Wchodząc do tego pomieszczenia możesz zauważyć, że jest znacznie większy niż w rzeczywistości. Oprócz tego, podłoga znajduje się tylko na małej części pomieszczenia, jest cała przeszklona. Pozostałą częścią jest 'basen' naśladujący ocean, wraz z rafą koralową oraz mniejszymi rybkami pływającymi w tym miejscu. Sufit i ściany tego pomieszczenia naśladują otwarte niebo, które zmienia się pod upływem czasu. Za dnia pływają po nim leniwie chmury, a nocą rozświetlają mrok pomieszczenia gwiazdy.
Powinien teraz powiedzieć, że to nic strasznego ani ubliżającego... Przecież samo przeciwstawienie się swoim lękom to przejaw odwagi, a zachowanie takie powinno się wspierać, a nawet dopingować. Niestety, Pietro nie stanie na trybunach i nie będzie krzyczał na całe gardło, aby wesprzeć jej trudy. Nie rozmaże sobie na polikach szkarłatnych inicjałów jej imienia. Był raczej zwolennikiem samotnego przechodzenia przez trudności. Jakiekolwiek by nie były, a przecież wiadomo, że mogły przybierać różne formy. Gdyby więc miał możliwość, aby wrzucić ją do studni, z której wydostanie się, zależałby od tego, czy stawi czoła swoim lękom, zrobiłby to bez zająknięcia. Miejmy jedynie nadzieje, że tutaj nigdzie takowej nie było. -Uważasz, że nie jesteś piękna? Czy zwyczajnie perspektywa mojego zainteresowania wydaje Ci się... Niedorzeczna?-Odwrócił się, aby spojrzeć na nią kątem oka. Nie miał nic konkretnego na myśli, ot, podchwycił temat, który w tym momencie wydał mu się interesujący. Co jeżeli nie miało to żadnego związku z naturalnością ich relacji? Gdyby Pietro nagle zamarzył sobie wpleść palce w jej długie włosy... I gdyby jego spojrzenie właśnie to próbowało jej przekazać? Hm. -Wybacz. Czasy dzielenia się mam już za sobą.-Jego usta drgnęły.-Zaskoczony jestem jego nagłym obudzeniem się. Co się stało, potrzebował czegoś? Z jaką to nowiną zawitał, skoro wymagało to od niego ruszenia się ze swojego wygodnego miejsca?-Oj nie ładnie mój drogi, nie ładnie. Mógłbyś już skończyć ze swoim badaniem...Oczywiście wszystko miało swój cel, a Pietro, chociaż zawsze wiedział gdzie rozpocząć działanie, z podekscytowaniem obserwował kształtowanie się tego, co następowało później. Już bez jego wielkiej ingerencji. Odwrócił się i ruszył, tym samym delikatnie ją za sobą pociągając. Dłoń, która tkwiła w jego, teraz obejmowana była dwoma dłońmi, które przesunął za siebie. Pomimo dużych kroków, szedł powoli i niespiesznie, próbując wychwycić najmniejszy opór z jej strony. Nie sądził, aby był to dla niej tylko spacerek. Otocza zewsząd wodą, gdzie na pierwszy rzut oka nie ma ucieczki, nie jest miłą perspektywą.-Ocean zawsze mnie fascynował... Chociaż niekoniecznie to, co człowiek zdołał już odkryć.-Przystanął przed jednym z akwariów, które ciągnęło się na kilka metrów długości i szerokości. Przyjrzał się rafie koralowej i co jaśniejszym okazom. -Myślisz, że zobaczymy jakieś niebezpiecznie gatunki?-Uniósł brew, a głowę przekręcił, aby móc się jej przyjrzeć.
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
W życiu Olivii było naprawdę mało sytuacji, w których liczyła na wsparcie, a co gorsza - w odczuciu dziewczyny - pomoc innych. Wychodząc z założenia, że jeśli liczyć to jedynie na siebie, starała się radzić sobie sama, chociaż czasem bywało naprawdę ciężko. Niemniej teraz też nie oczekiwała od Amira słów wsparcia czy manifestacji wiary w jej siły. Sama obecność chłopaka sprawiała, że czuła się pewniej, nawet jeśli nie było tego po niej do końca widać; wciąż w geście nerwowości, którą czuła przygryzła dolną wargę, ale to przecież ona zaproponowała spotkanie w tym właśnie miejscu - przejaw odwagi czy może jednak głupoty? W przypadku Callahan ciężko było jednoznacznie to określić, gdyż wciąż balansowała na granicy. Wizja samotnego przechodzenia przez trudności malująca się w umyśle Ślizgona była naprawdę brutalna, studnia wydawała się pomysłem wręcz okrutnym, zwłaszcza, że z tak ciasnej przestrzeni ciężko byłoby się wydostać, a osobie która nie potrafiła pływać i czuła strach przed wodą dodatkowo utrzymać się na powierzchni. Na szczęście podwodna sala nie przypominała kamiennej konstytucji wypełnionej ciemnością, pośród której skrywał się jeden z lęków dziewczyny, zamiast tego przed jej oczami malował się piękny widok, chociaż gdy spojrzenie Oliv napotkała większe morskie stworzenie czuła niepokój. W pierwszej sekundzie nie potrafiła pojąć sensu słów wypowiedzianych przez bruneta, odkrywając go dopiero po chwili ciszy, jaka między nimi zapadła. Nie spodziewała się z jego strony tego typu pytań, które mimowolnie wprawiły serce w szybsze bicie. Nie dało się ukryć, że Zagumov był przystojny, dostrzegła to już dawno - w zasadzie wtedy, kiedy nagle zaczął się jej podoba, jednak fakt, że tworzyli paczkę sprawił, iż dała sobie z tym spokój, ostatecznie skupiając się na przyjacielskiej relacji, która bardzo jej odpowiadała. Dodatkowo zawsze uważała, że chłopak patrzy na nią bardziej przez pryzmat młodszej siostry, koleżanki niżeli dostrzega w niej dziewczynę. Teraz wydawała się być tym zwyczajnie zaskoczona, a nie umiejąc udzielić sensownej odpowiedzi postanowiła obrócić to żart. - Jestem przeciętnie ładna - stwierdziła szeroko się przy tym uśmiechając, choć szczerze w to wierzyła, nie uważała się za piękność, ale nie była też brzydka, więc dlaczego miałaby udawać skromną? Zaraz jednak miną jej nieco zrzedła, gdy zdała sobie sprawę, że Amir oczekuje też komentarza jeśli chodziło o drugie pytanie - Nie chodzi o niedorzeczność - zaprzeczyła - Po prostu wydawało mi się, że traktujesz mnie jak kumpla, albo zwyczajnie młodszą siostrę - wyjaśniła, wszakże