Miejsce przesycone magią i tajemnicami. Już od wieków o tym miejscu krążyły legendy jednak niewielu czarodziei w nie wierzyło. Owszem zawsze zdarzali się śmiałkowie, którzy o zmroku przychodzili na cmentarz by szukać szczęścia lecz niewielu z nich wróciło z owego miejsca bez szwanku. Na polanie czasem widywano stada jednorożców, a czasem ci, którzy zostali naznaczeni piętnem śmierci kogoś bliskiego widywali też testrale. Jednakże ci, którzy znali tajemnice owego miejsca mówili, że w tym miejscu Celtowie chowali swoje skarby i cenne artefakty. Dlatego młodzi i dorośli czarodzieje mieszkający w Dolinie zawsze szukali bogactwa i sławy. Jednak to miejsce owiane legendami zawsze będzie przyciągać rządnych przygód czarodziei.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - spacerując nocą po Dolinie zauważasz na polanie pięknego ogiera jednorożca. Zwierzę stoi spokojnie, obserwując każdy twój ruch. Jednakże możesz zauważyć, że koń jest podenerwowany. Co jakiś czas grzebie kopytem w ziemi, targa łbem lub też kładzie po sobie uszy. Jednak ty uważasz, że poradzisz sobie z ułaskawieniem tego stworzenia. Podchodzisz bliżej do jednorożca lecz zwierzę cały czas jest nieufne. Zaczyna stawać dęba i wierzgać przednimi nogami. Dopiero teraz zaczynasz się zastanawiać co zrobiłeś.
Kostki dla Mężczyzn:
2, 4, 6 – podchodząc do konia potykasz się o wystający z trawy kamień. Zwierzę wpada w panikę i stara się ciebie poturbować. Stawia kopyta, blisko twojej głowy. Starasz się jakoś uniknąć uderzenia kopytem. Niestety czujesz, że opadasz z sił. Wreszcie koń uderza cię kopytem w głowę. Tracisz przytomność i niestety musisz udać się do Munga, by sprawdzić czy nie masz wstrząsu mózgu. 1, 3 - jesteś coraz bliżej. Jednorożec daje ci do zrozumienia, że nie da się go oswoić. Wierzga, staje dęba, zniża łeb, by zaatakować cię za pomocą rogu. Rży cały czas cię obserwując. Nagle ucieka w las zostawiając ciebie samego na polanie. Na ziemi znajduje się pęk włosów jednorożca. Podnosisz go z ziemi i idziesz do pierwszego warsztatu różdżkarskiego by sprzedać swoje znalezisko. Dostajesz za nie 50 galeonów. 5 - chociaż widzisz, że koń najwyraźniej nie ma zamiaru z tobą współpracować nie rezygnujesz z zamiaru oswojenia stworzenia. Podchodzisz do niego spokojnie co jakiś czas przystając by zwierzę przyzwyczaiło się do twojego zapachu. Po kilku takich podejściach jesteś już na tyle blisko konia by położyć rękę na jego chrapach. Niestety w połowie jednorożec ucieka raniąc cię w rękę zębami. Jednak za swoją odwagę i cierpliwość otrzymujesz dwa punkty do ONMS.
Kostki dla Kobiet:
1, 3, 5 - jesteś coraz bliżej. Jednorożec daje ci do zrozumienia, że nie da się go oswoić. Wierzga, staje dęba, zniża łeb, by zaatakować cię za pomocą rogu. Rży cały czas cię obserwując. Nagle ucieka w las zostawiając ciebie samego na polanie. Na ziemi znajduje się pęk włosów jednorożca. Podnosisz go z ziemi i idziesz do pierwszego warsztatu różdżkarskiego by sprzedać swoje znalezisko. Dostajesz za nie 50 galeonów. 2, 4, 6 – stworzenie przygląda się tobie z zaciekawieniem. Jednak ty doskonale zdajesz sobie sprawę, że zwierzę jest niebezpieczne i może się łatwo spłoszyć. Jednak jak na razie wszystko idzie po twojej myśli. Nagle jakiś szelest płoszy stworzenie i gdy próbujesz go pogłaskać jednorożec rani cię rogiem w ramię i ucieka. Musisz udać się do uzdrowiciela by opatrzył ranę lecz również uzyskujesz 2 punkty do umiejętności ONMS.
2 - obudziłeś się o północy słysząc na dworze jakiś cichy płacz. Zacząłeś szukać jego źródła jednak w pobliżu twojego domu nic nie znalazłeś. Ubrałeś się więc i wyszedłeś na zewnątrz. Kierując się dźwiękiem szedłeś przez Dolinę i w końcu stanąłeś na polanie. Na jej środku unosił się duch dziecka. -Proszę nieznajomy, pomóż mi, a nagroda cię nie minie. – powiedziała zjawa i zaczęła się do ciebie przybliżać. Lekko zdenerwowany patrzysz na ducha i myślisz co zrobisz. - Proszę pomóż. To nie zajmie ci dużo czasu. – poprosiła po raz drugi zjawa. Jednak ty dalej nie jesteś pewny. Jednak po chwili ruszasz za duchem na cmentarz i stajesz przed nagrobkiem owego dziecka. Zjawa uśmiecha się i czeka na twoją reakcję.
Kostki:
1, 6 - pomagasz duszkowi odnaleźć jego zabawkę, którą zgubił gdzieś na polanie. Oczywiście udaje ci się ją znaleźć po czym oddajesz zabawkę zjawie. Dziecko się cieszy i w zamian prowadzi cię do ukrytej na polanie jamy. Wczołgujesz się tam i widzisz starą szkatułkę. Otwierasz jej wieko i widzisz złożoną w skrzyni pelerynę niewidkę oraz 2 punkty do dowolnej statystyki w kuferku. -Dziękuję. – słyszysz jeszcze od zjawy i idziesz do swojego domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. 3, 4 – nie pomagasz duszkowi dziecka i obracasz się na pięcie. Jednak w tym momencie zjawa zastępuje ci drogę. - Za twój brak empatii i chęci pomocy skazuję cię na wieczne potępienie i obdarzam tymi oto liszajami. Byś pamiętał, że czasem trzeba ugiąć karku przed duchami, które są starsze od siebie. – duszek znika, a na twoim ciele pojawiają się liszaje, które strasznie swędzą i zdają się rozprzestrzeniać po całym ciele. Przerażony udajesz się do Świętego Munga by on wyleczyli twoją przypadłość. W szpitalu pozostajesz przez tydzień, po czym wracasz do domu lecz jeszcze przez parę nocy nie możesz zasnąć bojąc się, że przypadłość może powrócić. 2, 5 - niechętnie jednak chodzisz po polanie i razem z duszkiem szukasz jego zabawki. Niestety choć poświęciłeś na to prawie całą resztę nocy nie udaje ci się nic znaleźć. Duszek wygląda na smutnego jednak zjawia się koło ciebie i mówi: - Dziękuję, za twoją pomoc. W zamian opowiem ci ciekawą historię, któa wydarzyła się tutaj w 1576 roku... – po wypowiedzeniu tych słów duszek znika, a ty po ich wysłuchaniu otrzymujesz 2 punkty do statystyk odpowiadającej za Historię Magii i Starożytnych Run. Ty natomiast wracasz do domu i kładziesz się do łóżka śpiąc do dwunastej w południe tego dnia.
3 - od polany bije dziwny blask. Mami twoje oczy i przyzywa cię do tego by na nią wejść. Poddajesz się tej sile i idziesz do miejsca, od którego bije owo tajemnicze światło. To co tam znajdujesz przechodzi twoje oczekiwania. Stoisz u wejścia do jaskini, której możesz przysiąc nigdy wcześniej tu nie było. Wchodzisz do niej i rozglądasz się dookoła. W końcu udaje ci się zobaczyć dwie skrytki. Podchodzisz do nich i zastanawiasz się co tak naprawdę powinieneś zrobić. W końcu podejmujesz decyzję i wybierasz jedną ze skrytek.
Kostki:
1, 2, 4, 6 - wybrałeś lewą skrytkę. Wyciągasz do niej rękę i znajdujesz tam małą skrzyneczkę. Wyjmujesz ją ze skrytki, a po otwarciu twoim oczom ukazuje się magiczny napis mówiący o tym, że twoja ciekawość została nagrodzona i za odwagę i za dokonanie wyboru otrzymujesz 2 punkty do Transmutacji. 5 – w ostatniej chwili decydujesz się by jednak wyjść z jaskini gdyż nie podoba ci się ona ani trochę. Stawiasz ostrożne kroki i gdy masz już opuścić niegościnną ciemność słyszysz za sobą pomrukiwania i powarkiwania. Gdy się odwracasz i stajesz oko w oko z Ponurakiem. Wybiegasz z jaskini z krzykiem gdyż doskonale zdajesz sobie sprawę, że zobaczenie tego stworzenia zwiastuje śmierć. 3 - wybierasz skrytkę po prawej stronie. Długo macasz ręką w jej wnętrzu, aż wreszcie wyczuwasz jakiś podłużny i lekko zakrzywiony kształt. Wyciągasz owy przedmiot. Gdy wychodzisz z jaskini zdajesz sobie sprawy, że znalazłeś sakiewkę ze skóry wsiąkiewki. Uradowany wracasz do domu.
4, 6 - wchodzisz na polanę wiedziony ciekawością i chęcią wzbogacenia się jednak choć chodzisz po niej kilkanaście godzin nic się nie dzieje. Nie znajdujesz niczego czy też nie spotykasz żadnej magicznej istoty. Zmęczony wracasz do domu, a jedyne czego się nabawiłeś to odciski na obu dużych palcach u nogi gdyż założyłeś bardzo niewygodne, nowe buty.
5 - wczesnym rankiem, gdy przechodzisz koło polany słyszysz za sobą dyszenie i powarkiwania. Odwracasz się jednak nic nie dostrzegasz. Idziesz dalej i po chwili znów słyszysz jakieś dźwięki. Czujesz jak twoja skóra zaczyna się pocić i przyśpieszasz kroku. Już prawie widzisz przed sobą miasteczko gdy nagle tuż przed tobą pojawia się psidwak. Widzisz, że zwierzę jest ranne i dość nieufne. Podchodzisz jednak do niego i łapiąc go zanosisz do kliniki weterynaryjnej by tam pomogli zwierzakowi. Stworzenie liże cię po twarzy, a ty otrzymujesz 1 punkt do Opieki nad Magicznymi Stworzeniami.
Jedyny problem jaki miała ze skrzatem był taki, że teleportował ją chyba w omyłkową lokalizację. Zostawiając ją na jednym z nagrobków (idealne miejsce, dość sugestywne w jej stanie...), powrócił pod ratusz a ona, no cóż, chyba straciła przytomność. Nie wiedziała ile minęło czasu, nie miała bladego pojęcia gdzie się znajduje, jednak ocknęła się jak jeszcze było ciemno. Rany wymagały leczenia, ale sama nie była w stanie nic z nimi zrobić a przy okazji zdziwiła się, że nie dostała hipotermii. Była zmarznięta i obolała, chociaż teraz mogła się poruszyć. Rozglądając się wokół siebie prawie dostała zawału serca orientując się, że znajduje się na cmentarzu, ale jej serce przyśpieszyło kiedy usłyszała powarkiwanie. Koniec był bliski, jak mawiano. Wyciągając różdżkę przed siebie próbowała skoncentrować się na źródle powarkiwania. Długo nie musiała czekać. Zwierzak pojawił się blisko niej, na tyle zresztą, że spokojnie mogła go dotknąć. - No chodź, oboje potrzebujemy pomocy. Albo umrzemy tutaj razem - zwierz w końcu jakoś dał się złapać. Wyglądała teraz co najmniej jak potwór z horroru ze swoim pupilkiem. Przynajmniej nie miała oparzonej twarzy.
