomplikowanych szlaczków, które musiały być literami po prostu wpatrzyłem się w nie niczym sroka w gnat i liczyłem, że pod intensywnością tego spojrzenia tak po prostu poznam wszystkie ich tajemnice. Otóż, nie poznałem. Nawet nie zdołałem zbliżyć się do nich, chociaż książka i ewidentna czarna magia, która wręcz wyzierała z pożółkłych stronic przyciągały mnie jak magnes. Byłem podatny na jej wpływ nie od wczoraj. Nie bez powodu co jakiś czas zjawiałem się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Niestety, nie uodporniłem się na to przyciąganie nawet w najmniejszym stopniu. I teraz, kiedy kusiła mnie nie tylko nieznana magia, do tego wszystkiego dołączyła także nowa, a raczej stara, tajemnicza technika, która zakładała pogwałcenie wszystkich znanych mi elementarnych zasad różdżkarstwa. Drewno było żywe. Fairwynowie wierzyli, że to właśnie dlatego najlepiej współpracuje z „martwymi” rdzeniami, które jakby nabierały mocy w chwili śmierci stworzenia. Co wyszłoby z połączenia dwóch martwych elementów? Dwa „żywe” także potrafiły ze sobą współpracować, co udowadniało staromodne różdżkarstwo Ollivandera. Nie tak dobrze jak skrzyżowanie tych dwóch czynników. Miałem obawy, że w tym przypadku mogłoby być podobnie. Kimże jednak bym był, gdybym nie chciał tego sprawdzić? Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, ze wstrzymałem oddech, dopóki wreszcie nie wypuściłem go ze świstem. Stwierdzenie, że mnie zainspirowała byłoby niedopowiedzeniem. - Nie wiem - zburzyłem tę chwilę nieokiełznanej inspiracji tajemną magią, która nas ogarnęła prostym zwątpieniem. Dina cofnęła rękę, a we mnie jakby coś pękło. Wybudziłem się z tego szalonego transu, drgnąwszy dodatkowo, kiedy zorientowałem się jak blisko siebie staliśmy. Wyprostowałem się znowu, a chociaż odsunąłem się od księgi to jednak nie spuściłem z niej wzroku. Do momentu, w którym zatrzasnęła ją przede mną. To ostatecznie mnie otrzeźwiło. Zamrugałem kilka razy. - Nigdy nie pracowałem z metalem. Musiałbym to najpierw rozczytać. - Przyznałem, wskazując kciukiem na księgę, którą ponownie opatulała w materiał. - Znam miejsce gdzie jest dużo słowników. Za to Taja już nie. - Przyznałem szczerze. Jednocześnie, miałem ogromną ochotę na samodzielną próbę uporania się ze złamaniem szyfru. Natychmiast stając się zaborczy o nieznaną mi dotąd wiedzę uznałem, że nie chciałbym mieszać w to wszystko osoby trzeciej. Pomyślałem też, że mógłbym użyć świetlika. Może on rozjaśniłby nam w głowach? Podobieństwo do zaklęcia szyfrującego było spore, ale nie zaszkodziło spróbować. - Zaraz się przebiorę. - Odpowiedziałem prosto i uśmiechnąłem się do niej nieznacznie. Jej uwaga w żadnym razie nie okazała się obraźliwa. Zgadzałem się, że w nadpalonym ubraniu nie wyglądam szczególnie reprezentatywnie. - Jaki rdzeń? - Zapytałem jeszcze, starając się wyobrazić sobie co mogłoby najlepiej współpracować z metalem. Niestety, wyobraźnia okrutnie mnie zawodziła, a niewiedza na tym polu boleśnie kłuła. Zerknąłem tęsknie na jej torbę, w której to siedziała teraz bezpiecznie ta podejrzana księga.
- Nigdy? - uniosła brwi. Oczywiście, że nigdy, sama też zadbała o wyczerpujący risercz zanim tu przyciągnęła dupę. To prace Ollivandera i sukces w łączeniu elementów w ogóle podkusiły ją do rozważań w tym kierunku. Za młodu on jak i Beauvais za młodu byli uważani za pionierów swoich rozwiązań, Jonker inkrustował swoje masą perłową wcale nie dla ozdoby - jak utarło się w ogólnodostępnych źródłach informacji, a ona, Dina Harlow, zamierzała być pierwszą posiadaczką metalowej różdżki, takiej, która została stworzona z martwego materiału i miała rdzeń, jakiego nie miał nikt inny. Objęła torbę, tuląc ją do piersi jak najdroższy skarb, pierworodne dziecię, którego zapewne nigdy mieć nie będzie - ale perspektywa była znacznie radośniejsza, mogła mieć pierwszą metalową różdżkę. Po co komu w takim układzie dzieci? - Chcę się tym zająć natychmiast, powiedz mi gdzie znajdę słownik. - zażądała choć po prawdzie to liczyła na to, że on pójdzie z nią na tę wyprawę. Wyglądał na ogarniętego - może nie w popalonych ubraniach i z sadzą za uszami - w temacie i wiedziała, że tak czy inaczej nawet jeśli przetłumaczy manuskrypt sama to będzie musiała tu wrócić, bo go przecież nie zrozumie i nic z nim sama nie zrobi.- Albo lepiej, pójdziesz ze mną. - zarządziła, wystawiając w powietrze wskazujący palec z miną nieznoszącą sprzeciwu. Jedno było pewne - jak dorośnie będzie paskudną babą, jeszcze gorszą niż za młodu. W rzeczywistości była trochę nieudolna towarzysko i nie umiała go zwyczajnie poprosić o pomoc, to by umniejszało jej dumie i obrazowi osoby, która sobie przecież świetnie sama ze wszystkim poradzi. Skinęła głową wielkodusznie zgadzając się, żeby poszedł się przebrać z taka miną, jakby fakt jego złej prezencji godził w jej estetykę tak strasznie, że jej to sprawiało niemal fizyczny ból. - Rdzeń... - zaczęła przyglądając się na nowo regałom z pudełeczkami jakby nagle stały się nader interesujące- ...to oddzielna sprawa. Najpierw manuskrypt. - trochę poczerwieniały jej uszy, ale kto wie, czy to ze wstydu, złości czy po prostu zrobiło się jej ciepło. Przyglądała się półkom jakby tam przynajmniej tajemnice świata były wypisane. - No, ruchy! - żachnęła się w końcu po momencie ciszy i machnęła ponaglająco ręką- Będziemy tak stać cały dzień?
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Potwierdziłem krótkim kiwnięciem głową. Nigdy. I nawet jak na mnie nie było to nic nadzwyczajnego. Miałem ledwie dwadzieścia jeden lat i pracowałem w tym zawodzie od niespełna roku czasu. Miałem jeszcze bardzo dużo czasu na eksperymenty z różnorakimi połączeniami, a jednak do tej pory nawet nie śniło mi się o tak dziwacznej kombinacji jak ta, którą zaproponowała mi ta jasnowłosa dziewczyna. Fairwynowie mieli swoje własne techniki, przyzwyczajenia i tradycje różdżkarskie. Nie mogła o tym wiedzieć, zdawałem sobie z tego sprawę. Chociaż mój wiek był tylko sugestią, można było go interpretować wedle własnego życzenia, a ja zdołałem się już przekonać, że ona zupełnie nie powstrzyma się przed ubraniem swoich myśli w słowa, nawet jeżeli nie będą one szczególnie miłe. Wobec tego nie tłumaczyłem się przed nią, a jedynie uśmiechnąłem przepraszająco, jakbym faktycznie był jej to winien skoro nigdy nie stworzyłem metalowej różdżki. - W księgarni - odpowiedziałem po prostu po jej pytaniu nie doszukując się w nim żądania, którym w rzeczywistości było. Byłem przekonany, że znajdziemy jakiś tajski słownik w Esach i Floresach oraz całkowicie gotowy na to, aby nawet pójść po niego samodzielnie. - Mogę jeszcze wypróbować czy świetlik nie wystarczy. - Dodałem, przypominając sobie, że nigdy nie zaoferowałem tego na głos. Nie sprzeczałem się również, kiedy Dina tak po prostu stwierdziła, że pójdę z nią do księgarni. Kiwnąłem zgodnie głową, jakbym rzeczywiście nigdy nie przewidywał innego scenariusza i absolutnie nie miał co robić w wolnym czasie. Prawdę mówiąc, równie dobrze mogłem nie mieć. Podsyciła moją ciekawość tak skutecznie, że nie potrzebowałem dodatkowej zachęty. - Pomyśl nad nim. - Zasugerowałem delikatnie, zerkając za kontuar i szukając spojrzeniem rozpiski zmian w sklepie Fairwynów. - Co nam po tym, że odczytamy manuskrypt i wybierzesz już materiał, jeśli nie okaże się on kompatybilny z rdzeniem. - Dodałem powoli, przesuwając palcem po nazwiskach kuzynów. Po chwili zerknąłem na nią powoli. Moje niebieskie, łagodne oczy wciąż posyłały w jej kierunku spokojne spojrzenie. - Ja będę, a przynajmniej do końca zmiany. Kończę o siódmej wieczorem. Jeśli zależy ci na czasie, ruszaj przodem. - Poinformowałem ją, uśmiechając się nieznacznie. Chociażbym miał wyjść z siebie i stanąć obok z palącej mnie ciekawości to nie było nawet najmniejszej szansy na to, abym wyszedł dzisiaj wcześniej. Niestety, ktoś musiał pilnować sklepu, a także posprzątać cały ten powybuchowy bałagan.