nigdy nie dał jej do zrozumienia, że jest inaczej, a to, że w ich rozmowy często wkradł się flirt było dla Liv czymś naturalnym, na co nie zwracała uwagi. Po tych słowach czując na sobie wzrok Ślizgona nie mogła pozbyć się wrażenia, że chce on przekazać nim coś więcej, dlatego po prostu uciekła spojrzeniem, gdzieś w bok, jednocześnie czując jak na policzki wstępują zdradzieckie, różowe plamy. Ci cholerni Ślizgoni pomyślała, kiedy przeszli dalej bo w zasadzie tylko z nimi miała wciąż jakiś "problem". Na kolejne słowa przyjaciela pokręciła z dezaprobatą głową - To tylko wypad, poza tym czym miałbyś się dzielić? - zapytała, wtrącając mu się w wypowiedź, wyraźnie zaciekawiona takim podejściem, zwłaszcza, że zawsze tworzyli zgrany zespół, dlaczego mieli w takim razie ograniczać się jedynie do czasu wakacji? Ściągnęła brwi, kiedy zasypał ją gradem dziwnych, jakby nieco wrogich pytań. Czy między chłopakami wydarzyło się coś, o czym nie wiedziała? - Miałam urodziny, chciał złożyć mi życzenia i dał prezent - odpowiedziała zgodnie z prawdą, chociaż nie mogła wyzbyć się wrażenie, że cały ten wywiad miał jakiś ukryty cel. Tylko jaki? Przez chwilę bacznie wpatrywała się w plecy Amira, próbując odpowiedzieć na to pytanie, jednak mógł to zrobić tylko on. -W zasadzie, dlatego tak o to wypytujesz? - ciekawość nie pozwoliła brunetce trwać zbyt długo w ciszy, pośród której słychać było tylko odgłosy stawianych kroków. Zacisnęła mocniej palce na amirowych dłoniach, kiedy podeszli bliżej jednego z akwariów. Strach Oliv nasilał się i nawet jeśli nie chciała tego okazywać, działo się to mimowolnie. - Mugole mówią, że ocean to tak naprawdę osoby świat - powiedziała, przystając słowa jednego z naukowców, który badał wodną przestrzeń, a o którym miała okazję oglądać film. Bycie poniekąd "brudnym" czarodziejem miało swoje plusy. - Mam nadzieję, że jednak nie, jeśli mam być szczera - przyznała, bo naprawdę chciała ten pierwszy kontakt z tym miejscem przeżyć w spokoju. - A słyszałeś o rafach koralowych? - zapytała, puszczając jego dłonie, gdy jej uwagę zwróciły małe, kolorowe rybki pływające tuż przy ich stopach. Przykucnęła, chcąc się im bliżej przyjrzeć, na chwilę zapominając o strachu - była typową kobietą, gdy zobaczyła coś naprawdę ładnego, cała reszta przestawała mieć znaczenie.
Był brutalny, zawsze kiedy przychodziło do powiedzenia czegoś, co naprawdę myślał. Nigdy nie otrzymałaby od niego słów wsparcia czy otuchy, nawet pocieszenia... A gdy kiedykolwiek do tego dojdzie, powinna wiedzieć, jak nieszczery w tamtym momencie będzie. O tym jednak nie przekona się nigdy. Zawsze liczył na siebie, chociaż i sobie własnego życia by nie powierzył... I proszę, co w tym momencie właśnie robił? Każdy krok aż go mierził, wiedząc, że każdy przybliża go do możliwe katastrofy. Nie odpowiedział jej, jedyne uniósł jeden z kącików ust. Był to nieznaczny gest, który jasno sugerował co myśli o jej słowach. Oczywiście, że się nie zgadzał... Bo przecież ludzie mieli różne zdania, czy definicje na jeden temat. Jak w tym przypadku. Kanon piękna, w jakiekolwiek w postaci by nie występowało, było dla Pietra niemal wyznaniem. Czcił wszystko, co w jego spojrzeniu odnajdywało podziw. Przez moment ważył słowa na języku, przejechał nim po górnych zębach i zacmokał, jakby miał wiele do powiedzenia na ten temat. Oczywiście, że nie widział jej w romantycznym świetle, bo takowe było mu obce. Wszystko miało swój powód.-Jestem potworem Liv, nawet młodsza siostra wydawałaby mi się pociągająca.-Powiedział swobodnie, jak na słowa, które właśnie owinęły ich ciała. Spojrzał na jeden ze zbiorników, a jego wyraz twarzy nie przekazywał żadnych informacji, jakby nie powiedział nic szkodliwego. -Czym mówisz... Twój czas jest dla mnie bardzo cenny, a jeżeli nagle Ci go zabraknie? Albo znacząco się zmniejszy, bo dzielisz go z kimś innym?-Pokręcił z dezaprobatą głową, która była skierowana tylko i wyłącznie w jej stronę. Jakby robiła coś złego, jakby wprawiała go w smutek, bo postanowiła wrócić do stałych kontaktów z jednym z ich wspólnych znajomych. Wakacyjnych znajomych, których życie poza tym okresem nie miało żadnej wartości. Podobno. -Oh, pamiętliwy skurczybyk. Wybrał sobie idealny moment.-Powiedział, wiedząc doskonale, jak zdezorientowana mogła być w tym momencie. Nawet tego nie ukrywała jakoś szczególnie, a on świetnie bawił się, widząc tę niewielką zmarszczkę między jej brwiami. Wzruszył ramionami, faktycznie nie miało to znaczenia?-Bez konkretnego powodu.-Miałby zdradzić się w połowie działania? Gdzie tu sens? Gdzie ten dreszczyk emocji, wywołany niepewnością. Oprócz ucisku w żołądku, poczuł ucisk w dłoniach, które obejmowały jej palce. Ponownie zerknął do tyłu, na obiekt swojej dzisiejszej zabawy. Wystarczyłoby jedno jej spojrzenie, a by ją stąd wyprowadził... Czy tego naprawdę chciała? Pociągnął ją do siebie, a raczej obok siebie, kładąc dłonie na jej ramionach i delikatnie wycofując się za jej plecy. Teraz to ona dzieliła go od bezkresu wody, to właśnie jej plecy miały go chronić przed tym bezkresem... -Fajnie byłoby tak... Stworzyć swój własny świat, do którego zakamarków nikt nie ma dostępu... Ukrywać to co cenne, dziwne, niebezpieczne, zapewne również piękne tam, gdzie nikt nie dosięgnie tego brudnymi łapskami i nie zniszczy.-Mruknął nad jej głową, na tyle cicho, aby go jednak słyszała. -Jeden z partnerów mojej matki był marynarzem... Nasłuchałem się wielu oper w ich repertuarze, ale i opowieści o podwodnym świecie. -Również kucnął i popukał dwa razy w szkło.-Dziwne, jak cały ekosystem może sam się wytworzyć.-Westchnął, opierając łokcie na kolanach.