5
Ostatnio zmieniony przez Josephine Leblanc dnia Nie Gru 25 2016, 01:00, w całości zmieniany 1 raz
The author of this message was banned from the forum - See the message
Leżał, dość długo, mimo tego, że skrzat uwijał się przy nim jak w ukropie, biegał to za ziołami, jakie mogły rosnąć w tak ponurym miejscu, to przykładał dłonie w obolałe, oparzone miejsca, które bardzo uciążliwie się goiły. Nie pamiętał już ile razy budził się i ile razy zemdlał z bólu. Ocknął się dobrą chwilę po północy, a pierwsze co poczuł to chłód. Na ironię losu, dopiero mu było gorąco od ognia, a teraz był zziębnięty. -Dziękuję ci Ogryzek - zwrócił się do skrzata i westchnął cicho rozglądając się za Jose. - A gdzie jest ona? - zapytał nie znajdując dziewczyny. - Trochę dalej, Ogryzek chciał dobrze, ale ogień i... - zrobił pauzę i zawahał się. - I nie poszło wszystko wedle planu Ogryzka.. - mężczyzna uciął rozmowę gestem dłoni i ponaglił skrzata by pospieszył z konkretami. - Kilkanaście metrów dalej, zaprowadzę Pana - odparł i zeskoczył z nagrobka. Szli długo, w mroku oświetlanym jedynie zaklęciem, o tej porze roku snuła się niesamowicie gęsta mgła, przez co nie można było dostrzec zbyt wiele. - Jest tam! - wrzasnął skrzat i oboje puścili się pędem w kierunku dziewczyny. Nolan złapał ją za ramię chcąc spojrzeć jej w oczy. Chciał w nich widzieć, że wszystko jest w porządku, nie było. - Ogryzek, musisz jej pomóc, przynajmniej prowizorycznie. Nie ruszaj się dziewczyno - nie miał zupełnie pojęcia jak ma na imię, lecz teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Skrzat ponownie zniknął w poszukiwaniu ziół, nakładał pasty na rany i leczył. - Jak ci na imię? - zapytał w końcu zniecierpliwiony sytuacją w jakiej się znaleźli. Ktoś odpowie za tą nieudolną organizację festynu, narażenie ludzi.
Och. Ale Josephine wcale nie miała zamiaru nigdzie się ruszać. Zresztą, i tak nie za bardzo miała ochotę a poza tym towarzystwa dotrzymywał jej ranny pies, którego własnie głaskała po głowie. Obmyślała właśnie cudowny plan wydostania się stąd i zabrania przy okazji ze sobą towarzysza niedoli. Nie chciała go tu zostawić, nie miała do tego serca. Kiedy usłyszała nawoływanie i w końcu światełko wymierzone prosto w jej twarz, odruchowo zasłoniła oczy ręką. Na polecenie Nolana parsknęła śmiechem. - Jestem uzdrowicielem, wiem co mam robić - odparła machinalnie. Nie musiała chyba dodawać, że raczej nie powinna sobie sama leczyć tych ran - w końcu nie była żadnym Bear Gryllsem. Psidłak schował się za nagrobkiem, jednak Jose wciąż czuła jego oddech na swojej dłoni leżącej luźno na ziemi. - Musimy teleportować się do Munga, a przy okazji zabrać psa - dodała szybko, spoglądając na Nolana. Poznawała Ministra z oparzeniami, otartymi dłońmi i kolanami od czołgania się, a w komplecie była cała z błota. Idealnie, tatuś byłby dumny ze swojej królewny. - Josephine. Jak się czujesz? - wyjawiając nareszcie swoje imię przejęła obowiązki uzdrowicielskie. Sobą się nie przejmowała, bo ból jej nie przeszkadzał. - Te rany nie wyglądają za dobrze... - uniosła się nieco, jednak otarta dłoń w połączeniu z kamyczkami spowodowała, że syknęła, opadając z powrotem na tyłek.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Wyznaczył bardziej kierunek niż konkretny cel teleportacji. Nie był w stanie myśleć wystarczająco logicznie, aby koncentrować się na bezpiecznym miejscu w Londynie, dlatego wyrecytował w myślach losowe współrzędne od ratusza. Cóż za wymowna lokalizacja. Cmentarz, choć jeszcze nie miał pojęcia, gdzie jest. Syknął, lądując na kamieniach, noga ugięła się pod nim i krwawiła w najlepsze, a on rozglądał się po ciemnościach, aż w końcu, niespodziewanie zgrabnym ruchem, cedząc słowo przez zęby, zaciśnięte z bólu, użył Lumosa. Jaskinia. Prychnął nieudolnie, wydając z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Spojrzał na skrzynie, które rzucały się w oczy tak samo, jak wyrwa w skałach - milion razy bardziej kusząca niż jakieś skarby, które mogły znajdować się we wnętrzach skrytek. Posiedział więc chwilę, dumając (głównie wiązankami przekleństw) nad swoim losem, festynem i idiotach, którzy mają w dupie bezpieczeństwo, po czym zrobił użytek z siły woli, uporu i idiotycznego przekonania, że poradzi sobie w życiu sam, samiusieńki. Czytaj - wstał i wyszedł. Nie chciał sprawdzać do której warstwy żywego mięsa rozpruł mu nogę rozgrzany kawałek metalu, ale smród oparzenia i krwi był nieznośny. Oczywiście nie poruszał się na niesprawnej nodze. Wyczarował sobie prowizoryczne kule. Wytoczył się przed jaskinię, ale za sobą usłyszał warkot, na który serce zareagowało momentalnie, przyspieszając. Obejrzał się nieporadnie, bo przecież musiał ocenić zagrożenie. Ponurak. Wiadomo, co zwiastował, ale Archibald nie należał do tych, co uciekają z krzykiem. Szczególnie na niesprawnych nogach. Prychnął więc poirytowany. - Bierz mnie, skarbie - mruknął, wkurwiony (!), obracając się i kuśtykając na swoich trzech nogach do najbliższego nagrobka. - Bliżej śmierci, kurwa, nie będę - dorzucił pod nosem, siadając na płycie i po salwie syków, bo układał nogę aby móc zobaczyć swoje skaleczenie, odważył się spojrzeć na ranę. Aż go zemdliło, a naprawdę do delikatnych nie należał i nie bał się krwi. Zdawało się, że gdzieś tam prześwitywała kość. Nie miał pojęcia, jak to opatrywać. Choćby prowizorycznie. Odpłynął chwilę później i na Merlina, nie pytajcie, jakim cudem ocknął się później, słysząc głosy, a do tego podniósł się i przekuśtykał parę nagrobków dalej, do źródła. Nie wiedział, która godzina i szczerze mówiąc, spływało to po nim równo, ale krwi stracił na pewno sporo, bo czuł, jak cały organizm odmawia posłuszeństwa. Co śmieszniejsze, na głowie wciąż miał kapelusz, lekko przekrzywiony, ale na swoim miejscu. Osunął się bezsilnie, siadając na nagrobku obok Jose. Kule opadły obok, uderzając o kamień, a sam Blythe uniósł kapelusz, drżącą ręką, po czym z powrotem umieścił go na głowie. - Uszanowanie, Panie Ministrze - rzucił uprzejmie, choć bardzo słabym głosem. Nie byłby jednak sobą, gdyby tak z miejsca przyznał się, że jest chujowo. - Witaj, Josephine. - Idealny wieczór - skomentował, opierając się dłońmi o kamień, ale i te mu omdlewały, więc położył się, pozwalając głowie zwisnąć bezwładnie. Kapelusz spadł. Zimno. Boli. Kurwa. - Jesteście cali? - zapytał ironicznie w przestrzeń, bo zdążył zauważyć, że nie są.
jakieś tam 3 i 5
The author of this message was banned from the forum - See the message
Cała sytuacja zaczynała Nolana denerwować, mimo bólu jaki narywał co jakiś czas w prawym ramieniu. "Pieprzony cmentarz, pieprzony festyn." - Skoro jesteś uzdrowicielką, to się wylecz, mniemam, że jesteś bardziej utalentowana magicznie niż Ogryzek, więc pewnie da się poprawić mój stan - przerwał na chwilę i usiadł obok niej na płycie. Ściągnął nadtopioną kurtkę i bluzę, koszulę zostawił. Nie był pewien, czy ściąganie jej razem ze skórą jest dobrym pomysłem. - Jeśli zostało ci oczywiście mocy - spojrzał na rannego psiaka i skinął do skrzata, aby to nim się zajął w miarę możliwości i umiejętności. - Ta, Mung będzie dobrym pomysłem, ale musimy przynajmniej zatamować krwotok i zniwelować ból, by nie teleportować się precyzyjnie przeciętymi na pół - już przed oczyma miał tą ponurą wizję, gdy flaki wylewają się mu z brzucha, za raz za nimi treść żołądka i mózg. - Psia mać - zaklął sam do siebie ewidentnie zdenerwowany zaistniałą sytuacją. Jako minister powinien zrobić więcej na tym festynie, teraz, mógł jedynie wyczarować kilka iskier z różdżki, prawie jak pierwszak. - Idealny wieczór by zdechnąć - wycedził przez zęby gdy pojawił się Archibald. Od razu zwrócił uwagę na jego nogę. - Na Merlina, co ci się stało? Z resztą nieważne, Jos, jeśli możesz zatamuj krwotok, zaraz się teleportujemy we trójkę, ale nie chcę by mu ta noga odleciała - a po dzisiejszym dniu liczył się z najgorszym, że noga Archiego postanowi zostać na cmentarzu. Zaśmiał się ponuro. - Być jedną nogą w grobie, co nie Arch? - spojrzał na mężczyznę. - Słaby żart - poczekał spokojnie aż uzdrowicielka udzieli mu pomocy.
