Strumień, przebiegający niemalże przez całą długość rezerwatu, stanowi wyjątkowo charakterystyczny punkt i wspaniałe źródło odniesienia dla czarodziejów, którzy w natłoku wrażeń zagubią się na krętych ścieżkach rezerwatu. Wystarczy iść wzdłuż niego, a prędzej czy później odnajdzie się drogę prowadzącą do miasteczka bądź na zapomniane przez Merlina, niezwykle malownicze pustkowia czy lasy. Jeśli chodzi o sam strumień, można by powiedzieć, że nie ma w nim nic niezwykłego, gdyby nie to, że nigdy nie zamarza, a w jego wodach nie żyje absolutnie nic, nawet pojedynczy gatunek ryby. Ba, żadne zwierzę nie jest w stanie nawet zaczerpnąć z niego wody. Legenda wiążąca się z tym miejscem głosi, że strumień został niegdyś przeklęty przez niemożliwie zdolnego czarownika, gdy jego ukochana utopiła się z żalu w jego wodach po śmierci swojej siostry, którą notabene sam zamordował podczas pojedynku czarodziejów. Nie mogąc znieść żalu, w zupełnie bezsensownym akcie zemsty sprawił, że wody rzeczonego zbiornika wodnego nigdy nie skują się lodem, kusząc kolejnych topielców dzikością tutejszych wód. Nie potrafiąc określić siły swojego zaklęcia sprawił również, że temperatura bystro płynącej weń cieczy przekracza nawet adekwatną do kąpieli i zimą potrafi malowniczo parować, tworząc rozległe mgły.
Autor
Wiadomość
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Od dłuższego już czasu planował podszkolić się w dziedzinie zaklęć leczniczych, przypomnieć sobie nabyte w murach szkoły podstawy i rozwinąć umiejętności tak, by być w stanie zareagować w razie niebezpieczeństwa. W zamknięciu czterech ścian nie potrafił się jednak skupić na nauce, dlatego chwycił podręcznik do uzdrawiania i pomknął do Doliny Godryka, by odnaleźć jakieś spokojne miejsce do ćwiczeń w granicach słynnego rezerwatu. Wędrował dość długo, natrafiając wreszcie na parujący strumień. Wokoło było cicho i pusto, toteż przycupnął na leżącej nieopodal wartko płynącego potoku kłodzie i wyciągnął z kieszeni scyzoryk, kilkukrotnie obracając go między palcami. Nie ukrywał, że zależy mu na opanowaniu o wiele bardziej skomplikowanych, efektywniejszych zaklęć, ale wiedział również, że ostatnimi czasy w tej dziedzinie magii zdecydowanie się opuścił, dlatego tego popołudnia postanowił powtórzyć sobie podstawowe kroki. Nawet przywleczoną ze sobą księgę otworzył na pierwszym rozdziale, wczytując się w porady dla początkujących uczniów, zainteresowanych wykorzystaniem uzdrowicielskiej, białej energii. Myślał, że przesadza i że nie wyczyta w nich nic ciekawego, a jednak kilka porad zdawało się całkiem przydatnych. Oczywiście niektóre były aż nadto oczywiste, jak chociażby zachęcanie adeptów tej sztuki do zwizualizowania sobie oczami wyobraźni oczekiwanego rezultatu, ale jedna wskazówka wyjątkowo wzbudziła zainteresowanie Kaina. Autor wskazywał bowiem, że nowi w temacie napotykają często na problem ze skumulowaniem odpowiedniej ilości pozytywnej energii, a to sprawia że rzucane przez nich zaklęcia tracą na sile. Jego zdaniem poza koncentracją najlepiej w takich sytuacjach przywołać w pamięci jakieś miłe wspomnienie, podobnie jak w przypadku próby przywołania patronusa. Brzmiało sensownie. Theo przejrzał jeszcze kilka stronic, oglądając obrazowe instrukcje przedstawiające wyraźnie ruchy nadgarstka przy konkretnych zaklęciach, a potem zamknął tomiszcze, pozostawiając teorię daleko za sobą. Czas na praktykę. Zaczerpnął jeszcze świeżego powietrza, zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie to przyjemne uczucie, a zaraz po tym rozciął skórę po wewnętrznej stroni lewej dłoni, mimowolnie sycząc pod nosem z bólu. Świadomie ciął dość głęboko, by wywołać stosunkowo intensywne krwawienie. Dopiero wtedy wyciągnął zza paska spodni swoją różdżkę, przykładając jej koniuszek do swojej rany. – Tuus Claudere Varices… – Wyszeptał inkantację, w pełni skupiony na stającym przed nim wyzwaniu, ale na niewiele się to zdało. Posoka nadal sączyła się z otwartej szczeliny w podobnym tempie, a on przeklął w duchu, bo nie tak wyobrażał sobie powrót do nauki magii uzdrowicielskiej. – Tuus Claudere Varices. – Rzucił już bardziej stanowczo, znów przytykając do skóry kawałek tarniny. Tym razem wyobraził sobie jak rana się zasklepia, co w niewielkim stopniu pomogło mu podtrzymać efekt użytkowanego czaru. Krew zwolniła swój bieg, ale nadal twierdził, że to za mało. – Tuus Claudere Varices. – Spróbował raz jeszcze, przypominając sobie uśmiechniętą twarz swojej mamy i kojący uścisk jej ramion. Wcześniej nie był do końca przekonany co do zamieszczonych w podręczniku porad, ale teraz miał namacalny dowód na to, że działają w praktyce, bo może i nie powstrzymał krwotoku, ale spowolnił go niemalże do zera. Praktyka czyni mistrza? Odsunął różdżkę, kiedy szkarłat znów zabarwił jego dłoń, a potem kilkukrotnie ponawiał wcześniejsze zaklęcie, by upewnić się, że wykonuje je z oczekiwaną od siebie dokładnością. Potrzebował perfekcji, a gdy tylko ją osiągnął, zdecydował się na nieco trudniejszy, ale nadal wczesnoszkolny czar, dzięki któremu miał pozbyć się śladów dzisiejszego treningu. – Vulnus Alere. – Wyśpiewał kolejne łacińskie słowa z większym zdecydowaniem, nie pozwalając bodźcom zewnętrznym na zburzenie koncentracji. Rana nikła na jego oczach, a on usatysfakcjonowany ruszył się z miejsca, aby powrócić do wioski, a stamtąd prosto do swojego londyńskiego mieszkania.
Zbieranie składniku (kora drzewa wiggenowego) i samodzielny post z zielarstwem
W Dolinie Godryka wiele można było znaleźć ciekawych okazów roślin magicznych, które domorośli ogrodnicy lub fascynaci magicznej flory hodowali w swoich ogródkach. Niestety, niektórzy nie byli na tyle udolni, aby mogli zająć się hodowaniem i nie zrobić przy tym nieciekawego ambarasu jakim było niepohamowane posadzenie roślin tam gdzie nie trzeba. Zdawało się nawet, że ktoś mówił o tym, że ktoś kiedyś zasadził gdzieś diabelskie sidła, które potem rozrosły się tak, że mało kto podchodził do pewnego miejsca znajdującego się w rezerwacie Shercliffe’ów. Czy urban legend (czy raczej magic legend) czy nie - warto było dowiedzieć się co faktycznie skrywało magiczne miejsce będące częścią dziedzictwa jednego z magicznych rodów brytyjskiej arystokracji. Jeśli nie znajdzie diabelskich sideł i zobaczy ich z daleka - to może chociaż znajdzie coś innego, co może kiedyś posłuży mu do jakiegoś małoważnego eliksiry lub po prostu to sprzeda. A tymczasem, gdy po prostu myślał o tym wszystkim - wolał się ruszyć do owego wcześniej wspomnianego rezerwatu. Wziął ze sobą cieplejsza kurtę, dodatkowo owinął się szalikiem i teleportowanie się w okolicę nie było żadnym problemem. No, może tylko zaskoczeniem dla tych przy których pojawił się. Przecież zawsze nie spodziewając się teleportacji można dostać zawału. Na szczęście, gdy to zrobił to nikogo nie było przy nim. O jeden zawał na świecie mniej. Trzeba było więc ruszyć się w owe wspomniane miejsce i dowiedzieć się czy coś więcej tam było. I jak na legendę przystało - faktycznie ludzie się mylili. Ale czy im o tym powie? Chyba zrobi sobie bardziej z tego miejsca jakiś spot do szukania ziółek i innych rzeczy. Było dość malownicze. Niektórzy zbierali grzyby, inni zbierali rośliny i produkty ostateczne magicznych zwierząt. Shakeshaft zdecydowanie wychodziło na to, że należał do tych drugich. Zaraz wszystkiego się dowiedział własnym tokiem i myślenia i skoro był już przy strumieniu, mógł poddać się spacerowi i faktowi, żeby jego wzrok wypatrywał możliwych znalezisk. Dopiero w pewnym momencie swojej wędrówki wzdłuż strumienia Michael zauważył dość stary już dąb, który być może mógłby posiadać jakieś nieśmiałki. Oznaczałoby to, że trochę tego drewna - za zgodą oczywiście Shercliffe’ów - mógłby zabrać ze sobą i wykorzystać w swoim warsztacie do wytworzenia jednej z różdżek dla przyszłych klientów. Podchodząc bliżej zdał sobie sprawę, że malutkie odpowiedniki leszych nie znajdowały się ani trochę we wspomnianych drzewie. Co sprawiło lekki zawód dla Shakeshafta oczywiście, ale ten postanowił i tak przysiąść przy drzewie, aby podziwiać jeszcze trochę naturę przed spadnięciem śniegu. Przecież w zimę nie będzie siadał na gołej i zaśnieżonej ziemi. Wtedy przed jego wzrokiem, dosłownie po drugiej stronie strumienia zauważył jak znajdowało się przed nim przykre, zaschnięte już powoli drzewo wiggenowe. A raczej jedna z połówek owej rośliny. Przykro się zrobiło Shakeshaftowi, który wrażliwy był na naturę i ruszył w dalszą stronę strumienia by znaleźć możliwą drogę dotarcia na drugą stronę. Trochę mu to zajęło, ale ostatecznie udało mu się dotrzeć i dokładnie przyjrzeć się stopniowi zaschnięcia. Nie było tak źle. Wystarczyło tylko uciąć parę gałązek, a dalej drzewo samo o siebie zadba. Odciąć jeszcze trochę kory i gotowe. Tym samym mając już te rzeczy, Michael ruszył w kierunku leśniczówki, aby powiedzieć o roślinie i wskazać dokładniej gdzie owa się znajdowała. Za pomoc i wskazanie, pracownik pozwolił różdżkarzowi zabrać ze sobą korę i jedną z gałązek, która miałaby chronić jego sklep przed przychodzeniem niepożądanych, szkodliwych zwierzątek. Bardzo miły gest, doprawdy.