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Niepewność jaka towarzyszyła Oliv, w momencie gdy przepełnione zaskoczeniem zdanie opuściło malinowe usta, rozmyta została w kolejnej sekundzie, niczym plama na brukowanym chodniku podczas gwałtownej ulewy. Wymowna reakcja Ślizgona, chociaż nieco mieszała brunetce w głowie, to przyczyniła się również do tego, że jego postać zaczęła nabierać wyraźniejszych kształtów. Poniekąd stanowił dla niej zagadkę; niby nie był oszczędny w słowach, ale w prowadzonych z nim rozmowach zawsze czuła pewnego rodzaju niedosyt, przez który jej ciekawska natura dawała o sobie znać. Teraz było podobnie. Wypowiedziane przez niego słowa zawierały w sobie dwuznaczność, przez co nie stanowiły odpowiedzi, a przynajmniej nie takiej jakiej się spodziewała - proste tak lub nie byłoby łatwiejsze w odczycie, teraz była zaś zmuszona do drążenia tematu. - To kim w takim razie jestem ja? I jaki masz do mnie stosunek, hm? - spojrzała w jego oczy. Czuła, że ten wciąga ją w jakąś grę, której zasad kompletnie nie rozumiała, w dodatku była raczej prostą osobą, nie lubiła bawić się w podchody, a jednocześnie kiedy pojawiły się głębsze uczucia uciekała, przez co w oczach innych mogła uchodzić za skomplikowaną. Zmarszczka na czole dziewczyny pogłębiła się, ściągnęła brwi, jednocześnie przygryzając wargę; trwało to zaledwie dwie sekundy, po czym najzwyczajniej w świecie się roześmiała, pozwalając by powietrze wypełnił dźwięczny, dziewczęcy chichot. Oczywiście - bo to było znacznie łatwiejsze niż drążenie do czego Amir swoimi słowami dąży - wzięła to za zwykły żart. - Dobrze wiesz, że dla ciebie zawsze znajdę czas - oznajmiła, gdyż nawet wcześniej nie dała mu odczuć, że to mogłoby ulec zmianie. Była lojalna wobec przyjaciół, stawiała ich wysoko, dlaczego więc dopadło go zwątpienie? I co to wszystko miało znaczyć? - Nie wiem, jestem w jakiejś ukrytej kamerze czy jak? - zapytała kopiąc nogą niewidzialny kamyk, kiedy niewybredny komentarz dotyczący Percivala wydobył się spomiędzy ust Ślizgona. - Sądziłam, że dobrze się dogadujecie, a tymczasem co? Jesteś zazdrosny? - kolejne pytanie padło, jednak już teraz pod skórą czuła, że nawet jeśli uzyska na nie odpowiedź, to będzie ona na tyle skomplikowana, że nie rozjaśni myśli rodzących się pod kopułą czaszki. Czuła, że zdezorientowanie powoli zmienia w irytację wywołaną niezrozumiałym zachowaniem przyjaciela. Przez narastającą złość zupełnie zignorowała fakt, że wystawił ją na pierwszą linie, chociaż pozornie gest jaki wykonał kładąc dłoń na szczupłym ramieniu, a następnie przenosząc je na plecy brunetka, mógł wydawać się uroczy. - Żyjesz w świecie magii, coś takiego jest możliwe, z resztą… zakamarki ludzkiego umysłu to też odrębny, często niezrozumiały dla nas samych świat - odparła, pewna swojej hipotezy, którą w przypadku Liv popierały nawiedzające ją sny, dotyczące Eskila. Kompletnie nie potrafiła pojąć ani skąd się wzięły ani dlaczego to właśnie ten Ślizgon jest obiektem jej pożądania, chociaż w rzeczywistości nie odbiera go w podobny sposób. Cichym westchnie skomentowała własne myśli. - Nawet nie chodzi o to, że może powstać, ale też często odradza się na nowo, a w świecie magii tylko feniks to potrafi. Natomiast w morzach i ocenach wiele organizmów i ktoś kto ma tego świadomość nie może tak naprawdę odpowiedzieć, gdzie zaczyna, a gdzie kończy się magia - powiedziała, stukając w szklaną osłonę, by zwrócić na siebie uwagę jednej z rybek, w pomarańczowo - białe pasy. Mimo strachu przed wodą, miała w tym temacie pewne pojęcie, chociaż zapewne wiedziała znacznie mniej niż Amir.
