Pub Pod Ogonem Hipogryfa mieści się w piwnicach domu właściciela. Zyskał sympatię głównie dzięki domowym alkoholom pędzonym przez gospodarza. Najbardziej charakterystycznym elementem dekoracji wnętrz są ogromne beczki – każda wypełniona innym trunkiem. Miejsce jest chętnie odwiedzane przez różne rasy, nie tylko czarodziejów. Piwnice często przepełnione są gośćmi aż do bladego świtu, czemu zdaje się sprzyjać brak okien, sprawiający, iż biesiadnicy tracą poczucie czasu... i niebagatelną ilość galeonów. Choć atmosfera jest wesoła, między wierszami załatwia się tutaj szemrane interesy. Należy uważać na podchmielonych gości, bo zdaje się, iż whisky wedle receptury właściciela wywołuje u czarodziejów skłonność do agresywnego zachowania. A może to ten miód pitny?
Wino wedle receptury właściciela (białe lub czerwone) Whisky wedle receptury właściciela Piwo wedle receptury właściciela (ciemne lub jasne, bardzo mocne) Miód pitny wedle receptury właściciela (półtorak, dwójniak lub trójniak)
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
Możesz rzucać kostkami raz w miesiącu!
1 - Trafiasz na huczne przyjęcie urodzinowe. Cały alkohol jest dzisiaj za darmo! 2 - Pijany czarodziej podchodzi do ciebie i czy tego chcesz, czy nie, wszczyna pojedynek. Jeśli twoja postać jest bezrobotna nie musi martwić się o konsekwencje – w innym razie twój przełożony dowiaduje się o tym incydencie.
Spoiler:
Bez znaczenia, czy wina leżała po twojej stronie, czy nie, w celach dyscyplinarnych potrąca ci z pensji 40 galeonów. Jeśli twoja postać posiada wolny zawód, z powodu złej plotki nie pojawia się tylu klientów / tyle zleceń, przez co również tracisz 40 galeonów.
3 - Stara, jednooka wiedźma, sączący coś, co na pierwszy rzut oka przypomina ci truciznę i obserwuje Cię przez dłuższy czas. Rzuć kostką jeszcze raz.
Spoiler:
Parzysta – wiedźma podkłada Ci pod nos swój napój pytając co to twoim zdaniem jest; jeśli masz powyżej 25 punktów z Eliksirów, wiesz jaka trucizna jest w środku i w uznaniu wiedźma wciska Ci do rąk 3 dowolne składniki. Jeśli nie masz, kobieta kręci głową i na pocieszanie daje ci jeden (wybrany przez ciebie pierwszego stopnia). Nieparzysta – wiedźma najwyraźniej jest pomylona, albo czymś po prostu jej nie przypasowałeś, bo rzuca na ciebie klątwę, która wywołuje Chichot Burkleya. Jeśli posiadasz co najmniej 20 punktów w kuferku z zaklęć lub uzdrawiania możesz uleczyć się sam, w przeciwnym razie musisz natychmiast opuścić temat i udać się do szpitala Świętego Munga, gdzie sam opiszesz, bądź rozegrasz z uzdrowicielem/MG proces zdejmowania klątwy. W przypadku ignorancji, MG może nałożyć na Ciebie odpowiednie konsekwencje.
4 - Widzisz, jak trójka goblinów siedząca przy stoliku obok beczek gra w kości. Postanawiasz się do nich dołączyć. Rzuć kością jeszcze raz.
Spoiler:
1, 2 – gobliny najwyraźniej twierdzą, że nie możesz zaoferować im niczego ciekawego, przeganiając cię od swojego stolika. 3, 4 – kiedy przysiadasz się do stolika, gobliny spoglądają na siebie porozumiewawczo. Po kilku turach odchodzisz zrezygnowany – rzuć kością jeszcze raz. Jej dziesięciokrotność to liczba utraconych przez ciebie galeonów. Czyżbyś zapomniał, jak zachłanne są te stworzenia? 5, 6 – stworzenia próbują cię kantować, ale ty jesteś bystrzejszy. Gobliny obrzucają cię wiązanką obelg, ale nie przejmujesz się tym zbytnio. Zgarniasz 100 galeonów! Nie zapomnij poinformować o tym w odpowiednim temacie.
5 - Wchodząc do pubu zauważasz butelkę wina pokrzywowego. Twoja pierwsza myśl to pewnie pusta, ale mimo wszystko ciekawość bierze górę i postanawiasz to sprawdzić, ze zdziwieniem stwierdzając, że korek tkwi we właściwym miejscu. Możesz wziąć wino ze sobą. 6 - Trafiasz w sam środek hulaszczej imprezy. Prawdopodobnie jesteś jedynym trzeźwym gościem, a wokół szaleje cały magiczny półświatek, wliczając w to gobliny, leprokonusy, a nawet pół-olbrzymy. Podczas harców komuś wypada zawartość sakiewki na podłogę.
Spoiler:
Rzuć kostką jeszcze raz, a dziesięciokrotność oczek to liczba znalezionych przez ciebie galeonów. Nie zapomnij poinformować o tym w odpowiednim temacie.
Merlin jeden wie, cóż skłoniło was do odwiedzin w Dolinie Godryka! Jedno jest pewne - jeszcze nie wiecie, w jakich okolicznościach się dziś spotkacie. @Larissa I. Sharewood, zjawiasz się w pubie jako pierwsza, prawdopodobnie szukając schronienia w jakimś ciepłym miejscu. Po krótkim spacerze przez miasteczko miałaś wrażenie, że przemarzłaś do szpiku kości i jedyne, o czym jesteś w stanie pomyśleć to zdobycie czegoś rozgrzewającego do picia. Pub wydaje się być odpowiednim miejscem - w końcu alkohol rozgrzewa, prawda? @Warner Anderson, twoja obecność w tym samym miejscu zdaje się być przypadkiem, ale czy aby na pewno? Chyba też szukałeś dachu nad głową, bo gdy przemierzałeś uliczki miasteczka zaczął padać deszcz i trochę zmokłeś. Widzisz Larissę już od wejścia, przecież doskonale się znacie jeszcze z Hogwartu! Pewnie będziecie mieli sobie dużo do opowiedzenia...