Józefinka doszła do wniosku, że po co ma płakać i krzyczeć, skoro teraz już nic to nie da. Zamiast tego podśmiewała się pod nosem, marudząc coś po francusku. Uznajmy, że po prostu była w szoku. Trochę się trzęsła z zimna, dlatego podciągnęła nogi pod klatkę piersiową nieco je obejmując. Jednak oparzenia dały o sobie znać, gdy tylko lekko ich dotknęła. - Gdybym miała siłę, to bym to zrobiła. Ale jesteśmy w podobnym stanie, więc mogę nam tylko zaszkodzić, prawda? - westchnęła, odpowiadając na zarzut. Jasne, że mogła pomachać różdżką. Ale miała świadomość, że jest na tyle słaba, że wystarczy tylko minimalna pomyłka, błąd w wymowie zaklęcia, żeby zrobić sobie kuku. Gdy nagle zza światów pojawił się obok niej Archibald, uśmiechnęła się szeroko a potem znowu zaczęła śmiać. Biedne, zestresowane dziewczę oparło nieco głowę o jego ramię. Ot, po koleżeńsku. - Tylko kilka oparzeń. Ubrania nam z nimi mogą odejść w każdej chwili, ogólnie bawiliśmy się wyśmienicie - śmiejąc się cicho cały czas, spojrzała na Nolana, kiedy poprosił ją o uzdrowienie Archibalda. W końcu jednak pokracznie podniosła się, wyciągając różdżkę a potem w pełnym skupieniu załatała ranę na jego nodze, wymierzając potem w siebie i mężczyzn zaklęciem uśmierzającym ból. - To działanie krótkotrwałe. Ale jak zaraz nie dostanę czegoś na uspokojenie, to zostanę na tym nagrobku. Od drugiej strony - ze śmiechu przeszła w skrajną panikę, chodząc nerwowo w kółko. Psidłak był w rękach skrzata, więc przestała się już o niego martwić.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Ból cały czas promieniował, rozchodząc się echem po ciele w czymś, co przypominało drgawki, skurcze, nazywajcie jak chcecie - dobrze nie było. Archibald przez moment starał się wpatrywać w gwiazdy, wyszukując znajomych konstelacji, ale nie było wcale romantycznie, ani przyjemnie. Nie było nawet Irki, która mogłaby odciągać myśli. - Nie będą musieli daleko targać ciał - zauważył neutralnie. - Zawsze we właściwym miejscu i czasie - dobrze się złożyło, że wyniosło ich wszystkich w jedno miejsce. Wzajemna obecność konkretnie ułatwiała sprawę, nawet jeśli wszyscy byli niezdolni do, chociażby, teleportacji. Archibald wysłałby patronusa, ale srebrzysta meduza miała w tej chwili małe szansę na dołączenie do ich świata. Stłumiony śmiech, jakimś cudem sarkastyczny jak on sam, niósł się sekundę lub dwie po najbliższym otoczeniu - głośny nie był, ale na cmentarzu było przeraźliwie cicho. - Wręcz przeciwnie, Keane - mówienie po nazwiskach chyba weszło mu w nawyk przez nauczanie. Zaśmiał się jeszcze krótko pod nosem, żeby stłumić jęk, który cisnął mu się na usta wraz z kolejną falą bólu. Westchnął zrezygnowany. - Nauczyciel zaklęć i obrony przed czarną magią, pielęgniarka oraz Minister Magii, użyteczne z nas ścierwa - burknął, wypominając sobie kolejny raz nieuwagę. Nie miał nawet okazji skorzystać ze swoich umiejętności. Skupiał się znowu na absurdalnych reakcjach ciała, kiedy poczuł, że ból ustaje. Podniósł się, wciąż z niemałym wysiłkiem, ale chwytając kapelusz, dochodząc do wniosku, że Josephine musiała im nieco rozjaśnić w głowach, uśmierzając na chwilę ból. - Dziękuję - kiwnął głową i zastanawiając się, na ile jego zdolności są w stanie pozwolić. - Jeśli pomożecie mi utrzymać pion, teleportuję nas do Londynu. Z tym niekoniecznie mi się uda - skomentował, wskazując podbródkiem na kule, leżące przy nagrobku. Z małym trudem udało im się stanąć ciasno obok siebie, aby Blythe mógł wziąć na siebie to odpowiedzialne zadanie. Skupił się, przymykając oczy i został po nich tylko trzask i rozbłysk światła, wygasające momentalnie.
Przesuwam palcami po kartkach Twoich listów, wpatrując się w równe litery na długo nim odpiszę – zapach mokrych, ptasich piór, połączony z atramentem utrzymuje się w moim dormitorium mnóstwo bolesnych sekund dłużej, niż bym sobie tego życzyła. Odpowiadam, kreśląc nonszalanckie i beztroskie litery, choć wydaję mi się, że moje serce wykonuje niezauważalnie więcej bić na sekundę. Wmawiam sobie usilnie, że to dlatego, że odczuwam już związaną z nową przygodą adrenalinę. Następnego dnia wymykam się z dormitorium wraz z wiatrem, który bezczelnie tarmosi moje włosy. Dziś wyjątkowo nie są wcale związane, a ja czuję przepływ powietrza, wzdrygający każdym z nich. Gdy wystawiam nos za drzwi natychmiast wita mnie podmuch zimna, przenikając dokładnie moje kości. Wychodzę na zewnątrz niezachwianym krokiem, obwiązana wokół szyi szalikiem w kolorach domu. Jestem dziś lwicą w wielu tego słowa znaczeniach, gotową na to, co przygotuje mi los. A trzeba wiedzieć, że los niespecjalnie za mną przepadał – jeżeli już coś we mnie lubił, to chyba tylko oglądanie mnie, pakującej się w coraz to nowsze kłopoty. Kieruję się do Doliny Godryka, z płaszczem podszytym grudniowym chłodem i niegasnącym ogniem gdzieś pod skórą. Podróż nie przebiega szczególnie pasjonująco, dlatego cieszę się, gdy wreszcie docieram na miejsce. Rozszerzonymi oczyma spoglądam na malujący się przede mną widok – niewiele zmieniło się od czasu gdy byłam tu ostatnio. I nawet szelest igieł na drzewach wydaje się wygrywać bezustannie tą samą, znaną mi już pieśń. Każdy krok stawiam z ostrożnością i gracją, układając stopy w wysokiej trawie. Od kilku dni pada śnieg, jednak to miejsce pozostaje nim niedotknięte. Zielone źdźbła pokrywa jednak półprzeźroczysty osad, zamrożony deszcz, a może rosa – czuję jak mimo starań podeszwy moich butów wilgotnieją z każdym ruchem. Zatrzymuję się przy tym co pozostało z kamiennych ścian i bramy, czując jak mróz szczypie mnie w policzki. Zupełnie ignoruję te ukłucia, jakbym była do nich doskonale przyzwyczajona. Moją uwagę doskonale odwraca coś innego – czuję niezwykły urok, który roztacza to miejsce. Wydaję mi się, że w moich żyłach głośniej świszczy płynąca w krwi magia. Potrafię niemal odczuć jej metaliczną woń, która przesyca powietrze. Tak naprawdę nie wiem, czy magia ma zapach, ale jeśli tak, to pachnie właśnie w ten sposób. Moja dusza rwie się w stronę czyhających nieopodal legend i tajemnic, stoję jednak wpatrując się w horyzont, jakby ziemia na zawsze porwała mnie w swoje objęcia. Słyszałam, że można spotkać tu stada jednorożców lub nawet testrali – żadna z tych wizji nie wydaje mi się szczególnie przyjemna, zwłaszcza po moich ostatnich doświadczeniach z pegazami. Zwłaszcza ta druga możliwość napawa mnie pewnym niepokojem, obawiam się bowiem, że widok ciemnych, uskrzydlonych wierzchowców wywoła u mnie jedynie najgorsze wspomnienia. Wspomnienia tej części mnie, która dawno umarła. Na mojej twarzy maluje się jednak dość obojętny wyraz, gdy stawiam czoła kapryśnej pogodzie i nudnemu oczekiwaniu. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile czasu mija, nim dostrzegam na horyzoncie sylwetkę. Może dwie minuty, może dziesięć. Może pół godziny. Czas traci swoją linearność, gdy pochłaniają mnie myśli, a jedynym jego wyznacznikiem są zdrętwiałe palce u stóp. Podobno to tutaj Celtowie ukrywali swoje skarby i artefakty – pokusa poszukiwań i nowych doświadczeń wydaje się zbyt duża. Gdy w moich uszach rozlegają się kroki, nie potrafię powstrzymać drapieżnego uśmiechu, szerzącego się mimowolnie na twarzy. Jestem pewna, że mogę tego wszystkiego pożałować. Ale dopiero jutro.
Trzeba przyznać, że Myles uśmiechnął się, kiedy dostał list od Lyonesse. Dawno się z nią nie widział, co było dość dziwne, bo przecież nie tak dawno byli prawie nierozłączni. Faktycznie ostatnie dni był lekko podziębiony, ale nie leżał całymi dniami w dormitorium. Zwykle przesiadywał w bibliotece, z Melusine. Ale przecież nie miał zamiaru o tym mówić Lyo, więc nagiął nieco prawdę. Trochę zapomniał o przyjaciółce. Był tak pochłonięty nową znajomością, że momentalnie przestał myśleć o wszystkich innych. Chociaż gdzieś z tyłu głowy wciąż pojawiał się obraz Gryfonki, który odrzucał, sam nie do końca wiedząc dlaczego. Przebudził się o porze, którą sobie wyznaczył. Ciekawe było to, że nigdy nie potrzebował żadnego zegara z kukułką, żeby wstać o konkretnej godzinie. W jakiś sposób potrafił tak głęboko zakodować w głowie informację, kiedy ma się obudzić, że jego organizm zawsze się dostosowywał. Myles nie jest także typem, co się wyleguje w łóżku, więc podniósł się z niego momentalnie i poszedł do łazienki, żeby się przebrać. Włożył długie, ciepłe skarpety, żeby tym razem nie kusić losu, wsunął dość obcisłe czarne jeansy i narzucił na siebie jeden z wielu zimowych swetrów. Ten przyduży, beżowo-granatowy w norweski wzór. Wszedł do kuchni, zjadł szybkie śniadanie i wrócił do łazienki, żeby się umyć. Wszystko zajęło mu ledwie dwadzieścia minut i już stał w drzwiach swojego mieszkania, w nowiutkich, nieco dłuższych skórzanych butach i ciepłej kurtce, owinięty grubym szalikiem i z czapką na głowie. Wyglądał jakby na zewnątrz było co najwyżej -20 stopni, kiedy w rzeczywistości było nieco poniżej dziesięciu, ale przecież lepiej dmuchać na zimne, a na zimnym powietrzy zamierzał spędzić dzisiaj całkiem dużo czasu. Do Doliny zdecydował się przenieść siecią Fiuu. Wylądował w głównym budynku turystycznym w samym centrum Doliny i stamtąd przespacerował się w umówione miejsce. Szedł spokojnym krokiem. Wiedział, że Lyo i tak jest najprawdopodobniej wcześniej, ale wolał oszczędzać siły i nie biegł. Był zresztą punktualnie. Z daleka zauważył jej diabelski wyraz twarzy, przez który na jego twarzy także pojawił się uśmiech. - Gotowa na zwiedzanie? - spytał, kiedy był już na tyle blisko przyjaciółki, żeby go usłyszała.