Zagumov był specyficznym człowiekiem, wokół którego ludzie czuli się niekomfortowo. Było tak od dzieciaka, a wtedy zrzucano to raczej na wycofane usposobienie, chociaż matka podejrzewała, że to przez jego wygląda. Typowo. -Pytanie... Czy chcesz być moją siostrą, wobec której odczuwam obrzydliwe zapędy?-Czy zawsze trzymał w rękawie takie odpowiedzi? Wydawać się mogło, jakby nie potrafił odpowiedzieć jej wprost, chociaż to właśnie robił. Odpowiedzi nigdy nie było proste, ani przyjemne. Te, które wychodziły spomiędzy jego ust, zawsze wszystko komplikowały, a ich wpływ nie był widoczny na pierwszy rzut oka. W końcu nie robił nic zdrożnego, rozmawiał ze swoją długoletnią koleżanką. Kim była Liv dla Pietro? Czy miała swoje miejsce w jego życiu, osoby, która najwyżej ceniła sobie tylko siebie? Nie wprowadzał niepotrzebnych komplikacji, wszystko, co robił, robił w konkretnym celu. Nie musiała tego rozumieć ani nawet próbować zrozumieć. Plan się tworzył z czasem, z ilością przebytych kroków. Nie zaśmiał się tak jak Liv, tylko odwrócił głowę, chcąc ukryć swoje zaróżowione policzki, które przez ciemną karnację niczym się nie różniły od tych normalnych. Oczywiście nie był zawstydzony, po prostu musiał sam schować uśmieszek czający się gdzieś na jego twarzy. Był rozbawiony, nie jej reakcją, a swoim tonem głosu. Był świetny, musi sobie przyznawać jakieś gwiazdki. -Oczywiście, że znajdziesz. -Zawsze był pewny siebie, a w tej kwestii dochodziła jeszcze znajomość jej osoby. Była jego kompletnym przeciwieństwem, dlatego ułatwiało mu to pracę. Zlekceważył jej słowa, nie racząc jej odpowiedzią. Najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji było niekomentowanie. Dlaczego? Było wiele możliwości i scenariuszy tej rozmowy, żadna jednak w tym momencie mu nie odpowiadała. A tak? Dał jej wszelkie pole do popisu. Faktycznie mógłby być zazdrosny o Perciego? W końcu wszyscy kiedyś spędzali wspólnie czas... Tylko z tym wyjątkiem, że już niczego od niego nie potrzebuje. Pietro wykorzystywał okazję, a ludzi jeszcze bardziej. Jeżeli ten będzie miał cokolwiek do zaoferowania, chętnie przyjmie go z otwartymi ramionami. O ile dobrze na tym wyjdzie. Takie zasady wyznawał i takimi się kierował. Złościła się z tak głupiego powodu? -Nawet ten świat może być ograniczony.-Westchnął, a coś w tonie jego głosu nabrało dziwnej nutki. Jego gęsta ciemna brew drgnęła.-Wiesz to z własnego doświadczenia?-Prychnął, co miało być raczej chichotem w wykonaniu kogoś, kto nie umie w emocje. Oh, gdyby stanął teraz z boku i im się przyjrzał, zapewne zadrżałby, słysząc ten dziwaczny dźwięk. Oparł się o szybę, kiedy dziewczyna kucnęła i postanowiła dręczyć morskie stworzenie. On sam przeniósł wzrok na to, co znajdowało się w środku, a raczej to, co mogło pływać nad nimi, powyżej tego co było ładne, małe i urocze.-Odradza na nowo? Czy przypadkiem ludzie nie powodują, że rafy zanikają? Syf, który wokół siebie tworzymy, nawet magia nie naprawi.-Przyglądając się życiu w zbiorniku, bardzo inteligentnie stwierdził, że znajdowało się ono w zbiorniku... Nienaturalne było wsadzanie go do szkoły, nieważne jak sprawnie posługiwano się magią. System, który działał w środku, mógł odpowiadać temu, który działa w naturze... Jednak, czy to faktycznie naturalne?
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Pokręciła głową z dezaprobatą, choć minimalny zarys uśmiechu uniósł kąciki malinowych ust ku górze. Oczywiście, tak jak się tego spodziewała odpowiedź Amira niczego nie wyjaśniała, jednocześnie wystawiając cierpliwość Oliv na próbę, zahaczała o jej ciekawską naturę, lecz tym razem - o dziwo! - postanowiła odpuścić. Znał ją i musiał wiedzieć, jak bardzo irytują ją pytania pozbawione jasnych odpowiedzi. Zawsze była tą mniej skomplikowaną dziewczyną w ich grupie, często zachowywała się jak typowy chłopak, w dodatku otwarcie podkreślała, że lubi proste sytuacje, bo wtedy czuła się najpewniej. Zagumov sprawiał, że traciła rezon, pewność sobie z niej uciekała, a w głowie pojawiały się myśli i wątpliwości, których jeśli chodziło o ich relację, nie powinno tam być. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że zachowanie Ślizgona miało ukryty cel, bo skąd? Niemniej Liv się to nie podobało, o czym świadczyło lekki napięcie mięśni policzków, nawet jeśli ona wciąż lekko się uśmiechała ostatecznie traktując wszystko jako żart. Zdecydowanie Callahan była przeciwieństwie Amira, ale również Percivala; w przeciwieństwie do tej dwójki charakteryzowała się altruizmem i bezinteresownością, nawet jeśli miała do czynienia z zupełnie obcymi osobami. W dodatku wydawała się być prostsza w obyciu, nie bawiła się w głupie gierki, zawsze mówiła to, co myśli, a przede wszystkim robiła to otwarcie, dodatkowo nikogo nie udając. Nie kryła się za maskami, jak to robił d'Este czy odpowiedziami, które tak naprawdę były ich pozbawione - to była specjalność Ślizgona. Nie pasowała do tej dwójki kompletnie, a jednak to sprawiało, że wzajemnie się uzupełniali. Uważała, że stanowią zgraną ekipą, dlatego kiedy najpierw Ślizgon zaczął wysuwać dziwne sugestie, by ostatecznie zignorować jej pytanie nie mogła nie okazać zaskoczenia, które tym razem malowało się nie tylko na jej twarzy poprzez ściągnięcie brwi, ale również w jasnych tęczówkach oczu - te nabrały nieco ciemniejszej barwy. Naprawdę zaczynała gubić się w tej konsekwencji, a pod skórą czuła narastającą złość wymierzoną w jego postać. Przez głupie sny z Eskilem w roli głównej, była rozdrażniona, dlatego tak łatwo uległa negatywnym emocjom, które rzadko kiedy pojawiały się kiedy przebywała wśród przyjaciół. Zmiana tematu przyniosła za sobą pewnego rodzaju ulgę, chociaż w głowie wciąż kotłowały się myśli, szczypiące koniuszek języka,kiedy powstrzymywała się przed zadaniem kolejnych pytań. - Nie do końca, zależy w jaki sposób wykorzystać to, co ci daje. Nie wszystko zostało jeszcze odkryte. - bo wciąż dowiadywali się czegoś nowego, wciąż dochodziło do odkryć, nawet jeśli wielu uważało, że wszystko zostało już poznane. Wiele zależało od ograniczeń człowieka, jakie sam tworzył, bo tylko ludzi mogli postawić sobie granice lub próbować je przekraczać - z takiego założenia wychodziła Gryfonka. Słysząc pytanie padające z ust bruneta, chwyciła w zęby dolną wargę lekko ją maltretując - Poniekąd - odpowiedziała lekko, chociaż prezentowana przez dziewczynę postawa wskazywać mogła, że temat mógł uchodzić za ten z grupy delikatnych, zaraz jednak lekko się uśmiechnęła, kiedy chłopak wyraził swoją opinię. - Ludzie to nie pierwszy kataklizm, który spotyka rafy. Prawdą jest, że jeden z najgorszych bo zmiany zachodzą w zastraszającym tempie, niemniej organizmy ją tworzące radziły sobie wcześniej, w jakiś sposób radzą teraz i sądzę, że będą trwały długo po tym, jak nas już tu nie będzie - powiedziała - W dodatku magia to nie wszystko - dodała. Była osobą która łączyła w sobie te dwa światy - magiczny i mugoli, dlatego nie opierała swojego życia tylko na tym pierwszym, stąd też posiadała wiedzę, która dla wielu czarodziejów była niedostępna, a raczej nie chcieli jej poznać.