Od dziecka posługiwałem się różdżką z naszego rodzinnego zakładu, która służyła mi wyjątkowo dobrze, jednak w czasie działań w ruchu oporu straciłem ją. Trudno ukryć - ta strata była dla mnie wyjątkowo bolesna, jednak wiedziałem, że obecne warunki nie pozwalają na rozpacz. Nie widziałem innej opcji niż zakup różdżki w rodzinnym sklepie, jednak to okazało się dość problematyczne - ze względu na wojenne warunki wybór był dość ograniczony, a żadna z próbowanych przeze mnie różdżek nie współpracowała ze mną tak dobrze jak stara. Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na coś co nie da mi pełnych możliwości magicznych, dlatego zdecydowałem się, ze spróbuję wykonać różdżkę sam - choć jeszcze nie byłem doświadczonym różdżkarzem wydawało mi się, że dwa lata studiów w szkole specjalizującej się w różdżkarstwie, skończony kurs oraz miesiące praktyk w rodzicielskim zakładzie pozwolą mi wykonać produkt idealny. Nie miałem czasu na polowanie i zdobywanie drewna, dlatego wszystkie składniki kupiłem na czarnym rynku, po czym zaszyłem się na zapleczu rodzimego sklepu, w pracowni. Przez kilka dni byłem absolutnie odcięty od zdarzeń aż stworzyłem najlepszą różdżkę, która wyszła dotąd spod moich rąk - z cisu i serca Testrala.
Oczywiście było to całkiem normalne, jednak mózg Diny nie funkcjonował normalnie, a biedny młody Fairwyn miał się dopiero o tym przekonać wchodząc z nią w bliższą współpracę. Harlow miała tendencje do bycia okropnym krówskiem, szczególnie kiedy czuła się niepewnie, a co w związku z jej wątpliwej jakości genetyką zdarzało się bardzo często. Wystarczyło, że widziała dziewczynę z czarnymi włosami i już wiedziała i musiała wszystkim wszem i wobec ogłosić, że to dziwka. Na pewno się prostytuuje za marne knuty! Mimo, że wyssane to było z palca wydawało się jej, że po prostu będzie jej w związku z tym łatwiej przełknąć gorycz - wcale nie było, ale nikt jej nigdy nie wytłumaczył jak się robi w uczucia i jak się rozumie emocje. Była jak upośledzony pies i na całe szczęście Riley reagował tak, jak normalny człowiek powinien. Z pobłażaniem. Na jego kolejne słowa zacisnęła usta, a uszy poczerwieniały jej nieco. No tak. W księgarni! Idiotka,mogła sama na to wpaść, ale była zbyt podniecona myślą o tej różdżce. Uciekła lekko wzrokiem na ziemię,bo przecież nie przyzna się, że jej to zaklęcie nigdy dobrze nie wychodziło i milczała jak zaklęta, co też nie zdarzało się często. - Ja wiem jaki chcę rdzeń, Fairwyn. - szczeknęła nagle- Ale to nie Twoja sprawa! - palnęła z cicha pęk, głupotę, bo oczywiście to jego sprawa skoro ma tę różdżkę stworzyć. Po prostu nie zamierzała mu mówić, że chce odnaleźć swoją matkę. To było zbyt osobiste i wiązało się z taką stroną jej duszy, do której istnienia nie przyznawała się często nawet sama przed sobą. Pokiwała głową słysząc jego plan i ruszyła do drzwi. - O siódmej. - zatrzymała się w nich teatralnie- Przyjdę tu o siódmej. - zarządziła i uciekła.
zt
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Nie idź w stronę światła. Tylko nie idź w stronę światła. Tym razem jednak światło było ich celem. Ledwie widocznym, rozmytym w ciemności, rzucającym prawie niewidoczny blask na chodnik. Jakby pochodziło z niewielkiego źródła - być może małej lampki, ukrytej wewnątrz budynku. Szły dwie, o wiele silniejsze niż jeszcze chwilę temu, jednak nadal bardzo słabe, zupełnie inne niż były jeszcze kilka godzin temu. Jakby jeden wieczór mógł niespodziewanie zamknąć rozdział w księdze Twojego życia i samodzielnie zacząć rozpisywać następny na własnych warunkach. Z kobiety spadł ciężar psychiczny, chociaż coraz bardziej słaniała się na nogach. Świadomość, że dziewczyna jest bezpieczna była dla niej o wiele bardziej istotna niż fakt, że z Lią dzieje się coś bardzo niepokojącego. To nic, to tylko... to nic, dam radę. Aurorka zacisnęła swoją dłoń na ramieniu dziewczyny, po raz ostatni dodając jej i sobie otuchy. Szybko rozejrzała się dookoła, jakby chciała się upewnić, że nikt nie wyskoczy zza zaułku. Zupełnie niepotrzebnie. Uśpiona Dolina Godryka nie szykowała na nie już żadnych zasadzek.
Coś jej podpowiadało, żeby zapukać, tak jak nakazywały zasady dobrego wychowania. Wydawało się jednak, że maniery zgubiła jakiś czas temu, zostawiając je pod chmurą z pyłu i gruzu. Szyld nad sklepem mówił, że znajdowały się przed "Różdżkami Fairwynów". O ironio, nie tylko zamierzała się włamać, ale też narazić kolejnemu z potężnych rodów. Cholera. Miała nadzieję, że jednak ktokolwiek jest w środku, zrozumie, że inaczej nie mogła. Nie myślała jasno, marząc tylko o cieple kominka i o tym by ułożyć się obok niego, zwinąć w kulkę i być może nigdy więcej nie obudzić. - Alohomora - wyszeptała, celując swoją różdżkę w dziurkę na klucz. Zamek przeskoczył z cichym kliknięciem, a drzwi uchyliły się, zapraszając do środka. Kobieta wepchnęła młodszą do środka, czym prędzej wchodząc za nią i zamykając po cichu drzwi za sobą. Ruchem dłoni opuściła rolety, kryjąc to co działo się w środku przed widokiem z zewnątrz. Wątpiła, że ktokolwiek będzie teraz przechodzić ulicą, ale wolała nie zwracać niczyjej uwagi. Wnętrze wydawało się większe, niż się spodziewała, jednak rzędy zapełnionych pudełeczkami półek przytłaczały przestrzeń. Nigdy wcześniej tu nie była. Gdyby wstrzymać oddech i wytężyć słuch, prawie można było usłyszeć opowieści i obietnice rdzeni, zamkniętych w środku drewnianych opakowań. Ostrożnie stąpała po sosnowych panelach, dając dziewczynie znak dłonią, by kategorycznie nie ruszała się z miejsca. Nie patrzyła na jej twarz - więc nawet jeśli Elaine próbowała pokazać, że to miejsce jest jej znajome, Talia tego nie zauważyła.
Za to ruszyła prosto w stronę - jak się jej wydawało, zaplecza. Miała talent w skradaniu się. Podchodziła prawie bezszelestnie, niczym zwierze polujące na posiłek. Z tą różnicą, że nie szukała ona ofiary, a pomocy. W wąskim przejściu wisiało lustro. Widok swojej twarzy i blond kosmyków, pokrytych zaschniętą krwią panny Swansea sprawił, że prawie sama się siebie przestraszyła. Obie wyglądały o wiele gorzej, niż myślała. Lepiej jednak wyglądać tak, niż być martwą - podpowiadał jej umysł i nie mogła się z nim nie zgodzić. Nagle zauważyła jakiś ruch, a pierwszą reakcją jej wyczulonego organizmu było uniesienie różdżki. Dopiero teraz zarejestrowała, że za jednym z regałów z asortymentem stoi mężczyzna. A przynajmniej tak jej się zdawało. Tak, musiał być to mężczyzna, (i to w dobrze skrojonej marynarce) który ze skupieniem analizować składzik. - Odwróć się spokojnie. Nie jestem zagrożeniem. - Jakby na podkreślenie swoich słów, przestała celować różdżką w pracownika sklepu (nie miała pojęcia z kim ma do czynienia) i uniosła dłonie w obronnym geście. Próbowała się uśmiechnąć, jakby miało to zmienić jej wygląd, rozjaśnić jej twarz, zmienić sposób, w jaki chłopak ją odbierze. - Potrzebuję Twojej pomocy. Nazywam się Talia Vries i nie jestem tu sama. Ktoś zaatakował młodą kobietę, jest ranna i potrzebujemy dostać się do Munga. Nie mogłyśmy się teleportować, bo znacznie krwawiła. Kominek. Czy możemy skorzystać z kominka? - Mówiła szybko, rejestrując zmiany w mimice obcego po każdym wyrzucanym z siebie słowie. Zaraz dodała, że jest aurorem, że nie musi się jej obawiać i, że zdecydowanie na napad ubrałaby się w bardziej komfortowe ubrania. Nie opuszczała rąk, obawiając się, że każdy gwałtowny gest mógłby być źle odebrany. Co przymykała powieki mrugając, to coraz więcej silnej woli było jej niezbędne, by ponownie je otworzyć. Cholerny jad. To była naprawdę długa noc. I kiedy myślała, że w piersi zaczyna dusić ją kaszel, ze zdziwienie rozpoznała, że był to cichy szloch, składający się z całego zestawu emocji, które dane jej było dziś przeżyć.