[z.t]
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
25.06.2022 | rezerwat shercliffe'ów enrico wespucci & hawk a. keaton
Wdech, wydech - jak za każdym dotykiem spragnionej czułości duszy, która przedziera się poprzez ścianki naczynia zwanego ciałem - towarzyszą mi nieustannie poprzez kolejne kroki. Dementorzy zniknęli, a argumenty ostrzące swoje pazury wobec logice przedostawania się poprzez rezerwat - rozpłynęły w powietrzu. Sankcje płacone przez każdą osobę należącą do magicznej społeczności stały się jedynie suchym wspomnieniem, przykrym i gorzkim, jakoby dłońmi chłodnymi, acz odsuniętymi od wcześniej trzymanej własnymi opuszkami palców szyi. To przeniosło się natomiast na pogodę, która wydaje się mieć emocje. To dziwne, że ludzie, że wiele osób - i w tym ja - jakoś uważa, że w niej kryje się coś znacznie ważniejszego. A przecież nawet najbardziej słoneczny dzień, gdzie żadna z chmur nie zakrywa nieba, umożliwiając im swobodne płynięcie do przystani, może nieść za sobą pasmo tragedii niczym domino, które układają się w jedną, logiczną całość. To właśnie tutaj - gdy szare obłoki ponownie wydają się zwiastować załamanie pogody i tym samym przejście jej w mniej przyjemne odmęty charakteru - staram się odnaleźć na spokojnie nie tylko drzewo wiggen. Towarzyszy mi Klusek ubrany standardowo w dość wyróżniające się, różowo-pastelowe ubrania połączone z klapkami, jak i elf, który obecnie pozostaje zafascynowany terenem nieco bardziej niż zazwyczaj - bo, w końcu, jakby nie było, przez ostatni czas nie było nam dane jakkolwiek zaznać pełnym wdechem świeżego powietrza. Nic dziwnego zatem, że każdego z nas ekscytacja chwyta za pierś intensywniej. Unikając potencjalnego zetknięcia z brzytwotrawą, gdy znam wręcz na pamięć większość terenów, docieram w pewnym momencie do jednego z bardziej znanych w rezerwacie strumieni. Być może bardziej znanych - ponieważ, znając fakty, większość osób skupia się wokół tego, w którym odnaleźć można najróżniejsze odłamki kamieni szlachetnych. Rozpoczynając od wartych tyle co nic okruszków, a kończąc ostatecznie na odłamkach tak dużych, że to jest aż zaskakujące. Jedno wspomnienie postanawia mnie mimo wszystko nawiedzić - gdy pod kopułą czaszki kiełkuje myśl o tym, jak z łatwością oddałem kruszec, coś napawa mnie gniewem. Nie do końca widocznym z zewnątrz, ale odczuwalny poprzez wystąpienie bólu głowy, na co mam ochotę syknąć pod nosem. Zamyślam się. - Klusek? - nie wiem, ile czasu mija, gdy wspominam wewnątrz siebie historię stojącą za tym, iż temperatura wody jest zawsze wyższa, wręcz za wysoka nawet do kąpieli. Śmierć ukochanej jednego z czarodziejów, która to postanowiła podjąć się tutaj zakończenia własnego żywota, stała się momentem decydującym do tego, aby rzucić urok na Merlina duchu winną rzekę, czyniąc to miejsce częstym wyborem. - Klusek! Gdzieś ty poszedł? - chyba powinienem wziąć Demona ze sobą: jakby nie było, dzikość natury bywa czasami zbyt brutalna, a świadomość jej istnienia nie powoduje zlikwidowania problemu. - Cudzie, rozejrzyj się za nim, dobrze? - jakoś wewnętrznie w duchu mam nadzieję, iż ten mnie rozumie. Wspólne życie przez ponad pół roku jest jednak czymś, co może pozwolić na nieco więcej komunikacji - czy to poprzez tonację głosu, czy jednak spojrzenie. Chyba się udaje - myślę, gdy ten zaczyna się rozglądać dookoła za towarzyszem ubranym w pastelowe ubrania. Ale myśleć potrafi każdy - ale niekoniecznie każdy potrafi pozytywnie. Klusek postanawia jednak kogoś zaczepić - uznając za cel profesora Zielarstwa - nie atakując go, ale pojawiając się za to w bezpiecznym dystansie. Mierzy mężczyznę wzrokiem godnym zreflektowania się, czy nie ma się jakiegoś zabrudzenia po jedzeniu na twarzy, zapewne przyglądając się twarzy pełnej zmarszczek, jakby miał właśnie odkryć tajemnicę wieku nieznajomego. Nie to jednak go interesuje. - Widziałeś może w okolicy drzewo? Wiggenowe drzewo. Właściciel Kluska szuka tego drzewa. - zwierzę magiczne, które jest ubrane w dość charakterystyczne odzienie, może nie być do końca oznaką powagi, ale w końcu, jakby nie było, cała ta sytuacja nie ma powagi. Skąd w końcu mógłby się wziąć bobo w środku rezerwatu bez własnego "ugrupowania"? A patrzy. Oceniającym spojrzeniem, jakoby oczekując odpowiedzi - bądź oczekując tego, że ma do czynienia z osobą o niskim ilorazie inteligencji. Dostanie ją? Czy niespecjalnie?
Wespucci lubił spędzać godziny na wędrówkach, szukając ciekawych roślin magicznych. Część z nich pozyskiwał dla swoich prywatnych potrzeb. Inne tylko podziwiał. Lubił obcować z naturą, być niej tak blisko. To go uspokajało i w pewnym sensie spełniało. W pracy renomowanego zielarza i przy okazji nauczyciela doceniał kontakt z przyrodą i możliwości jakie dawała. Bez dwóch zdań to właśnie doceniał.
Teren w który się zapuścił był rezerwatem. Mało ludzi. Tylko cisza i spokój. I wiele roślinek. Bardzo wiele. Zaobserwował zadziwiająco dużą ilość występującej tutaj brzytwotrawy. Na chwile przystanął, by przyjrzeć się jej dokładnie. Stan był wręcz idealny. Ktoś nieuważny mógłby narobić sobie wiele szkody, gdyby przez przypadek skaleczył się nią. Jako nauczyciel wiele razy powtarzał swoim uczniom o niebezpieczeństwie tej rośliny. Coś było jednak w niej niesamowitego, zachwycającego. W pewnym sensie urzekającego. A może po prostu to Wespucci tylko tak ją odbierał. Nieważne. Właściwie podnosił się już, gdy obok siebie zobaczył... Sam do końca przez pewną chwilę nie był pewien co dokładnie zobaczył. Wytężając wzrok stwierdził jednak, że ma styczność z elfem, czy coś takiego.
- Właściciel Kluska? - zapytał. Przy okazji znalazł w pamięci moment, gdy kilkanaście minut temu mijał drzewo o które pytał dosyć śmiesznie ubrany skrzat. - Um tak, wiem gdzie jest. Możesz go do mnie przyprowadzić, to pomogę znaleźć - skierował te słowa do elfa z nadzieją, że jest na tyle rozgarnięty, że przyprowadzi swojego właściciela tutaj. Chociaż profesor nie wiedział z kim ma styczność, to chciał bezinteresownie pomóc. Tak po prostu.
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Spoglądam nadal - Kluska jak nie było, tak nadal nie ma. Zaciskam nieco usta, nie chcąc o tyle wyrazić złość, co prędzej pewnego rodzaju rozczarowanie. Palce skrupulatnie muskają nie to powiązane z tym, iż istota magiczna postanowiła sama zadecydować o tym, gdzie pójść - palce skrupulatnie próbują wbić paznokcie wprost w ramię braku należytej odpowiedzialności za kogoś, na kim mi może po prostu zależeć. Przynajmniej teraz, przynajmniej w tej chwili, kiedy to głębszy wdech pozwala na to, aby serce zaznało nie tyle spokoju, a właśnie umysł. Przecież nic nie może się stać, prawda? Nad niektórymi znajduje się jednak piętno porażki. Piętno braku możności powstania - i to nie ze zmarłych - a prędzej z własnych kolan, kiedy wszystko inne zaczyna nieść ze sobą gorzki smak. Uśmiech nie chce nachodzić na usta, kiedy to spoglądam na elfika. Nie jest on na tyle inteligentny, by zrozumieć polecenie poszukiwania kogoś. W końcu - jakby nie było - świat magiczny wie, jak poradzić sobie z pewnymi niedoskonałościami. Zatuszować, zakryć - to tylko jedne z nielicznych metod, z jakimi człowiek ma do czynienia w każdym ze środowisk. Bobo kiwa głową w potwierdzeniu, iż tak, to właściciel Kluska szuka właśnie tejże rośliny. Prosto, bez żadnego problemu, jakoby było to naturalną czynnością powielaną każdego dnia kilkukrotnie. -W porządku, Klusek przyprowadzi właściciela. - odpowiada magiczna istota, odwracając się trochę na pięcie wobec zdecydowanie starszego i równie wyższego nauczyciela Zielarstwa. Klusek nie ma prawa wiedzieć, z kim tak naprawdę ma do czynienia, co nie zmienia jednego, bardzo interesującego faktu - mężczyzna wiedział, gdzie szukać. Być może z nawiązką, a to już powodowało, iż bobo miał nie jeden, a parę całkiem solidnych powodów; po tym zniknął w krzakach; może uprzejmy nie jest, prędzej zahaczając o wewnętrzną, naturalną dla tego gatunku nieco złośliwość. Idę dalej - szukam dalej. Nie wiem o rozmowie, nie wiem także o tym, kogo Klusek de facto miał okazję spotkać. Dopiero jego nagłe pojawienie się za moimi plecami powoduje, iż o mało co nie dostaję zawału. Jakby nie było, z magią nie jest mi jednak po drodze - a niezależnie od tego, czy przypalona różdżka zostałaby wymieniona, nie chcę wierzyć w to, że będzie lepiej. Dawanie sobie złudnych nadziei nie należy do tego, do czego chciałbym dążyć. - Na Merlina...! Nie strasz m-mnie aż tak. - mówię na jednym, głębszym tchu, kiedy to dowiaduję się w dość lakonicznym dialogu, iż Klusek znalazł (prawdopodobnie) idealne miejsce egzystencji drzewa wiggenowego. I o ile ma to ostudzić moje przestraszenie i troskę, o tyle jednak nie do końca to robi; kiwam głową. Zgadzam się na taką opcję, a istota ubrana w różowe ubranka od razu decyduje się wskazać drogę; wśród roślinności wszelkiej maści, aż do pojawienia się na horyzoncie sylwetki, która na początku wzbudza niepokój. Dopiero potem - jak się okazuje - prawdopodobnie nie jest tym, czego człowiek bać się powinien. Choć w każdym znajduje się ziarno, jakie to albo kiełkuje, albo więdnieje. - Pan Wespucci- - mówię, gdy obraz staje się bardziej klarowny i zdecydowanie mniej rozproszony. Światło pada spokojnie, choć i tak czy siak, w związku z licznymi - jeżeli można to tak nazwać - anomaliami pogodowymi nie jest tak kolorowo. Wielka Brytania przyzwyczaja w każdym razie do tego klimatu - tak samo i szare chodniki, jak i upadające powoli pozycje. - Klusek spotkał jego. A jak jego spotkał, to Klusek się dowiedział, że ten wie o potencjalnym miejscu, gdzie może znajdować się drzewo wiggenowe. - odpowiada bobo, a po tym - ze względu na prowizoryczny brak uprzejmości - czuję się nie tyle zażenowany, co prędzej ponownie pozbawiony jakiejkolwiek możliwości kontroli. Taka jest natura zwierząt - natura ludzka także. - Nie spodziewałem się, że pana tutaj spotkam. - progres uczyniony od rozpoczęcia się nowego roku, wejścia w dwutysięczny dwudziesty drugi, jest zauważalny, ale nadal - wyjątkowo łatwy do zniszczenia. Pajęczyna może pozostać na lustrze, a i na dłoniach krew, a wraz z krwią siedem lat nieszczęść przesyłanych raz po raz przez chciwe łańcuchy losu kierowane przez kogoś wyżej. - P-Przepraszam, jeżeli Klusek był w jakiś sposób nieuprzejmy. Taka jest, no cóż... jego natura. - mówię, gdy niebieskie tęczówki przecinają się spojrzeniem z istotą, aby następnie westchnąć. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam prośbą? - pytanie opuszcza moje usta, chcąc się upewnić. W końcu nie mam zamiaru być zbędną kłodą u nogi (jak i niezbędną). Elf przygląda się uważnie nowej osobie, jakoby chcąc wychwycić ze starych zmarszczek, na ile może sobie pozwolić. Podejrzewam, o co Klusek mógł zapytać. - Spędza p-pan wakacje w Wielkiej Brytanii? - ciekawość to pierwszy stopień do piekła (i zapewne sukkub), a to najwidoczniej wystarcza. A jakoś trzeba rozpocząć rozmowę. Szkoda, żeby to się tylko opierało na "pokaż, gdzie leży to drzewo". A i też - to nie jest moja liga.