Zamieszanie. Tak naprawdę liczyła się chwila tu i teraz, a nie ta, co miała miejsce tyle lat temu, która trwała tyle, co mrugnięcie okiem. Nie miał nic do swoich starych znajomych. Byli po prostu ludźmi, którzy kiedyś pojawili się na jego drodze i umilali mu wakacyjny czas. Nie oni pierwszy i nie ostatni, którzy zwyczajnie przeleją się pomiędzy palcami. Niczego nie stracił, nie utrzymując z chłopakami bliższego kontaktu. Byli mu potrzebni wtedy i tak też zostało. Żaden z nich nie widział potrzeby kontynuowania tego romansu poza okresem wakacyjnym. Musiało się dziać, jak się działo, z pewnością mógł zaszczycić swoją osobą... Gdyby akcja robiła się spokojniejsza, z pewnością szukał czegoś bardziej ekscytującego. Taki już był. Sentyment nie leżał w jego naturze, tak jak wiele innych ludzkich rzeczy. Oh, przecież granie w gierki nie oznaczało, że nie mówili niczego wprost, czy szczerze. Amir nie kłamał, zawsze był zadziwiająco szczery, a to, że ludzie zwyczajnie nie chcą tego słyszeć... I przekształcają sobie całą wypowiedzianą prawdę, to już nie jego broszka. Słyszymy i widzimy to, co chcemy widzieć, to, co jest nam wygodne i bardziej odpowiadające. Zamiast na słowach, skupimy się na sytuacji, w której dana wypowiedzieć została wyłożona... Dlatego nie wierzył w jedną prawdę, w końcu słowa zawsze zmieniają swoje znaczenie ilekroć wyjdą z naszych słów. Przekazanie czegoś naprawdę szczerego, co naprawdę dotrze do innych... Jest niemożliwe. Ale z drugiej strony, po co dotrzeć do kogoś, kto nas nie obchodzi? Kto nie ma dla nas żadnej wartości teraźniejszej, ani przyszłej? -Gówno wiemy, taka jest prawda.-Zakamarki świata, czy zakamarki o troszkę innej złożonej naturze... Jeszcze niczego tak naprawdę nie widzieli. Całkowicie się z nią zgadzał, nie chciał jednak powtarzać oczywistości. Nie było im to potrzebne. Wybił kostki, poprawiając pierścienie, które nosił na palcach. Wykrzywił wargi, raczej prześmiewczo niżeli w formie uśmiechu. Magia nigdy nie była dla niego wszystkim, powiedziałby, że radził sobie bez niej o wiele lepiej... Przysparzała tyle problemów, sporów, z jednocześnie potrafiła być czymś całkowicie fenomenalnym. Pragnął skrajności i tylko dla nich żył. Magia potrafiła mu to zapewnić, zabierając za sobą wszystko, co wydać się mogło cenne. Jak dobrze, że był draniem bez skrupułów, mógł spokojnie poświęcić więcej, niżeli normalnie by zdołał. -Liv, jestem tylko prostym muzykiem.-Wzruszył ramionami i popukał palcem w zbiornik. Na widok większych rybek, jego wargi drgnęły, jakby właśnie na takie przedstawienie czekał. Wzrokiem zaczął szukać drapieżników, czyhających na swoje małe ofiary. Chociaż fajnie byłoby obejrzeć seans, w którym to mierzą się równy z równym.-Idziemy dalej? Liczyłam na jakiś dreszczyk emocji oglądając te cudeńka.-Przekrzywił głowę, wiedząc ile kosztowało ją wejście do tego miejsca.... No cóż, Amirowi jak zawsze było za mało, a nie myślał zostawiać ją za sobą i odbierając jej możliwość dalszego wykazywania nadzwyczajnej odwagi.
Olivia Callahan
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 173
C. szczególne : lekka wada wzroku; zmuszona jest przez nią nosić okulary, wąskie usta, gęste i długie włosy
Dlaczego więc podobnie nie postąpił z nią? Sposób w jaki podchodził do pozostałych osób z ich paczki mógł budzić podejrzenia, że jedynym powodem dla którego trzymał Liv blisko było to, że jest mu wciąż potrzebna. Tylko do czego? Pewne braki w posiadanej przez dziewczynę wiedzy na temat Amira sprawiały, że nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Była skazana na to, by błądzić po omacku, czekając na rozwój wypadków, chociaż brak kontroli w tym przypadku sprawiał, że nie czuła się zbyt pewnie. Uśmiechnęła się delikatnie, wciąż pogrążona we własnych myślach, które krążyły wokół tego, co wydarzyło przed kilkoma sekundami, jednak ostatecznie odrzuciła je gdzieś na bok, skupiając się na chwili obecnej, co wydawało się zdrowsze dla jej psychiki. Dodatkowo nie była osobą, która doszukiwała się czegoś, co nie istniało lub odbierała wypowiedziane słowa w dwojaki sposób,zmieniając je tak, by dla niej było najlepiej. A jeśli Ślizgon myślał, że należy do takiej grupy ludzi, to był w dużym błędzie. - Nie twierdzę, że jest inaczej, najmniej nie można też powiedzieć, że nie wiemy niczego - świat, czy to mugolski czy magiczny miał swoje tajemnice,podobnie jak ludzie i w żaden sposób tego nie krytykowała, jednak śmiało twierdziła też,że największą przyjemnością było ich odkrywanie. -Może i tylko, a może aż - oznajmiła nieco tajemniczo, wykonując kilka kolejnych kroków, aż nie zatrzymali się przy jednym ze zbiorników, w którym oglądać mogli większe okazy. Brunetka powoli przywykała do wody,która obecna była w około, czując się nieco pewnie, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że nie czuła jej na skórze. - Za mało ich w twoim życiu? - zapytała słysząc o dreszczyku emocji, unosząc przy tym prawą brew. Jej akurat spokój odpowiadał, a brak burzliwych uczuć w życiu pozwalał na odnalezienie własnego ja, choć sny z Eskilem w roli głównej nieco ją niepokoiły.