Podrzucam wam to miejsce, bo ma bardzo ciekawe kostki! Jako pierwsza rzuca Larissa, sytuację odczytujecie z kostek rozpisanych w temacie. Jeśli wypadnie Ci 1 lub 6, Warner zakłada, że gdy wchodzi do pubu już odbywa się w nim przyjęcie urodzinowe/huczna impreza. Warner, swoją kostkę wyrzuć kiedy chcesz. Jeśli wypadnie 1 to teoretycznie nic się nie dzieje, ale bez obaw, będę tu zerkać i najwyżej coś wam jeszcze wymyślę :* W razie pytań/próśb/zażaleń zapraszam na pw do @Bridget Hudson
Larissa nie wiedziała, po co ktoś w ogóle wymyślił listopad i dlaczego to zaliczało się jeszcze do jesieni, skoro było zimno jak diabli. Czuła, że przemarza do szpiku kości i nie pomagała nawet jej ciepła, puchowa i bardzo stylowa kurtka, którą sobie niedawno kupiła. W sumie była też bardzo droga i Lari wydała całkiem sporo pieniędzy, ale przecież nie musiała się nikomu tłumaczyć ze swojego zarządzania finansami. Szła ciasno opatulona, z zaczerwienionym nosem i łzawiącymi od wiatru oczami, gdy nagle jej uwagę przykuł jakiś szyld. Najwyraźniej trafiła w odpowiednie miejsce, bo przecież nic nie rozgrzewa tak, jak alkohol! Bez większego zastanowienia skierowała się do piwnicy. We wnętrzu niezbyt dużo się działo, ale może to i lepiej, bo Sharewood nie była w dobrym nastroju do imprezowania. W takich chwilach zastanawiała się, gdzie zniknęli Winnie i Scott, nawet jeśli Scott oficjalnie ją znienawidził, chociaż i tak nie czuła się winna. To chyba źle. Dziewczyna zamówiła wino według receptury właściciela, a gdy otrzymała napój, postanowiła rozejrzeć się dokładniej po ogromnej piwnicy. Nie było tu okien, także można było całkowicie stracić poczucie czasu; pod jedną ze ścian znajdowały się gigantyczne beczki, zapewne wypełnione trunkami. Przy jednym stoliku siedziały grające w kości gobliny - Larissa sama nie wiedziała, co ją podkusiło, żeby do nich podejść. Może jakiś podświadomy pociąg do hazardu albo po prostu intuicja podpowiadająca, że ten dzień jeszcze się nie skończył i może się stać lepszy. - Witam panów - powiedziała z czarującym uśmiechem. - Mogę się przyłączyć? Gobliny wyraziły zgodę i uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo, na widok czego Lari przeszły ciarki, ale teraz głupio było się wycofać, musiała w to brnąć, nawet jeśli już wiedziała, że to była zła decyzja. Uporu akurat jej nie brakowało.
*
Przegrała pierwszą turę. I kolejną, i jeszcze kolejną - wszystkie. Zrezygnowana uznała, że to już poniżej jej godności i nie zważając na chichoczące gobliny, odeszła od stolika i usiadła gdzie indziej. Całe szczęście, że nie było tu jej znajomych, przynajmniej będzie mogła zataić całą sprawę i udawać, że wcale nie straciła czterdziestu galeonów przez własną głupotę. Ale czy na pewno nie było tu jej znajomych...?
Sam nie wiedział, co w ogóle podkusiło go do odwiedzenia Doliny Godryka. Po skończeniu szkoły rzucił dorywczą pracę i zaczął trochę podróżować. Nie spotkało się to z zadowoleniem ze strony Delalieu, ale czarodziej w końcu przyjął do wiadomości, że wnuk nie przyłączy się do jego firmy. Ich wzajemne stosunki pozostały zatem na tym samym, neutralnym stopniu. Mimo wszystko, byli dla siebie jedyną rodziną. A przynajmniej taką, którą akceptowali. Chłód, który od jakiegoś czasu był nieodłącznym towarzyszem wszystkich, którzy opuścili mury ciepłych mieszkań i domów, nie przeszkadzał Warnerowi aż tak bardzo. Jego płaszcz dobrze trzymał ciepło. Jednak padający deszcz potrafił dać się we znaki, więc niechętnie zaczął rozglądać się za jakimś lokalem, w którym mógłby przeczekać to niemiłe zjawisko. Podniósł głowę i prawie w tej samej chwili zauważył szyld jakiegoś pubu. Lokal wydawał się trochę podejrzany, ale cóż... zawsze to jakiś dach nad głową. Gdy tylko wszedł do pomieszczenia pełnego drewnianych beczek, od razu wyczuł kłębiące się w nim, charakterystyczne dla podpitych osób emocje. Wściekłość, rozdrażnienie czy też coś na kształt załamania nerwowego. Przez chwilę moknięcie w deszczu wydawało mu się lepszą perspektywą, lecz ostatecznie nie wyszedł. Nie mógł przecież do końca życia unikać ludzi. Ruszył w stronę stolików, jednak nie uszedł zbyt daleko, gdy jakiś solidnie podpity czarodziej podszedł do niego, mamrocząc coś o pojedynku. Zignorował mężczyznę i ruszył dalej, gdy nagle stolika znajdujący się metr od niego wyleciał w powietrze trafiony czarem. Zacisnął palce na różdżce, jednak nie wyjął jej z kieszeni. Walka z upitym, ledwo trzymającym się na nogach czarodziejem była poniżej jego godności. Kolejne zaklęcie poleciało w jego stronę, jednak minęło go o cal. Dodatkowo albo mężczyzna był już zbyt upity, albo zakłócenia dały się we znaki, ponieważ smuga zaklęcia rozbiła się jedynie o ścianę nie wywołując większych efektów. Zanim został zmuszony do magicznej odpowiedzi, inny czarodziej, o wiele trzeźwiej myślący, zajął się swoim kompanem, odciągając go w stronę wyjścia. Poprawił płaszcz i ruszył dalej szukać miejsca. Jak na złość wszystkie stoliki były zajęte. Gdy już miał się zawrócić i wyjść na poszukiwania innego lokalu, zauważył znajomą postać. Skierował się w tamtą stronę, nie spuszczając z oka koleżanki z byłego Hogwardzkiego Domu. - Witam. Mogę się dosiąść? - zapytał, patrząc na dziewczynę.
Była dość zdziwiona widokiem Warnera w takim miejscu, bo raczej nie był kimś, kto lubi tłumy ludzi i gwarną atmosferę, na takiego też nie wyglądał. Odniosła wrażenie, że w tym swoim idealnie dopasowanym płaszczu zupełnie nie pasuje do tego obrazka, jest jakby wycięty z całkowicie innej bajki. Co prawda w szkole nie zwracała na niego większej uwagi, bo byli z dwóch różnych światów, ale tyle zdążyła zauważyć przez dziesięć lat. Z braku lepszego zajęcia obserwowała całe zajście, sącząc swoje wino. W sumie było dobre, nie spodziewała się tego po niezbyt ekskluzywnym pubie, gdzie pijani mężczyźni toczyli bójki, a gobliny ogrywały w kości niewinne dziewczyny. Lari myślała, czy nie powinna się wtrącić, ale doszła do wniosku, że sytuacja póki co nie jest na tyle groźna, żeby wymagać interwencji, a poza tym co to za facet, który nie poradziłby sobie z ledwo stojącym na nogach pijakiem. Tak więc Ślizgonka zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu krzesła, kątem oka cały czas obserwując "pojedynek" (chociaż to chyba za mocne słowo). Liczyła na trochę bardziej widowiskowe zakończenie, ale w końcu jakiś inny mężczyzna, chyba bardziej trzeźwy, wyprowadził swojego kolegę. Larissa widziała, że Warner kieruje się w jej stronę i patrzy prosto na nią, ale nie spuściła wzroku. Nie była tym płochliwym i nieśmiałym typem dziewczyny. - Owszem - odparła lekko. - Nie wiedziałam, że chadzasz w takie miejsca.
Czuł na sobie badawcze spojrzenie dziewczyny. Tak samo wyraźnie, jak czuł płynącą od niej pewność siebie. To była chyba cecha typowa dla większości Ślizgonów - pewność siebie i poczucie wyższości względem innych. Postanowił jednak nie zgłębiać w tej chwili natury ludzkiej, tylko skupić się na jakiejś konkretnej rzeczy, co ułatwiało mu odgrodzenie się od napływających zewsząd emocji i uczuć innych ludzi. Usiadł więc przy stoliku i skupił się na siedzącej naprzeciw niego dziewczynie. - Nie chadzam. A przynajmniej kiedyś nie chadzałem. Poza tym lepsze to niż moknięcie na deszczu i marznięcie na tym wietrze, nieprawdaż? - zwrócił się do Larissy. Podejrzewał, że ona też nie przyszła tu dla atmosfery czy trunków. Musiała, tak jak i on, szukać jakiegoś schronienia przed niesprzyjającymi warunkami pogodowymi. - Nie wiedziałem, że lubisz takie... klimatyczne miejsca - powiedział, rozglądając się wokoło. Gobliny, dziwnie wyglądające wiedźmy i osobniki, od których z daleka można było wyczuć powiązanie z podejrzanymi interesami. Całkiem wyborne towarzystwo.