Praca w porządnie nadpalonym pożarem lesie nie sprawiała dobrego wrażenia. Niektóre drzewa wyglądały niczym szkielety a gdzieniegdzie dało się słyszeć trzask spadających gałęzi. Upiornie. Jednak bycie opiekunem zwierząt wiązało się z obowiązkami – gdzieś tam mogło czekać poranione zwierzę, które bez nas umrze powolną śmiercią w męczarniach. Dlatego zarówno ja, jak i inni opiekunowie zostaliśmy wysłani na poszukiwania. Początkowo szliśmy razem, jednak im dalej w las tym odległości między nami stawały się coraz znaczniejsze. W pewnym momencie wszyscy zniknęli mi z oczu. Szłam dalej skradając się przez las, by nie wywoływać niepokoju żadnego zwierzęcia, które mogło zranione cierpieć. Wtedy usłyszałam czyjeś kroki. Przystanęłam na chwilę. Nieee… Jednak musiało mi się wydawać. Ruszyłam dalej i po chwili znowu usłyszałam kroki. Przystanęłam raptownie a kroki ucichły chwilę później. Rozejrzałam się uważnie – jak okiem sięgnąć ani żywej duszy. Nie było mowy o pomyłce, to na pewno nie był płynący kilkaset metrów dalej strumień tylko kroki człowieka bądź zwierzęcia. Ruszyłam dalej wyjątkowo cicho stawiając kroki. Ponownie usłyszałam czyjeś skradające się kroki a dodatkowo kątem oka zauważyłam wśród mgły wytwarzanej przez potok, ciemną postać przemykającą pomiędzy drzewami po lewej stronie jednak kiedy odwróciłam głowę w tamtą stronę nikogo nie dostrzegłam. -George?! Jake?! William?! Chłopaki to któryś z was?! – krzyknęłam lekko panikując. Odpowiedziała mi tylko cisza. Ruszyłam dalej prześladowana cichymi krokami, które raz to dobiegały z prawej a innym razem z lewej strony. Oraz od czasu do czasu przemykające sylwetki na granicy wzroku. Trzymałam różdżkę w pogotowiu. W tym lesie mieszkały dziwne stworzenia ale na niektóre nawet moje umiejętności nie wystarczą. Kto wie co tak naprawdę zalęgło się w głębokich matecznikach, do których właśnie zmierzałam? Cały dzień przemierzałam las z towarzyszącymi mi krokami niewidzialnej istoty. Oprócz nielicznych trupów zwierząt nie znajdowałam nic. Dopiero pod wieczór znalazłam jednorożca przywalonego konarem na granicy pożaru. Zapewne to uratowało mu życie. Wystrzeliłam wysoko w powietrze umówiony znak – zielone iskry. Po chwili obok mnie aportowała się grupa zwierzęcych medyków. Przy pomocy czarów usunęłam pień a medycy zabrali ze sobą ranne zwierze. Przeszukałam jeszcze okolicę ale nic więcej nie znalazłam. Kiedy doszłam do lasu, który nie nosił już śladów pożaru stwierdziłam, że moja misja jest skończona. Z czystym sercem wróciłam do leśniczówki.
z/t
Yuri Sikorsky
Wiek : 34
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 178
C. szczególne : Liczne tatuaże, lewa noga pokryta bliznami po walce z mantykorą
Poruszałem się wzdłuż strumienia. Czasami przedzierałem się przez gęstwinę czasami zaś szedłem po pustym terenie, który porastała jedynie trawa i mech. Zadanie, które dostałem w leśniczówce było proste - iść wzdłuż strumienia aż dojdę do niewielkiego wzniesienia, w którym znajduje się jaskinia. Następnie nakarmić lunaballe, które się tam znajdują i po wszystkim zebrać ich odchody, które mam przynieść do leśniczówki. Zostałem wyposażony w worek z jedzeniem dla zwierząt oraz niezbędną wiedzę teoretyczną. Jako, że było to moje pierwsze samodzielne zadanie byłem nim niezwykle podekscytowany i za wszelką cenę chciałem się wykazać. Na miejscu znalazłem się o zachodzie słońca i ukryty w krzakach czekałem na pojawienie się płochliwych stworzeń. Kilka godzin później kiedy księżyc w pełni wisiał już na niebie dojrzałem ruch w głębi wejścia do jaskini. Skupiłem swój wzrok i ujrzałem wyłaniające się z niej przedziwne stworzenia Gładkie, bladoszare ciało wieńczyły wyłupiaste oczy znajdujące się na czubku głowy, zwierzę zaś poruszało się na czterech nogach zakończonych wielkimi, płaskimi stopami. Opis pasował do lunaballi. Czekałem w krzakach obserwując taniec zwierzątek i planując kolejny ruch. Wiedziałem, że są one płochliwe i jeśli wyjdę prawdopodobnie uciekną z powrotem do jaskini. Chwilę myślałem nad rozwiązaniem tego problemu i w końcu nie widząc innego sposobu wyszedłem z krzaków. Tak jak podejrzewałem zwierzątka widząc nieznanego im człowieka natychmiast uciekły z powrotem do jaskini. Westchnąłem ciężko ale już chwilę później do głowy przyszedł mi nieco naiwny ale być może skuteczny plan dzięki któremu wykonam zlecone zadanie. Położyłem kilka przysmaków tuż przed wejściem do jaskini, następnie krok dalej kilka kolejnych i tak aż do samego środka polanki gdzie umieściłem ich nieco więcej. Potem poszedłem pod krzaki po przeciwległej stronie i usiadłem na brzegu polanki tak, by zwierzęta mnie widziały. Czekałem długo. Kiedy jednak już zaczynałem tracić nadzieję nagle zauważyłem pyszczek, który wysuwa się z jaskini i obwąchuje pozostawiony przeze mnie pokarm. Po chwili luneballa zjadła przysmak i wyszła patrząc na mnie podejrzliwie. Zrobiła krok, potem drugi i trzeci. Podeszła do następnej kupki pokarmu i również go pochłonęła. Za nią powoli zaczęły wyłaniać się również inne patrząc na mnie podejrzliwie. Posuwały się powoli do przodu jedząc kolejne kupki pokarmu. Nie widząc z mojej strony żadnych podejrzanych ruchów coraz bardziej się odprężały. Kiedy kończyły już największą kupkę rozsypaną na środku polany wstałem i powiedziałem cicho i spokojnie. -Hej. Natychmiast zwróciło to uwagę zwierząt w moim kierunku. Patrzyły podejrzliwie ale w ich zachowaniu nie widziałem już strachu tylko nieufność. -Macie jeszcze trochę. Z worka powoli wyciągnąłem przysmaki i trzymając je w wyciągniętej ręce zrobiłem krok. Potem powoli następny. I kolejny. W końcu z grupki lunaballi oderwały się dwie sztuki, które równie powoli zaczęły iść z moim kierunku. Mój plan się powiódł - nim minęło 10 minut otaczało mnie stadko lunaballi, które dosłownie jadły mi z rąk i ciekawsko zaglądały do worka czy jeszcze coś tam mam. Po skończeniu karmienia usiadłem tuż obok stadka, które zaczęło swoje tańce w pełni księżyca a rano kiedy już wszystko się skończyło i wróciły do swojej jaskini zebrałem odchody, które pozostawiły i wróciłem do leśniczówki, by zdać raport z moich działań.
Mógł się wstrzymać, ale prawda była taka, że to, co działo się w rezerwacie, zaczęło działać mu na nerwy. Wiedział, że ktoś się tutaj kręci, ktoś, kto zdecydowanie nie powinien, a ojciec nie wykazywał tym zbyt wielkiego zainteresowania. Uznał jedynie, że tak czasami się zdarza, a dopóki nie ginie nadmierna liczba zwierząt, bo przecież pogłowie czasami zmniejszało się samo, przez walki, choroby i starość, to nie było powodu siać paniki. I Frederick jej nie siał, tylko widział, że na jego własnym terenie dzieje się coś niepokojącego, coś, co go drażniło i powodowało, że nie miał ochoty się w tym dłużej babrać. Chciał rozwiązań, chciał odpowiedzi na pytania, których nawet nie umiał poprawnie zadać i zdaje się, że to przelało czarę goryczy. Właśnie dlatego napisał do Isolde, wyjaśniając jej, co działo się w rezerwacie, prosząc ją o to, by zjawiła się tutaj na spotkanie. Wierzył w to, że kobieta łatwiej znajdzie jakiś trop, cokolwiek, co on przeoczył. W końcu nie był śledczym, nie był w ogóle kimś, kto powinien zajmować się takimi sprawami, a jednak, tak się składało, że z różnych powodów to robił. Głównie dlatego, że nie chciał się poddać, nie chciał się wycofać, nie chciał uznać, że faktycznie coś mu się przewidziało. Skoro byli w to wszystko tak bardzo zaangażowani z Mulan, to zwyczajnie nie było opcji, żeby machnęli ręką i uznali, że trudno, pewne rzeczy miały to do siebie, że się działy i kończyły, bez wiedzy innych osób. I tyle. Tylko to wcale nie pasowało do Fredericka, bo był uparty jak osioł i nawet po wielu latach potrafił wypominać innym coś, co zrobili, co oznaczało, że kłusownikom również nie zamierzał przepuścić. Liczył na to, że Isolde wpadnie na jakiś pomysł, że może podsunie mu coś, na co nie zwrócił wcześniej uwagi i dzięki temu będzie mógł swobodnie ruszyć z miejsca. To była jakaś opcja, a on wiedział, że kobieta była ciekawa każdego przewinienia, a przynajmniej tak mu się wydawało, na podstawie tego, co wielokrotnie widział albo słyszał.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
10 - Koło Fortuny: Całkiem nieoczekiwanie rodzi się w tobie potrzeba zrobienia czegoś złego. Czegoś, czego normalnie byś nie zrobił, czegoś, co okaże się paskudnym psikusem. Chęć ta nie minie, tak długo, jak długo nie zrobisz czegoś wbrew sobie.