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nawet nie zauważyłem kiedy za oknami zrobiło się już szaro. Zamknąłem sklep kilka godzin temu, prostym zaklęciem pieczętując drzwi wejściowe. Nałożyłem na nie nieskomplikowany alarm. Jeżeli tylko ktoś miał nacisnąć klamkę, miałem się o tym dowiedzieć. Nic więcej nie było mi potrzebne w tym momencie. Ufałem bezproblemowym mieszkańcom Doliny Godryka na tyle, że nie obawiałem się napadu aż tak bardzo jak moi liczni kuzyni, którzy normalnie naszprycowaliby teren sklepu co najmniej setką zaklęć, zanim poszliby, tak jak ja, na niewielkie zaplecze. Uznałem, że w razie potrzeby poradzę sobie z ewentualną konfrontacją. Naiwnie, ale ostatnio pękałem wręcz od beztroski. Starałem się ignorować nieprzyjemne wydarzenia z poprzednich dni. Bolesną ranę na plecach, która w tym momencie przypominała prawie zagojoną bliznę i moją wewnętrzną porażkę, którą czułem na myśl o tym, że nie tylko nie sprostałem bystroduchowi, ale również zdradziłem komuś zbyt wiele moich sekretów i to zupełnym przypadkiem. Już głowa mnie bolała od analizowania wszelkich możliwych scenariuszy zakładających unieszkodliwienie Finna, więc dałem sobie chwilę wolnego. Zwłaszcza, że zawsze mogłem też zacząć zastanawiać się nad tym, że prawie umarłem tego dnia. Brzmiało równie niezachęcająco. Skupiłem się więc na prostej czynności, jaką było oprawianie jednego ze świeższych rdzeni dostarczonych mi przez współpracownika. Monotonne wycinanie drobnych żyłek i precyzyjne czyszczenie pochłonęło mnie na tyle, że jakimś cudem przegapiłem alarm, który wyczarowałem przecież dla własnej wygody i bezpieczeństwa. Ba, następnie moje czułe ucho po prostu się wyłączyło i pozwoliło komuś przejść nie tylko przez cały sklep, ale również prawie wejść do tego samego pomieszczenia. Żałowałem właśnie w duchu, że zdecydowałem się dzisiaj na ekstrawagancję. Robiąc wyjątek od zwyczajowych, chociaż dobrych jakościowo magicznych szat, zdołałem już zabrudzić ładną, odświętną marynarkę, którą dostałem od ojca na któreś (ostatnie?) urodziny. Czy ostatecznie się tym aż tak bardzo przejąłem? Nieszczególnie, ledwie trochę. Fairwynowie mieli bardzo zdolne skrzaty, które znały się na dopieraniu krwi jak żadne inne. Wtedy też drgnąłem, zaciskając mocniej palce na różdżce, kiedy wreszcie do mojego zmęczonego umysłu dotarł impuls sygnalizujący mi, że coś jest nie tak. Odwróciłem się gwałtownie, w idealnej synchronizacji z jej alarmującymi mnie ustami, nieomal zrzucając na ziemię serce, które potoczyło się żałośnie po jasnym, gładkim stole. Zanim zorientowałem się co się dzieje, razem z obcą mi kobietą wymierzyliśmy w siebie różdżkami. Doznałem szoku na jej widok. Zakrwawiona i brudna, ewidentnie wycieńczona czarownica opuszczała właśnie swój magiczny patyk, najwidoczniej chcąc mi zasugerować, że powinienem zrobić to samo. Nie usłuchałem. Uniosła dłonie, a ja jedynie ściągnąłem brwi. Nigdy nie bywałem wrogo nastawiony do kogokolwiek, ale kiedy ktoś mierzył we mnie różdżką w moim miejscu pracy, a dopiero później się przedstawiał, nie zwykłem okazywać dobrych manier przed powitalnym zaklęciem unieszkodliwiającym. Jej słowa powstrzymały moje zapędy. Ręka lekko mi drgnęła, kiedy dostrzegłem na jej twarzy niemrawy uśmiech oraz połączyłem je ze słowami, które wypowiedziała. „Potrzebuję twojej pomocy”. Nie opuściłem różdżki, nie od razu. Pozwoliłem jej skończyć mówić, ale nie czułem się przekonany. Równie dobrze to ona mogła być napastnikiem. Mówiła o jakiejś kobiecie. Czy miała sprzymierzeńca, który miał porazić mnie zaklęciem tuż po przekroczeniu progu? Celowałem teraz różdżką w jej kolana, a moje czujne, niebieskie oczy przyjrzały jej się ostrożnie, jakby badając czy mogę jej ufać. Zwątpiłem w jej złe zamiary jeszcze bardziej, gdy spróbowała przekonać mnie, że jest aurorem, ale tak naprawdę kupiła mnie dopiero tym szlochem. Dopiero wtedy dostrzegłem jak jest zmęczona i jak silne były emocje towarzyszące jej dzisiejszego wieczoru. Nazwijcie mnie naiwnym, ale nie byłem w stanie zignorować płaczącej kobiety. Moja ręka zwiesiła się luźno wzdłuż boku. Spojrzałem na swoje ręce - umorusane od krwi i nagle zrobiło mi się głupio, że widzieliśmy się w takim stanie. - Tak, myślę, że tak. - Odpowiedziałem tonem odrobinę niepewnym z uwagi na wciąż towarzyszące mi zaskoczenie jej niespodziewaną wizytą. - A co z tą kobietą? Czy mogę jakoś pomóc? - Pytałem, ale w gruncie rzeczy nie czekałem na jej przyzwolenie. Zatarasowałem jej własnym ciałem wstęp do dalszej części pracowni, sugerując jej aby zaprowadziła mnie do rannej, a kiedy już to się stało, emocje nieomal ścięły mnie z nóg. Zapomniałem, że trzymam w dłoniach całą garść proszku fiuu, jaki zamierzałem cisnąć właśnie do kominka. Wyleciała mi z głowy nieufność względem nieznajomej pani auror oraz jej ewidentne włamanie się do sklepu. Zapomniałem, że wyglądam jakbym co najmniej świnie tam na zapleczu zaszlachtował. Rzuciłem się do przodu z takim impetem, że prawie połamałem sobie kolana, gdy runąłem tuż obok Elaine na ziemię, rozsypując wokół nas szmaragdowozielony pył. - Elaine… - chciałem krzyknąć, ale mój głos zdrętwiał od nadmiaru emocji. Ledwie jęknąłem jej imię, w panice odgarniając jej poszarzałe od kurzu włosy do tyłu, aby zajrzeć jej w twarz. Była ledwie przytomna, ale żywa. Oczy miała zamknięte, ale pod dłonią wyczułem słaby, chociaż miarowy puls. Jej widok mroził mi krew w żyłach. Zakrwawiona, półprzytomna Elaine. Serce nieomal wyrwało mi się z piersi z żalu i strachu. - Co jej się stało? - Zapytałem, ale nie potrzebowałem już dodatkowych szczegółów. Nie miałem pojęcia skąd wzięło się tyle krwi, skoro nie widziałem na żadnym z odsłoniętych fragmentów jej ciała żadnej konkretnej, sygnalizujących jej utratę rany. Jedynie zadrapana, w niektórych miejscach rozdarta szata. Spuchnięta ręka. Nie byłem medykiem, ale widziałem, że coś jest z nią nie w porządku, kiedy tak sterczała w dość nienaturalnej pozycji. - Zajmę się nią - usłyszałem własny głos jakby z daleka. Chłodny i rzeczowy, chociaż wewnątrz wręcz gotowałem się z emocji. - Dziękuję - dodałem bardziej miękko, ale nie byłem w stanie spojrzeć na aurora. Moją uwagę całkowicie pochłaniała Swansea. Wsunąłem delikatnie dłonie pod jej ramiona i zgięcia kolan, chcąc wziąć ją na ręce. - Dziękuję, że przyprowadziłaś ją żywą. - Im dłużej mówiłem, tym bardziej mój głos tracił opanowanie. Teraz już nieomal załamał się na ostatnim słowie.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie mówiła nic, nawet nie była w stanie zareagować. Zmuszała nogi do współpracy, choć każdy krok był ciężki do wykonania. Żałowała, że nie potrafi się odezwać do aurorki i podziękować jej za ratunek. Chciała, podjęła nawet kilka prób, jednak z jej gardła nie wydobył się żaden zrozumiały dźwięk. Obraz zamazywał się przed oczami, tak trudno było się skoncentrować. Odnosiła wrażenie, że to ktoś inny zmusza jej ciało do wysiłku. Światło zaklęcia sprawiło, że zmrużyła oczy. Nie wiedziała gdzie są i tak na dobrą sprawę nie zwracała na to uwagi. Coś w niej zgasło, coś ważnego, czego nie umiała uratować. Marzyła, aby znaleźć się w domu lecz nie potrafiła tego zakomunikować. Aurorka wyglądała kiepsko, upaćkana jej krwią i wyraźnie czymś udręczona. Wstydziła się, czuła się fatalnie i gdy tylko weszły do środka, zadrżała z powodu różnicy temperatur. Niemal nogi się pod nią ugięły, gdy kobieta posadziła ją w miejscu. Nie protestowała, usiadła ciężko i znów zatraciła się w bólu złamanej i spuchniętej ręki. Aurorka odeszła, a Ela wyglądała jakby zapadła w letarg. Wbrew wszelkim pragnieniom utraty przytomności, słyszała głos z oddali. Czy to szloch? Ktoś płakał? Próbowała poderwać głowę, aby się rozejrzeć lecz nie miała sił. Tak naprawdę, naprawdę nie miała sił. Ile krwi straciła? Dużo, jeśli patrzeć na stan jej ubrań i kolor ciała pokrytego posoką. Z kimś rozmawiała, jednak ten głos nie przypominał tamtego z felernej uliczki. To inny mężczyzna, ale jakże jej znajomy. Drgnęła, poruszona znanym sobie tembrem. Wyrwała się z przeżywania bólu lecz nie potrafiła otworzyć jeszcze oczu. Musi podziękować aurorce. Musi jej się odwdzięczyć, wyściskać, powiedzieć cokolwiek. Musi rozejrzeć się i sprawdzić czy to faktycznie ten głos, czy może to omamy? Zadrżała, gdy nagle usłyszała ten tembr tuż obok siebie. Wyrwał ją z amoku i nim spostrzegła, patrzyła na jego blade policzki i rozszerzone źrenice. Wraz z ciepłem jego dłoni spłynęła na nią niewyobrażalna ulga. Owionął ją znajomy zapach, momentalnie oparła policzek o jego ciepły bark. Nie patrzyła na złamaną rękę, aby nie przypominać sobie o bólu. Riley tu jest, to ziszczenie marzeń. Przytuliła zdrową, choć brudną od krwi dłoń do jego torsu, bowiem nie potrafiła wyrazić ulgi słowem. Słyszała łomotanie jego serca i to ją koiło. Zmusiła się do podniesienia wzroku i zlokalizowania w sklepie Talii. Otworzyła usta i z całego serca próbowała cokolwiek powiedzieć. Musiała się poddać, znów, co ją ubodło. Posłała jej przepraszające, pełne bólu spojrzenie mając nadzieję, że spotkają się znów, ale w innych okolicznościach. Jakoś to jej wynagrodzi, okaże wdzięczność, tylko nie dzisiaj. Zamknęła oczy. Poczuła się bezpieczniej, a więc momentalnie zasnęła wykończona utratą krwi i wstrząsem emocjonalnym.