Wypiła łyk wina, nie spiesząc się z odpowiedzią, popatrzyła na Warnera z szerokim uśmiechem i odchyliła się na oparcie w sumie całkiem wygodnego krzesła. Gdyby pominąć wszystkie podejrzane istoty żywe znajdujące się w tej piwnicy, to mogłoby to być naprawdę fajne miejsce. - Wprost uwielbiam! - odparła sarkastycznie, kątem oka obserwując grające w kości gobliny - te małe złodziejskie gnojki. Pod stolikiem już zaciskała pięść, ale szybko się opamiętała, postanawiając nie zawracać sobie głowy takimi nieistotnymi stworzeniami jak gobliny. Niech się cieszą, ktoś im w końcu zetrze te wyszczerze. Co prawda wolałaby to zrobić własnymi rękami, ale przecież była ponad te kilkadziesiąt galeonów, a przynajmniej tak sobie wmawiała. - Idealna atmosfera, ludzie na poziomie... A tak serio to wino mają całkiem niezłe.
Wpatrywał się uważnie w dziewczynę, obserwując jej reakcję. Nie lubił, gdy coś umykało jego uwadze. Jednak nigdy nie skupiał się całkowicie na jednej osobie czy pojedynczym elemencie otoczenia. Już kiedyś popełnił ten błąd i nie skończyło się to dla niego dobrze. Nie chciał przechodzić przez to swoiste piekło ponownie, dlatego utrzymywał czujność, starając się wychwycić wszystkie zmiany w pomieszczeniu. Jego wyczulenie na emocje innych było pod tym względem równie uciążliwe, co przydatne. Zabójcze spojrzenie, które dziewczyna posłała goblinom grającym przy jednym ze stolików, prawie go rozbawiło. Nawet nie musiał czuć płynącej od Larissy irytacji i złości, aby wiedzieć, że była Ślizgonka prawdopodobnie przegrała z tymi istotami nieco galeonów. Nie drążył jednak tematu, tylko skupił się na jej wypowiedzi. - Tak, atmosfera niemalże rodzinna - zgodził się, z ironiczną uwagą rozmówczyni. Z jego strony niekoniecznie była to uszczypliwa odpowiedź. Niemiłe powitanie, jakie zafundował mu na wstępie jeden z klientów lokalu, było niczym w porównaniu z atrakcjami, jakie niejednokrotnie fundował mu jego własny ojciec. - Co do wina, uwierzę na słowo. Wydaje mi się, że słyszałem niedawno pozytywną opinię o trunkach sprzedawanych w tym lokalu - odpowiedział, cofając się lekko pamięcią. - Jak ci mija życie po zakończeniu Hogwartu? - zapytał, chcąc podtrzymać rozmowę.
Uśmiechnęła się na uwagę chłopaka i w myślach odnotowała już pierwszy mały plus. W sumie to praktycznie przez cały czas (no, nie licząc tej chwili wściekłości na złodziejskie gobliny) się uśmiechała, chyba już weszło jej to w nawyk przez te kilka lat, kiedy sprawiała pozory sympatycznej i uroczej. Tylko że w tym wypadku nie był to wymuszony uśmiech, jakoś tak naturalnie jej przychodził i sama nie wiedziała dlaczego, bo przecież nic szczególnego jej nie rozbawiło, a wręcz powinna być w złym humorze, biorąc pod uwagę wydarzenia z całego dnia. Właściwie jak patrzyła na Warnera zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek widziała, żeby się uśmiechał. To z pewnością musiał być ciekawy widok. - Pracujęw ministerstwie - odparła krótko. - Chyba nie mam na co narzekać. A ty coś szczególnego robisz? Nawet ją to interesowało. Może to przez to, że ostatnio jej życie raczej nie było ciekawe - przyjaciele chyba mieli jej dość, rodzina się gdzieś zgubiła i nikt nawet nie pomyślał, żeby napisać. Larissa nawet na imprezy ostatnio nie miała ochoty. Trzeba było w końcu coś z tym zrobić.
Patrzył na dziewczynę, wyczuwając jednocześnie każdą zmianę jej nastroju, uczuć. Czasem nadal go dziwiło, jak dobrze niektórzy potrafią ukrywać to, co naprawdę czują, jak łatwo jest robić dobrą minę do złej gry. Zauważał to przeważnie w czasach szkolnych, u dużej części przedstawicieli swojego Domu. Nie bez powodu Ślizgoni byli znani ze swojej przebiegłości. W tej chwili jednak nie wyczuwał nic takiego w uczuciach i emocjach swojej towarzyszki. Poczuł chęć lepszego poznania jej psychiki, jednak szybko odpędził od siebie takie myśli. W przeszłości poświęcił takiej analizie zbyt wiele czasu i teraz miał to zmienić. Zamiast tego skupił się na rozmowie. - Raczej nie - odpowiedział po chwili, starając się dobrze dobierać słowa. - W każdym razie nie sądzę, żeby podróżowanie było czymś szczególnym. A właśnie to od jakiegoś czasu robię. A przynajmniej tak nazywał podróż do Stanów, w celu spotkania z umierającym ojcem. A spotkał się z tym człowiekiem tylko ze względu na Delalieu, który przekonał go, że jednak wypadałoby spełnić ostatnie życzenie nawet takiego nic niewartego osobnika. Podróżami nazywał też poszukiwanie przyrodnich braci, które jednak zakończyło się niepowodzeniem. Nie żeby jakoś specjalnie się tym przejął. Nie zależało mu na odnalezieniu ich aż tak bardzo. - Praca w ministerstwie musi być interesująca. Czym się tam zajmujesz? - zapytał, przekrzywiając lekko głowę.
Towarzystwo w Pubie Pod Ogonem Hipogryfa bawiło się w najlepsze i każdemu dopisywał dobry humor. Jedynie kiedy do Warnera wystartował jeden z pijanych gości, atmosfera zrobiła się nieco bardziej gęsta, ale wszystko błyskawicznie rozeszło się po kościach i każdy wrócił do swoich spraw. Przy jednym stoliku alkohol lał się obficie, a niezwykle już wstawiony, rumiany na policzkach mężczyzna urządzał niezłe show, śpiewając na cały głos goblińskie przyśpiewki, doprowadzając do szału połowę zgromadzonych. Ale któż by się przejmował kilkoma krzywymi spojrzeniami, skoro miał tak doskonały humor? Najwyraźniej ciążyła mu również kieszeń, ponieważ w którymś momencie krzyknął: - STAWIAM... KAŻDEMU KOLEJKĘ! - Zamachnął się ręką tak mocno, że jeszcze chwila i poleciałby na podłogę. Ciężkim krokiem dopadł baru, jakimś cudem udało mu się porozumieć z barmanem ludzkim głosem, po czym złapał tacę, na której stały przygotowane drinki i zaczął od stolików przy ścianie. W którymś momencie dotarł do miejsca, w którym siedzieli @Larissa I. Sharewood oraz @Warner Anderson. Rozdziawił buzię w szerokim uśmiechu, po czym obdarzył ich przyjaznym spojrzeniem nieco zmrużonych, zaczerwienionych oczu. - Dostawa prosto z baru! Poprosiłem o coś ekstra dla tak dobrych klientów! No, nie dajcie się prosić! - Nie czekał nawet na ich odpowiedź, tylko postawił na stół dwie szklanki, a następnie odszedł dalej, by poczęstować innych.