Isolde zawsze lubiła Freda, nawet jeśli nie był królem wdzięku i niezobowiązujących small talków. Poznali się wieki temu w kółku zainteresowań (oczywiście ONMS) i jakoś tak wyszło, że się polubili. Szanowała jego rękę do zwierząt, wiedzę i zdrowy rozsądek, a że miała to do siebie, że często udawało jej się przebić przez pancerz gburowatości, miała dla niego więcej wyrozumiałości niż większość ludzi, których udało mu się przepłoszyć. Jak to też często bywa, zbliżyła ich również niechęć do Austera - u niej odwieczna, u niego nabyta - i teraz, gdy maszerowała dziarsko na wyznaczone miejsce spotkania, starała się nie myśleć o minie Freda, gdyby się dowiedział, że Is uratowała Benjaminowi skórę, a nawet prawdopodobnie życie, co następnie uczcili kolacją przy świecach i winie. To pachniało niemal zdradą, więc Is nie miała zamiaru się do tego przyznawać, zresztą odkąd zobaczyła Bena z Gwen podczas obchodów Celtyckiej Nocy, jej przyjazne uczucia wobec Austera dziwnie oziębły. Idąc tak, podczuła nagłą i nieodpartą chęć, by zrobić coś złego, coś kompletnie wbrew jej naturze. To uczucie wzbierało w niej, budząc głęboki niepokój, aż wreszcie nie wytrzymała i na widok wiewiórki, gapiącej się na nią lśniącymi oczkami, podniosła szyszkę i cisnęła nią w zwierzątko. Mało brakowało, a by je trafiła i mimo że szyszka nie była ciężka, to niekontrolowany upadek mógł pewnie zaszkodzić stworzonku, a na pewno je przeraził, bo wiewiórka cmoknęła i umknęła pospiesznie. Isolde wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła, rumieniąc idiotycznie. W normalnych okolicznościach nigdy by nie zrobiła czegoś podobnego... podejrzewała, że to ten cholerny wróżkowy pył, a nie jakaś mroczna część jej natury, która do tej pory pozostawała w ukryciu. Odetchnęła głęboko i kontynuowała swój marsz. Nie przypuszczała, by Frederick mógł panikować. Wydawał jej się kimś, kto absolutnie, nigdy nie przesadza ani tym bardziej nie wpada w panikę, dlatego nie miała podstaw, by zlekceważyć jego prośbę. Zresztą kolegowali się od czasów szkolnych, a to też coś znaczyło - przynajmniej dla Isolde. Gdy zbliżyła się do umówionego miejsca przy strumieniu, dostrzegła znajomą sylwetkę Shercliffe'a i uśmiechnęła się, choć jemu pewnie nie było do śmiechu. - Cześć, Fred. Dobrze cię widzieć, choć szkoda, że w takich okolicznościach - powiedziała po prostu, składając na jego policzku lekki pocałunek. - Pokażesz mi te ślady? Albo przynajmniej miejsca, gdzie je widzieliście? I streść mi wszystko raz jeszcze, proszę - może będę ci zadawała pytania w trakcie, jeśli coś zwróci moją uwagę, dobrze? - dodała rzeczowo, wiedząc, że Frederick nie jest fanem czczej paplaniny. Poza tym była tu poniekąd służbowo. Odetchnęła głęboko świeżym powietrzem, ciesząc się, że dla odmiany nie musi się tłuc po dusznym, brudnym Londynie. Nigdy nie czuła się stworzeniem miejskim i coraz poważniej myślała o zakupie domu z ogrodem. Nie zdecydowała się jeszcze tylko dlatego, że lubiła swoje nieduże mieszkanie, a przy tym samotność w domu wydawała się jeszcze bardziej dojmująca niż samotność w mieszkaniu. Kiedyś marzyła, że razem z Kadenem kupią dom, w którym on będzie miał swój warsztat, a ona przestronną kuchnię i ogród... Cóż, mrzonki. Nie miała ani domu, ani Kadena, ani życia prywatnego. Dlatego cieszyła się, mając okazję popracować z dala od miejskiego zgiełku.
Ponieważ nie był typem, który wybierałby się z wielką przyjemnością na spotkania przy piwie albo innego rodzaju biesiadne przesiadywanie, okoliczności były dla niego równie dobre, jak każde inne. Nie był typem szczególnie przyjacielskim, aczkolwiek niektórym osobom pozwalał na nieco więcej, więc nie zdziwił się szczególnie mocno powitaniem ze strony Isolde. Przywykł do podobnego zachowania, aczkolwiek sam nie postępował podobnie i jedynie skinął głową, spoglądając na nią uważnie z niewielkiej wysokości, jakby chciał ocenić, czy jego prośba w ogóle wydawała się jej właściwa. Nie był co do tego przekonany, bo i jego podejrzenia były, cóż, nie do końca jasne, a aurorzy mieli zapewne o wiele ważniejsze i ciekawsze rzeczy do robienia, niż szukanie kłusowników w polu. - Tak się składa, że właśnie znalazłem kolejne - powiedział, skinąwszy lekko głową na brzeg strumienia. - Jak się przyjrzysz, to zauważysz wgłębienia od kół wozu, nie prowadzimy tędy niczego konkretnego, poza tym to bardzo blisko wody, a po przeciwnej stronie możemy znaleźć wieżę wróżek. Mówiłem ci, że tam ślad się nam urwał i zostaliśmy zaatakowani kociołkami i wszystkim, co mieszkańcy mieli pod ręką. A zaczęło się od amuletów - powiedział, sięgając do kieszeni. Wyciągnął naszyjnik - syreni - o którym właściwie nic nie wiedział, opowiadając Isolde, jak z Mulan próbowali znaleźć znikacze, a te nagle nadleciały chmarą i miały przy sobie właśnie coś takiego. Później w rezerwacie zaczęli znajdować ślady cudzej obecności, aż w końcu po rozmowie ze znajomym prawnikiem, dowiedział się, że ktoś próbował tuszować informacje o jakichś działaniach na terenie rezerwatu. Wszystko to składało się w całość, tylko problem polegał na tym, że wcale nie widział obrazu i czuł się w tym co najmniej zagubiony. Dodał również, że jego zdaniem ktoś próbował coś tutaj ukryć, albo wiedział, że na terenie rezerwatu znajduje się coś, po co warto tutaj przyjść. I niekoniecznie musiały to być zwierzęta, chociaż oczywiście w tym również mógł się mylić. Za mało informacji, ale cóż, nie on tu był śledczym, prawda?
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde przywykła do jego nieufnego zachowania i nie brała tego do siebie, wychodząc z założenia, że Fred i tak dopuścił ją do siebie bliżej niż większość ludzi. Taki już był i Is, która też odznaczała się powściągliwością i ostrożnością w relacjach towarzyskich, po prostu to akceptowała. Wiedziała, że zarówno on, jak i ona sama mają też miękkie punkty, które tym bardziej starają się kryć pod pancerzem. Nie miała zastrzeżeń co do zasadności jego prośby, dlatego w jej oczach była powaga i skupienie - zero wątpliwości. Isolde śłuchała i słuchała, mając wrażenie, że nie jest w stanie uchwycić żadnej nitki, żadnej myśli, która okazałaby się pomocna. Chwilami nie patrzyła w ogóle na Shercliffe'a, ale na jej twarzy malowało się takie skupienie, że nie mógł mieć wątpliwości, że cały czas uważnie go słucha i próbuje przetworzyć te wszystkie informacje, którymi ją zasypywał. Teraz już rozumiała, skąd jego prośba i poczucie zagubienia - ona też doskonale wyczuwała, że w tej sprawie jest coś dziwnego, poplątanego i nieoczywistego, co czyniło ją jednocześnie ciekawą i męczącą. - To brzmi... niepokojąco. Nie podoba mi się ani trochę, a jednocześnie nie mam żadnych informacji, które pozwalałyby mi powiązać tę sprawę z jakąś inną. Irytujące - skomentowała wreszcie, marszcząc brwi. - A teraz wybacz pytanie ignorantki, ale... próbowałeś coś wywęszyć? Jako lis? - zapytała ostrożnie, mając nadzieję na jakikolwiek dodatkowy trop, który sprawiłby, że przestałaby kręcić się w kółko, nie wiedząc, jak się za to zabrać. Ta bezradność deptała jej ambicję i tym bardziej miała zamiar dołożyć wszelkich starań, żeby sprawę rozwiązać, a przynajmniej popchnąć we właściwym kierunku. - To nie wygląda na jakiś kolejny niecny plan Fairwynów, prawda? Wydaje się, że to nie jest ich... styl, jeśli wiesz, co mam na myśli. Zgodzisz się ze mną? - zapytała, mając nadzieję na wykluczenie chociaż jednej możliwości, bo nie miała się czego uchwycić. Nie było poszkodowanych, nie było oczywistych strat, a jedynie ślady i przypuszczenia. Dziwne rzeczy, które wydawały się zbyt nieokreślone, by zająć się nimi na serio, ale Isolde ufała Fredowi i swojej intuicji, która mówiła, że rzeczywiście jest coś na rzeczy i nie należy tego ignorować.