Przygotowania do egzaminów wydawały się trudniejsze niż początkowo zakładała. Lubiła spędzać czad nad książkami, które dawały jej potężną wiedzą, bo ta pozwalała na praktykowanie nowo poznanych zaklęć czy ciekawych formułek wywodzących się z czarodziejskiego świata na przestrzeni wieków. Błyszczenie w towarzystwie ojca, który był cenionym naukowcem, a jego zdanie respektował każdy dzięki księgom, jakie pisał dla szkół, a także uczelni magicznych, jawiło się jako niedościgniony cel. Owszem, rozwijanie się w dziedzinie inkantacji wydawało się piekielnie trudne, podobnie jak wykorzystywanie wielu ingrediencji, ale czym byłoby życie bez kształtowania własnych idei? Dla kogoś pokroju Holmes - bezwartościową mrzonką o ideale, po który starała się sięgać nieustannie; ciężką pracą i zarwanymi nosami, podczas których prowadziła wnikliwe notatki i tak też było w przypadku zaklęcia Aviatores. Była ciekawa - jak to możliwe utracić na moment lub dwa kontrolę, oddać swój umysł wyidealizowanej sztuczce, gdzie to hologram staje się odzwierciedleniem ciebie. Owszem, wiązało się z tym swoistego rodzaju ryzyko, ale czym byłaby egzystencja bez nuty zabawy? Sama korzystała z tego coraz chętniej, nie będąc pewną swoich własnych zamierzeń, ale im bardziej brnęła w ukochaną dziedzinę ojca, tym bardziej utwierdzała się w przeświadczeniu, że jest niezwykła. - Aviatores... - szepnęła do siebie, gdy wreszcie rozeznała się w terenie i mogła pewnie stwierdzić, że jest sama. Nie chciała, by ktokolwiek obserwował jej zmagania podczas ćwiczeń, jakby preferowała otoczkę swoistego rodzaju intymności, ale im dalej podążała tym tropem - tym bardziej jej umysł się zamykał. Czuła jak siły witalne opuszczają ją, jak gdyby przez moment znajdowała się poza własnym ciałem; umarła? Nie mogła, jeszcze nie, nie tutaj, nie teraz. Postać kruchej, rudowłosej krukonki opadła na miękkie źdźbła trawy, zaś jej podświadomość unosi się, dając niewyobrażalny potencjał na skontrolowanie wszystkiego ponad gałęziami rozrośniętych drzew. Słyszała śpiew ptaków, podobnie jak szum strumienia, zaś wzrok osiadał na ziemi, która wydawała się być tak daleko. Przyjemność wynikająca z lotu hologramy przypominała w tym momencie o ulotności chwil, przemijaniu, a w szczególności zmuszała do powrotu. Głęboki oddech jaki zaczerpnęła po tym, gdy czar prysnął jawił się jako wyczekiwany, upragniony. Kropelki potu pojawiły się na czole Marceline, zaś dłonie, przeguby i ramiona powoli odzyskiwały czucie, podobnie jak nogi. Chwiejnie stanęła prosto, po czym uśmiechnęła się do siebie, odnosząc niebywały sukces w doskonaleniu umiejętności. Wykonała kilka kroków, gdy na mętnym spojrzeniem przesunęła po grobach. Owszem, może polana obok cmentarza nie była najlepszym miejscem do nauki, ale czy to istotne? Tęczówki zarejestrowały skrzynię, która wzbudziła w Holmes ciekawość i kiedy tylko sięgnęła do niej dłonią - znalazła kolejną. Zaintrygowanie było tak duże, choć nie znalazła nic szczególnego, oprócz karteczki, w której zawarta była niecodzienna informacja. Nagrodzona ciekawość? Jak? Może to tylko świadomość, by nie grzebała w przedmiotach, które do zeń nie należały? Wreszcie mogła opuścić ten enigmatyczny teren, z którego i tak powinna uciekać czym prędzej.
Punkty w kuferku: OPCM 12 (+6) Kostki na udaną naukę/zakłócenia: 2 Kostki z lokacji: 3 i 2 Nagroda: 2 punkty Transmutacja i 1 punkt Zaklęcia (samodzielna nauka)
Ciekawość jest pierwszym stopniem - - do znużenia? Doceniał aurę cmentarzy, osobliwą - pełną zadumy; wyłącznie jeden, konkretny cmentarz rozcinał jednak w nim wielką ranę, wspomnienie - w związku z niewyjaśnioną, przedwczesną śmiercią swojego ojca, nadal - niezmiernie trudną do akceptacji. Nie umiał nigdy jej przyjąć, łudził się - jako maleńki chłopiec, oczekujący naiwnie, że ojciec wróci. Bliskość, wrażenie śmierci przeszło niemniej swoistą metamorfozę - obecnie, zafascynowany był tym aspektem - przechadzając się wzdłuż cmentarza, w labiryncie nagrobków, postanowił poczekać na domniemaną legendę - wiążącą się z obecnością tutaj magicznych stworzeń. Nic z tego - mijały godziny, nic absolutnie nie miało miejsca; oprócz przenikliwego bólu obtartych, bez wątpliwości pokrytych przez wytworzone pęcherze palców. Innym razem?
Nie jestem pewna - który raz w moim życiu przychodzę na niedaleką polanę - obecną w Dolinie Godryka; wkraczam - na jej połacie zieleni, blisko zamszonych grobów. Milczenie - jest w owym miejscu o wiele bardziej potężne niż kiedykolwiek, cisza, swoją głuchą poświatą paraliżuje zmysły - przerywana jedynie szmerem chorągiew liści oraz odgłosem stawianych przeze mnie kroków. Ptactwa - dziś wyjątkowo brakuje, powietrze jest niebywale rześkie, chociaż jesienno chłodne; ciężkie - jak gdyby - od zapowiedzi deszczu. Podciągam pod szyję chustę oraz pogrążam się dalej, tonę w zadumie, w swym niezależnym świecie rozmyślań - istnieję wyłącznie częściowo, częściowo składam się z wyobrażeń. Pozostaję paradoksalnie czujna - moje spojrzenie prześlizguje się z niebywałą uwagą; taksuję widok, wielokrotnie przewiercam brązowym ostrzem tęczówek. Cmentarz - jest doskonale znajomy, obciążony jak zawsze piętnem krążących legend, niesionych ze stwierdzeniami mieszkańców. Dzisiaj, ponownie - wracam, wprost w jego całkiem bezduszne, umęczone objęcia; czuję się nieco obca i nieco bardziej zdystansowana - zabawne, jak przeprowadzka drastycznie potrafi zmienić żywione podejście człowieka. W owym przypadku - będzie to jednak zupełnie pozytywne odczucie, które przyjmuję chętnie, którego nie chcę wypędzić. Nie boję się - jak niektórzy - cmentarzy. Nie boję się wcale śmierci. Wiem - kiedyś przyjdzie; przyjdzie a ja uścisnę jej bladą dłoń w powitaniu, być może skostniałą i zimną, być może - piękną, urzekającą - która wyniszcza rozsiane kreślenie stereotypu. Przyjmę ją, bez najmniejszego szwanku - jest koniecznym warunkiem, nad którym nikt nie ma władzy; pozwala na przemijalność pokoleń, pozwala na rozwój świata. Powitam - w końcu jest nierozłączną kompanką życia; dwa pierwiastki - rosnące w pojedynczym łożysku. Docieram - w stronę ulubionego miejsca. Miejscem tym jest ławeczka, stara, o wyszczerbionym ciele nieco garbatych desek; na swoich plecach dźwigała już wiele ludzi, obecnie - stała się dość wybredna. Należy dokładnie wybadać miejsce, pod którego oparciem nie zdoła załamać się i nie trzeszczeć, gdzie - nie będzie srożyła się w wystawianych kłach drzazg, gdzie - stanie się miła, uległa, przyjmująca niczym leciwa gosposia. Wiatr - swoje szorstkie paliczki prowadzi wzdłuż mojej twarzy; rozsypuje kosmyki włosów w bliżej nieułożoną formę. Nie drgam - pod naciskami chłodu; wczesnojesienna aura wciąż tańczy, wiruje - w okolicznym powietrzu. Polanę - jeszcze spowija zieleń, napawam się więc widokiem, w ciemni umysłu staram się wywoływać możliwie najwięcej zdjęć wspomnień. Wyciągam książkę. Jest podniszczona, chociaż nie tak jak ów cmentarz. Moja dzisiejsza lektura dotyczyć będzie testrali - wierząc podaniom, można zobaczyć je właśnie tutaj, podobnie jak jednorożce. Nie zobaczyłabym niemniej jednak testrala, tradycyjnie na żywo - nie miałam dotąd okazji zobaczyć śmierci człowieka (to dobrze?). Testrale - idąc wykładem prawionym przez doświadczoną książkę - są stworzeniami niebywale rzadkimi; przypominają konie o nietoperzych skrzydłach. Niesławna opinia tych zwierząt spowodowana jest głównie warunkiem ich zobaczenia - powtarzam znowu, są bowiem całkiem przyjazne, wrażliwe, skore do nawiązania więzi. Padlinożerne. Moje spojrzenie chłonie kolejne zdania - w pewnym sensie żałuję, żałuję ogromnie swojej nieudolności - która sprawiła, że przecież - nie jestem w stanie ich widzieć. Kto mógłby zaś wkrótce umrzeć? Nie wiem. Mimo wszystko - nie pragnę życzyć nikomu śmierci. Równie dobrze - śmierć może zabrać mnie samą. Kiedy zamykam książkę, pragnę się oprócz tego rozejrzeć. Idę spokojnym krokiem - groby wymownie milczą, z kolei - wokół mnie, brak jakichkolwiek stworzeń ani tym bardziej ludzi. Dopiero po chwili, popiskiwanie nastraja moją uwagę - zmierzam, powoli, ostrożnie - w stronę domniemanego źródła. Znajduję psidwaka; biedny; postanawiam nieś pomoc - zabieram go do kliniki i towarzyszę. Mam kota Księcia i sowę Verhyena - nie mogę mieć więcej zwierząt, nie mogę go adoptować. Mogę pomóc. Pomogłam.
Li dość rzadko wędrowała po Dolinie Godryka, chociaż od jakiegoś czasu to miejsce coraz bardziej ją fascynowało. Tutaj faktycznie wszędzie pachniało magią, gdzie by się człowiek nie pojawił to w powietrzu czuć było magię. Uwielbiała czarować. Nie wyobrażała sobie teraz własnego życia bez czarowania, bez tego, że jest animagiem. Była wdzięczna losowi, że nie poddała się i walczyła do samego końca, mimo iż ta nauka była bardzo oporna i Li miała się już wielokrotnie poddać to jednak dzięki wujowi dała radę do samego końca i teraz mogła się cieszyć własną przemianą w zwierzę. To było dla niej bardzo przydatne, nawet teraz. Nie poszłaby nigdy na cmentarz, jeszcze samemu, a tym samym mogła się zmienić w zwierzę i być niezauważonym. Dlatego też odważyła się tutaj przyjść. Sama nie wiedziała co ją tutaj przyciągnęło. Przecież nie znalazłaby tutaj nikogo krewnego chyba, że ona o czymś nie wie? Nie, nie możliwe. Przecież jej rodzina od wieków była mugolami i to ona jako jedyna dostała list. Poza tym jej rodzina mieszkała w Chinach więc to tam byli chowani jej krewni. Od razu czuła, że i to miejsce jest przesiąknięte magią, czarodzieje to po prostu czują. Spodziewała się, że może tutaj być niebezpiecznie, ale od jakiegoś czasu nie zważała na to, przecież była dobrą czarownicą i sobie poradzi, przynajmniej miała taką nadzieję. Przeglądając wzrokiem miejsce w którym się pojawiła zauważyła jaskinię. Mimo tego, że była ona bardzo podejrzana postanowiła tam wejść. Coś, albo ktoś ją tam ciągnęło. Sama nie wiedziała co tak naprawdę robi. A co najdziwniejsze wcale się nie bała, co w przypadku Li jest prawie niemożliwe. Zauważyła skrytkę, jednakże w ostatniej chwili postanawia wyjść z jaskini. Chyba jednak strach przejął nad nią kontrolę. Usłyszała dziwne odgłosy co ją bardzo zaniepokoiło. Zwierzę? Nie znała dobrze Doliny więc kto wie co tutaj może zamieszkiwać tę okolicę, bo na pewno nie był to człowiek. Odwróciła się w mgnieniu oka widząc Ponuraka. O mało nie dostała zawału. Ruszyła biegiem w stronę wyjścia. Nigdy nie miała styczności i okazji spotkać się z tym stworzeniem dlatego bardzo się ucieszyła, jednak doskonale wiedziała co on zwiastuje. Śmierć. Serio? Groziło jej niebezpieczeństwo. Gdy tylko znalazła się na zewnątrz odetchnęła z ulgą.