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Otarła kłykciami łzy z policzków, jeszcze zanim opuściła z mężczyzną pomieszczenie z tyłu sklepu. Jej uwadze nie umknęły jego zakrwawione dłonie - miała jednak znacznie rozwiniętą intuicję, a ta nie alarmowała jej teraz w żaden sposób. Szybko też połączyła fakty, że często rdzenie różek pochodzą od zwierząt. A ktoś przecież musi je najpierw zabić i obrobić, wycinając z nich najbardziej przydatne narządy. Dreptała za Fairwynem, kuśtykając. Właściwie chciała coś powiedzieć, streścić dzisiejszy wieczór, kiedy zapytał o to, co się wydarzyło. Już prawie otwierała usta, próbując w głowie układać zdania, które mają jakikolwiek sens, kiedy z letargu wyrwała ją jego gwałtowna reakcja. Upadł na kolana tuż przy Elaine, która wyglądała jakby prawie spała. Wypowiedział jej imię z taką czułością, ale też bólem, że aurorka od razu wiedziała, że muszą się znać. Co więcej, muszą coś dla siebie znaczyć. Ton jego głosu był przepełniony uczuciami, a Talia po raz pierwszy tego wieczora uśmiechnęła się szczerze, chociaż chyba sama nie zarejestrowała faktu, że jej wargi wygięły się ku górze. Podeszła do pary, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny. Rozumiała emocje, ale potrzebowała ustalić z nim kilka rzeczy. - Pan Fairwyn, jak mniemam... - zaczęła, próbując odgadnąć jego tożsamość. W końcu nie doznała zaszczytu poznania jego personaliów. - O tym co się wydarzyło porozmawiamy dokładnie w Ministerstwie. Zarówno Pan, jak i poszkodowana Panna Swansea, zostaniecie wezwani na przesłuchanie. Tymczasem najważniejsze jest zadbanie, by Elaine trafiła do uzdrowiciela. Udało nam się uleczyć powierzchowne rany eliksirem wiggenowym, obawiam się jednak, że będzie potrzebna jej bardziej profesjonalna pomoc. Najbardziej martwi mnie jej stan psychiczny, jest w wyraźnym szoku. Musi wypocząć. - Dodała, naciskając na ostatnie słowo. Tym razem zwróciła się jednak prosto do dziewczyny, pochylając się w jej stronę. - Panno Swansea, jest już Pani bezpieczna. Zostawiam Panią w dobrych rękach.
Kilka minut później, po tym jak upewniła się, że Fairwyn faktycznie zaopiekuje się młodą kobietą, zniknęła z cichym dźwiękiem deportacji, kierując się do Świętego Munga. Noc była długa i ciemna. Ta ciemność wlewała się im do serc, ale jak zawsze to bywa, ostatecznie została ona przepędzona brzaskiem poranka.
Z/T
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Słyszałem słowa pani auror jak przez bardzo grube szkło. Zniekształcone dźwięki niosły ze sobą ogólny sens i niezwykle ważną treść, na której nie było łatwo mi się skupić. Przesłuchanie, uzdrowiciel, eliksir. Te słowa trafiały do mnie, ale jakby z opóźnieniem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć jej na coś więcej poza tym niewypowiedzianym zapytaniem o personalia, deportowała się z trzaskiem ze sklepu. Nie wiedziałem za co powinienem wziąć się najpierw. Powinienem zapieczętować sklep czy może doprowadzić się najpierw do porządku, aby nikt nie dostał ataku serca, gdy pojawię się na progu Swansea? Czy może skupić się na Elaine, która chyba straciła przytomność? Oddychała wolniej, ale mój spanikowany umysł zupełnie nie wziął pod uwagę ewentualności, wedle której mogła po prostu zasnąć. Nie wypuszczając rannej z objęć wysłałem pospiesznego patronusa do jednego z kuzynów, z prośbą o natychmiastowe stawiennictwo i zabezpieczenie sklepu. Następnie wstałem, unosząc delikatnie dziewczynę i kierując się wraz z nią do wazy z proszkiem fiuu. Tym razem cisnąłem go prosto do kominka, obserwując przez krótką chwilę jak płomienie zmieniają kolor na szmaragdowozielony. Duszący strach nieomal odebrał mi rozum, kiedy musiałem wnieść Elaine wprost w ogień. - Rezydencja Swansea, Dolina Godryka - krzyknąłem, będąc dosłownie trzy kroki od panicznego wyskoczenia z kominka. Zacisnąłem mocniej palce na jej talii. Sekundę później zniknęliśmy ze sklepu.
| ztx2
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Minęło kilka dobrych dni odkąd ostatni raz widziała się z Rileyem. Kilka pośpiesznie napisanych listów było naprawdę niczym w porównaniu ze spotkaniem twarzą w twarz. Dochodziła psychicznie do siebie - co się jej jeszcze w pełni nie udawało, a czego był świadom jedynie Elijah - a i fizycznie czuła się o niebo lepiej. Ręka nie bolała, głowa również, a i pozbyła się gorączki. W końcu udało się wynegocjować przepustkę na jakiekolwiek wyjście. Oczywiście dostała od ojca bardzo surowy nakaz wracania z kimś, jeśli planuje przyjść wieczorem albo pilnowania czasu, by nie kręcić się na zewnątrz po zmroku. Nie musiał jej dwa razy tego powtarzać. Ma serdecznie dosyć wieczornych wyjść, zraziła się do nich, a więc do sklepu z różdżkami wybrała się od rana. Miała dzień wolny jeszcze jedynie dzisiaj, a jutro wraca już w pełen rytm pracy i studiów. Odkryła, że Rileya nie ma w Hogwarcie, a więc idąc prostą dedukcją wiedziała, że znajdzie go tutaj. Teleportowała się nieopodal, a była godzina dziesiąta. Wywnioskowała, że dostał poranną zmianę, a więc postanowiła zrobić mu niespodziankę, a i przy okazji sprawdzić czy zrobił jej już różdżkę. W ręku trzymała kubek z gorącą kawą orzechową i opakowanie świeżutkich bułeczek maślanych, ot, by nie przychodzić do niego z pustymi rękami. Wyglądała lepiej niż podczas ich ostatniego spotkania. Jasne blond włosy uregulowała sobie długościowo do ramion, nałożyła na siebie staranny makijaż, podkreślając dziś usta szminką, poprawiła swój wzrost o trzy centymetry, a i ubrała się elegancko. Wyglądała naprawdę rześko, a tylko w nocy i tuż po przebudzeniu było po niej widać, że jeszcze przeżywała napad. Uśmiechnęła się do drzwi, które same się przed nią otworzyły, gdy tylko podeszła. Minął ją wychodzący klient, a więc mogła od razu podejść do kontuaru, gdzie postawiła cichutko kubek z kawą i paczkę bułeczek. Szukała wzrokiem Rileya i dostrzegła z oddali jego plecy, a był bodajże na zapleczu. Uśmiechnęła się szeroko, czując wokół serca rozlewające się ciepło wywołane jego widokiem. Zastukała paznokciami o blat, przez chwilę w ciszy go obserwując. - Dzień dobry. - odezwała się melodyjnie, nie mogąc doczekać się aż w końcu ją zauważy podejdzie. Gdy poczuła na sobie jego wzrok, wstrzymała oddech na moment. - Witam pana, niedawno składałam zamówienie na różdżkę. Chciałabym dowiedzieć się o postępach realizacji jej tworzenia. - wyprostowana, elegancka, wpatrywała się intensywnie w Rileya, jakby chciała go wyciągnąć z tego sklepu i mieć go tylko na wyłączność. Dobrze, że nie było innych klientów… a mimo wszystko mówiła formalnym tonem, choć wyraz jej oczu i charakterystyczny szeroki uśmiech zdradzał jaka jest podekscytowana jego widokiem. To miejsce publiczne, w każdej chwili może ktoś tu wejść, a i nie miałam pewności czy nikt z Rileyem dziś nie pracuje. - Tu uiszczam opłatę, wraz z bonem zniżkowym. Niestety nie miałam jak rozmienić bilonu. - nachyliła się w końcu nad kontuarem, aby zajrzeć mu prosto w oczy i zniżyć nieco głos. - Resztę proszę wydać mi w pocałunkach, jeśli ma pan jakieś na stanie. - promieniała, biła z niej ogromną wesołość. Niezbyt pamiętała swoją ostatnią wizytę w tym sklepie, dzięki czemu mogła odgrywać rolę idealnej klientki bez walki z przykrymi wspomnieniamk. Podsunęła na blacie bilon, wraz z niegdyś otrzymaną zniżką. - A to drobiazg dla pana, na przerwę w pracy. - zaraz obok opłaty znalazła się kawa z bułeczkami. Położyła dłoń na blacie, stała z wysoko uniesioną głową i udawała, że wcale ale to wcale nie ma ochoty wejść za kontuar by go przywitać jak przystało na jego dziewczynę.