Był gburem i zdawał sobie z tego sprawę. Tak po prostu. Nikt nie musiał mu tego ani przypominać, ani wypominać, bo Frederick znał siebie, wiedział, jaki był i z jakiegoś powodu, cóż, wcale się tego nie wstydził. Skoro zaś Isolde to akceptowała, nie widział powodu w tym, żeby cokolwiek przed nią udawać i to również mu odpowiadało. Teraz zaś miał przed sobą, czy też mieli przed sobą, zadanie o wiele poważniejsze, niż mogło się wydawać i nie do końca wiedział, jak je ugryźć. Bo komu by o tym wszystkim nie opowiadał, to widział, jak idiotycznie to brzmiało, a to mimo wszystko go złościło. Bo czuł się, jakby opowiadał bajki albo innego rodzaju dyrdymały. - Brzmi, jak opowiastka dla dzieciaków, które za mocno uderzyły się w głowę, wiem. Ojciec uważa, że mi się coś pomyliło - stwierdził, a później spojrzał na nią, jakby chciał zapytać, czy robiła sobie z niego żarty, po czym pokręcił głową. - Nic nie zwraca mojej uwagi, kiedy jestem w lisiej postaci. Może powinienem uważniej sprawdzić ślady, ale nie jestem psem łowieckim, tylko lisem. Ja przed tym uciekam - wyjaśnił ironicznie, a później raz jeszcze rozejrzał się, jakby spodziewał się, że coś tutaj znajdzie albo dostrzeże, ale oczywiste było, że takie coś nie mogło się wydarzyć. W jego pobliżu nie było niczego, na czym mógłby i chciałby zawiesić spojrzenie, tak po prostu. Zupełnie, jakby mieli do czynienia z niesamowicie sprytnymi kłusownikami, czy kimś podobnym, i to irytowało Fredericka, który przecież powinien móc coś zrobić. Wykazać się? Może o to chodziło. Tak samo jak z irytującą myślą i poczuciem, że to była ostatnia chwila, żeby wrócić na studia, wyrwać się stąd i zrobić coś, co chciał, o czym przypominała mu również runa jera. - Nie sądzę - zgodził się właściwie od razu. - Mają z nami ostatnio niezłe stosunki i chyba nie ryzykowaliby wpychania się na nasze ziemie, bo akurat zabrakło im krwi wili do ich cudownych tworów. To wygląda... jakby coś tutaj było. Albo jakby coś dało się tutaj zgromadzić, bo zwierzęta się do tego nie dobiorą, a wy nie będziecie podejrzewać, że w samym środku rezerwatu składują, bo ja wiem, czarno magiczne artefakty mogące zrobić ci trąbkę z tyłka - wyjaśnił, wyrażając się jak na siebie niezbyt elegancko, ale chwilowo to nie miało znaczenia.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde miała wysoki próg tolerancji na różne maski, pancerze ochronne i tym podobne. W jakiś niezwykły sposób zwykle potrafiła przejrzeć człowieka na wylot i trafnie ocenić jego wartość, nie dając się nabrać na piękne słówka, pod którymi kryła się zgnilizna, ale nie pozwalając też, żeby odstraszyły ją groźne miny i brak ogłady, kiedy zza tego wszystkie wyzierało dobre serce. Isolde była przekonana o wartości Freda, dlatego była w stanie przymknąć oko na jego twardy pancerz ochronny. Miała wątpliwą przyjemność poznania jego rodziców podczas jakiegoś dochodzenia w związku z Fairwynami i szczerze współczuła każdemu, kto musiał dorastać w takim domu. Nie przejęła się jego ironią. Widziała, że jest rozdrażniony i boi się, że zostanie wyśmiany. - Fred, ja ci wierzę. Wiem, że często takim... nieuchwytnym wrażeniom należy ufać. Gdyby nie intuicja i poczucie, że coś jest nie tak, pewnie by mnie tu już nie było - powiedziała spokojnie, odwzajemniając jego spojrzenie z mocą. Wzruszyła ramionami. - W porządku. Nie jestem animagiem, nie znam się. Po prostu szukam punktu zaczepienia - odpowiedziała, nie dając się wytrącić z równowagi lekką naganą w jego głosie. W końcu to on poprosił ją o pomoc - on był specjalistą od zwierząt, a ona od szukania śladów. Pokiwała powoli głową, odgarniając z czoła niesforny jasny kosmyk. - To już coś. Wykluczenie jakichś opcji zawęża nam grono podejrzanych... nawet jeśli nadal jest frustrująco duże - stwierdziła trzeźwo. Uśmiechnęła się lekko, słysząc to określenie. Powinna to zapisać, Jaredowi by się na pewno spodobało. - Może czujnik tajności mógłby nam trochę pomóc... kolega pracuje nad podrasowaną wersją, która być może będzie wskazywać nie tylko podejrzane osoby, ale też miejsca, gdzie coś nie gra. Ale na razie będę musiała pokombinować bez pomocy gadżetów - westchnęła. - Mogę spróbować appare vestigium - to zaklęcie tropiące, pokaże nam, czy ktoś używał tu ostatnio jakiejś magii, ale... jeśli te ślady są starsze albo sprytnie zabezpieczone, albo po prostu ten ktoś nie używał zaklęć, może niewiele dać - uprzedziła. - Chyba najlepiej będzie, jak spróbuję tego tam, gdzie są ślady kół - dodała, wyciągając różdżkę.
Frederick zmarszczył ledwie widocznie brwi, jakby chciał zarzucić Isolde kłamstwo, ale wiedział, że nie próbowałaby go oszukiwać. Przynajmniej nie w takim momencie, nie w takiej sprawie. Nie była tego typu człowiekiem i chociaż faktycznie zdarzało jej się - przynajmniej jego zdaniem - rozmijać nieco z prawdą, dotyczyło to raczej rzeczy, jak sądził, związanych z jej pracą. Była po prostu za dobra na pewne kwestie, zbyt uporządkowana, ale on wychowując się w takich, a nie innych warunkach, dopatrywał się u każdego jakiejś winy, blizny, bruzdy. Był w pewnym sensie człowiekiem, który widział w oku innego drzazgę, ale we własnym dostrzegał również belkę. Nie pasował do powiedzenia, choć jednocześnie trudno byłoby powiedzieć, że znajdował się naprawdę od niego daleko. - Sądziłem, że będziesz w stanie zrozumieć to przeczucie - przyznał jedynie, jakby w ten sposób dawał jej znać, że nie zamierzał się z nią dalej sprzeczać, ani się na nią jeżyć. Skoro ufała w to, że coś się tutaj działo, skoro zakładała, że coś było na rzeczy, nie miał powodu do tego, żeby na nią syczeć albo robić jej jakieś wyrzuty. Tym bardziej że sam poprosił ją o pomoc. I chociaż nie był najmilszym na świecie człowiekiem, zdawał sobie sprawę z tego, jak beznadziejny okazałby się, gdyby w takiej sytuacji nadal na nią nastawał, kiedy próbowała mimo wszystko jakoś mu pomóc. Próbowała coś znaleźć, a on tkwił w bagnie po same uszy, wiedząc, że bez dowodów nie będzie w stanie wykazać własnemu ojcu niekompetencji. - Zawęża do połowy świata, bądźmy realistami, Isolde. Nie umiem zrozumieć, czego ktoś może tutaj szukać, ale może ty możesz na to wszystko spojrzeć inaczej. W końcu rezerwat to spora połać niczego, a w niczym często ginie coś - stwierdził, a później uniósł lekko brwi, jakby chciał zapytać jej, czy rozumiała, co właściwie miał na myśli i cofnął się nieznacznie, dając jej tym samym znać, żeby faktycznie próbowała i szukała. Był skłonny spróbować podjąć trop, jeśli tylko kobieta coś znajdzie, bo w takiej sytuacji byłby zapewne, jak sądził, o wiele użyteczniejszy, jako lis. Mając początek nitki, mógł spróbować dotrzeć po niej do kłębka.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Skinęła po prostu głową, kiedy zaakceptował fakt, że mu wierzy i przestał na nią fukać. Znali się dostatecznie długo, by nie przejmowała się za bardzo jego zgryźliwością, choć nie można powiedzieć, że nie działała jej czasem na nerwy. Z drugiej strony przyjmowała do wiadomości, że ona sama pewnie też wielu ludziom działa na nerwy - być może łącznie z Frederickiem, który ludzi z zasady nie lubił, a ją po prostu tolerował i może trochę szanował. To i tak było sporo. Czasem zastanawiała się, na ile ta jego nieufność pogłębia się w miarę upływu lat i ugruntowania się jego lisiej natury. Co było przyczyną, a co skutkiem? Raczej nie łudziła się, że znajdzie odpowiedź na to pytanie, a jednak była ciekawa, czy gdyby sama została animagiem, niektóre cechy jej osobowości stałyby się bardziej wyraziste? Sądząc po formie jej patronusa, być może byłaby wilkiem, ale wiedziała, że to wszystko nie jest tak proste i jednoznaczne. I że całkiem prawdopodobne, że w swojej zwierzęcej postaci byłaby kimś zupełnie innym. Wzruszyła ramionami z lekkim uśmiechem. - Wiesz, połowa świata to zawsze trochę mniej niż cały świat - skwitowała pocieszająco, po czym skinęła głową. - Jeśli sama nic nie znajdę, ściągnę tu kolegów z pracy. W takich kwestiach dobrze działać zespołowo i wspólnie łączyć fragmenty układanki. Coś... a nawet cokolwiek - westchnęła, ale mimo wszystko nie wyglądała na zupełnie zrezygnowaną. Po chwili namysłu rzuciła zaklęcie tropiące tam, gdzie widzieli ślady kół. I, ku miłemu zaskoczeniu Is, dało to efekty - na ziemi pojawiła się jakby złocista smuga, która falowała lekko jak żywy organizm. - Chodź - powiedziała tylko, z trudem ukrywając ekscytację i ruszając tropem. Kilkadziesiąt metrów dalej smugi światła skłębiły się gwałtownie, oświetlając głęboki dół, którego do tej pory nie widzieli - był ukryty za pomocą zaklęcia. - Ha. Trzeba to zbadać, ale przynajmniej wiemy, że faktycznie ktoś coś tu ukrył - stwierdziła z satysfakcją. Dalsze dochodzenie wymagało dużej dokładności i ostrożności, ale sam fakt, że COŚ tam było, musiało być dużą ulgą dla Fredericka. Isolde zaczęła uważnie badać dno jamy zaklęciem, upewniając się, że nie została obłożona klątwą ani że nie ma tam żadnego czarnomagicznego artefaktu. - Pusto. Ale coś tam było. Można nadal wyczuć resztki magii z artefaktu albo czegoś w tym rodzaju - poinformowała go wreszcie, unosząc na niego lśniące spojrzenie.