Polana przy cmentarzu. Może nie miała po co tutaj przychodzić, co nie zmienia faktu, że chciała w pewnym stopniu złożyć hołd babci, nawet jeżeli ta znajdowała się w całkowicie innym miejscu. Podchodziła wyjątkowo sceptycznie do wszelkich pochówków oraz innych tego typu (dla niej) bzdet, nie mając za krzty chęci wyznawania jakiejkolwiek religii w celu trzymania się ustalonych przez boską rękę z góry zasad. Westchnąwszy cicho, przedzierała się przez nagrobki oraz inne tego typu dekoracje, zapisane zapewne w księdze, kosztujące majątek, aczkolwiek będące doskonałym sposobem na oddanie czci ku tym, którzy się już nie znajdują na tej jakże planecie pełnej cierpienia. Obok niej, przelatując ponad drzewami oraz nagrobkami, znajdował się Hellhaim, skutecznie przeczesując okolicę w celu odnalezienia jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Całe szczęście - żadne z nich się tutaj nie znajdowało, kiedy to kruk postanowił wylądować na nagrobku. Usiadła zatem w bezpiecznym miejscu, próbując nawiązać jakąkolwiek więź ze zwierzęciem; powoli, drobnymi kroczkami zdawała się zdobywać jego zaufanie, co nie zmienia faktu, że proces ten był długi oraz monotonny, a wielu obserwatorów jej życia pokusiłoby się o zarzucenie odpowiedniego komentarza. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu - nie martwiła się zbytnio o całokształt swoich działań, stąpając kolejne godziny w tymże miejscu. Wtem nagle znikąd pojawiła się dziewczyna, która wybiegła z przerażeniem wymalowanym na twarzy z jaskini. Jaskinia jak jaskinia, gdyby nie fakt tego, że Winter była kolejną osobą, być może zawartą w kanonach transmutacji, żując beznamiętnie listka znajdującego się w policzku, której Li mogła się bać. Może nie przez fakt zainteresowania animagią, próbie jej uzyskania, a bardziej fusów herbaty, tak bardzo naiwnej metody, aczkolwiek niezwykle skutecznie witającej w podświadomości ludzkiej. Pomijając już fakt próby uzyskania zdolności zamiany w zwierzę - na każdym wróżbiarstwie, na każdej lekcji z profesorem Young'em, trafiał jej się właśnie Ponurak, do którego już przywykła na tyle, iż nie robił na niej większego wrażenia. Nie zmienia to faktu, iż dziewczyna o azjatyckich korzeniach zdawała się praktycznie zobaczyć ducha, na co Rieux zareagowała niemalże natychmiastowo. Kojarzyła ją, nie bez powodu fotogeniczna pamięć przydawała się w takich sytuacjach. - Li? - rzuciła pytaniem, spoglądając w jej stronę, mając tuż obok siebie kruka, będącego symbolem śmierci. Intuicja biła na alarm, coś jej silnie podpowiadało, że jest nie tak, aczkolwiek na razie nie wiedziała, co tak naprawdę zobaczyła uczennica w jaskini. - Wszystko w porządku? Lepiej trafić nie mogła.
Nie twierdziła, że spotka tutaj kogokolwiek. Wiadomo ludzie odwiedzają cmentarz i dbają o pomniki swoich bliskich zmarłych. Jednakże dzisiaj jak na złość nie było nikogo. Li sama nie wiedziała co ma teraz robić. Czy ponurak nie wyjdzie do niej? Tego jedynie się obawiała, jednakże była w pogotowiu w najgorszym przypadku zmieni się w wiewiórkę i z drzewa jej nie ściągnie, przynajmniej miała taką nadzieję. Jednakże po chwili ciszy uświadomiła sobie, że może jej się to tylko wydawało? Może właśnie takie zadanie miała ta jaskinia i jedynie odstraszała wędrowców, którzy chcieli się dostać do środka? No teraz to już ją to nie obchodziło, bo nie miała najmniejszego zamiaru zaglądać tam drugi raz. Jeszcze jej życie było miłe. Patrzyła w ciemną otchłań jaskini z nadzieją, że zwierze do niej nie wylezie i wtedy usłyszała swoje imię. Przymknęła oczy i wzdrygnęła się. Czy to jej się wydaje? Po otwarciu oczu rozejrzała się gwałtownie i zauważyła krukonkę. Nieco spokojniej wypuściła powietrze z ust i wskazała palcem na jaskinie. - Tam jest ponurak... - oznajmiła. Chciała, żeby dziewczyna była świadoma, że może w każdej chwili wyjść i będą musiały uciekać. Miała nadzieję, że tak się nie stanie, bo jednak nie chciała, żeby dziewczyna dowiedziała się o jej zdolnościach, bo jednak jako człowiek nie była dość szybka i na pewno pies mógłby ją dogonić, poza tym człowiek i tak nie miał szans z psem. - Nie wiem czy dobrze, że jeszcze tutaj jesteśmy. - powiedziała do niej i przybliżyła się do krukonki. Może jednak warto iść gdzieś na ciepłą herbatę niżeli siedzieć na cmentarzu? - Chyba, że za bardzo wierzę we Wróżbiarstwo, ale wydaje mi się, że ponurak symbolizuję śmierć... Czy mogłam go zobaczyć, a on naprawdę nie istnieje? - zapytała. Coraz bardziej była tego przekonana, bo jednak pies do niej nie wychodził, a przecież chyba słońca się nie boi.
Winter preferowała brak towarzystwa. Zdawało się być ono zbędnym elementem życia codziennego - poza tym nie wykształciła siebie na tyle, żeby móc nawiązywać stosunki jak normalny człowiek; niby coś tam było, niby coś tam ktoś ją znał, jednak nie na tyle, żeby mogła uznać kogokolwiek za przyjaciela. Już bardziej bliskie były dla niej te nagrobki, gdzie znajdowały się rozkładające się ciała zmarłych osób, skutecznie spoczywających w grobie poprzez pryzmat oczywistego wiecznego spoczynku po śmierci. Siedziałaby zatem spokojnie, bez większych rozmyśleń, chociaż stopy, na które założyła niewygodne buty, zaczęły ją boleć. Przyzwyczajona do bólu, jakoś nieszczególnie zwracała na to uwagę; prędzej jej uwagę przykuły sterty kurzu oraz mchu zdobiących manufakturę marmuru, niemniej jednak życie postawiło ją w dość nietypowej sytuacji, kiedy to z jaskini wyłoniła się dziewczyna. Spokój tego miejsca został ewidentnie zakłócony, jakby nieznany element bił na alarm oraz wzbudzał strach połączony z faktem istnienia realnego zagrożenia. Westchnąwszy głęboko, uzyskała odpowiedź. Ponurak. Podobno bardzo groźne stworzenie, z którym miała tyle razy do czynienia, że mimo panujących legend oraz przekonań, nie mogła jakoś przegryźć się do tego, by po prostu na jego myśl odczuwać jakiekolwiek rezerwy strachu. - Zwiastujący śmierć. - uśmiechnęła się słabo, kiedy to przypomniała sobie te wszystkie wróżby na lekcjach. No tak, nie emanowała sporą ilością pozytywnej energii, więc w sumie to się nie dziwiła, że go chwilę spotykały ją symbole oznaczane jako złe i okrutnie wpływające na niedaleką przyszłość. Jeszcze nie umarła, więc jakieś oszustwo musiało w tym być, czyż nie? - Zawsze możemy stąd iść. - na wszelki wypadek wyciągnęła różdżkę, będąc przezornie ubezpieczoną; albowiem nie wiedziała, czy przez kompletny przypadek i zrzędzenie losu stworzenie nie wyjdzie na zewnątrz. Spowite mrokiem, pełne grozy w oczach, powodujące praktycznie zawał serca. - Wierzysz w tę wróżbę? - zapytała się szczerze, spoglądając w jej stronę charakterystycznymi tęczówkami, które to urok zdobywały poprzez piegi. Sama sceptycznie podchodziła do tego typu rzeczy; im więcej człowiek o tym myślał, tym większe nieszczęście na siebie zsyłał. Gdyby przejmowała się tymi wróżbami, już na pewno zniknęłaby w nieznanych okolicznościach, odnaleziona rozszarpana poprzez wilcze kły. - Podobno istnieje - dodała, mając nadzieję na to, że kruk jeszcze powróci - aczkolwiek to nie on jest główną przyczyną zgonu. - oczywiście, że Winter miała własną tezę dotyczącą działania Ponuraka.
A to podobnie jak Li. Ją zawsze uważano za dziwaczną dziewczynę, dlatego wiele osób wcale się nią nie interesowało. Może i miała przyjaciół, ale gdzie oni teraz są? Czy oni byli w ogóle warci zapamiętania? Prawdziwy przyjaciel nie odchodzi, a oni zniknęli. Widuje ich co prawda w Hogwarcie, ale przechodzi obok nich jakby nigdy nic. Nie tak sobie wyobrażała prawdziwą przyjaźń. Dlatego postanowiła nie mącić sobie głowy przyjaciółmi i wcale w to się nie angażować, skoro później nie mogła na nich kompletnie liczyć. Teraz bardziej spędzała czas sama i czuła się z tym bardzo dobrze. Nie była od nikogo uzależniona. Chociaż nie raz brakuje jej kogoś z kim mogłaby pogadać na własne tematy, te zakazane. Ale czy znajdzie jeszcze osobę której będzie mogła się zwierzyć z wszystkiego? Że będzie mogła komukolwiek powierzyć swoją największą tajemnicę? Ciężko jest żyć ze świadomością, że nikomu nie można nic powiedzieć, ale cóż. Może znajdzie się osoba godna jej zaufania. Spojrzała na nią z ukosa? Z czego ona się śmiała? Przecież to straszne, że ponurak który zwiastuje śmierć pokazał jej się. Nieco się wystraszyła, ale już sama nie wiedziała czy ma w to w ogóle wierzyć? Chyba wolałaby w to nie wierzyć. - Śmierć... Cholera jasna, dlaczego on mi się pokazał? Czy coś ma mi się stać? - zapytała. Wątpiła, że dziewczyna odpowie jej cokolwiek, bo co jej mogła powiedzieć? Jedynie ją pocieszyć i stwierdzić, żeby wcale w to nie wierzyła. Ale to wcale nie było uspokajające. - Wolałabym nie wierzyć... - mruknęła i opatuliła się ramionami. Chyba nikt jej się nie dziwił, że teraz była bardzo przerażona, pewnie każdy by był. - Jejku, nawet mnie nie strasz... - burknęła pod nosem i znowu przeniosła wzrok na jaskinię. Karciła się teraz w myślach dlaczego w ogóle pojawiła się na tym cmentarzu? Będzie wiedziała, żeby na przyszłość nie wchodzić w takie miejsca. Czego właściwie ona tutaj szukała? - A Ty co tutaj robisz? Nie boisz się sama chodzić po cmentarzu? - zapytała.