To było dawno temu, gdy była szczęśliwym dzieckiem, w jakimś innym życiu. Pamiętała, jak trzymała karty z czekoladowymi żabami w pudełku po słodyczach. Nie mieściły jej się i zmuszona była zaopatrzyć się w kolejne podobne pudełko, ale ta kolekcja przepadła i to wcale nie tak dawno w wybuchu jej rodzinnego domu na przedmieściach Londynu. Nie chciała do tego wracać, ale czasami łapała się na tym, że zbieranie czekoladowych żab było ciekawą przygodą, która dawała wiele radości. To pierwsze nadal tym było, to ostatnie już nie istniało w słowniku jej uczuć. Dlatego wymykając się z dormitorium Slytherinu wzięła dwie czekoladowy żaby ze sobą. Było ciemno, wszyscy z pewnością już dawno spali. Dopiero co rozpoczął się nowy rok, a ona już łamała regulamin, ale na warcie swojej... koleżanki. Chyba tak mogła nazwać DeeDee Carlton w końcu wspólne rzucanie bombarda na szklane butelki w zakazanym lesie zbliżało i nie tylko to, odkąd jej rodzice umarli, Fern zmieniła się całkowicie. Nie chciała z początku tego przyznać, ale sama stała się dziwakiem, takim jak krukonka. Wcześniej nawet nie zauważała istnienia Carlton, a teraz... Teraz żyła innym życiem, tamtej Fern nie było. Powoli rozumiała, jak musiała czuć się dziewczyna o białych włosach. Samotność była wpisana w jej cichą, tajemniczą naturę, czy Fern też tak się prezentowała? Czy większość jej współczuła, chciała się nad nią litować? Young sama odtrącała innych, ale czy Dee też tego zawsze pragnęła? Coraz bardziej lubiła towarzystwo Carlton, a także im więcej czasu spędzała z białowłosą, sprawdzała, jak bardzo może sobie pozwolić i właśnie ta dzisiejsza noc miała być jedną z takich. Dobrze wiedziała, o której krukonka pełni dyżur prefekta, a także w jakich rejonach zamku, dlatego przekradała się przez korytarze. Towarzyszyła jej zupełna cisza, więc co chwile rozglądała się, aby nie trafić na kogoś, na kogo nie powinna, aż w końcu wypatrzyła ją, oświetloną przez pochodnie, stojącą na straży. Pomachała jej, w taki sposób zwracając jej uwagę i zniknęła w drzwiach podwodnej sali, wierząc, że DeeDee uda się za nią, jak na prawdziwego stróża strzegącego regulaminu Hogwartu przystało. Pomieszczenie rozświetlały gwiazdy, milion drobnych punkcików, dodawały tej sali magii i niesamowitej aury mrocznego, podwodnego świata, morskich istot. Nawet jeśli to imitacja sali, te gwiazdy są piękne. Podsunęła notes pod nos Dee, aby ta przeczytała co Fern chciała powiedzieć. Trochę się już poznały i Young wiedziała, że Carlton uwielbia gwiazdy, musiała widzieć w nich coś, czego ona nie potrafiła dostrzec, na pewno jednak doceniała ich maestrie. Usiadła przy jednej ze ścian przypominającej akwarium i wyjęła z kieszeni czekoladowe żaby jedną dla siebie drugą dla koleżanki, podała jej pierwszą z brzegu, a swoją otworzyła. Spojrzała na żabę, która wyglądała jakoś niezbyt żywo. Nie uciekała, mimo że Fern wręcz przygotowała się na taką możliwość, ale nie ta czekoladowa żaba wyglądała na taką całkowicie pogodzoną ze swoim losem. Ślizgonka dźgnęła ją palcem, słodycz jednak nadal nie wykazywała żadnej woli ucieczki. Young pomyślała, że ma wiele wspólnego z tą żabą, a może nie. Wzięła ją na rękę i wpakowała do ust, aby zaraz spojrzeć na swoją kartę, która przedstawiała wielką fioletową ropuchę. Takie ropuchy można było kupić na ulicy pokątnej lub w magicznej menażerii. Miały czarne ślepia, w które przez chwile Fern wpatrywała się, aż cała postać płaza nie znikła z karty. A Ty co masz? Nakreśliła kilka słów, aby zaraz pokazać je Dee. Wyciągnęła rękę w jej stronę, pokazując swoją kartę z napisami pod spodem, że to wielka fioletowa ropucha.
DeeDee nie umiała być szczęśliwym dzieckiem chyba nigdy. Pozornie idylliczna szkocka wieś była jej więzieniem, tak jak i cztery ściany domu, ciemny lasek nieopodal, płytki, wartki strumyk i kapliczka, do której w przeszłości bała się zaglądać, bo statua nieznanej jej kobiety przerażała ją nieco zaciekami pod rzeźbionymi w drewnie oczami. Zupełnie jakby ożywała co noc i płakała nad swoim losem, a może nad losem dziewczynki, szukającej przyjaźni w nieożywionej figurze? Życie nie oszczędzało jej w najmniejszym stopniu, zrzucając na karb wątłych ramion coraz to większe ciężary, testując jej wolę i ducha. Ile jeszcze zniesie, kiedy się załamie? Kiedy powie "dość" temu okrutnemu losowi? Najchętniej nic nie mówiła. I o dziwo właśnie wtedy spotykały ją te milsze rzeczy. Fern nie zwracała na nią uwagi wcześniej, zupełnie jak reszta uczniowskiej braci, zbyt zajęta swoimi kolorowymi życiami, by dostrzegać monochromatyczne oblicze niemal białowłosej dziewczyny, stojącej na uboczu i łypiącej ukradkiem na wszystkich tych, dla których nie znaczyła wiele więcej od kurzu na półkach. Przyzwyczajona do ciszy, lubiła ją nawet i karmiła nią swoją samotność, rosnącą z dnia na dzień do rozmiarów już niemal całkowicie wypełniających czarę jej zagubionej duszy. Niestety nie każdy umiał żyć w zgodzie z tym stanem i wtedy właśnie ich drogi się skrzyżowały. Fern nie była jak DeeDee, nie w przeszłości. Nawet teraz nie była jak ona, ale zmuszona została do osunięcia się w ciszę, dla niej nie będącą zbawienną ucieczką, a przekleństwem, może i nawet więzieniem, a uczucie bycia w życiowym potrzasku towarzyszyło Krukonce prawie tak długo, jak żyła. Umiała milczeć w komforcie. Nie mogła postawić się w sytuacji Fern w stu procentach, bo dla niej cisza była wyborem. Potrafiła za to stanąć na wysokości zadania i napisać kilka przyjaznych notatek. Wyciągnąć rękę na pomoc, pójść na spacer, przymknąć oko na kolejne nocne wędrówki Ślizgonki. Na przykład tego wieczoru, gdy skinęła na nią tuż przed wejściem do podwodnej sali. DeeDee rozejrzała się po okolicy, szukając wzrokiem kogoś albo czegoś, co mogło zaburzyć ich schadzkę. A gdy teren był czysty, wsunęła się zaraz za nią do pomieszczenia. Zamknęła drzwi i podeszła do dziewczyny z notesem, by usunąć się po szklanej ścianie tuż obok. Zadarła głowę ku górze, przyglądając się gwieździstemu niebu i uśmiechnęła się pod nosem. Fern wiedziała, jak ją wziąć pod włos. Miała kryć kolejne naruszenie regulaminu pod pięknym niebem, aha! Przejęła od niej żabę, ale nie spieszyła się z jej otwieraniem. Gratulacja ropuchy. Zaraz zobaczę swoją. Jak nastawienie na nowy rok? Wyskrobała kilka słów, oddając jej notes, po czym nieco niechętnie zabrała się za odpakowywanie żaby... Która natychmiast wystrzeliła z pudełka i uciekła z jej pola widzenia, żądna wolności za dwoje (patrząc na tę, która trafiła się Ślizgonce).