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Tych kilka dni rysowało się w mojej głowie niczym prawdziwa wieczność. Nie byłem nigdy typem dramatyzującym, który nie potrafiłby podarować swojej drugiej połówce chwili dla siebie, zwłaszcza w obliczu tak traumatycznych wydarzeń jakie ją spotkały. Mimo wszystko od jakiegoś czasu coraz ciężej było mi utrzymać myśli na uwięzi i nie dopuszczać do siebie tego typu przemyśleń co w tej chwili. Zastanawiałem się co porabia lub jak się czuje. Próbowałem kilka razy się do niej dostać, ale papa Swansea stanowczo odmawiał mi odwiedzin. Miałem nadzieję, że cały ten wypad za mną do rezerwatu się nie wydał i w duchu obawiałem się nieco co mnie czeka, kiedy Elaine wreszcie wyjdzie spod klucza. Czy jej rodzina miała mnie ostentacyjnie unikać? Czy może ojciec szykował już na mnie srogi bat bądź najmroczniejszą klątwę? Bałem się nawet posłać do Krukonki jakiś konkretniejszy, niż ogólnikowy list w obawie, że zostanie przechwycony. Wobec całej tej sytuacji starałem się skoncentrować swoje myśli na czymś przyjemniejszym i zdecydowanie mniej stresującym od rodzinnych podchodów. Zająłem ręce pracą, chociaż nieszczególnie to pomagało. Tworzenie różdżek wymagało ogromnej wiedzy i skupienia, a mimo to wciąż znajdowałem czas na błądzenie pojedynczymi myślami i sięganie w jej kierunku. Chciałem znowu się z nią zobaczyć i uszczknąć nieco z jej codziennej pogody ducha. Zacząłem zauważać, że bez jej towarzystwa dawkowanego w odpowiednio regularnych porcjach, zaczynałem stawać się markotny i jeszcze cichszy, niż zwykle… a to już był pewien wyczyn. Nie wiedziałem kiedy to się zaczęło. Przed naszą średnio przyjemną rozmową sprzed kilku dni czy może już wcześniej? Wyjątkowo tego nie analizowałem, starając się teraz tylko i wyłącznie opróżniać własną głowę. Darowując sobie spokój testowałem nową taktykę na życie. Wieczne przemyśliwanie tych samych kwestii nie wyszło mi jeszcze nigdy na dobre. Może po prostu źle do tego wszystkiego podchodziłem? Kto wie. Skupiony na pracy nad różdżką cieszyłem się niezmiernie z dzisiejszego niewielkiego ruchu. Wrześniowy zamęt powoli tracił na sile. Ostatni maruderzy, którzy kupowali u nas różdżki przyznawali, że specjalnie czekali na koniec „sezonu”, aby nie musieć wystawać w godzinnych kolejkach celem dobrania i wykonania różdżki nawet nie tyle na miejscu co z tygodniowym okresem oczekiwania! Dlatego też dzisiaj tak na dobrą sprawę miałem pierwszy tak luźny czas, który zamiast odrywać się nieustannie od pracy, mogłem poświęcić na powolne wygładzanie i kształtowanie zaklęciami jałowcowego drewna zdobytego przed kilkoma dniami. Wydrążyłem już w nim odpowiedni otwór, przez który zamierzałem wprowadzić rdzeń. Wszystko miałem przygotowane, chociaż przede mną była najtrudniejsza część. Takie drewno nie trafiało mi się często. Musiałem poświęcić mu chociażby dwukrotnie więcej uwagi w obawie, że je zniszczę jednym nieopatrznym zaklęciem, a sam moment osadzania rdzenia zawsze był największą próbą. Jeżeli miały się nie zgrać, mogła nas czekać nawet eksplozja. Drgnąłem, gwałtownie wstrząsając ramionami, kiedy usłyszałem stukanie nieopodal. Nie słyszałem dzwonka, więc nietrudno się zdziwić, że spodziewałem się najgorszego. Na szczęście skończyło się jedynie na bezsensownym strachu, bowiem kiedy odwróciłem się szybko w stronę lady, nieomal od razu poznałem jej postać… no dobra, prawie poznałem. Wyprostowałem się powoli, uważnym spojrzeniem śledząc jej uśmiech, policzki i oczy. Mój wzrok prześlizgiwał się po nich, zahaczając także o eleganckie odzienie, jakie miała na sobie. Prawdę mówiąc, chyba trochę mnie zamurowało, bo w pierwszym momencie w ogóle nie zareagowałem na jej słowa. Jaki pan? Co za zamówienie? Zupełnie zapomniałem o trzymanej w rękach fiolce z tajemniczym składnikiem. Zorientowałem się, że ją trzymam dopiero wówczas, gdy prawie ją upuściłem. Zacisnąłem mocniej palce na pieczęci, gdy wysuwała mi się z palców i odłożyłem ją na miejsce. Zbliżyłem się do kontuaru stąpając cicho i ostrożnie jak kot. Dzisiaj nie miałem na sobie żadnych rzeźnickich fartuszków. Wyglądałem zwyczajnie. Ciemne włosy zaczesałem do tyłu, jak zwykle czyniąc to za pomocą jednego, zmyślnego zaklęcia wyłącznie po to, aby nie pchały mu się one do oczu podczas pracy. Wyjątkowo za to nie miałem na sobie szaty, a jedynie granatową koszulę i ciemne, gładkie spodnie. Rękawy miałem podwinięte aż do łokci i trzeba było przyznać, że odjęło mi mowę. Stan ten trzymał się aż do chwili, gdy na ladę wylądował kupon zniżkowy oraz złote monety. Kiedy wyprostowała się, cofając nieco od lady nieomal zamanifestowałem na głos swoje niezadowolenie. Nieomal przylgnąłem do kontuaru biodrami, gdy nachyliłem się i sięgnąłem ku niej ręką. Przyciągnąłem ją do siebie, delikatnie obejmując jej szyję własnymi palcami i bezpardonowo kradnąc jej mokry pocałunek na samym środku sklepu. Nieprzyzwoicie długi w dodatku. Aż zdążyłem podeprzeć się drugą ręką, nieomal wsadzając przy tym palec do jednej z bułeczek. Wreszcie odsunąłem się od niej i… nieomal parsknąłem śmiechem, gdy zobaczyłem co narobiłem. - Na gacie Merlina, przepraszam. A tak ładnie było… - Ciężko mi się mówiło, gdy nieomal dusiłem się ze śmiechu, ale wymacałem w kieszeni czystą chusteczkę. Wychodząc zza kontuaru zbliżyłem się do Elaine, aby wytrzeć ślady po rozmazanej szmince, które jej zafundowałem tym nagłym atakiem na jej usta. Nie miałem pojęcia, że na mojej twarzy też roi się od kolorowych śladów. - Pięknie Pani wyglądała, nie mogłem się powstrzymać. - Oznajmiłem, uświadamiając sobie, że cieszę się do niej jak ostatni kretyn i jakbym niczego się nie nauczył, pocałowałem ją jeszcze raz w usta, ale tym razem krótko je cmokając. - Zapraszam Panią na tyły sklepu. Sprawdzimy cóż do tej pory uczynił poczciwy różdżkarz. - Chwyciłem ją za dłoń, aby poprowadzić ją na zaplecze. Zanim na nim zniknęliśmy, wcisnąłem pieniądze bez liczenia do magicznej kasy, zatrzaskując je tam razem z kuponem zniżkowym. Złapałem też kawę, prosząc Elę o poniesienie bułeczek (moja ręka była przecież zajęta trzymaniem jej własnej!). - Jakieś tam postępy są - zauważyłem skromnie, kiedy zamknąłem drzwi wejściowe zaklęciem, obracając na nich jednocześnie tabliczką z „otwarte” na „zaraz wracam”. Drugim czarem rzuconym już po ułożeniu kawy i bułeczek obok różdżki, przywołałem dla mojego gościa krzesło, aby mogła na siedząco zobaczyć gołe wnętrze jej nowego przyjaciela. - Jałowiec - przybliżyłem na sam początek.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Niespodzianka udała się, a udowadniał to poprzez swoje zachowanie. Uniosła wyżej brwi w oczekiwaniu na reakcję inną niż wpatrywanie się w nią, jakby właśnie spadła z księżyca labo wyznała, że idzie na randkę z trytonem. Uśmiechała się zachęcająco, wołając go niemo do kontuaru. Czuła się znacznie lepiej, jak i również wyglądała. Riley również, a i musiała przyznać, że zdecydowanie korzystniej wygląda bez ogromnej szaty, która zakrywała zazwyczaj większość ubrania. Prostowała się, aby oddać cześć kontuarowi, który był dzisiaj tymczasowym elementem skłaniającym ich do zachowania przynajmniej chwilowych pozorów... Jego protest był dla niej ogromnym komplementem. Najwidoczniej wyrwała go tym z tego dziwnego zastygnięcia, nie potrafiąc odczytać w tym niczego innego poza zaskoczeniem. Uśmiechnęła się z przytulonymi doń ustami, opierając palce na zgięciu jego łokcia. Rozbudził w niej wytęsknienie za swoją osobą, którym starała się nie żyć aż tak intensywnie w obawie, że jej rodzinę jasny szlag trafi, gdy będzie wiecznie bujać w obłokach i o nim nagminnie rozmyślać. Wszyscy Swansea wiedzieli o nim już od początku i na szczęście żaden nie próbował protestować, gdy oznajmiła, że do niego idzie. Z ogromną pasją przedłużyła pocałunek, rozkoszując się jego ciepłem. To on musiał się odsunąć na chwilę po oddech, bo jej bezdech aż tak nie przeszkadzał jak powinien. Uniosła brwi widząc ślady szminki na jego twarzy i kiedy on tłumił śmiech, ona perfidnie chichotała podczas tej chwili, kiedy wychodził zza kontuaru. Wpatrywała się w niego roześmiana odkrywszy, że nie wpadł na to, by i siebie wytrzeć. - Ależ nie musisz się powstrzymywać. - odparła radośnie świadoma, że kiedy Riley przestaje się pilnować to dzieją się naprawdę intrygujące rzeczy, które aż prosiły się o zapoznanie. - Poczciwy różdżkarz zaczeka. - gdy chwycił jej dłoń, to pociągnęła go z powrotem do siebie, wyciągnęła spomiędzy jego palców zmiętą chusteczkę i w odwecie wytarła czerwone ślady z jego ust. Absolutnie nie musiała przecierać ich na końcu kciukiem, a jednak uznała, że to niezbędne w tej czynności i nie może sobie jej odmówić. Sięgnęła po bułeczki i dała się zaprowadzić na zaplecze. W pierwszej sekundzie zastanawiała się czy nie wejdą do miejsca podobnego do jego pracowni, jednak widząc zwyczajne pomieszczenie odetchnęła w duchu z ulgą. Przerabiali już to, co nie zmienia faktu, że pracownia Fairwynów wywoływała w niej zimny dyskomfort. Zerknęła kątem oka na krzesło, z którego nie zamierzała skorzystać. Nachyliła się nieznacznie nad "otwartą" różdżką stwierdziwszy, że pierwszy raz w życiu widzi coś tak... nietypowego. - Czemu jałowiec? - zapytała, zerknąwszy na niego z zaciekawieniem. Pogłaskała kciukiem jego dłoń, przenosząc wzrok na drewno. Przywykła do posiadania eleganckiego krzewu różanego, który ostatecznie ją zawiódł w chwili największej potrzeby poprzez bardzo łatwe roztrzaskanie się niemalże na wiór. Po oględzinach "otwartego" jałowca doszła do wniosku, że Riley musiał przygotowywać gdzieś rdzeń. Nie wiedziała nawet jak sobie go wyobrażać ani gdzie szukać. Co wybrał? Jakie stworzenie musiało oddać życie, aby otrzymała różdżkę silniejszą niż te od Olivandera. - A co, jeśli różdżka mnie nie zechce? - niczym Krukonka z prawdziwego zdarzenia postanowiła zgłębić temat i zaspokoić własną ciekawość. Skoro tworzył spersonalizowaną broń... to jaka była gwarancja, że praca nie pójdzie na marne przy pierwszym dotyku?