Wszyscy piją, prawda? Każdy dostał drinka w prezencie, więc cóż mogłoby być w tym podejrzanego? Może fakt, że podczas utrudnionej komunikacji, zamiast dodatkowej porcji alkoholu w drinkach wylądowało coś innego? Rzućcie w odpowiednim temacie kostką oznaczoną nazwą "eliksir" i przekonajcie się, co dostało się do waszych drinków!
Nurtowało ją, jakim cudem ktoś, kto podróżuje, może twierdzić, że praca w ministerstwie jest interesująca. Odkąd pamiętała ciągnęło ją do podróży, ale nigdy nie była na tyle bogata, żeby rzucić wszystko i zająć się tylko zwiedzaniem świata. Wielka szkoda, bo Lari bardzo lubiła poznawać ludzi, nowe zwyczaje, regiony i języki i zazdrościła tym, którzy mogli sobie na to pozwolić. - Jak to podróżowanie nie jest czymś szczególnym? - wyraziła swoje zdziwienie dla odpowiedzi chłopaka. - Pracuję w Biurze Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i serio nie jest źle, ale podróżowanie jest na pewno dużo bardziej interesujące. Chciała jeszcze coś dodać, ale w tym momencie od jednego ze stołów wstał jakiś najwyraźniej mocno pijany mężczyzna, który zaledwie kilka chwil wcześniej krzyczał na całe gardło jakieś dziwne piosenki. Zanim Larissa zdołała zorientować się w sytuacji, dopadł chwiejnym krokiem do baru i minutę później zaczął obchodzić stoliki z tacą zapełnioną drinkami. - Ja dziękuję - zwróciła się do mężczyzny lekko podejrzliwie. Nie zamierzała brać napojów od jakichś dziwnych typów z równie dziwnego pubu, w końcu nie mogła wiedzieć, co dokładnie znajduje się w tym kieliszku. Mimo wszystko pijaczek zignorował jej sprzeciw i postawił przed nią drinka w taki sposób, że kilka kropel wylało się na blat stolika. Lari założyła kosmyk włosów za ucho, chwilę patrzyła za zataczającym się mężczyzną i przeniosła wzrok na Warnera. On też dostał napój. Dostał go każdy, więc może nie było w tym nic dziwnego? Facet się porządnie upił i zrobił głupotę, prawdopodobnie był zbyt wstawiony, żeby chociaż pomyśleć o dodaniu czegoś do drinków. Dziewczyna ostrożnie podniosła kieliszek do ust i wypiła łyk, chociaż już wiedziała, że to był błąd...
Wyczuwał lekkie zdziwienie dziewczyny. Osobiście również lubił podróżować, ale poszukiwanie przyrodnich braci nie było dla niego upragnionym wyjazdem. Może gdyby robił to w innym celu, tam, gdzie chciał, gdzie prowadziło go serce, bardziej by to zajęcie doceniał. - Nie mówię, że nie jest. Po prostu jak do tej pory podróżowałem w sprawach rodzinnych, a tego nie uważam za szczyt marzeń - odpowiedział powoli, dobierając słowa. - No i tego żyć się nie da - dodał. Małe zamieszanie, które nagle wybuchło na sali, lekko wytrąciło go z równowagi. Wieść o darmowym alkoholu wywołała u dużej części klientów pubu dziką radość, która brutalnie wdarła się do jego umysłu. Przymknął na chwilę oczy i wziął głęboki wdech. Nie pozwolił sobie na ukazanie słabości w bardziej widoczny sposób. Ściany. Białe, puste ściany. Całe pokoje, korytarze. Puste. Tylko ściany. Szybko uporządkował myśli i zalewające go emocje. Nabrał już w tym sporej wprawy. Kilka sekund później nadal czuł to wszystko, ale już nie tak intensywnie. Spojrzał na stojące przed nimi drinki. Nie pamiętał, kiedy ostatnio pił coś o chociażby śladowej zawartości alkoholu. Po chwili przeniósł wzrok na Larissę i spojrzał na nią pytająco. - Co z tym robimy?
- Kto nie ryzykuje, nie pije szampana - oznajmiła wesoło, ale dalej z nutą wątpliwości. Nie chciała wyjść na tchórza, a skoro kreowała się na odważną, hańbą byłoby nie wypić jednego małego drinka, bo się bała. Przecież ona się niczego nie bała! Wypiła kolejne kilka łyków napoju, który właściwie był dobry, ale dosłownie chwilę po przełknięciu zaczęła się czuć dziwnie. Jakaś taka... rozweselona. - Widzisz? Wszystko jest w porządku! - zawołała aż zbyt głośno, po czym wybuchnęła śmiechem. Mogła wyglądać jak wariatka, ale w takim towarzystwie jak w tamtym momencie w pubie, raczej trudno było się wyróżnić. - Chcesz potańczyć? Chodź, potańczymy! Larissa chyba już straciła nad sobą kontrolę, ale była tak rozbawiona, że nawet przestała się tym przejmować. Wstała raptownie od stołu i wyciągnęła rękę do Warnera, drugą wycierając łzy, które nie wiadomo kiedy się pojawiły. Ze śmiechu, oczywiście - w całym pubie nie było chyba teraz bardziej radosnej osoby, nawet wliczając tych wszystkich pijanych mężczyzn.
Słysząc słowa dziewczyny prawie się uśmiechnął. Czuł jej lekką niepewność, wątpliwości związane z wypiciem drinka od nieznajomego. A mimo wszystko postanowiła udowodnić, że nie ma czegoś, czego nie zrobi. Zaimponowało mu to. Nie żeby miał zamiar się do tego przyznać. - No to na zdrowie - powiedział, wypijając napój zaraz po towarzyszce. Z reguły nie pił takich trunków, ale coś go tknęło i postanowił zrobić wyjątek. W pierwszej chwili nie poczuł nic szczególnego, ale w następnej tknęła go nagła zmiana zachowania Larissy. Nie żeby dziewczyna należała do ponuraków, ale wybuch niekontrolowanego śmiechu nie za bardzo pasował do byłej Ślizgonki. Jeszcze dziwniejsza była nagła wesołość, która znikąd zaczęła wdzierać się w jego myśli. Szokiem było to, że to była jego własna wesołość. Nie mógł się nad tym nawet dłużej zastanowić, bo pomysł dziewczyny, o zgrozo, przypadł mu do gustu. - Chętnie, ale ja prowadzę - odpowiedział, chwytając dłoń dziewczyny i wyciągając ją na środek pomieszczenia, gdzie było trochę wolnego miejsca. - Czy zaszczyci mnie pani tańcem? - zapytał, kłaniając się lekko przed Larissą i, co dla niego nietypowe, uśmiechając się lekko.