Przyjaźń. Podobno największa wartość, niemożliwa do kupienia. I się z tym kompletnie zgadzała. Niemniej jednak, poprzez równie dobre wyobcowanie, nie miała jakichkolwiek przyjaciół. Nie potrafiła znaleźć swojego odpowiedniego miejsca, upakować się ładnie w kolorowy papierek oraz zwyczajnie postawić na jednym z regałów, mając na sobie dopisek "Nadaję się na przyjaciółkę". Po prostu - nie wykształciła w sobie jakiejkolwiek krzty empatii, nawet jeżeli pomoże słabszemu - będzie to czynić tylko i wyłącznie z powodu racji, a nie z powodu, że żal jej się zrobiło ofiary. Chociaż najchętniej przeszłaby obojętnie obok takiej sytuacji, nie mogła - nie bez powodu uczyła się samoobrony, by z niej nie korzystać. Musiała zatem stać się silniejsza, mimo faktu bycia osobą kompletnie nie nadającą się do jakichkolwiek relacji. Nigdy ją nie ciągnęło do ludzi, a ludzi nigdy nie ciągnęło do niej. Poza tym nie chciałaby, aby niestosowne informacje dostały się na światło dzienne oraz zwyczajnie poszły w świat; manufaktura blizn chroniona była wówczas przez fakt istnienia czegoś takiego jak "odzienie". Wystarczyłoby jednak proste zrzędzenie losu, by następnie tajemnice stały się czymś tak łatwym do pochwycenia, że aż niemożliwym do uwierzenia. Z ogromną chęcią pojechałaby do Meksyku - ale nie miała po co. Z uroków plaż by nie skorzystała, z uroków opalania - średnio, zważywszy uwagę na to, że przód zdobiony był przez równie szpetny ślad z przeszłości. Niby istnieje zaklęcie, ale nie zdoła go rzucić całkowicie na plecy - być może za rok się przełamie oraz postanowi wziąć udział w wycieczce, jednak tym razem jako opiekun? Mogłoby się wydawać, że Winter jest do śmiechu - niemniej jednak uśmiech pełny posępności zniknął zgodnie z istnieniem realnego zagrożenia. - Skądże. - wypowiedziała prosto, spoglądając na Li. Nie wyglądało to zbyt dobrze, była po prostu zbyt przerażona, zbyt krucha, zbyt... wierząca w przesądy? Prawdopodobnie. Rieux wzięła głęboki wdech, spoglądając raz jeszcze w stronę jaskini, w której to podobno znajdowało się stworzenie wywołujące śmierć wśród czarodziei. - To tylko przesąd. Nic, co nie jest warte najskrytszych koszmarów. - dodała, być może nie na pocieszenie, co nie zmienia faktu, iż chciała jakoś wpłynąć na myślenie u Puchonki. Nie była jednak pewna, czy to w jakikolwiek sposób wpłynie pozytywnie na całokształt wydarzenia. - Nie musisz.- nikt przecież jej nie kazał wierzyć w takie bzdety. A jednak dziewczyna o azjatyckich korzeniach zdawała się w jakiś sposób wstrzykiwać do swojego życia fakt zobaczenia takiego stworzenia. Kto wie, może to był po prostu zwykły, czarny pies? Podobno są to spokrewnione gatunki. - Spacer. Chociaż nie wiem, co mnie nakłoniło do odwiedzenia cmentarza. - odpowiedziała, spoglądając w jej stronę. Wydawała się być przestraszona, aczkolwiek nic większego jej nie groziło. Jedyne zagrożenie, jakie było, to ona sama - wierząca w wróżbę ponuraka. - Nieszczególnie.
Winter zawsze wydawała jej się bardzo w porządku dziewczyną. Mimo że jej dobrze nie znała, to jednak można powiedzieć, że mogłyby się ze sobą dogadać. Nigdy jakoś specjalnie nie miały ze sobą kontaktu i może tutaj był ten błąd? Były z tego samego roku i nie raz zdarzało się, że siedziały razem w tej samej klasie, ale nigdy los nie połączył ich dróg. Dopiero teraz. Teraz los zadecydował, że to właśnie Winter miała ją wybawić z tego dziwnego miejsca i tego co się tutaj działo. Czuła się o wiele pewniej gdy miała kogoś obok siebie. Będzie musiała chyba o tym porozmawiać z Danielem. O tym całym ponuraku. Jego zdanie było dla niej bardzo ważne, dlatego musiała się dowiedzieć co on na ten temat myśli. Pewnie będzie jej kazał na siebie uważać, ale Li zawsze była przezornie uprzedzona i zawsze na siebie uważała mimo iż tylko wychodziła na popołudniowy spacer, bo tak naprawdę nie wiadomo co się takiego stanie. Niekiedy zwykły popołudniowy spacer może być tym dramatycznym, a nawet ostatnim. To jest świat czarodziejów, wystarczy jedno machnięcie różdżką i można wyrządzić poważną krzywdę. Co prawda nigdy się nie pakowała tam gdzie nie trzeba, ale niekiedy nie wiadomo, że zaczyna się grę w której można przegrać. Nie można tak myśleć jak myślała w tym momencie Winter. Zawsze jest jakaś osoba, która ją zrozumie. Warto dać szansę losowi i mieć kogoś z kim można o wszystkim porozmawiać. Nie raz gdy miała jeszcze przyjaciół i wyrzuciła z siebie to co ją dręczyło, wtedy poczuła się o wiele lepiej. Przyjaźń jest naprawdę bardzo ważna w życiu człowieka i trzeba o nią bardzo dobrze dbać, ale też uważać z kim się spędza czas. Nie raz można zawieść się na konkretnej osobie, której tak naprawdę oddałoby się wszystko. Zawsze puchonce brakowało odporności na wszelakie sytuacje. Wiele razy lęk zwyciężał mimo iż wcale nie był powodu, żeby się czegokolwiek obawiać. Była bójna i naiwna i to chyba każdy wie kto choć trochę ją zna i pewnie Winter również to wiedziała i pewnie dziwiła się co ona tak naprawdę tutaj robiła. Doskonale wiedziała, że Li nie mieszkała w Dolinie i tak naprawdę nie miała co tutaj do roboty. Ale coraz śmielej odwiedzała miejsca, których nie znała. Bo kiedy miała to robić? Dolina zawsze jej się podobała i miała nadzieję, że założy tutaj rodzinę i będzie bardzo szczęśliwa. Nie miała zamiaru mieszkać z mugolami. Nie po to los dał jej szansę bycia czarodziejem, żeby później od tego uciekać. Tym bardziej, że mugoli uważała za bardzo kruchych i naiwnych. Samo bycie na wakacjach pomiędzy nimi ją wkurzało, a co dopiero jakby miała tam zamieszkać na stałe. - Wiesz łatwo Ci mówić to nie Tobie ukazać się ponurak. - mruknęła odwracając z powrotem głowę w stronę jaskini. Każdy jest mądry gdy nie chodzi o niego. Co prawda Winter nie wyglądała na osobę, która boi się własnego cienia. Raczej widziała w niej odważną i niezależną kobietę i pewnie taka właśnie była. Li na pewno przydałaby się taka znajoma, bądź przyjaciółka, która by ją wspierała tak jak robiła to teraz krukonka, mimo iż wcale nie musiała. Pewnie nawet o tym nie wiedziała, ale czuła się przy niej dziwnie bezpiecznie. - Ja tutaj przyszłam całkowicie przypadkiem. Sama nie wiem jak się tutaj znalazłam. Przechodząc po prostu poczułam, że muszę tutaj wejść. Może właśnie miałam zobaczyć ponuraka, żeby samą siebie obronić jak przyjdzie taka potrzeba? - wiele było pytań, a tak naprawdę żadnej odpowiedzi. To było najgorsze. Na pewno nie pojawiła się tutaj przypadkiem. Los chciał, żeby się tutaj pojawiła, może ten zwiastun ponuraka miał jej uświadomić, że robi coś nie tak, że może znalazła się w nieodpowiednim towarzystwie od jakiegoś czasu? To wszystko wydawało się takie dziwne i na pewno dawało jej sporo do myślenia.
No tak - jej stosunki nie były wyjątkowo dobre z innymi ludźmi, tudzież nie posiadała zbyt wielu informacji na temat Li. Wydawała się ona być równie dobrze w porządku uczennicą; aczkolwiek los w żaden sposób nie splótł ich nici na tyle, by się spotkały w jednym miejscu. Poza tym, los był dla Krukonki wyjątkowo okrutny, domagał się wypowiedzenia wszelkich grzechów, kiedy to żadnego większego nie popełniła, jakby to ona była właśnie winna za wszelkie zła świata. Niemniej jednak - w kupie siła, czy tak to było? Chyba tak, skoro jakoś w towarzystwie dla dziewczyny było po prostu raźniej; mimo że człowiek to stworzenie wyjątkowo stadne, Winter jakoś nie czuła, żeby ciągnęło ją do rówieśników. Tak po prostu, pozostawanie na uboczu było o wiele lepszą alternatywą od zdobywania wrogów lub przyjaciół. Przynajmniej dla niej. Rieux była wyjątkowo odważna? Skądże. Po prostu potrafiła zachować zimną krew w stosunkowo trudnych dla innych ludzi sytuacjach. Wynikało to z prostej przyczyny istnienia treningów, które wyhartowały w niej ogromną odporność na stres; aczkolwiek nie powodowały u niej jakichkolwiek oznak odwagi. Dla niej brawura była czymś niezrozumiałym w dzisiejszym świecie; jak to zawsze bywało, głównym czynnikiem wypadków była właśnie ona; kusząca szeptami pozbawionymi jakichkolwiek pozytywnych intencji. Niemniej jednak inne słowa się kompletnie zgadzają z całokształtem dziewczyny. Niezależna i silna. Oczywiście nie przechwalała się w żaden sposób tymi cechami, choć nie zmienia to ewidentnie faktu, iż nawet przechodząc obok niej, można bez problemu wyczuć prostą, zwartą postawę polegającą na chłodnym myśleniu oraz planowaniu. Pod tym względem potrafiła być niekiedy okrutnie toksyczna; aczkolwiek ta toksyczność pozostawała tylko w jej zbiorniku do wykorzystania, praktycznie niezauważalna dla reszty społeczeństwa, do którego próbowała się wpasować. Niestety, fakt ataku na nią w 2014 roku skutecznie uniemożliwił dalsze założenie rodziny; zgodnie z biologicznym taktem zegara macierzyńskiego, którego nawet nie posiadała. Odebrano jej możliwość utworzenia szczęśliwego związku na tyle, iż nie pchała się w te rewiry, kompletnie niezainteresowana tematem związania się z kimś na całe życie. Wygrywał strach przed tym, że trafi dokładnie na tego samego faceta, jakim jest jej ojciec - a jak wiadomo, historia cholernie lubi się powtarzać i zataczać okrąg wbrew wszelkim przychylnościom losu. Dla niej mugole byli zaś po prostu ludźmi. Nic, co potrafiłoby wzbudzać jakiekolwiek mieszane emocje. - Większość niż połowa moich fusów na wróżbiarstwie przedstawiała ponuraka. - odpowiedziawszy prosto, nie mogła się wręcz powstrzymać przed zrobieniem jednego kroku w stronę nieznanej wówczas jaskini. - Nie robi to zatem na mnie większego wrażenia.- dodała, tak na wszelki wypadek. Winter wyjątkowo przyzwyczaiła się do obecności symboli śmierci w swoim życiu; kto wie, być może wisiało nad nią negatywne fatum, a nawet te dziecinne wróżby polegające na piciu herbatki jakoś chciały naznaczyć na drodze życia poszczególne punkty kulimnacyjne? Czucie się przy niej wyjątkowo bezpiecznie nie było zbyt złudną rzeczywistością; być może nie uważała siebie za niezwykle przydatne ogniwo, jednak pewne cechy jej charakteru oraz postawy otwierały horyzonty na nowe fakty. Została stworzona do tego, by chronić słabszych - nie bez powodu uderzała w stanowisko aurora, czyż nie? - Powinnaś jednak bardziej na siebie uważać. - musiała wytknąć brak rozwagi ze strony dziewczyny, albowiem o ile przebywanie na cmentarzu w Dolinie Godryka było czymś całkowicie normalnym, o tyle pchanie się w ciemną jaskinię, gdzie to nie wiadomo, jakie cholerstwa się znajdowały, przyprawiało w pewnym stopniu o pomstę do Nieba. Brakowałoby jeszcze spragnionego doznań menela, który znalazłby w Puchonce doskonały kąsek do gwałtu; i o ile Rieux mogłaby się samodzielnie obronić, o tyle Azjatka miałaby po prostu problem. A przynajmniej tak zdołała wywnioskować przedstawicielka domu Roweny Ravenclaw. - Unikanie miejsc, które mogą stanowić zagrożenie, jest lepszą taktyką od obrony przed dostrzeżonym już zagrożeniem. - tak uważała, nie bez powodu zatem cofnęła się parę kroków do tyłu, spoglądając na lico Li. Puchoni zawsze byli specyficzni, a przede wszystkim przyjaźni, kiedy to Krukoni zaczytywali się w księgach dotyczących poszczególnych dziedzin.