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Dotknąłem własnych ust śladem jej palców, ale nie łamałem sobie głowy nad tym, że dopiero co umazałem się jej szminką. Uśmiechnąłem się tylko, milcząco jej dziękując za doprowadzenie mnie do porządku i pociągnąłem ją delikatnie za sobą. Zaprowadziwszy ją na zaplecze spodziewałem się, że za kilka chwil atmosfera między nami się zagęści, więc jeszcze teraz korzystałem zachłannie z ciepła jej ciała. Trzymałem jej dłoń, ale z pewnością nie było to dla mnie wystarczające. Przyciągnąłem ją bliżej siebie, gdy dostrzegłem, że póki co nie zamierza siadać. Otuliłem jej plecy płaszczem stworzonym z mojej klatki piersiowej, gdy objąłem ją nienachalnie od tyłu, ściskając ramionami nieco pod szyją. Pocałowałem czubek jej głowy, muskając nosem jej znowu jasne włosy. Tylko jej pytanie uchroniło ją przed moim własnym, nawiązującym do jej odmiennej fryzury podczas naszego ostatniego spotkania. Zapomniałem na moment o tej kwestii, bowiem poruszyła, jak zawsze, gorący dla mnie temat. - Jałowiec - powtórzyłem po niej, a sam już mój ton zdradzał, że mogło zanosić się na dłuższą dyskusję. Pamiętałem wciąż jak bardzo się rozgadałem, gdy Elaine chociaż nieznacznie poruszyła temat tworzenia różdżek, a więc tym razem zastanowiłem się zanim tak na dobrą sprawę rozpocząłem dyskusję. Rozluźniłem oplatające ją ramiona, aby się wyprostować i wziąć w dłonie wydrążoną, jeszcze martwą różdżkę. Nie miała standardowego kształtu. Lekko spłaszczona na jednym boku wiła się delikatnie ku końcowi. Jej wierzch pokryty był lekkim zgrubieniem oplatającym ją dookoła. Póki co pustym i jasnym. Podsunąłem ją Elaine, aby mogła ją dotknąć i zaprzyjaźnić się z nią póki jeszcze można było nanieść poprawki względem długości czy wygody w trzymaniu jej. Miała nieco mniejsze dłonie, niż przypuszczałem. Kierując na kawałek drewna swoją własną różdżkę, delikatnie ją zmniejszyłem. Nie zmniejszałem jej jednak bezpośrednim zaklęciem, a nieznacznie ją okroiłem i wygładziłem. Teraz, gdy z całego bloczka udało mi się ją wykroić, takie poprawki miały zając naprawdę niedużo czasu. - Jałowiec to bardzo niepopularny, chociaż potężny materiał na różdżki. Wybiera swojego czarodzieja o wiele uważniej, niż większość drzew różdżkowych, a w rękach nieodpowiedniej osoby jest praktycznie bezużyteczny. Wybierając dla Ciebie jałowiec wyraziłem przypuszczenie, że możesz być dla niego jak najbardziej właściwa, ale tak naprawdę okażę się to dopiero wtedy, gdy weźmiesz go do ręki, gdy już będzie w nim rdzeń. Zaryzykowałem, ale myślę, że się opłaci. Ludzie korzystający z jałowcowych różdżek są kreatywni, a moc ich wyobraźni przekuwa standardowe rzeczy w wielkie i zdumiewające. Posłuży ci dobrze do transmutacji i zaklęć niewerbalnych. - Zachwalałem swój produkt niczym urodzona targowa przekupka. W pewnym momencie odebrałem od niej delikatnie różdżkę, aby ponownie złożyć ją na stoliku. - Niestety, mają one jedną, ogromną wadę. Bardzo łatwo przechodzą wilgocią i niszczeją pod wpływem wody. Jeśli zdecydujecie się na siebie, będziesz musiała bardzo dbać o to, aby nie zmokła za bardzo na deszczu lub nie wpadła ci do jeziora. Póki zniszczenia nie będą duże będzie można ją naprawić, ale mimo wszystko i tak lepiej tego unikać. To piękny okaz. - Ledwie powstrzymałem się od pogładzenia różdżki dłonią. - Jeśli jałowiec cię nie wybierze, mam jeszcze inne propozycje. - Zdradziłem jej, uśmiechając się dokładnie tak jak do wszystkich niepewnych klientów. Pocieszająco i usłużnie, aby wiedziała, że nie spocznę dopóki nie dobiorę jej czegoś co nie tylko będzie dla niej szyte na miarę, ale i odpowiednie. - Za to co do rdzenia… - zawahałem się na moment, sięgając za swoje plecy, aby wymacać niewielką fiolkę. Schowałem ją w palcach, aby nie od razu domyśliła się co w niej jest. - Powiedz tylko słowo, a zmienimy go. - Zaoferowałem i widać było po mnie zdenerwowanie i niepewność własną propozycją. Skoro idealnie odwzorowałem długość jej poprzedniej różdżki, byłem nieomal przekonany, że jednorożec wciąż będzie należycie jej służył. Jednakże, jak wiadomo, Fairwynowie nie chodzili i nie zbierali wieczorami ich lśniących włosów. Wyciągnąłem przed siebie dłoń, aby mogła zapoznać się ze srebrzystą zawartością fiolki i sama dojść do tego czym ona jest.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Interesowało ją każde miejsce, w którym Riley przebywał częściej niż raz w tygodniu. Co prawda drżała na samą myśl o jego pracowni, w której Fairwynowie oddawali się... wydobywaniu rdzeni, a więc cieszyła się, że są w zwyczajnym zapleczu. Oparła się o jego tors wygodnie, uwiesiła dłonie na jego nadgarstkach, które musnęła przelotnie ustami wiedząc, że pracowały dzisiaj nad zamówieniem złożonym przez nią. To miało go uspokoić, zapewnić, że nie ucieknie od niego pomimo hobby, jakiemu się oddawał. Wszystko, byleby więcej od niej nie odchodził. Przechyliła głowę na bok, by ustami musnąć krawędź jego szczęki. Mogłaby zamknąć oczy i tak stać dobre kilka godzin, ciesząc się jak dzieciak z prezentu, jakim był dla niej Riley. Zachłannie obserwowała każdy jego gest, słuchała wszystkich nut pobrzmiewających w jego głosie i czasami zastanawiała się jak to się stało, że są razem. Uważała się za szczęściarę. Wiedziała, że pytaniami wywołała słowotok i cieszyła się, że będzie mogła posłuchać pasji w jego głosie, gdy opowiadał o swoim zamiłowaniu. To chyba wtedy zaczęła się w nim zakochiwać, a gdy pierwszy raz chwycił ją za rękę to wówczas w tym ją utwierdził. Uśmiechnęła się ciepło, gdy znalazł się w swoim żywiole i nawet niespecjalnie grymasiła, gdy musiał się od niej odsunąć. Powiodła wzrokiem do leżącej na stole różdżki, którą po chwili już trzymała na palcach. Obawiała się chwycić ją mocniej jakby miała od tego pęknąć. Wyglądała tak pusto i smutno, a i jałowiec był chłodny, będący zwyczajnym drewnem bez magicznych właściwości. Z milczącym zainteresowaniem obserwowała jak zgrabnie zmniejsza jej długość do pożądanych rozmiarów, dzięki czemu bardziej przypominała rozmiarem jej poprzednią różdżkę. Pogłaskała drewno kciukiem, próbując przyzwyczaić się do nowego ciężaru. Nabrała powietrza do płuc, aby uśmiechnąć się ciepło, gdy wspomniał o zaklęciach niewerbalnych i transmutacyjnych, które ze sobą nagminnie przeplatała. - Mówiłam, że mnie znasz. - poszerzyła uśmiech i posłusznie oddała mu nieskończoną i nieożywioną różdżkę. W jego rękach jest z pewnością bezpieczniejsza niż w jej własnych. Oparła się pośladkami o stolik, by móc pochłaniać wzrokiem z wygodniejszej pozycji spoglądać łagodnie na przemawiającego Rileya. Mogłaby go tak obserwować całymi dniami, kiedy doświadczonym tonem zachwalał swój wybór. Jakże śmiałaby wątpić w jego intuicję? Znał się na tym zdecydowanie najlepiej, a więc mu ufała. Spięła ramiona, gdy wspomniał o wodzie. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem, zmarszczyła brwi i głowiła się czy to możliwe, aby Riley wiedział. Nie mówiła mu... nie było okazji, a szczerze wątpiła, by ktokolwiek mógł mu napomknąć, że do tej pory targana jest lękiem przed zbiornikami wodnymi większymi od małego stawu. Widząc jego pytający wyraz twarzy, sięgnęła po jego dłoń i splotła ich palce. - Jestem w szoku, bo... bo ja nigdy przenigdy w życiu nie pójdę na żaden basen, nie wejdę do jeziora ani morza. Twoja intuicja Riley jest porażająca. Jestem niemal pewna, że jałowiec mnie polubi. Ja jego też, na oślep. - głos nieco jej drżał, ale niegroźnie. Wyjawiła po prostu coś osobistego i nie miała przed tym większych oporów. Nie przy nim, skoro zasługiwał, by wiedzieć o niej więcej. Popatrzyła na niego z prawdziwym podziwem. Znał się na swoim fachu, właśnie jej to nieodwołalnie udowodnił. Nie sądziła, że to możliwe, aby twórcy różdżek naprawdę czytali z ludzi i polegali w zawodzie na swojej wysoko rozwiniętej intuicji. Myślała, że to działa na innych zasadach, a jednak będąc tu odkrywała jak bardzo się myliła. Okazywało się, że Riley naprawdę ma zadatki na piekielnie dobrego różdżkarza. Jak inaczej wyjaśnić dobór drewna do jej charakteru, skoro nie był absolutnie świadomy jej lęku przed wodą? To ta magia, której ona, jako przeciętny, szary czarodziej, nie jest w stanie zrozumieć, skoro nie pracuje przy magicznych przedmiotach. Zastygła w bezruchu, gdy wspomniał o rdzeniu. Nie chciała się sama przed sobą przyznawać, że bała się dowiedzieć co dla niej wybrał. Nie miała pojęcia jak miałaby zareagować, gdyby pokazał jej czyjeś wnętrzności. Zapewne przeliczyłaby się z własną siłą i stchórzyła, naiwnie wierząc, że nie wystraszy się z posiadania we własnej różdżce czyjegoś serca. A on wyciągnął fiolkę z płynem. Sam fakt, że nie jest to część ciała czy wnętrzności naprawdę dużo zdziałało. Napięcie puściło i pozwoliło jej zaczerpnąć nieco więcej tchu. Rozluźniła palce na jego dłoni nieświadoma, że mocniej je ściskała, gdy wspominał o rdzeniu. Popatrzyła na srebrzysty płyn i szukała w myślach odpowiedzi. Które stworzenie miało w sobie coś srebrnego... srebrną... krew...? Zacisnęła zęby czując jak wzdłuż jej kręgosłupa przebiega dziwny dreszcz. Jednorożec. Magiczna bestia, przeraźliwie trudna do spotkania... - N-nie zmieniaj. - wydusiła z siebie, byleby nie proponował jej wnętrzności ani serca. Wszystko, byle nie to. Tłumaczyła sobie, że Fairwynów jest dużo. Równie dobrze ten rdzeń mógł zostać pozyskany przez jego ojca, wuja, kuzyna... każdego z tym nazwiskiem. Nie chciała wiedzieć czy sam stawał naprzeciw tak majestatycznego stworzenia. Mimo wszystko miała już jakiś związek z rdzeniami pochodzącymi od jednorożca. Poprzednia różdżka również posiadała jego element... a więc nie powinna czuć takiego wstrząsu póki tylko nie będzie sobie wyobrażać sobie tych scen. Wcale nie musiał nikt go zabijać... Przywołała się do porządku i ogarnęła, aby nie dać się porwać dziwnym myślom. Rozluźniła ramiona i popatrzyła spokojnie, prosto w niebieską toń jego oczu. - Tak jak mówiłeś, w drewnie tkwiła słabość, a nie w rdzeniu, który mi dobrze służył. - nawiązała do ich rozmowy w lodziarni na Pokątnej, kiedy to poprosiła go o "diagnozę" utraconej różdżki.- W porządku, kochanie. Dziękuję. - wygięła usta w miłym dla oka uśmiechu i ścisnęła jego dłoń, aby absolutnie nie czuł żadnych nerwów w związku z tworzeniem dla niej różdżki. Ufała mu nawet wtedy, gdy trzymał między palcami fiolkę z czyjąś krwią. - Będę mogła obserwować? Czy to tajemnica zawodowa? - znów krukoński bakcyl poszerzania wiedzy mimo, że nie wiązała z tą dziedziną swojej przyszłości. Bardzo wiele dla niej znaczyło, że to tylko krew, a nie serce.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Jej dotyk był piekielnie rozpraszający. Jako osoba, która do czasu spotkania na swej drodze Elaine raczej stroniła od kontaktu fizycznego, byłem na niego bardzo wyczulony. Każdy jej pocałunek czy muśnięcie palcami przykuwało moją uwagę i do tej pory nie mogłem się nadziwić temu, że niemalże nigdy nie reagowałem na to negatywnie. Ona naprawdę miała w sobie coś szczególnego. Jej łagodność udzielała się nawet mnie, który to wokół nerwowości zbudowałem całą swoją taktykę na życie. Musiała widzieć, że nie do końca jestem skupiony na tym o czym mówię, dopóki ją trzymam, co tylko wyraźniej zaznaczyło się, gdy zamiast mojej twarzy obejmowała już palcami swoją przyszłą różdżkę. Wątpiłem czy zdawała sobie sprawę z tego jaką przyjemność sprawiła mi tymi kilkoma słowami. Nie sądziłem, żebym znał ją dobrze. Wiedza wynikająca z konieczności nie była nigdy tym samym co ta podarowana przez drugą osobę i chociaż różdżkarze znali mnóstwo sztuczek, którymi poznawali potencjalnego kupującego, często bez jego wiedzy, to akurat w tym przypadku ograniczyłem się do minimum. Wolałem polegać jedynie na swojej nienachalnej obserwacji. Nie umknęła mi jednak szerokość jej ramion, obwód palca wskazującego i inne, nieszczególnie ważne dla innych kwestie, jakie w moim zawodzie stanowiły niemalże niezbędne informacje. Mimo tego nie czytałem z niej jak z otwartej księgi. Nie zdawałem sobie sprawy z jej lęku przed wodą, dopóki poniekąd mi o nim nie powiedziała. Otworzyłem szerzej oczy, autentycznie zaskoczony teraz dostrzeżonym ogromnym potencjałem do połączenia Elaine z jałowcową różdżką. - To wszystko tylko czysta kalkulacja. - Odpowiedziałem, nie chcąc brać pochwał kierowanych pod adresem wspaniałej intuicji, gdy uważałem, że mimo wszystko daleko mi do niej. Pogładziłem kciukiem jej dłoń i nachyliłem się ku niej, aby ukraść jej krótki, niezobowiązujący pocałunek. - Ogień i woda. To aż przerażające jak jesteśmy do siebie dopasowani. - Nie śmiałem się. Nie potrafiłem tego robić, gdy w grę wchodziła rozmowa o lękach, ale mimo tego uśmiechnąłem się do niej, aby trochę ją rozweselić. Nie mogłem znieść drżenia w jej głosie. Nie po ostatnich wydarzeniach, o których pamięć wciąż była świeża. Mój brak pytań wcale nie znaczył, że nie byłem niczego ciekaw. Po prostu uznałem, że w tym momencie nie jest to ani dobra chwila, ani właściwe okoliczności. Rozmowa o rdzeniu była już o wiele trudniejsza, niż wspominanie o drewnie. Pozwoliłem jej przetrawić wewnątrz siebie myśl, wedle której nosiłaby przy sobie zawsze tak żywy fragment jednorożca. Ich krew miała potężną moc uzdrawiającą, z czego dziewczyna najpewniej zdawała sobie sprawę. Chciałem zasugerować jej w jaki sposób te właściwości odbiją się na jej różdżce, ale obserwując jasnowłosą z sekundy na sekundę nieświadomie markotniałem. Milczałem. Dopiero po fakcie zrozumiałem, że niepotrzebnie. Wiedziałem, że dla niej mój zawód nieodłącznie wiąże się z czymś brutalnym i nieprzyjemnym. Mimo tego nie tłumaczyłem jej kto zdobył ten rdzeń. Nie sądziłem przecież, że mogła uznać, iż było we mnie aż tyle desperacji i złych zamiarów, aby zamordować coś tak niewinnego jak jednorożec. Pomimo bycia Fairwynem oraz mojej burzliwej przeszłości, wciąż miałem swoje zasady. Kiwnąłem głową po jej słowach, kiedy zaakceptowała wybór rdzenia. Miałem wrażenie, że mimo wszystko wdarła się między nas jakaś sztywność. Elaine trochę ją złagodziła, gdy ścisnęła mnie za rękę i uśmiechnęła się. Odpowiedziałem na ten gest jedynie nieznaczną odpowiedzią na uścisk, bo chwilę później już potrzebowałem palców, aby zająć się jej różdżką. - Możesz patrzeć, chociaż nie wiem jak wiele z tego wywnioskujesz. - Odpowiedziałem tajemniczo czym najpewniej jeszcze bardziej rozbudziłem w niej krukońską dociekliwość. Nie wyjaśniałem co to miało oznaczać, po prostu to zaprezentowałem. Odpieczętowałem flakon ze srebrzystą krwią, wydobywając ją z różdżki za pomocą zaklęcia. Moje usta nie poruszały się, chociaż widać było, że coś inkantuję. Skupienie na mojej twarzy zmieniło się wreszcie w zmarszczkę pośrodku czoła. Krew wirowała tworząc niewielki okrąg przez kilkanaście długich sekund, zanim opuściłem nieznacznie różdżkę i wtoczyłem ją do środka jałowcowego drewna. Drewno rozbłysło złotym blaskiem i sycząc wściekle, rozgrzało srebrną posokę doprowadzając ją do wrzenia. Kolejne zaklęcie nieco opanowało sytuację, chociaż cała powierzchnia różdżki wyraźnie trwale pojaśniała. Nic już nie migotało. Jedynie płyn lekko kołysał się w rytm magicznych fal energii. Powoli, bardzo powoli drewno zaczęło się zamykać. Wyglądało to trochę