To, jaki był, zapewne potęgowało się przez to, że wciąż nie zerwał się z uwięzi, jaka została na niego nałożona przez rodziców. Łańcuch krępował go i chociaż Frederick nigdy nie był miły, wszystkie złe rzeczy, jakie go spotkały, spowodowały, że stał się wręcz nieznośny. Decyzja o tym, by pójść na studia, była podyktowana zamiarem zerwania się z łańcucha, zamiarem zagrania na nosie rodzicom, ale być może wiązała się również z chęcią przekonania się, kim był tak naprawdę, czego od siebie oczekiwał i co kryło się za zasłoną, jaką sam, całkowitym przypadkiem, stworzył. Nie chcąc, żeby inni się do niego zbliżali, stał się złośliwy i markotny, a fakt, że ktoś, kogo uważał za przyjaciela, wbił mu nóż w plecy, jasno pokazywał mu, by nadmiernie nikomu nie ufać, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto to zwyczajnie wykorzysta. - Pocieszające - stwierdził ironicznie, ale doskonale wiedział, że Isolde miała tak naprawdę rację, więc skinął głową, uznając, że być może zawężone grono podejrzanych dawało im jakieś lepsze perspektywy. Nie wiedział tylko na co dokładnie i to go mimo wszystko mierziło. Nie był aurorem, nie zajmował się śledzeniem przestępców, nie zajmował się jako takim przemytem, chociaż znał jego ciemną stronę, znał ludzi, którzy się nim interesowali. I wiedział, że gdyby sprawa dotyczyła nielegalnego handlu zwierzętami, nie znajdowałby się w takiej niewiedzy. Bo coś zawsze w takim temacie słyszał, tego nie dało się ukryć, kiedy zajmowało się całym wielkim rezerwatem, kiedy większość zwierząt przechodziła przez ich ręce. A on miał świadomość tego, że starsza część rodziny czasami zajmowała się interesami, o jakich głośno się nie mówiło. Teraz jednak było zupełnie inaczej. - Wygląda na to, że jednak nie mam urojeń - stwierdził zgryźliwie, pijąc do swojego ojca, jednocześnie jednak marszcząc brwi, starając się zrozumieć, co się tutaj działo i z czym miał do czynienia. Przypatrywał się dołowi, w którym coś musiało się wcześniej znajdować, próbując zrozumieć, o co tutaj chodziło. Ktoś próbował coś tutaj ukryć? - Jakaś szajka? Słyszałaś coś, czy wszyscy zajmują się naćpanymi pyłkiem wariatami? - zapytał, kiedy kucnął przy dole i spojrzał w górę na Isolde, chcąc wiedzieć, czy miała w tej chwili informacje, jakie mogłyby okazać się dla niej przydatne, czy również znajdowała się w takim samym bagnie, jak i on.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde nie przejęła się ironią w jego głosie - wiedziała, że taki był, że taki miał sposób na dystansowanie się od rzeczywistości, która go uwierała. Na tyle, na ile było to możliwe, rozumiała jego skomplikowaną sytuację życiową, uwikłanie w relacje z rodzicami, których bez wahania można by określić mianem toksycznych. Lubiła go mimo wszystko - może dlatego że wiedziała, że potrafi być niezwykle troskliwy wobec zwierząt i że za tą gburowatością kryje się zraniony, nieufny człowiek. Wiedziała też, że Auster miał spore zasługi, jeśli chodzi o zrażenie Freda do ludzi. Merlinie, miała wrażenie, że Benjamin wyglądał z każdego kąta i każy, kogo spotkała, był z nim jakoś powiązany. To przypominało pajęczą sieć i coraz bardziej drażniło Is, która za wszelką cenę starała się nie myśleć na jego temat. - Nie, zdecydowanie nie masz - potwierdziła Isolde, sondując uważnie dół. Westchnęła ciężko, unosząc na niego spojrzenie. - Trafiłeś w sedno. To znaczy - nie wiemy, w co ręce włożyć, bo ludzie wyczyniają takie rzeczy po wróżkowym pyłku, że brak mi słów. Od ujawniania się przed mugolami, którzy są przekonani, że na ich rynek wprowadzono jakiś nowy, potworny narkotyk, po dewastację mienia i obyczajówkę. Doskonały moment, żeby kręcić na boku jakieś ciemne interesy, zwłaszcza jeśli w ich wyniku nie pojawia się zbyt wiele trupów - przyznała z lekkim niezadowoleniem, porzucając pogodny ton, bo fakt, że cholerny pyłek rozwalał pracę biura, bardzo ją drażnił. - Ale popytam. Może komuś coś zaświta. Lepiej zamaskujmy wszystko z powrotem i ukryjmy nasze ślady. Jeśli ten ktoś uważa, że to bezpieczna kryjówka, nie ma sensu wyprowadzać go z błędu. Może jeszcze tu wróci i będziemy mieli nieco więcej szczęścia - dodała, odgarniając z czoła niesforny kosmyk włosów.
- Idealny. Nikt się nie spodziewa, że ktoś zajmuje się potajemnie pewnym rodzaju handlem - przyznał, kiwając lekko głową, mając wrażenie, że Isolde jako pierwsza w pełni zrozumiała, co miał na myśli i czego się spodziewał. Wiedział, że Ministerstwo święte nie było, miał do nich wiele zastrzeżeń, widział tam kolesiostwo i nepotyzm, widział tam kariery i tego typu sprawy, ale widział również osoby takie, jak ona, które pracowały, starały się, tylko nic z tego nie miały. Być może dlatego potrafili się dogadywać, bo tak naprawdę byli do siebie podobni. On również robił to, co robił, może marudząc, może twierdząc, że przerzucanie łajna nie było dla niego, ale poświęcał się dla rezerwatu, poświęcał się dla tego, co się tutaj działo, dla zwierząt, szukał tutaj spokoju, wierząc w to, że jest w stanie nad tym wszystkim zapanować. Mieli wiele wspólnego, chociaż do końca nie zdawali sobie z tego sprawy, traktując tę znajomość może nieco po macoszemu, a może nie do końca poważnie. Inna sprawa, że Frederick właściwie do wszystkich podchodził powierzchownie, z wielu różnych powodów nie chcąc, żeby się do niego nadmiernie zbliżali. - Myślisz, że będziemy w stanie zastawić pułapkę? Mógłby spróbować częściej się tutaj pojawiać - stwierdził, chociaż jednocześnie uniósł brwi, bo nie był pewien, czy czajenie się w okolicznych krzakach, czy przesiadywanie nad strumieniem w lisiej formie, mogło cokolwiek zmienić. Nie znał się zupełnie na śledztwach, nie wiedział, jak najlepiej do nich podchodzić i działał obecnie z całkowitego przypadku, całkowicie na oślep, najnormalniej w świecie szukając czegoś, co mu nie pasowało. Ktoś bruździł mu w rezerwacie, a to nie podobało mu się ani trochę, powodując, że naprawdę czuł się zirytowany. Nie wiedział tylko, czym bardziej. Samym kręceniem się tutaj i zniszczeniami, jakie przy tej okazji mogły powstać, czy tym, że jego ojciec nie widział problemu w tym, co się tutaj działo. Być może jednym i drugim, ale naprawdę trudno było mu powiedzieć, co przeważało i dlaczego.
______________________
I'm real and the pretender
I have my flaws I make mistakes But I'm myself
I'm not ashamed
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Westchnęła ciężko i tylko w milczeniu pokiwała głową. Doszli do podobnych wniosków i Is wcale nie była pewna, co z tego wyniknie. Musiała popytać, poszperać w raportach, żeby złapać jakiś ślad, jakąś nitkę, która mogłaby doprowadzić ją do rozwiązania tej sprawy. To wszystko było bardzo podejrzane i naprawdę, ale to naprawdę jej się nie podobało. Zresztą była po prostu zmęczona, a fakt, że pojawił się kolejny problem, który należało rozwiązać, wcale nie podnosił jej morale. Is nie narzekała na swoją pracę - kochała ją, dawała jej poczucie misji i spełnienia, ale nie dało się zaprzeczyć, że był to trudny kawałek chleba, najeżony niebezpieczeństwami, pracą po godzinach i oczekiwaniami, którym nie zawsze można było sprostać. A jednak nie zamieniłaby tej pracy na żadną inną, mimo że płaciła wysoką cenę, może nawet zbyt wysoką. Rzeczywiście, to poczucie misji, robienie tego, co do nich należało, mimo że nie zawsze dawało to jakąkolwiek satysfakcję, łączyło Fredericka i Isolde na głębszym poziomie, z czego pewnie nie do końca zdawali sobie sprawę. Pilnowali porządku i starali się dbać o innych, czasem własnym kosztem. - Nie wiem. Możesz spróbować, ale musisz być ostrożny, zwłaszcza że nie wiemy, kto to i co tu ukrywa. Postaram się zrobić dochodzenie i wciągnąć w to innych aurorów, ale po prostu nie mamy mocy przerobowych... Żadne z zaklęć, jakimi dysponuję, nie zadziała jak alarm, jeśli będę daleko - dodała z lekkim niezadowoleniem, marszcząc jasne brwi. To był poważny kłopot, z którym w tym momencie nie potrafiła dać sobie rady. - Czy... czy gdybyś teraz zmienił się w lisa, zapamiętałbyś zapach, zanim z powrotem nałożę na to zaklęcie maskujące? - zapytała ostrożnie, nie chcąc go znów zirytować. Nie była animagiem ani nie znała żadnego zbyt blisko, a Fred był Fredem i niewiele potrzeba było, żeby się zezłościł i najeżył. - To mogłoby nam pomóc w przyszłości, a wydaje mi się, że zaklęcie maskuje nie tylko widok, ale też zapach. Trudno mi powiedzieć, nie jestem animagiem - wyjaśniła jeszcze.
- Słyszałem coś o nowych używkach z pyłku, chociaż nie wiem, na ile można wierzyć w doniesienia z Proroka - odpowiedział, kiwając lekko głową, wiedząc, kto pracował dla tej gazety. Jeśli Auster miał takie podejście do swoich obowiązków, jak do swojego życia, relacji i przyjaźni, to właściwie mogli spodziewać się po jego artykułach dosłownie wszystkiego. Zdaniem Fredericka, mężczyzna nadawał się bardziej do pracy w jakimś dziwnym dziale Czarownicy, w jakim udzielano porad na problemy, które redakcja musiała stawiać samej sobie. Nie chciał jednak tego jakoś szczególnie mocno roztrząsać, a skoro Isolde przyznawała, że było ciężko, że mieli pełne ręce roboty, to najpewniej oznaczało to, że faktycznie było ciężko, że z tego, czy innego powodu, nic nie szło tak, jak pójść powinno. Łypnął na nią zaraz, jakby złapała go za ogon i mocno pociągnęła, a później westchnął bezgłośnie i obiecał spróbować, właściwie natychmiast przyjmując swą lisią formę. Spróbował obejść zagłębienie, wytężając jednocześnie nos w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu pomóc. Rozchylił nawet pysk, wietrząc wszelkie możliwe wonie, rozpoznając te, które dobrze znał, które wiązały się z rezerwatem i dostrzegając tam również nuty, jakie były mu zdecydowanie obce. Uznał to za coś interesującego, chociaż oczywiście nie mógł powiedzieć, że bez dwóch zdań będzie w stanie stwierdzić, czy ktoś pachnie, jak ta dziura w ziemi. Mógł próbować, ale to, czy przyniesie to sukces, było już, oczywiście, zupełnie inną kwestią. - Jest tam coś obcego - stwierdził, gdy jednym susem przyjął postać człowieka i otrzepał się lekko, po czym przeczesał włosy palcami, odchylając głowę do tyłu. Isolde zapewne w tym czasie skoncentrowała się na zaklęciach, a on starał się przypomnieć sobie, czy już gdzieś czuł woń, jaką właśnie złapał. Nie było to jednak takie łatwe, więc ostatecznie sapnął z niezadowoleniem i doszedł do wniosku, że zwyczajnie zajrzy w inne miejsca, gdzie wraz z Mulan trafili na ślady, jakie świadczyły o obecności kogoś innego. - Dziękuję. Daj znać, jeśli na coś trafisz - zwrócił się jeszcze do Isolde, jak zawsze sztywno, nim ostatecznie się pożegnali.