- Ależ oczywiście - zdołała wykrztusić między dwoma napadami śmiechu. Próbowała odtworzyć lekki ukłon Warnera, ale zamiast tego dziwnie się zatoczyła i prawie wylądowała twarzą na podłodze. Oczywiście nie powstrzymało to jej wesołości. Bo teraz już chyba nic nie mogło jej powstrzymać, Larissa kompletnie straciła głowę i nawet nie przejmowała się wrażeniem, jakie mogła zrobić na innych. Przecież śmiech to zdrowie! - Żyję! - oznajmiła radośnie, podskakując do góry i lądując chwiejnie na podłodze. Chwyciła dłoń chłopaka i ustawiła się w pozycji tanecznej, ale oczywiście długo tak nie wytrzymała i już po chwili wypłakiwała swoje łzy śmiechu w ramię Warnera. - Sorki, będziesz miał mokry płaszcz - wydukała, kiedy wreszcie się wyprostowała i zaczęła wygładzać mu ubranie w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się jej twarz. I dosłownie pół minuty później znowu się tam pojawiła. - Zatrzymajcie tę karuzelę śmiechu! - zachichotała. W sumie Warner miał powody, żeby ją znielubić po tej akcji, ale Lari uznała, że potem będzie się przejmować konsekwencjami, bo w tej chwili kompletnie się do tego nie nadawała.
Pozytywna odpowiedź niezmiernie go ucieszyła. Uśmiechnął się szerzej, i już zamierzał pociągnąć Larissę do tańca, gdy dziewczyna nagle zachwiała się, ledwo unikając upadku. Nie wyglądała jednak na przejętą zaistniałą sytuacją, tylko dalej chichotała jak szalona. Jemu też wesołość coraz bardziej zaczęła uderzać do głowy. Może jeszcze nie chichotał jak nastolatka na widok swojego idola, ale szeroki uśmiech nie znikał z jego twarzy. Nie za bardzo wiedział, co tak bawiło byłą Ślizgonkę, ale przyjemna atmosfera odpowiadała mu na tyle, że nie pytał o nic. Nie przeszkadzało mu nawet to, że plamiła jego drogi, robiony na zamówienie płaszcz. W domu miał takich przecież dziesiątki. - Nic nie szkodzi. Kupię sobie nowy - odpowiedział, a myśl o zakupach wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój. Kolejna salwa śmiechu i nowy potok łez tylko utwierdziły go w przekonaniu, że chyba jeszcze nigdy w życiu nie był na tak dobrej imprezie. - A niech się kręci do woli - powiedział rozbawiony.
Dni mijały. Raz po raz przeplatały się z absurdalnością zdarzeń, jakby to nie miało większej logicznej wartości. Uciekały przez palce, poddawały charakter otaczających ją jednostek destrukcji, by zaraz potem pozwolić im poddać się iluzorycznemu katharsis. Filozoficzne bzdury oparte o enigmę niewyjaśnionych sytuacji. Z nią było tak samo. Może nawet gorzej. Propozycja ojca rudowłosej Francuzki nadeszła nagle, dość nieoczekiwanie, jakby wreszcie zaczął się interesować jej wątpliwie ukształtowaną przyszłością; cóż, najważniejsze, że pomiędzy kolejnym posuwaniem Julii znalazł odrobinę czasu, by przypomnieć sobie o egzaminach córki. W jego mniemaniu winna być naukowcem, niezwykle szanowanym, odkrywać zagadnienia, których nikt nie sprecyzował, a zarazem należało pogodzić to z pasją towarzyszącą jej od lat. Czyżby dlatego uruchomił angielskie kontakty? Było to powodem, dla którego zorganizował wieczór z muzyką uchodzące spod smukłych palców nastolatki? Nie szukała odpowiedzi, pozostawiając je w onirycznej ułudzie, jak gdyby nie miały większej wartości niż ta oczywista. Jego jednak nie b y ł o. Nie zjawił się zgodnie ze swoją obietnicą, przez co poczuła się upokorzona nieadekwatnym stosunkiem do jej osoby. Możliwe, że jako pierworodne(?) dziecko nie była dla niego aż tak istotna, nieustannie przypominając o zamierzchłych wydarzeniach, gdzie przeszłość górowała nad ich egzystencją. Nowa rodzina zaś dawała poczucie stabilności, którego od zawsze w tych dwóch żywotach brakowało. Zapomniał. Czekała przez kilkanaście minut przed wejściem do restauracji, po czasie całkowicie rezygnując z doczesnej czynności, by wreszcie zatopić się w morzu sylwetek, tak złudnie przypominających o kolejnym zranieniu (być może nieumyślnym). Co prawda - nie spodziewała się, że znajdzie koło fortepianu butelkę wina, ale na całe szczęście było zapakowane, do tego posiadało ozdobną karteczkę - dla Marceline, przepraszam. Prychnęła pod nosem, ale z alkoholu nie mogła zrezygnować, czyż nie? Szanowny pan Holmes dawał jej wszystko, tylko nie to co dla dorastającej nastolatki jest doprawdy ważne. Organizator rozpoznał ją od razu, dlatego z czystą rozkoszą poddała się własnej grze, gdy już zostało wydane jej pozwolenie, niemniej - sztuka nie została doceniona. Nie tak jak powinna. Serce zakołowało w piersi rudowłosej, bo czym było trzynaście minut w obliczu programu recitalowego? Bezsilność ogarnęła ją bezwzględnie, gdy to czarodzieje poświęcali się bardziej jedzeniu i piciu, aniżeli chwilowej rozkoszy, która płynęła z melodii. Siedziała, pozostawiona sama sobie, splatała smukłe palce w koszyczek i co rusz poprawiała błękitny materiał satynowej sukni, jak gdyby tylko to jej pozostało. Nic więcej bowiem nie miało znaczenia. - Ignoranci z merlinowskiej łaski... - burknęła pod nosem, głęboko wierząc, że nikt nie słyszał tej celnej niczym zaklęcie Cruciatusa uwagi.
Kostka: 5
Ostatnio zmieniony przez Marceline Holmes dnia Pią 14 Wrz 2018 - 15:39, w całości zmieniany 1 raz
Wtoczył się do pubu niczym podmuch zimnego powietrza, otwierając drzwi kopnięciem i pozwalając im trzasnąć o ściany i zachwiać się we framugach. Spożywający spokojnie swoje posiłki tudzież konsumujący trunki czarodzieje podnieśli na chwilę oczy znad swoich spraw, by spojrzeć nań z pogardą tudzież wyzwać ciemnoskórego od skurwysynów. Zaraz jednak zostawali ofuknięci przez wybranki swoich serc bądź siedzących przy jednym stole kompanionów, mamy teraz bowiem czasy, gdzie za każde krzywe spojrzenie wyzwą cię od rasistów/ szowinistów/ homofobów/ wszystkie poprzednie i rozstrzelają w mediach społecznościowych. Behemot chętnie z tego korzystał. Tak. Piękne czasy, kiedy coś ci wolno, bo jesteś czarny. Kilkusekundowe zamieszanie ni interesowało go w najmniejszym stopniu, zwłaszcza, że przecież lada chwila ludzie zapomną i wrócą do swoich spraw, bo przecież w rzeczywistości na świecie nikt się nikim nie interesuje, a jeśli już, to tylko z poczucia obowiązku i strachu przed wyrzutami sumienia. Jesteśmy żałośni. Bo jesteśmy ludźmi. Barista zapytał, co podać, a Behemot wysupłał jakiś banknot z kieszeni. Wódkę ostatnio spożywał w ilościach hurtowych, więc może pora na detoks. Zamówił dymiące piwo i talerz pasztecików i siadł przy pierwszym lepszym stole, obławiając się w dyskretne spojrzenia innych bywalców lokalu. Oblizując palce z pasztecika, spojrzał w kierunku sceny, bowiem usłyszał dźwięki fortepianu. Nigdy nie ukrywał, że akurat tym instrumentem pogardzał, bo za delikatny, a jego miłością od zawsze były saksofon i skrzypce. Zapalił sobie papierosa w pomieszczeniu, zerkając na barmana, który stał, niepewny, czy zwrócić uwagę. Upajając się swoim czarnym immunitetem, Hadley wzniósł ręce nad głowę i zabił donośne brawo, a nawet ośmielił się gwizdnąć przez palce; nie patrzył wcale, komu ten aplauz sprzedaje, bo to się dla niego nie liczyło. Liczył się pokaz i ostentacja, oj tak. Słysząc niezadowolone szmery, zbyt nieśmiałe, by urosnąć w siłę, wgryzł się ponownie w pasztecik. Ktokolwiek wygrywał melodię, nieoczekiwanie dla niego przestał. Ciemnoskóry oblizał palec i poprawił kraciaste, szare cygaretki, odsłaniając długie ciemnozielone skarpety z emblematem domu. Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto może sobie pozwalać.