tak jakby różdżka posiadała własną skórę i ona właśnie zarastała się pod wpływem moich zaklęć. Kilka minut później pojawił się dym wydobywający się z czubka różdżki. Wziąłem ją do ręki przez wyciągniętą z tylnej kieszeni rękawiczkę. W ciągu swojego życia dotykałem ich naprawdę tysiące. Każda była wyjątkowa i każdą czułem zupełnie inaczej. Pomimo zamiłowania do transmutacji, jałowiec zdecydowanie nieporęcznie leżał mi w dłoni, nawet przez ochronną warstwę smoczej skóry. Uznałem to za dobry znak. Elaine też przecież była tak ode mnie odmienna… Zdmuchnąłem lekko rozżarzony koniec patyka i po raz ostatni skierowałem na niego własną różdżkę. Ten fragment był o wiele żmudniejszy i mniej ciekawy od poprzedniego. Nic nie wrzało ani nie płonęło, jedynie wycinane runy po dopełnieniu zaczynały jarzyć się jaskrawym, białym światłem. Ozdobienie nimi łańcucha oplatającego nową różdżkę Elaine zajęło sporo czasu. Nie miałem aż tak wielkiej wprawy w rysowaniu symboli, ale kiedy nareszcie skończyłem, przypieczętowałem swoje dzieło swoistym magicznym podpisem. To sprawiło, że runy jednocześnie zapłonęły czerwonym ogniem, a następnie zgasły jak na komendę. Odłożyłem drewno na ladę i zsunąłem z palców rękawicę. - Gotowa? - Zapytałem, zerkając na Krukonkę i uśmiechając się zachęcająco. To była jej wielka chwila.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Mogła się poniekąd spodziewać, że nie przyjmie jej komplementu, ale też na siłę go jemu nie wciskała. Ostatnio, gdy go nimi zarzuciła nieomal się coś między nimi popsuło. Potrzebowała utrwalić ciepło w ich relacji, a więc nie spieszyła się już z tak dobitnym okazywaniem zachwytu. Zwolniła tempo i to dzięki niemu hamowała swoje wylewne zapędy. Zeszłotygodniowe przykre doświadczenie jedynie ułatwiało jej opanowane się w niektórych sytuacjach. Teraz wolałaby nie, kiedy stał na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło przyciągnąć go do siebie, zatopić się w pocałunku i wizja stworzenia dzisiaj różdżki odsunęłaby się mocno w czasie. Między innymi po to, aby nie rozpędzać się w swoich małych-wielkich marzeniach, zwinęła palce na krańcu stolika, by nie lgnęły tak gorliwie ku niemu. Przyciągał ją w każdy możliwy sposób, a doceniała każdy jego dotyk. Wiedziała, że niegdyś był bardzo powściągliwy i na własnej skórze poczuła kiedyś jak bardzo stronił od kontaktu fizycznego. Tym bardziej cieszyła się i rozchylała usta w pełnym czułości uśmiechu, gdy sam z siebie skradał jej pocałunki. Mogła dać mu ich tysiące, a i tak by się cieszyła każdym następnym, jakby był tym pierwszym. Musiała przyznać mu rację. Dopiero, gdy wypowiedział te słowa, odkryła jakie są prawdziwe. On obawiał się nad życie ognia, a ona wody. Oboje mieli traumatyczne przeżycia związane z żywiołami, choć Elaine nie nosiła ich śladów na skórze tylko w duszy. - Jesteśmy tak od siebie różni, ale z drugiej strony... tak, dopasowani. - zerknęła na ich splecione palce, od których wszystko się zaczęło. Już na początku odkryła jak wygodnie jest trzymać jego dłoń, jakże to naturalne się jej wówczas wydawało. Odwzajemniła jego uśmiech i usiadła na przysuniętym krześle, aby zrobić mu więcej miejsca. Nie miała pojęcia czego potrzebował, ale postanowiła dać mu przestrzeń i milczenie pomagające się skoncentrować na bardzo istotnym zadaniu. Oparła policzek o palce dłoni i spoglądała na Rileya podczas pracy. To było hipnotyzujące. Odnosiła wrażenie, że atmosfera na zapleczu gęstnieje, ale w jakiś magiczny i pozytywny sposób bez względu, iż rdzeniem była krew. Wstrzymała oddech widząc blask, gdy dwa suplementy próbowały się połączyć. Zsynchronizować? Dopasować? Nie miała pojęcia lecz nie śmiała przerywać ciszy. Spoglądała na profil Rileya, oświetlony teraz blaskiem rdzenia i drewna. Syczało, parowało i wyglądało, jakby wcale nie zgadzało się na takie połączenie. Zdążyła zmartwić się, że coś poszło nie tak lecz spokój Rileya przeczył jakoby miało dziać się coś niezgodnie z planem. Obserwując jego czynności mimowolnie zastanowiła się nad faktem, iż będzie nosić w różdżce srebrzystą krew wspaniałego stworzenia. Serce biło jej na samą myśl, a gdzieś w jego głębi pojawiła się nieśmiała ekscytacja. Jednorożec. Czyż to nie cudowne stworzenie? Czyż nie jest potężne, majestatyczne, niewinne i czyste? Krew miała właściwości uzdrawiające i przedłużające życie, a mając ją jako rdzeń... czuła, że mogłaby nabrać pewności siebie jako pełnokrwista czarownica. Ogarnęło ją wzruszenie... tak, dziwne i niezrozumiałe dla niej wzruszenie, gdy oniemiała spoglądała jak jałowiec zrasta się mając w środku cudowny katalizator mocy. To było niepojęte i w końcu tak naprawdę zrozumiała, że różdżka jest w jakiś sposób żywa. Tak bardzo zapragnęła, aby jej nie odrzuciła! Sposób w jaki Riley ją trzymał... jak najcenniejszy skarb. Proces grawerowania run był dla niej czymś nowym, jednak zacisnęła usta, aby nie zadać pytania dlaczego to robi. Obserwowała i nie potrafiła oderwać wzroku od jego dłoni i różdżki zmieniającej się pod wpływem niemych zaklęć. Podświadomie zrozumiała, iż zapłonięcie znaków oznaczało ukończenie procesu tworzenia. A ta świadomość wywołała zestresowanie. Skończył, potwierdził to. Ostrożnie wstała z krzesła, a kolana jej drżały. Identyczne uczucie jak podczas kupna pierwszej. Zajrzała do niebieskich oczu Rileya szukając w nim otuchy i uśmiechnęła się niepewnie. - Sprawdźmy czy mnie polubi. - rozprostowała i zgięła palce prawej dłoni. Czas znowu zwolnił, gdy wyciągała ją do jasnobrązowej różdżki. Delikatnie i ostrożnie objęła jej rdzeń, podnosząc ze stołu. Jej ciało pokryła gęsia skórka, wstrzymała oddech i oniemiała wpatrywała się w swoją dłoń. To przedłużenie jej ręki. Lekka, o bardzo wygodnym zagłębieniu z jednej strony. Musnęła ją kciukiem i odwróciła się tyłem do stołu, a przodem do reszty zaplecza. Nie mogąc oderwać oczu od różdzki, delikatnie i zgrabnie narysowała nią coś w powietrzu, pierwszy raz wykrzesując z niej magiczną moc. To była odpowiedź. Przez ciało Elaine przemknął bardzo przyjemny dreszcz, a swoje źródło miało przy rączce różdżki. Poczuła w sobie naprawdę dużo mocy, co przejawiało się łagodnymi wariacjami metamorfomagicznymi. Uśmiechnęła się szeroko, a kosmyki zabarwiły się najpierw w bardziej złocisty odcień, przeszły w jasny brąz - identyczny jak barwa różdżki i wróciły szybko do koloru początkowego. Różdżka drżała w jej palcach, wibrowała jakby pragnąc zaklęć. Zatrzymała wzrok na swojej torebce, nieopatrznie pozostawionej na ladzie w sklepie. Przywołała ją niewerbalnym Accio i musiała przyznać, że nigdy w życiu zaklęcie nie podziałało jeszcze tak szybko. Dosłownie dwie sekundy później złapała przywoływany przedmiot, wpatrując się oniemiała w różdżkę. Ten pełen energii świst... to ciepło... wzruszyła się i wiedziała już, że Riley dobrał ją idealnie. W końcu na niego popatrzyła, tuż po tym jak odłożyła torebkę na stolik. Zrobiła te pół kroku w jego stronę, by sięgnąć do jego ust swoimi i złączyć je w bardzo ciepłym pocałunku. Stanęła na palcach - standardowo - objęła jego kark, wciąż trzymając różdżkę i całowała go z wdzięcznością i zapałem. Rozgrzewała skórę jego ust swoim oddechem i koniuszkiem języka, wydłużała ich kontakt tak jak nigdy dotąd, byleby przelać na niego swoją radość. To wszystko dzięki niemu, dzięki jego umiejętnościom, intuicji, uczuciom. Nowa różdżka czuła to wszystko, wyrzucając z siebie srebrzysty obłoczek, w identycznym kolorze co krew jednorożca... A ona nie przestawała. Nie istniało słowo, które by było wystarczająco odpowiednie, aby opisać jej uczucia, więc wylewała je z siebie i obdarzała nimi Rileya.