W końcu wróciła do Wielkiej Brytanii i Merlin jej świadkiem, że radność, jaka ją ogarnęła, kiedy tylko stanęła na swojej rodzimej ziemi, była wręcz nie do opisania. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wcześniej tak narzekała na swoje wakacje i miała szczerą nadzieję, że nigdy więcej podobna sytuacja jej się nie przydarzy. Pewne było to, że Imogen nie zamierzała w najbliższym czasie wrócić do Polski. Słowiańska kultura skutecznie utwierdziła ją w przekonaniu, że to nie jest miejsce dla niej i nie powinna tam niczego szukać. Kiedy wróciła do Wielkiej Brytanii, zanim zawitała w domu, postanowiła spędzić jeszcze jeden dzień w towarzystwie Kate, dzięki czemu mogły lepiej zaplanować ich ewentualny wspólny wyjazd razem z dziewczynami. No i umówmy się, każdy czasami potrzebował poplotkować w babskim towarzystwie, wymienić informacje ze świata i generalnie skupić się tylko n kobiecych sprawach z przyjaciółkami. Niemniej, kolejnego dnia, kiedy tylko rodzina Kate wcisnęła w nią dwie porcje śniadania narzekając na to, jak to chuda z niej dziewczyna, Imogen w końcu zebrała swoje rzeczy i teleportowała się do rodzinnego domu. Rozgardiasz, który jak zwykle tutaj panował wywołał szeroki uśmiech na jej ustach. Nie przejmując się niczym ani nikim, Gryfonka porzuciła swoje bagaże na progu (mama ją zabije , a tata poprawi), po czym rzuciła się biegiem po schodach na górę, aby znaleźć Iris. Kiedy tylko natknęła się na młodszą siostrę, uśmiechnęła się jeszcze szerzej (czy to w ogóle możliwe?) i zamknęła ją w żelaznym uścisku. - Merlinie, ale ja za Tobą tęskniłam! - rzuciła, ściskając siostrę cholernie mocno i zanim ta zdążyła cokolwiek powiedzieć (na szczęście jej pies jak zwykle się przy niej pojawił i złapał Imogen za nogawkę spodni), Gryfonka teleportowała całą trójkę do Doliny Godryka, gdzie mieli szukać składników do eliksirów dla ich matki. W końcu rozluźniła uścisk, pies zaczął skakać wokół nich radośnie, jakby i on cieszył się na widok Imogen. - Mam Ci tyle do opowiedzenia na temat tych wakacji, że padniesz! Ale musimy poszukać tego zielska, bo inaczej nie ma szans, że matka z ojcem dadzą mi kasę na wyjazd. Zamierzam zabrać Kate i Adele do Włoch, z tego co pamiętam, ojciec miał jakiegoś znajomego, który to posiadał domek nad jeziorem Como. - szczebiotała nieprzerwanie, jakoś nie mogąc się powstrzymać. Naprawdę cieszyła się na widok swojej siostry i nie sądziła, że tak bardzo będzie za nią tęsknić. Potarła jedną dłonią o drugą, patrząc na Iris - Ale najpierw, turówka wodna. Wiesz coś o tym gównie?
Zajmowała się przygotowaniem szkolnego kufra. Nie było to specjalnie angażujące czy interesujące, ot zajmowała ręce czymś użytecznym. Zdążyła wstać, wyprostować się gdy do jej azylu zwanym pokojem wparowała dzikość, rozgardiasz i jedno wielkie szczęście. - Och, Mimi, dusisz mnie. - wytknęła po raptem kilkunastu sekundach powitalnego przytulasa. Posturę miała tak drobną, że każda osoba wyższa od niej mogła ją łatwo zgnieść w ramionach. Gdy została uwolniona, uśmiechnęła się pogodnie do siostry. - W końcu wrócił do domu ktoś ciekawszy niż wuj Russel. - autentycznie ucieszyła się, że będzie mogła doczepić się do zajęć organizowanych przez siostrę. Ledwie poczuła wibrację w okolicach pępka a wiedziała już na co się zanosi. Błyskawicznie sięgnęła po swoją różdżkę i dosłownie w tym samym momencie Imogen wyrwała ich z domu. Czuła przy łydce doczepionego do niej Merkurego, który zjawił się znikąd wszak pamiętała, że siedział na parterze. Najwyraźniej przybiegł tu za Imogen, równie złakniony jej obecności jak i Isaaca. Wyprostowała swą koszulkę, gdy już stanęły zgrabnie... w rezerwacie. Uniosła dłoń zwiniętą w pięść i na ten widok Merkury przestał ujadać tylko usiadł grzecznie i czekał na smakołyk, który wsunęła mu pod sam nos za wysłuchanie komendy. - Kiedy chcecie tam lecieć? - zapytała, podnosząc wzrok na siostrę. Poczuła ukłucie zazdrości za tę wolność wyjazdu za granicę. Szczerze wątpiła czy rodzice przyklasnęliby temu pomysłowi gdyby to Iris była pomysłodawczynią. - Tak, kojarzę tego jego znajomego, był tu niedawno na kolacji. Wyglądał jak sum z tym sumiastym wąsem. - pamięć miała niezłą, nawet jeśli wydawało się, że nie słuchała tego, co się dzieje wokół niej. Skinęła dłonią i Merkury mógł ruszyć eksplorować okolicę, cały czas trzymając się odpowiednio blisko swojej opiekunki. - Niewiele. Kojarzę, że jest używana w perfumach i nie rzuca się w oczy. - wiedzę miała szczątkową, a gdyby wcześniej wiedziała czego szukają to mogłaby poszukać w odpowiednich książkach. Zgarnęła z twarzy kosmyk włosów i wsunęła je za ucho. Podeszła bliżej strumyka i opłukała w nim swoje drobne dłonie. - Po co mamie turówka? Nie wydaje mi się aby było to zioło lecznicze. - jak zawsze, gdy wspominała o mamie, to mięśnie wokół jej ust mimowolnie napinały się jakby te słowo przychodziło jej z trudem. - Ani ty ani Isaac nie macie nawet odrobiny opalenizny po tych polskich wakacjach. Albo ją ukrywacie albo w Polsce nie mają plaży. - nawiązała do wyjazdu o którym wciąż nie wiedziała zbyt wiele. Podniosła się i wsunęła różdżkę za ucho, gotowa szukać turówki, jeśli Mimi powie jej jak to coś mniej więcej wygląda.
Naprawdę cieszyła się na spotkanie z siostrą, której to nie widziała od zdecydowanie zbyt długiego czasu. Wiadomo, że nie każdy zawsze dogadywał się ze swoim rodzeństwem, jednak siostry Skylight miały raczej dobre relacje i Imogen, nawykła do tego, że Iris zawsze jest pod ręką, po prostu czuła się dziwacznie ze względu na fakt, że podczas tych wakacji młodsza siostra jej nie towarzyszyła. Dlatego teraz zamierzała wykorzystać wspólny czas najlepiej jak się da, czyli zapewne "zmusić" siostrę do pomocy w poszukiwaniach rzeczonej turówki wonnej, która to miała posłużyć ich mamie do jakichś dziwnych medykamentów. Dlatego bezczelnie porwała siostrę do Doliny Godryka, gdzie jak jej mama powiedziała, najszybciej cokolwiek znajdą. Imogen ufała jej, bo sama nie wiedziała nic na temat tego zielska. Na szczęście miała przy sobie krótkie instrukcje, jakie jej mama wysłała listownie. - Jeszcze nie wiem, to wszystko zależy od dziewczyn. No i ty też musisz się określić, nie sądziłaś chyba, że zostawię cię w domu, jak pojadę na babski wypad? - uniosła jedną brew ku górze, patrząc z powątpiewaniem na swoją siostrę, bo coś jej jednak podpowiadało, że właśnie to pomyślała Iris, gdy Imogen wspomniała jej o wyjeździe. Następnie klasnęła głośno w dłonie kilka razy tak, że aż Merkury spojrzał na nią z wyraźnym wyrzutem wymalowanym na psim pysku. - Ale mniej gadania, więcej turówki szukania - wyjęła z kieszeni spodni pergamin, gdzie to miała zapisane instrukcje podarowane jej przez mamę. Zmarszczyła brwi, czytając te notatki - Według tego, co napisała mama, turówka jest stosowana na problemy trawienne, bo z niej robi się odpowiedni eliksir, ale jaki to już zapomniała wspomnieć. - wzruszyła lekko ramionami. Skoro o tym nie wspomniała, to znaczy, że nie było to ważne, tyle w temacie. - Równowąskie, pochwiaste, na pędach generatywnych skupione u podstawy źdźbła, z wyjątkiem bardzo krótkiego listka w górnej części pędu (zwanego flagowym). - przeczytała kolejny fragment opisu, jaki podarowała jej matka i spojrzała na Iris znad pergaminu z powątpiewaniem wymalowanym na twarzy - Skąd ona do cholery w ogóle wzięła taki opis? - jęknęła, bo jej te słowa nie mówiły kompletnie nic. Przekręciła pergamin aż w końcu trafiła na ilustrację, którą podsunęła pod nos siostry -Kojarzysz w ogóle coś takiego? - Imogen nie kojarzyła. Dla nikogo nie było zaskoczeniem, że ona i zielarstwo to nie najlepiej zgrana para. Wolała milion innych dziedzin magicznych niż zielarstwo. - Jakieś tam są, ale wiesz, że ja jak siedzę na słońcu, to robię się czerwona jak pufek pigmejski. Więc wolałam tego unikać - przyznała, kiedy to zaczęły iść przed siebie w poszukiwaniu rzeczonej turówki wonnej. Merkury biegał wokół nich, robiąc więcej zamieszania niż pomagając w poszukiwaniach. - Generalnie ten wyjazd to jedna wielka porażka i nikt nie zmieni mojego zdania na ten temat - dodała po chwili, nieco ściszonym głosem i ze zmarszczonymi brwiami. Tak, na pewno nie zamierzała wrócić do Polski, co to, to nie.