Nienawidziła ignorantów ze szczerego serca, jak gdyby nigdy nie potrafili doceniać kunsztu i rzemiosła artystycznego. Holmes wychowywała się wśród ludzi uzdolnionych, choć nikt nie skupiał się dostatecznie na jej talencie, by mogła go rozwinąć na tyle, ażeby nic nie stanowiło jakiegokolwiek problemu w późniejszych latach. Zawsze nieśmiała w swych pewnych ruchach smukłych palców po śnieżnobiałych klawiszach, tym razem pozostawała okraszona onirycznym powiewem powietrza, które muskało delikatnością odsłonięte fragmenty skóry zgromadzonych. Zabawne; na pewno nie rozumieli, czym muzyka jest dla tak kruchej istoty jaką była ona - rudowłosa Francuzka o dziecięcej twarzy; idioci, po stokroć tumany, przenikające do kości niewzruszeniem, choć nie to było zadziwiające. Nie spodziewała się nonszalancji, która jawiła się jak obelga w stosunku do wygrywanej melodii. Błękitne tęczówki przesunęły się po czarodziejach (może i nie tylko) będących w tym dość eleganckim przybytku, a następnie doszukiwały się człowieka, który wykazał się zuchwałością. Stan irytacji przybierał na sile, kiedy to kolejny takty nie uchodziły z wielkiego, drewnianego pudła, a zatrzymywały się na linii strun. Oddech krukonki spłycił się dostatecznie, po czym zrezygnowała z kontynuacji; musiała dowiedzieć się - kto. Szła wolnym krokiem, co rusz wygładzając materiał sukienki, by następnie utkwić wzrok w bariście i dowiedzieć się, gdzie znajdował się osobnik przejawiający nikłą dozę kultury. Od razu została poinformowana o chłopcu - zapewne w podobnym wieku - siedzącym przy jednym ze stolików w najdalszej części sali. Bez wahania skierowała się tam, chcąc zaczerpnąć wiedzy - d l a c z e g o. - Jeśli potrafisz grać - zrozumiem twoją destrukcję wykonaną na moim występie, ale jeśli nie - odpowiedz - po co? - tak, dokładnie - po co postępował w tak irracjonalny sposób. Marceline dzisiejszego wieczoru była dostatecznie podminowana i zniechęcona wzgardzaniem przez ojca, ale nie zamierzała komukolwiek pozwalać na rujnowanie swojej muzyki, która tak subtelnie wybrzmiewała przez kilkanaście minut, aż do tego feralnego momentu.
Nie widział, jak drobna artystka w drobnej sukience nabrzmiewa frustracją, nie widział też, jak idzie w kierunku lady i dopytuje się o niego, kolejnym, czego nie widział - szczęśliwy jesteś, mężczyzno serwujący te żałosne, zimne jak po wyjęciu z lodówki mielone dynie zawinięte w rozmiękłe ciasto - był gest dłonią baristy w jego kierunku. Nie widział głównie dla tego, że nawet nie oglądał się dookoła, pozwalając własnym myślom zamknąć się wokół głowy gładkim sklepieniem. Zawsze myślał, gdy był zły. Myślał o kilku rzeczach, dość rozbieżnych z tym, co zaraz się wydarzy. Nie dociekał zazwyczaj niczego skomplikowanego, jak natura wszechświata, sens istnienia, piękno, muzyka, kosmos. Póki co był tak zły, że mógł wyłącznie fantazjować o puszczeniu tej karczmy z dymem. Mrzonki. Nigdy byś się na to nie odważył. Możesz wiele, ale wciąż jesteś na to zbyt uległy. Trzymasz się reguł jak opoki. Kochasz je. Potrzebujesz ich jak powietrza. Bez nich nie wiesz, co jest dobre, a co złe, tracisz rozum. Łyk piwa, które buchnęło mu w twarz czarną sadzą. Trochę kurzu na kości policzkowej. Ze stanu rozaplaudowanego warchoła, niczym w chorobie dwubiegunowej, drastycznie zmienił zachowanie, ciemna skóra utopiła się w półmroku mrugającym od świeczek pachnących woskiem, idealnie ociekających, zupełnie tak, jakby specjalnie ktoś o nie dbał, zbierał nadmiar, poprawiał niedomiar z pietyzmem matki. Matka. Ten strumień, może i nieco większa rzeczka, mogła trwać dalej, była oczyszczająca dla niego, który w końcu na co dzień kłębił w sobie tyle myśli. Niestety. Jej słowa najpierw docierały do niego jakby przez barierę, ale gdy wybrzmiały, ułożyły się w spójną całość i dotarły neuronowymi iskrami aż do rozgrzanego centrum. Nie było nawet chwili zawahania, spojrzał w jej oczęta z pełną klarownością - choć okruchy sekund temu był daleko, tak bardzo daleko. - Zadałbym to pytanie inaczej, ale... nie przywykłem do zadawania ich w ogóle - powiedział w kufel, pozwalając głosowi zniekształcić się, osiąść ciepłu oddechu na ściankach naczynia, skroplić się do bursztynowego płynu. Dym z piwa popłynął w górę jego twarzy, rzeźbiąc w niej jak w glinie wykrzywiony w mdłym jak kożuch na mleku wyrazie. - Każdy idiota potrafi grać. Nie musiał jej odpowiadać. Po co? Nie zrozumiałaby całej tej idei, całego jego. Uplotę łechcące białe kłamstwo równie łatwo, jak wianek ze stokrotek, tylko daj mi chwilę. Nie spodziewał się, że ona do niego podejdzie i zażąda odpowiedzi. Był nieprzygotowany. Sączył piwo, patrząc się jej w oczy cały czas, a biorąc pod uwagę, że ona najprawdopodobniej też nie stroniła od kontaktu wzrokowego, musiało się zacząć robić niezręcznie. - Idź sobie albo usiądź - zażądał. Zaczynając rozmowę, kiedy był w tym nastroju - ach, hormony! - podpisywała się pod wejściem do niebanalnej, sofistycznej i pompatycznej gry słownych zawijasów i bzdurnych wydumań. Więc albo zapraszam, albo uciekaj stąd w podskokach.