Kiedyś było inaczej, kiedyś to miała znajomych, przyjaciół którym mogła zaufać. Teraz ich nie miała, czuła się bardzo samotnie, ale może to i lepiej. Skoro przyjaciele odeszli to nie byli warci tej przyjaźni. Po co mieć przyjaciela skoro nie można na nim polegać? Ona naprawdę tego nie rozumiała. Dlatego od jakiegoś czasu nie miała przyjaciół, a jedynie znajomych z którymi mogła porozmawiać o codziennych sprawach jak nauka, czy pogoda. Nie zagłębiała się w głębsze relacje, bo nie wierzy, że znajdzie się taka osoba, która będzie z nią na dobre i na złe. Przyjaźń to bardzo duże słowo, które zobowiązuje i podlega jakimś kryteriom. Teraz te kryteria w mniemaniu Li bardzo się podniosły i żeby zdobyć jej głębokie zaufanie trzeba było się bardzo dużo postarać. Owszem, nie jest to nie do wykonania, ale jednak jest trudne. Właśnie w wielu sytuacjach to brakuje puchonce zimnej krwi. Tak jak teraz. Uciekła choć mogła spróbować sprawdzić to i mieć święty spokój. Tak to będzie teraz myślała i nie wiadomo gdzie te myśli ją poniosą. Może i posłucha rady Winter i przestanie się tym przejmować. Może wielu uczniom jak i studentom pojawił się ponurak. Sama była świadkiem na lekcji Wróżbiarstwa, że ukazywał się w filiżance i co? Akurat te osoby nie za bardzo wierzyły w to wszystko i olały sytuacje uważając to za żart. Li zbyt bardzo wierzyła w te przepowiednie i obawiała się, że ta sytuacja długo zagości w jej umyśle. Wiele o krukonce powiedzieć nie mogła, mogła jedynie się domyślać jaka jest. Samo to, że była tutaj to już jest wielka odwaga. Może i Li również była bardziej odważniejsza niż wcześniej? Nikt o zdrowych zmysłach nie wybierałby się na spacer po cmentarzu, prawda? Chyba, że odwiedza grób, bądź próbuje odnaleźć kości swoich krewnych. Ona mimo iż była pewna, że nikogo tutaj nie znajdzie jednak pojawiła się. - Serio? To może nie warto się tym przejmować... - mruknęła. Naprawdę słowa dziewczyny bardzo ją uspokoiły, bo jednak wiele osób widząc ponuraka myślałoby podobnie jak i ona. Postanowiła nieco spuścić z tonu, bo jednak życie toczy się dalej, a takim myśleniem to ona daleko nie zajedzie. Zawsze miała zdanie, że jeżeli ktoś ma zginąć i tak zginie. To już było napisane i tak się miało stać. Człowiek nie jest tego w stanie zmienić. Może Winter była już odporna na wszelkie takie znaki, skoro miała wiele takich sytuacji. W jej przypadku był to pierwszy raz i pewnie dlatego tak bardzo gwałtownie zareagowała. Życie jest jedno i trzeba je pielęgnować. Naprawdę nie chciała zginąć w tak młodym wieku. Miała jeszcze tak wiele planów, tak wiele rzeczy do zrobienia. - Wiem, ale jak mówiłam wcześniej. Sama nie wiedziałam kiedy znalazłam się w środku. Pewnie jakieś cholerne duszki kontrolowały tę sytuację i nie mogłam im odmówić... - mruknęła. Inaczej tego wytłumaczyć nie potrafiła. Nikt o zdrowych zmysłach nie wszedłby do jaskini tym bardziej na cmentarzu gdzie raczej nie znalazłaby złotych kamieni. Trupy i jakieś dziwne upiory. Żyli w świecie czarodziejów gdzie tak naprawdę żadnej ewentualności nie mogli wykluczyć. - Pewnie i masz rację. Na przyszłość będę wiedziała, żeby uważać na takie miejsca. - mruknęła do niej i wypuściła powietrze z ust tak jakby skończyła się gra, którą wygrała. Czy wygrała to się jeszcze okaże. Mimo iż przy niej czuła się komfortowo i bezpiecznie nie mogła powiedzieć jak będzie reagować gdy będzie sama. Pewnie teraz co krok będzie oglądała się za siebie w obawie, że ktoś za nią idzie.
Była sama. Nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć. Być może dlatego cmentarz wydawał się być najodpowiedniejszą opcją na wyczyszczenie umysłu z negatywnych myśli? Nie wiedziała, tudzież postanowiła zaufać własnej intuicji na tyle, żeby zwyczajnie spędzić w tym podejrzanym miejscu ciut więcej czasu. I może nie było to zbyt przyjemne ze względu na fakt obolałych stóp, powstających pod wpływem nacisku na membranę skóry pęcherzy, aczkolwiek pozwalało uwolnić się na chwilę z łańcuchów, które to skutecznie przytrzymywały ją w jednej i tej samej pozycji. Nie zależało jej na przyjaźni. Poza tym, to było pojecie cholernie względne; nieraz zaś zdarza się, że osoba, w której pokłada się całe nadzieje, postanawia zdradziecko chwycić za nóż oraz zwyczajnie wbić go w plecy drugiemu człowiekowi. Czy tak nazywa się zdrową relację? Otóż nie. A Rieux nie zamierzała tego w żaden szczególny sposób testować, a przede wszystkim nie zamierzała być ofiarą w działalności ojca. Ojca, który tak naprawdę był nim tylko z nazwy; podobno się go nie wybiera, niemniej jednak Winter miała wyjątkowe szczęście na loterii i musiała natrafić właśnie na tak okrutnego człowieka. Po którym odziedziczyła część genów. Może kiedyś, ale nie teraz; miała znacznie inne, odrębne plany oraz istniejące w realnym świecie marzenia. Uwolnić się od przeszłości, uwolnić się od ojca, być może za jakiś czas rzucić Obliviate. Nie wszystko było stracone, jeszcze nie; stłuczona filiżanka mogła pewnie zostać przywrócona do poprzedniego stanu w jakiś sposób inny niż Reparo. Musiała brnąć dalej, nie mogła się w żaden sposób zatrzymywać; nawet jeżeli z dnia na dzień wyglądała o wiele gorzej, chociaż brak treningów jakoś wpłynął pozytywnie na ilość snu u Winter, nie mogła zaprzestać podjętych celów. Ostatni rok; musiała więc je spełnić. Musiała do nich dotrzeć, mimo trudów na drodze do jakiegokolwiek życia; dom został jej odebrany, babcia również, z siostrą nie spędzi pewnie następnych wakacji... Wszystko zaczęło się walić na łeb oraz dotykać tak cholernie okrytego mułem dna, aczkolwiek nie mogła stać w miejscu. Cmentarz jak cmentarz - bez żadnych większych rewelacji dla Rieux. I doskonale zdawała sobie sprawę, że różne legendy krążą wokół nagrobków, co nie zmienia faktu, iż nie robiły na niej zbyt wielkiego wrażenia. Mówiąc wprost; przechodziła obok nich z widoczną na twarzy obojętnością. - To tylko przesąd. - mruknęła, tak jakby na pocieszenie. Nie było się czym martwić; jeżeli przeżyła spotkanie ze ślepiami Ponuraka, to raczej nic poważnego się w obecności Krukonki Li nie powinno stać. Niemniej jednak były podobno sytuacje, kiedy to ludzie umierali w ciągu dwudziestu czterech godzin po zobaczeniu tego stworzenia. Być może nie spotka to dziewczyny o azjatyckich korzeniach? Spuszczenie z toru wydawało się być odpowiednią opcją, sama Winter zaś skutecznie lawirowała między słowami należącymi do Puchonki, być może przywracając w niej należyty spokój ducha. Starająca się o animagię dziewczyna bez problemu zdawała sobie sprawę z tego, że jej spokój może się udzielać, jak również i wkurzać pozostałe jednostki, a to wszystko zależało od całokształtu drugiego człowieka. Życie dla niej nie miało mimo wszystko i wbrew wszystkiemu większego znaczenia. Żyła, bo musiała. Innego wyboru nie miała, a wybrzydzać nie chciała, kiedy to inni stracili życie w oka mgnieniu, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. - Całkiem możliwe. - wypowiedziała na te słowa o duchach. Być może to one właśnie uwiodły dziewczynę po to, by ta odwiedziła jaskinię? Intuicja zdawała się delikatnie wrzeć na alarm. - Odprowadzić Cię? Zapewne mam po drodze. - dorzuciła, ruszając z miejsca. Li wydawała się być wyjątkowo zależną od otoczenia istotą, tudzież nie mogła w jakikolwiek sposób pozwolić na to, by coś się stało studence z Hogwartu. Instynkt zapewniania tego, czego ona nie mogła zaznać?