Iris Skylight
Rok Nauki : VII
Wiek : 17
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 163,5 cm
C. szczególne : filigranowa postura, pieprzyki rozsiane po ciele, kilka piegów na twarzy, skromna biżuteria; zapach fiołków;
Podniosła wzrok na siostrę i nie ukrywała zaskoczenia. - Dorosłe studentki zabiorą siedemnastoletnią zawodową "młodszą siostrę" na dorosły wypad za granicę? - zapytała z zaciekawieniem. Gdyby chciała samodzielnie zorganizować taki wyjazd to szczerze wątpiła aby rodzice się na to zgodzić. Jeśli jednak Imogen inicjuje taką wycieczkę i oferuje miejsce dla siostry... to pewnie nie będą nawet pytać kiedy wracają. Wizja wyjazdu za granicę obudziła w niej nieco ekscytacji. Mogłaby wykorzystać chociaż końcówkę wakacji i na moment zapomnieć, że przy nowym roku szkolnym ponownie nie zobaczy wśród Puchonów Gaela... - Kiepska jestem w eliksirach. - wydukała i kucnęła, aby zawiązać buta... a tak naprawdę aby ukryć wyraz twarzy. Strach przed profesorem O'Malley pogłębił się z powodu siódmego roku nauczania i spodziewanych na koniec roku egzaminów. Niewiele osób wie jak bardzo się tym stresowała i jak mocno przekładało się to na jej umiejętności eliksirowarskie. - Przepisała to z podręcznika. - oznajmiła, gdy Imogen przeczytała na głos opis. Zerknęła przez ramię na rolkę pergaminu i przeczytała w myślach to, co zostało w nim pięknym pismem opisane. - Pędy generatywne wyglądają jak garść trawy. Skoro na górze mają krótkie listki w kształcie malutkiej flagi... kwitnie w okolicach wód... - odeszła od Imogen, zostawiając ją na chwilę w towarzystwie Merkurego i przykucnęła przy bujnym listowiu. Wsunęła rękę i odsuwała od siebie pojedyncze kłosy, próbując znaleźć coś pasującego do przeczytanych określeń. - Zobacz. To jest równowąskie, czyli takie chude, niezakrzywione, rośnie prosto w górę. Ma milion tyci listków, wygląda jak zmutowana trawa... myślisz, że to jest to? - zerwała jedno pojedyncze źdźbło, które okazało się być trudne do urwania. Cieniutkie, długie na kilkanaście cali, a wokół było tego w cholerę dużo. Podała pęd siostrze do sprawniejszych oględzin. - Sprawdź pergamin na odwrocie, może mama naszkicowała jak to wygląda. Wiesz, czar wykrywający też może zadziałać. - polecała, sugerowała wszelkie metody sprawdzania wszak na mamę zawsze była cięta i czuła satysfakcję gdy mogła ją przejrzeć nawet w czymś tak drobnym jak jeden pergamin z zaleceniami. - Powiesz w końcu co się tam działo w tej Polsce? - dopominała się o jakiekolwiek konkrety aby mogła w końcu stwierdzić czy powinna żałować nieobecność podczas wakacyjnego wyjazdu. - Och nie, Merkury, zostaw, ajj! - pies był mądrzejszy niż myślały bo w pysku trzymał duży pęd zerwanej przed momentem rośliny... tylko te z pyska były pogryzione i obślinione więc nie nadawały się do zabrania do domu. Przykucnęła przy psiaku i popatrzyła na niego z rozbrajającym rozbawieniem. - Zobacz jak nam pomógł. - pokazała rozmemłane rośliny, a merdające dwa ogonki oczekiwały pochwały.
Patrzyła na Iris z miną, jakby jej młodszej siostrze przynajmniej wyrosła właśnie druga głowa, tak bardzo była zaskoczona jej podejściem do sprawy. Dla Imogen nie miał znaczenia fakt, że Puchonka była od nich młodsza, ani to, że była jej siostrą. Zamierzała zabrać ją ze sobą, bo chciała, a nie dlatego, żemusiała. Już dawno minęły czasy, kiedy rodzice mogli zmusić ją do konkretnego działania "żeby rodzeństwu nie było smutno". - A nie chcesz z nami jechać? - zapytała jeszcze kontrolnie, unosząc przy tym brew ku górze. Może właśnie to było powodem takiego zaskoczenia ze strony Iris? Co prawda zmuszać nikogo nie zamierzała do niczego, ale jakoś wątpiła w to, że w tym wypadku będzie musiała. Zaraz to zajęły się tym, po co tutaj tak naprawdę przybyły, czyli poszukiwaniami wspomnianej wcześniej turówki. Słysząc kolejne słowa siostry a propos eliksirów, tylko lekceważąco machnęła ręką. - Spokojnie, ja też nie lubię tego przedmiotu i na Twoje szczęście, nie my będziemy go warzyć. To niech sobie matka sama robi. - kiwnęła głową, jakby dla przypieczętowania swoich własnych słów. Zaraz to czytała skrupulatnie to, co matka zanotowała na kawałku pergaminu i wszystko stawało się niewiele jaśniejsze. Mieli szukać jakiejś trawy, która wyglądała... jak trawa. Nie ma co, bardzo proste zadanie. Już przestawała się dziwić, dlaczego ich matka sama się tym nie zajęła. Kucnęła obok siostry, kiedy okazało się, że lepiej jej idzie poszukiwanie jakiegoś nieznanego im zielska. Zmarszczyła brwi przyglądając się trawie, która w zasadzie niczym nie różniła się od wszystkich innych wokół nich. - Nie mam najmniejszego pojęcia. Serio, jak dla mnie to może być mlecz, turowka albo winorośl - jęknęła zdegustowana swoją wiedzą, a raczej jej brakiem, jeśli chodziło o zielarstwo. Znów spojrzała na pergamin, obracając go to w jedną, to w drugą stronę ze zmarszczonymi brwiami. Kiedy Iris wspomniała o użyciu zaklęcia demaskującego, Imogen wyjęła z kieszeni swoją różdżkę. Wycelowała nią w pergamin i użyła odpowiedniej inkantacji. Na ich szczęście naprawdę po drugiej stronie pojawił się rysunek. - Patrz, jest coś! - podekscytowana od razu podsunęła pergamin pod nos swojej siostry. Po chwili prychnęła zdegustowana. - To KOMPLETNIE nie wygląda tak, jak opisała w notatkach... - W sumie Imogen powinna przywyknąć do tego, że ich matka nie mogła im niczego ot tak po prostu ułatwić. Wstała z kucek i zaczęła łazić brzegiem, aby teraz szukać rośliny, której w końcu wiedziała, jak wygląda. Wypatrzenie jej było bardzo trudnym zadaniem, Imogen szła zgięta w pół uważnie patrząc na każde źdźbło, które choć w minimalnym stopniu przypominało szkic. Kiedy Iris zapytała o Polskę, Imogen wyprostowała się z głośnym jęknięciem. - Porażka, jedna wielka porażka. Spaliśmy w jakiś obskurnych przyczepach, zaatakowały mnie utopce i gdyby nie znajomy, to nie wiem, czy bym to przeżyła, bo te paskudy mnie pogryzły, a miały jakiś jad. Bies mnie dusił, prawie zwariowałam przez serenady śpiewane przez duchy umarłych dzieci, facet chciał mnie uderzyć, połamałam miotłę, która i tak zakrawała o pomstę do nieba, a u szeptuchy bywałam tak często, że w końcu nauczyła się wymawiać moje imię. - to wszystko powiedziała na jednym wydechu, wyliczając po kolei każde wydarzenie na palcach. Wzięła głęboki oddech akurat w momencie gdy Merkury wyrwał jedną roślinę z korzeniami, więc parsknęła śmiechem i nieomal zakrztusiła się własną śliną. - Dobry psidwak, pomagaj nam dalej - pochwaliła go, szczerząc zęby i dopiero wtedy zwróciła wzrok na siostrę. - Moja noga nigdy więcej nie stanie na Podlasiu. To były najgorsze wakacje mojego życia, dlatego zamierzam je sobie odbić.
- Chcę, chcę. Po prostu jestem zaskoczona, że pomyślałaś też o mnie jakby moja obecność była tam oczywista. Zazwyczaj tylko przeszkadzałam tobie i Issacowi. - wyjaśniła swoje wcześniejsze słowa i nie owijała w bawełnę. Mimi akurat mogła powiedzieć bardzo wiele - nie wszystko wszak miała swoją prywatną przestrzeń do której rzadko kogoś dopuszczała - lecz znacznie więcej niż starszemu bratu. Zbyt powściągliwie okazała radość na zaproszenie na wycieczkę. Powinna nad tym popracować. Może zaproponuje jej wyjście na wakacyjne zakupy? Nie potrafiła dobrze wybrać sobie ubrań więc doradztwo starszej siostry powinno rozwiązać problem. - Na całe szczęście. - ugryzła się w język aby nie sprecyzować, że eliksiry lubi warzyć tylko nie na lekcjach z profesorem O'Malleyem. Nie chciała akurat dzisiaj dzielić się wyznaniem jak ten mężczyzna ją przeraża swoim tembrem głosu i spojrzeniem. Wzdrygnęła się na samą myśl o nauczycielu więc z przyjemnością zajęła się szukaniem nudnego niczym zeszłoroczny śnieg krzaku. - Naprawdę użyła niewidzialnego tuszu? Na brodę Merlina, po co jej te testy naszej bystrości? - zapytała z nutą zniecierpliwienia lecz nie oczekiwała odpowiedzi. Podniosła się z kucek i zerknęła na pergamin. Istotnie, opis miał niewiele wspólnego z wyglądem. Co więcej, nijak miało się to z tym, co wydawało się jej, że znalazła. Wyrzuciła kępki zerwanego zielska i ruszyła w drugą stronę, szukając ziół po drugiej stronie strumienia. Nie bała się zmoczyć sobie dłoni choć przy każdym ich ruchu bransoletki na jej nadgarstku cichutko brzęczały. Słuchała opowieści siostry i z każdym jej kolejnym słowem zapominała o szukaniu rośliny. Podniosła na nią przerażony wzrok i nawet jej policzki pobladły, co nie zdarzało się zbyt często. - Jeśli poprosisz matkę to może wysłać skargę do dyrektorki za niedostatecznie bezpieczne dla młodzieży wakacje. Dlaczego nie przyjechałaś wcześniej z tej Polski? Skoro tak cię tam traktowali, Mimi... umarłe dzieci i utopce? O zgrozo, to jakiś horror. - zasłoniła usta dłonią i podeszła do siostry. Niezwykle rzadko się jej to zdarzało aby miała samodzielnie zainicjować przytulenie... które też właśnie teraz uczyniła, na krótki moment przytulając ją do siebie. - Odbijemy to sobie w Como. Nie będzie żadnych upiorów i umarlaków, okej? - puściła ją i odchodząc z powrotem w kierunku "swojej części" strumyka, wygładzała po drodze sukienkę. Szczęśliwym trafem dojrzała wśród krzewów poszukiwaną roślinkę. Zerwała jeden pęk i pokazała siostrze z oddali. - Ile tego mama potrzebuje? - zapytała bo z tego co zauważyła, roślina nie miała w zwyczaju rosnąć w parach więc szukanie dostatecznej ilości zajmie im dobrą godzinę. Tyle dobrego, że Merkury miał dobrą zabawę (szczekał na memortka), a słońce w tym miejscu rezerwatu nie grzało tak mocno w kark.