Powinna uczynić inaczej? Niemożliwe. Zawsze robiła na opak, jakby proste rozwiązania nie były dla niej odpowiednie, stając się z mijającymi sekundami zbyt oczywistymi. Śmiałość wynikała ze zbezczeszczenia jej wygrywanych melodii nutą egoizmu i arogancji, na co nie zamierzała przymykać oka, dlatego niesiona ciekawością znalazła się przy kontuarze, a zaraz potem obok stolika młodego chłopak o czarnym kolorze skóry. Nie było to dla niej kontrowersyjne, wszak w samej Francji mijała podobnych jemu notorycznie, zaś w Beauxbatons posiadała koleżankę, która była Afroamerykanką. Zacofanie wynikało z braku przystosowania do życia wśród ludzi wszelkich nacji, ale dla Holmes było to coś zbyt normalnego, dlatego pozwalała sobie na doprawdy wiele, gdy przychodziła do rozmowy z osobnikami; czy wszyscy nie pozostawali wobec siebie równi? Obserwowała zachowanie nieznajomego, mimo że dostatecznie charakterystycznego, by kojarzyć go z Hogwartu. Ona sama jednak wtapiała się nieustannie w tłum ludzi gnających korytarzami szkoły, podobnie jak w mury, które utożsamiały ją z efektem kameleona, mimo iż zaklęć nie rzucała. Zabawne, czyż nie? Niby tak bliscy, a zarazem pozbawieni świadomości. - Dlatego jesteś ignorantem... - skwitowała jego uwagę, gdy wreszcie ich spojrzenia się spotkały i mogła go taksować, szukając odpowiedzi na niewypowiedziane pytania. Biła od Hadleya pewność siebie, podobnie jak świadomość wypowiadanych słów, choć Holmes lawirowała pomiędzy skrajnymi emocjami, tak zgubnymi wobec zaistniałeś sytuacji zespalającej ich postaci. Każdy idiota potrafi grać. D o p r a w d y? Uniosła wymownie brwi, jakby nie dowierzając słowom, które padły, a równocześnie sparaliżowały jej drobną sylwetkę. - Mówisz to z autopsji? - zapytała z kpiącym uśmieszkiem, kiedy to wreszcie zdobywała się na odwagę, by wydobyć z siebie choćby dźwięk. Przygryzła nerwowo policzek od środka i pomimo chęci odejścia - usiadła, niesiona nikłym pragnieniem zagłębienia się w dalszą dysputę. Spojrzała na kelnera i poprosiła o lampkę wytrawnego wina, po czym skupiła się całkowicie na rozmówcy, aczkolwiek nie przełamywała bariery ciszy - uczyniła to po dostarczeniu przeźroczystego szkła. - To egoizm czy jednak wydumana pewność siebie nakazała ci tak irracjonalne postępowanie?
Schował dłoń do kieszeni, jednocześnie opierając się wygodniej na krześle, komfortowym klocku wyciętym z drzewa pinii. Szmer przelewających się z wielkich beczek trunków uspokajał go nieco, wciąż jednak nie wystarczająco. Choć na powierzchni chłopaka nigdy nic nie było widać, w środku zawsze czuł złość. Jak Hulk. Też lubił się wtapiać. Zawsze lubił się wtapiać, ale niestety nie było to dla niego zazwyczaj możliwe z prostych powodów, takich jak na przykład to, że w Hogwarcie jeszcze nie spotkał innego swojego ziomka, może mignęło mu kilku Azjatów. Tak czy siak, każda próba rozmycia się w tłumie zazwyczaj spełzała na niczym, jakkolwiek ambitna by nie była. A jak powszechnie wiadomo, wystarczy kilka nieudanych prób, by człowieka "szlag trafił i rzucam to w cholerę". - Źle mnie zrozumiałaś - mruknął, patrząc się w jej oczy, pozwalając policzkom unieść się odrobinę i nakryć oczy dolnymi powiekami. Położył dłoń z powrotem na stół, jakby zamierzał zaraz się nad dziewczyną nachylić; nic takiego jednak nie nastąpiło. Upił łyk piwa, bardzo gorzkiego w smaku. Obłok dymu gęstszego niż papierosowy owionął teraz ich oboje, drażniąc gałki oczne. - Nie jest tak, że nie pytam o nic z ignorancji. Nie pytam, bo znam już odpowiedź. - Uśmiechnął się, nakrył usta kuflem, jakby zaraz miał przełknąć kolejny łyk. - Legilimens - dodał zniekształconym przez szkło tonem, jednocześnie obracając spoczywającą na stole dłoń do góry wnętrzem, ukazując ukrytą na poły w rękawie, na poły między palcami różdżkę. Był rozluźniony, spokojny, skupiony - a jednocześnie gotowy, by ścisnąć dziewczynę mackami swojego umysłu, gdyby próbowała zbyt szybko mu uciec. Pierwsza jej myśl była na wierzchu, jak truskawka na srebrnej tacy, gotowa, by po nią sięgnąć. Zrobił to bez wahania. - Lubisz czytać. Widzisz, ja też lubię czytać. Dlatego zastanów się, czy chcesz się ze mną przekomarzać, czy jednak masz co nieco do ukrycia, drzwi są tam - mówił, nadal patrząc sobie wszędzie, gdzie nie było mu wolno. Zbieranie myśli było bardzo proste, o ile legilimenta potrafił oddzielić ziarno od plew, w tym wypadku skupiając się na faktach i nie dając się zalać emocjom. Mówisz to z autopsji? Prawie chciał się uśmiechnąć. - Może. Abstrahując od całej tej muzycznej religii... poświęcanie życia na uderzanie w klawisze tak, by wywołać miły dla ucha dźwięk, zdaje się straszną jego degradacją - stwierdził, bardziej do siebie, niż do niej. Dziwny pogląd na istnienie? Jego specjalność. Patrzył na nią znad szklanego naczynia, jakoś mimowolnie ciekawy, co się teraz podzieje.
Obserwowała każdy ruch, w szczególności te wywarzone, wykreowane na potrzeby krótkiej chwili. Była pewna, że miał w sobie czarodziejski pierwiastek genu, w który powątpiewali mugole, zaś ona sama nie kwapiła się ku temu, by spytać, jakkolwiek dociekać. Lawirowała w swej naturalnej obojętności, którą szlifowała przez ostatni rok, choć pozwalała na iluzoryczne wkradnięcie emocji pod membranę skóry. Raz po raz tonęła w specyficznej aurze, by zaraz potem wrócić do naturalnego stanu narastającego w obręby muru dystansu. Czy doprawdy był skłonny postępować jak ona? Nic bardziej mylnego, wszak skupiona na pełnym pogrążeniu w iluzji marazmu, zamykała się w ramionach bezsprzecznego tła jakim się stawała na potrzeby szarawej egzystencji. Lubiła to, dokładnie tak samo jak rozmowy oparte o enigmę - nie oczywistości. Zbyt wiele wymagała? Może spotkali się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie, niemniej - ciągnęła ów dysputę, dając sobie chwilę lub dwie na przemyślenie. Nie pytam, bo znam już odpowiedź. Niebywałe. Swoistego rodzaju zuchwałość chłopka sprawiła, że karminowe wargi Holmes wygięły się w łuk, coś na kształt nikłego uśmiechu, mimo iż nie należały do naturalnej reakcji. W umyśle błądziło jej wiele myśli, nawet tych skąpanych w bezkształcie autentycznych sentencji. Opuszki palców malowały okręgi na żłobieniu ozdobnego kieliszka, a zaraz potem jego zawartość przyjemnie drażniła przełyk rudowłosej. Dziwnego rodzaju ukłucie w czaszce, w której rozlał się nagły brak swobody, przyczyniło się do gwałtownego wyprostowania i wlepienia błękitnego spojrzenia w twarz rozmówcy. Czy to możliwe? - Jeżeli podjęta rozmowa jest przekomarzaniem, widocznie zbyt mało przebywałeś wśród gryffonów - odpowiedziała, acz mimo specyficznie dobranego komentarza - nie powinien doszukiwać się w nim nuty kpiny. - Co ostatnio czytałeś? Widzisz, lubię wiedzieć, podobnie jak ty, ale nie zdobywam informacji wbrew rozmówcy; dlaczego nie spróbujesz takiej gry? Bywa nad wyraz intrygującą - powiedziała zgodnie z własnymi przekonaniami, po czym rozluźniła napięte mięśnie. Jeśli nie potrafiłby porzucić wspaniałej umiejętności na jeden wieczór, zapewne nigdy więcej się nie spotkają, wszak sama Marceline miała inne plany co do niego, aniżeli przystawanie na odgórnie ustalone warunki. Brak zasad już dawno temu stał się jej prowizorycznym wzorcem, a wystarczyło tylko odpuścić, by sięgnąć po najbardziej otwartą księgę świata. - Nie pozwolili mi grać na skrzypcach, ojciec natomiast nie lubi ich dźwięku, a co za tym idzie - nie miałam większego wyboru - wyjaśniła trywialny wybór instrumentu, choć i ten dawał jej niebywale intymne wspomnienia. Musiała jednak przystąpić do nienatarczywej rozgrywki, gdzie to Hadley winien stać się partnerem, by oboje wynieśli z tego miejsca elementarne korzyści. - Studiujesz, prawda?