Jej życie przed wypadkiem, jaki miał miejsce w marcu, dwa tysiące dwudziestym czwartym roku było przygnębiające, ale mimo choroby matki, która trwała dobre kilka lat, Fern mogła mówić i słyszeć, nadal była sobą, chociaż może odrobinę mniej. Przedmieścia Londynu, osiedla jednorodzinnych domków, na których mieszkali Youngowie, należały do urokliwych miejsc, gdzie całe jej dzieciństwo miało w sobie dużo cudowności i piękna, dlatego Fern nie sądziła, aby można było wybrać z własnej woli zatracanie się w samotności, ciszy i pustce. Uważała, że nie ma się na to wpływu. Nie wiedziała za dużo o DeeDee, ale podejrzewała, że ona też musiała wybudzić się ze snu, o tym, że istnieje jakąkolwiek sprawczość nad tym czy ominiemy nieszczęścia i że czysta radość niektórym jest niepisana lub zabierana w brutalny sposób. Chciała zrozumienia. Pokrewnej duszy, która dzieliłaby z nią smutki. Wiedziała, że miała w sobie pokłady hipokryzji. Wcześniej Carlton była dla niej tylko kolejnym duchem sunącym się po szkolnych korytarzach, na które nie zwracało się uwagi, nawet wtedy gdy się na nie wpadło. Białowłosa jednak nie żebrała o towarzystwo, a gdy Fern zwróciła na nią swoje piwne oczy, ta jej nie odrzuciła. Chociaż dzieliły wspólną ciszę, nie były podobne, ich relacja kształtowała się na fundamencie cierpienia. Ona również nie mogła wejść w buty Danielle. Nie rozumiała, jak można być tak spokojnym, przyjaznym, pomocnym i przymykać oko na to, że Fern wymykała się na nocne wędrówki w miejsca, gdzie dyżur pełniła Carlton. Sprawdzała ją, tak bardzo chciała naruszyć w niej strunę, która wydobyłaby z siebie jakiś dźwięk, ale głucha cisza krukonki nie zamierzała nigdzie odchodzić. Denerwowało ją to, z drugiej strony podziwiała jej cierpliwość i pragnęła również mieć ją na wyłączność. Tak bardzo potrzebowała móc dokonać wyboru, że nie wiedziała, że sama go w chwili eksplozji dokonała. Jej głuchota nie była spowodowana urazem fizycznym. Podświadomie Fern stworzyła barierę chroniącą ją przed światem i tak naprawdę podobało jej się to, z drugiej strony nienawidziła siebie za to jak bardzo chciała uciec od tego co było w jej życiu najlepsze, ponieważ wszystko, co dobre zostało skażone w kilku chwilach, a ból objął wszystkie piękne wspomnienia, dlatego wracanie do przeszłości nie miało żadnego sensu, wydawało się, że wszystko, co dobre zostało zatrute, a pozytywne reminiscencje zostały zniszczone przez kwaśny deszcz. Odebrała od niej notes i gdy naskrobała dwa słowa, zaczęła przyglądać się czekoladowej żabie krukonki, która wiedziała więcej, czego chce od życia niż sama Fern. Nie wiem. Nie wiedziała, jakie ma nastawienie do nadchodzącego roku. Marzyła o tym, aby podzielić się z DeeDee swoimi obawami, lękami, najgorszymi odłamkami siebie samej, które utkwiły w niej niczym rozbite szkło, ale nie chciała tego. Nie teraz, nie pod imitacją gwiazd w podwodnej sali. Nie chciała zburzyć ciszy, która być może niedługo zostanie roztrzaskana przez nią samą. Chciała, aby to trwało odrobinę wiecznie. Przeżyć? Dopisała i dopiero wtedy oddała notes koleżance. Uśmiechnęła się do niej, ale był to gest wymuszony, nie było w nim radości ani sposobności do żartów. Spojrzała na kartę wielkiej fioletowej ropuchy i za nim schowała ją do kieszeni szkolnego mundurka, przypomniało jej się, że żywi się ona martwymi muchami mięsnymi. To żywymi już nie?
Życie wymagało odwagi. Dziewczyna miała wrażenie, że jej tej odwagi w życiu nikt nie nauczył. Nikt nie zaszczepił jej tego ducha walki, który mógłby pchać ją do przodu i pomagać stawiać się silnym nurtom. Jej własny ojciec po stracie żony nie podniósł rzuconej przez los rękawicy. Wyzwanie stawienia czoła nowej rzeczywistości pokonało go, już za życia czyniąc z niego ducha, którym w przyszłości miał się realnie stać. Wychowana przez ledwie cień człowieka nie umiała stawiać na swoim, podejmować ryzyka, wyrażać niezgody. Carltonowie godzili się z losem, niezależnie od tego, jak wymagające emocjonalnie było owo poświęcenie i dokładnie to robiła wszystkie te lata. Dawała nieść się prądom, biernie reagując na pisane przez gwiazdy scenariusze. Dopiero od niedawna pomału uczyła się przejmować kontrolę nad rzeczami, nad którymi choćby jej ułamek potrafiła mieć. Potrzebowała do tego kilku mniejszych i większych kopniaków, musiała zagłębić się w samą siebie, by gdzieś z głębi wygrzebać żar, który teraz starała się regularnie podsycać, świadomie stanowiąc o tym kim była i kim zamierzała się stać. Przede wszystkim chciała być dobrą przyjaciółką. Koncept przyjaźni był jej obcy poza fikcyjną rzeczywistością powieści fabularnych. Dotychczas nie miała wokół siebie ludzi, których mogłaby nazwać podobnym przydomkiem. Przyjaciel, jak to wzniośle brzmiało! Za powiernika służył jej Sike, jej wierny cydrąż, który prawie nigdy nie odstępował jej kroku, a dopiero przy Trevorze zaczynała rozumieć, o co w tym wszystkim chodziło. Tak przynajmniej myślała. Fern bardzo szybko zyskała zarówno jej sympatię, jak i ogólnie pojętą uwagę, cała reszta była wyłącznie historią. Podjęła próbę złapania żaby, póki była jeszcze w zasięgu jej wzroku, lecz prędko zniknęła, szukając ucieczki w najdalszych zakamarkach sali, po której nieszczególnie chciało jej się biegać. I tak nie zamierzała zjeść wytarzanej w kurzu i pyle słodyczy, więc równie dobrze żaba mogła skakać dalej. Spojrzała na zapisane przez Ślizgonkę słowa, na moment podnosząc wzrok i zatapiając go w dużych, złotawych oczach dziewczyny, w otaczającym je półmroku ciemniejszych niż zazwyczaj. Doskonale wiedziała, co mogła czuć. Cały poprzedni rok upłynął jej pod hasłem "przeżyć". Rozumiem. Milczenie w jej towarzystwie przychodziło z łatwością. Pomijając techniczne aspekty utrudnionej komunikacji, DeeDee zdecydowanie lepiej funkcjonowała w formie pisemnej. Gdy miała czas pomyśleć nad tym, co rzeczywiście chciała przekazać, czuła się pewniej z dzieleniem się własnymi myślami. W zeszłym roku miałam tak samo. Nie wiem, jak to się stało, że dobrnęłam do końca. Myślałaś o porozmawianiu z profesorem Walshem? Oddała notes koleżance.