Nie miała szczęścia do ludzi. Zawsze trafiała na takich, którzy byli do niej odwróceni tyłem. Miała kiedyś chłopaka ze Slytherinu. Było jej naprawdę bardzo z nim dobrze. Nie podejrzewała kompletnie niczego, a tym samym była ofiarą zwykłego żartu. Wzięła to na poważnie, bo chłopak naprawdę skakał koło niej, sprawiał jej każdą zachciankę. Była w nim zakochała. Może i była jeszcze młoda, bo miała zaledwie szesnaście lat. Miłość to pewnie nie było, ale bardzo głębokie zauroczenie. Myślała o nim całymi dniami, a gdy wreszcie dochodziło do spotkania była w siódmym niebie. Uwielbiała ich wieczorne spacery. Gdy postanowiła mu wyznać prawdę co do swoich uczuć ten ją zwyczajnie wyśmiał. Była ofiarą jednego z jego zakładu z kolegami. Oferowali mu za to jakąś konkretną ilość galeonów. Była załamana. Odrabiała za niego lekcje, było mu z nią dobrze dlatego trzymał się jej kurczowo póki była to całkiem bezpieczna relacja. Jednakże nie raz widziała uśmiechniętych chłopców z jego roku, którzy bacznie się im przyglądali. Od samego początku wydawali jej się podejrzliwi, ale ten uprzedzał, że sobie z nimi poradzi i że nie pozwoli im jej skrzywdzić, i co? Spotykała na swojej drodze ludzi, którzy byli wyrachowani i bez żadnych większych uczuć. Nie jeden ślizgon się koło niej kręcił, ale wszystko to były tylko i wyłącznie żarty. Jeżeli chodzi o miłość Li postanowiła sobie darować. Wiedziała, że w szkole nie znajdzie odpowiedniego kandydata, gdyż większość tych których znała byli jeszcze małymi dziećmi, którzy pragnęli zabawy, a nie stałych uczuć. Jednakże w przyjaźń wierzyła, mimo iż też miała niemiłe wspomnienia z niektórymi z nich to jednak w coś trzeba wierzyć, prawda? To był również ostatni rok dla Li. Cholernie się go obawiała, bała się, że nie da sobie rady w dorosłym życiu. W szkole to jednak w szkole, a poza nią? Co prawda miała pracę i zawsze mogła tam zostać po szkole, ale jednak bycie kelnerką to tylko dorywcza praca, raczej nie wyobrażała sobie tego by robić to do końca życia. Chyba była bardziej ambitna. Na szczęście Li za bardzo nie znała historii z zobaczeniem tego stworzenia, więc jeżeli Winter jej o tym nie powie będzie żyła w nieświadomości i może dobrze? Nie chciała stracić zdrowych zmysłów. Była panikarą i dowiedzenie się tego faktu mogłoby ją bardzo zaszokować i wzbudzić w niej wielki niepokój, a tego chciała sobie zaoszczędzić. - Miejmy nadzieję. - mruknęła do niej i westchnęła. Trzeba było o tym zdarzeniu zwyczajnie zapomnieć. Wiedziała, że to będzie trudne, ale nie mogła tego rozpamiętywać, przecież była już dużą dziewczynką. A czasami miała wrażenie jakby zatrzymała się w pierwszych latach szkoły. - Byłabym Ci bardzo wdzięczna... - uśmiechnęła się lekko do Winter. Była jej wdzięczna, że jednak nie postanowiła zostawić jej samej, a chciała ją odprowadzić, żeby dziewczyna czuła się choć trochę bezpieczna. Gdyby miała wracać sama mogłaby jeszcze zajrzeć w inne miejsca i przeżyć kolejny szok. Nie spodziewała się, że takie niespodzianki spotkają ją w Dolinie Godryka. - Dziękuję. - powiedziała jedynie i ruszyła z dziewczyną w nieznanym jej kierunku. Sama nie czuła się swojo w Dolinie. Rzadko tutaj bywała więc możnaby stwierdzić, że mogłaby się po raz kolejny zgubić. Jednakże zdania o tym miejscu i tak nie zmieniła. Mimo iż miała tak nieprzyjemną sytuacje.
Szczęście jest pojęciem abstrakcyjnie zmiennym. Winter nie chciała w żaden szczególny sposób przywiązywać się do ludzi, znając doskonale cenę wynikającą z takiego działania. Po prostu - świadomość tego, że ktoś może wbić nóż w plecy przy pomocy jednego sygnału, przy pomocy delikatnego odsłonięcia materiału tworzącego maskę znajdującą się na twarzy w celu zwyczajnego aktorstwa skutecznie odbierała chęć u dziewczyny do nawiązywania czegokolwiek. O ile potrafi być serdeczna, o tyle doskonale zdaje sobie sprawę z absurdu sytuacji, jakie mogą obrócić człowieka w proch. Jeden nieostrożny krok, jeden niepewny wdech zatrutego powietrza, by tak cholernie krucha istota zwyczajnie przepadła w otchłań zapomnienia, stając się cieniem swojego charakteru, cieniem prawdziwego ja. Życie ją wystarczająco nauczyło, żeby nie ufać innym; po prostu. Głównym celem było zatem stwarzanie pozornej otwartości, polegającej na pomocy innym, czy to chcianej, czy to niechcianej, aczkolwiek ewidentnie widocznej. Nie bez powodu Rieux utrzymywała wokół siebie nieznaną wówczas mgiełkę - aurę tajemniczości, mroczności, pewności siebie oraz jednocześnie braku jakichkolwiek emocji. Czy taka była? Sama nie potrafiła odpowiedzieć. Jedno należało do pewnych rzeczy - że fakt trudnego dzieciństwa pozostawił tak głębokie piętno na jej psychice, że nie potrafiła okazać jakiejkolwiek, większej lub mniejszej empatii, a co najwyżej wpasowanie się w ramkę społecznych ideałów. Krukonka nigdy się w nikim nie zakochała. Dla niej to pojęcie było szczególnie abstrakcyjne; każda miłość się kiedyś kończy, a nie każda jest prawdziwa. Wiele cech u drugiego człowieka decyduje o wyborze partnera i nie zawsze są to szczere intencje. O nich śmiało można się przekonać poprzez zastosowanie veritaserum, aczkolwiek to wówczas przekracza wszelkie granice pozornego zaufania w związku. Dodatkowo studentka niezbyt interesowała się burzą hormonów; hormonów tak brutalnie odebranych parę lat temu, które teraz nie miały się w jakikolwiek sposób buntować, a ta możliwość została po prostu odsunięta na bok. Nie nadawała się na oparcie, nie nadawała się na partnerkę, po prostu nie nadawała się do jakichkolwiek relacji ludzkich. A jednak Li widziała w niej coś, co nie wysyłało sygnału zatrzymania rozmowy. Ostatni rok. I o ile Winter daje sobie rady w życiu, o tyle rodzice zrobią wszystko, żeby jej przeszkodzić. Czyżby to był czas na to, by przełamać własne, niewidoczne dla oka ludzkiego lęki oraz zwyczajnie przeciwstawić się rygorystycznym zasadom dyktowanym przez tak fałszywą rodzinę? Nie wiedziała, aczkolwiek czas uciekał, zaś tarcza zegara z każdym dniem traciła dwa pełne obroty wskazówek godzin. - W porządku. - tylko dodała na jej słowa powiązane z byciem wdzięczną osobą oraz zwyczajne podziękowania, podyktowane przez umysł do skinięcia po prostu głową; inaczej nie mogła zrobić. Na wydawała się być może nie tyle nieporadna, co bardziej po prostu przewrażliwiona. Chęć obrony słabszych osób? Nie wiedziała dokładnie, co nie zmienia ewidentnie faktu, że ruszyły w odpowiednią stronę, w odpowiednim kierunku o odpowiednim zwrocie; zasady fizyki i funkcjonowania świata były niezwykle brutalne.
| zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Polana przy cmentarzu. Nadal nie mógł pogodzić się z tym, że mimo iż rodzice zdawali się być żywi (prawdopodobnie), nie mógł przestać chodzić po okolicznych grobach, by zwyczajnie przekonać się o tym, czy rzeczywiście ktoś o podobnym imieniu i nazwisku nie spotkał się ze śmiercią, zacierając linię budującą jego życie, będącą fundamentem. Osobiście się do tego nie przyznawał, ale przeszłość odbiła na nim wystarczająco potężne piętno - na tyle potężne, że nie potrafił otworzyć się do ludzi i zwyczajnie błąkał się po Dolinie sam, niczym ten mały palec - czy jednak przejmował się tym, jak to może wyglądać? Ostatnie wydarzenia powodowały, że powoli chciał się otworzyć do ludzi, porzucić swój introwertyzm, zwyczajnie przestać tylko istnieć, zacząć również żyć jak normalny człowiek. Z trudem mimo wszystko i wbrew wszystkiemu przełamywał się z utartego schematu oraz drogi, zastanawiając się porządnie nad tym, czy jego działania mają jakiekolwiek większe znaczenie. Czy powinien pozostawiać na szali własny charakter, byleby przypodobać się społecznym regułom? Czy nie powinien tak naprawdę być sobą? Ciche westchnięcie, będące odpowiedzią na te wszystkie pytania (a może to cisza?), wydostało się z jego ust, spowijając godziny wieczorne poprzez obłok białego dymu. Stawało się coraz zimniej, czas chyba wyciągnąć powoli ze szafy płaszcz, dzięki któremu jakoś nie zachoruje. Przebywając jednak na polanie, zauważył powoli stworzenie o tak nieskazitelnej reputacji, że spojrzenie zbłądziło gdzieś na bok, nie mogąc zrozumieć, z jakiego powodu wybrany został właśnie on. Wziął głęboki wdech, spoglądając spokojnie w stronę stworzenia, pozwalając na to, by tęczówki spotkały się w tej samej linii - jednorożce bardziej przepadały za przedstawicielkami płci pięknej, nie za niezbyt czystą płcią brzydką, która potrafiła mieć nieraz mniej za uszami niż kobiety. Uśmiechnął się posępnie, zauważając początkową niechęć stworzenia do zachowania jakiejkolwiek relacji. W normalnej sytuacji Matt by nie napierał, co nie zmienia faktu, iż rzadko kiedy ma się do czynienia z tak niesamowitym stworzeniem, jakim jest jednorożec. Chciał go poznać, choć starał się powoli stawiać kolejne kroki w jego stronę, kiedy to przystawał na moment, by koń przyzwyczaił się do zapachu wydawanego przez własne ciało. Kiedy udało się przełamać granice oraz zbliżyć na wystarczającą odległość, skierował ostrożnie swoją słoń w stronę rumaka, choć nie spodziewał się takiego obrotu akcji; pozornie niewinne zwierzę uznało, że ruch Matthewa jest zbyt śmiały, zbyt pochopny (?). Ugodzony przez końskie zęby w rękę, poczuł niezbyt przyjemny ból oraz zauważył, jak niezwykła istota ucieka, znikając w nieznanym wówczas otoczeniu. Wyciągnięcie różdżki oraz rzucenie Episkey wystarczyło, by wyleczyć obrażenia, które otrzymał - na pewno było to nietypowe, warte swojej ceny doświadczenie, kiedy to pozostał jeszcze chwilę w zamyśleniu, ostatecznie udając się w drugą stronę.