Nim wysunął się z jej głowy - w końcu, nie był spragniony informacji, jedynym, co miał na celu tą prostą prezentacją, było pokazać, że może, że stanowi zagrożenie, że jest niebezpieczny, trzymaj się z daleka. Atawizm jeszcze z czasów prehistorii. Rozłożenie pancerzyka, by pokazać krwistoczerwone skrzydełka, jestem jadowity i masz mnie zostawić w spokoju - zamarudził tam jeszcze, nie chcąc bądź nie potrafiąc zniweczyć starych przyzwyczajeń. Gdy już coś zobaczył, zawsze milczał o tym jak grób, nigdy nie dzielił się z nikim zdobytymi informacjami, bo kochał wiedzieć, ale nie znosił tej wiedzy rozdawać, było to marnotrawstwem dobrego materiału. Inni ludzie zawsze coś wypaczą, nie zrozumieją, zniszczą całe delikatne piękno. - Ciebie - mruknął. - A przedtem wielu innych. Ludzie są dla mnie najbardziej fascynującą lekturą - powiedział, mrużąc oczy trochę drapieżnie. Rację to on miał - jesteśmy naprawdę ciekawi, gdy pozna się nas od podszewki, można argumentować i analizować każdy nasz ruch. Każda jednostka zachowuje się osobliwie, ale traci swoją szczegółowość, gdy znajdzie się w tłumie. Specyfika masy, socjologia, portret psychologiczny pojedynczego indywiduum. To wszystko było niezwykłe, ale wymagało przebicia się przez membranę wielu, wielu powierzchowności. Behemot nie znosił powierzchowności, nie znosił łgarstwa i kreacji wizerunku odmiennego od prawdy. Nie mógł na niego patrzeć; dlatego patrzył głębiej, od razu, bez podejmowania wyzwania zgłębienia persony stojącej przed nim po kawałku. To jak wprowadzenie moda do ulubionej gry. Prosty .package zaaplikowany przez matkę naturę lub mądrych nauczycieli i voila. - Dlaczego miałbym w ten sposób utrudniać sobie życie? Przecież wtedy mogłabyś mówić nieprawdę - powiedział, jakby naprawdę szczerze zaskoczony, że powinien brać takie rozwiązanie pod uwagę. Zawsze wolał mieć wyraźnie wytyczone zasady, których może się trzymać, i co do których jest absolutnie pewien, że są prawdziwe, moralne i nie wywiodą go na manowce. Gdyby ich nie było, własny kręgosłup etyki i odróżniania dobra od zła natychmiast by o zawiódł, wprowadził w skonfundowanie i absolutną niewiedzę. Wykonywałby czynności o wadze, która nic dla niego nie znaczy. Na tym polega specyfika Hadleyowej jednostki. Nie potrafi sam określić, co tak, a co nie. - Studiuję - powiedział nieprzyjemnym tonem, jakby jadowitym. Tak to miało wyglądać? Będą sobie gawędzić? Znowu nie był na to przygotowany. Dlaczego się nie wściekła, gdy wtargnął do jej umysłu, i rozsiadł się wygodnie, przeglądając ją jak magazyn? Zazwyczaj inaczej na niego reagowano. Zazwyczaj dąsano się i odchodzono, ewentualnie nieco wina lądowało na jego koszuli, czasem też obrywał jakimś zaklęciem. Nigdy jednak nie zmieniało to faktu, że w owej sytuacji był górą. Nie planował mówić nic więcej. Może powinien?
Obserwowała cały czas postać nieznajomego chłopaka, który wydawał jej się zadziwiająco intrygujący. Błękitne tęczówki osiadały to na jego twarzy, a chwilę później skupiały się jedynie na oczach, w których skrywał wiele sekretów. Owszem, Holmes nie była jasnowidzem i nie potrafiła czytać w myślach, miała zupełnie inne zamiłowania, toteż wolała w tej jednej chwili lawirować pomiędzy niewiedzą a odkrywaniem tajemnic, wszak dania serwowane od razu, nudziły ją podobnie jak mugole. Niestety. - Och, no dobrze, a co jest fascynującego w ludziach, poza ich niebywałym talentem do przymusowego otwierania się? - zapytała bez cienia złośliwości, jakby naprawdę chcąc znać jego punkt widzenia, bo - dlaczego nie? Wielokrotnie rozmyślała o hipnozie, która mogłaby się stać idealną, wręcz doskonałą w każdym calu kochanką, ale im dłużej rozważała zgłębianie tajników tejże sztuki, tym prędzej odpuszczała. Wielokrotnie powtarzano jej, że ów dziedzine zakrawa o czarnoksięskie inkantacje i okrucieństwo, a ona nie była zdolna (jeszcze) do poznawania zakazanej sfery magii. Wypuściła powietrze ze świstem i przygryzła policzek od środka, jakby chcąc dać upust swojej elementarnej irytacji wynikającej z utraty kontroli. Nienawidziła tego. Czuła przepływającą niechęć do samej siebie, że łatwo dała się podejść, dokładnie tak łatwo jak niegdyś udało się Blase'owi ją sprowokować. Była tradycjonalistką, co wynikało z naturalnej osobowości przesiąkniętej iluzją chęci rozwiązywania ludzkich zagadek. Ot tak, po prostu. - Nieprawdę? - zdziwiła się i uniosła wymownie brwi. - Spotkania dwóch nieznajomych sobie osób są same w sobie ekscytujące, dokładnie tak samo jak ich rozmowa; przybieramy maski, by móc grać i udawać, a to tylko po drugiej stronie leżeć będzie chęć odgadnięcia głęboko skrywanych kłamstw lub szczerości; wystarczy dobrze patrzeć - wyjaśniła jakże filozoficznie, jednak zdania te oparte były na własnych doświadczeniach. Wielokrotnie poddawała ludzi surowej ocenie lub najzwyczajniej w świecie starała się rozwiązać ich enigmatyczne sekrety. Okraszała onirycznymi frazami wypowiadane sentencje tylko po to, by dostrzec, zrozumieć i pojąć sens istoty drugiej osoby. - Hogwart... Dom Slytherina? - bardziej zgadywała, aniżeli stwierdzała. Pasował do przedstawicieli tej grupy czarodziejskiej społeczności, a to za sprawą eterycznej otoczki jaką wokół siebie kreował. Nie musiał też odpowiadać, ale chciała w jakiś pokrętny sposób udowodnić mu, że wystarczy dobrze patrzeć, by poznawać odpowiedzi na niezadane pytania. - Zapewne tak, o ile oczywiście powiesz prawdę. Zgadła?