Ona miała w sobie tę odwagę. Jeszcze kilka lat temu. Żyła pełnią, tak samo jak jej rodzice. Mogła doświadczyć radości i cudowności pięknego dzieciństwa, niektórzy nie mieli dobrego startu, od początku życie od nich tylko brało. Fern zastanawiała się, czy właśnie do tych drugich należała Danielle. Nie była jednak wścibska. Nie pytała ją o przeszłość. Wiedziała, jak to jest gdy ktoś chce wiedzieć za dużo, za szybko. Ślizgonka uważała, że nie muszą wcale "rozmawiać", aby się rozumieć. Już od początku wiedziała, że Carlton nie oczekiwała od niej niczego. To było dla niej niezrozumiałe. Tak samo jak ta przyjaźń, która powoli gdzieś kiełkowała. Wcześniej Fern miała wielu znajomych, powiedziałaby, że nawet i przyjaciół, ale w obliczu tragedii, wszystko może zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni i nie być już tym samym. Niektórzy stracili prawa do bycia jej znajomymi, a słowo przyjaźń na nowo musiała zrelatywizować w swoim postrzeganiu. Czuła się niezrozumiana, a na pewno inna. Wolała wszystkich odrzucać niż być pierwszą, którą odrzucą, chociaż uważała, że tak właśnie się stało, gdy jej świat zatracił się w martwej ciszy, z początku nienawidziła tego stanu, pełnego napięcia, a jednocześnie wyczekiwania na coś, co mogło nigdy nie nastąpić, na jakikolwiek dźwięk. Obserwowała, jak żaba DeeDee ucieka. Zrobiła kilka skoków w głąb sali, w mrok. Słodycz ta chodź bezrozumna, chciała żyć. Nie tak jak ona, gdy odważyła się poddać w te wakacje, w lipcowy słoneczny dzień, ukryła to jednak wszystko w sobie, nawet przed sobą samą i ten mały sekret jedynie przy pomocy veritaserum mógłby ujrzeć światło dnia. Nadal była zbyt niepewna, żeby zaufać Danielle tak do końca, chciała, ale obawiała się, że mogłaby coś zepsuć. Jej spojrzenia spotkały się na dłużej, bywało, że często tylko spoglądały na siebie i nie było w tym nic niekomfortowego, wręcz przeciwnie, dlatego Young, przeglądając się w brązowych oczach krukonki, czytając to jedno słowo "rozumiem", wiedziała, że mówi prawdę. Z początku złościło ją to, jak wolno może komunikować się ze światem, że emocje, które chce przekazać na kartce, są tylko pustymi słowami, a ludzie nie biorą jej na poważnie. Niektórzy nie mieli cierpliwości tak jak DeeDee, a może jej to po prostu odpowiadało? Wzięła notes i przeczytała wiadomość. Nie zastanawiała się zbyt długo co napisać, chociaż miała ochotę, wyrazić swój bunt. Jak rozmowa mogła coś zmienić? Ostatnio tyle "rozmawiała" ze specjalistami. Co nowego mógł jej zaproponować profesor Walsh? Pomogło? Zapytała jednym słowem, ale uważała, że to totalnie głupie, pokazała jej notes, lecz nie oddała go. Czy to nie jest tak, że oni rozmawiają z nami, bo muszą? Muszą nas uchronić przed czymś gorszym, za nim ukończymy szkołę, bo to ich praca? Bo nie chcą mieć wyrzutów sumienia? Dopisała kilka zdań i wtedy przekazała notes w ręce DeeDee. Uważała, że nauczycielska troska, każda rozmowa i przyjazny gest skierowany do nich był tylko ich powinnością, tak samo jak uzdrowicieli, z którymi ostatnio miała tak wiele do czynienia.
Należała do tych, od których życie brało i brało, nie dając od siebie wiele w zamian. Zupełnie jakby jakaś siła wyższa testowała ją i chciała sprawdzić, ile jeszcze zniesie i po którym kopnięciu nie będzie miała siły wstać. Jej wytrwałość zaskakiwała ją samą, a na pewno zaskoczyłaby niejednego, kto drążyłby temat jej pseudo-osierocenia. Zawieszona w próżni niewiadomego, nawet nie umiała w pełni stwierdzić, czy powinna przeżyć żałobę po ojcu, który przecież wciąż był w jej życiu obecny - nawet jeśli był wyłącznie cieniem samego siebie za życia. Jej krzywda była cicha, skryta pod płaszczem milczenia, ponieważ by ktoś o niej wiedział, DeeDee musiała zacząć o niej mówić, a przez ostatni rok nie umiała zebrać w sobie na tyle odwagi, by podzielić się z kimś tą prywatną tragedią. Wystarczająco wiele osób uważało ją za dziwadło. Za niemowę stojącą pod ścianą niczym kolejny wspierający hogwarckie mury filar, nieuczestnicząca w niczym poza regularnym, regulaminowym szkolnym życiem. Dopóki nie dostała odznaki prefekta, którą również traktowała początkowo jak przekleństwo, odzywała się wyłącznie w chwili, gdy ją o to proszono, więc podczas lekcji lub tych kilku pytań w postaci "odrobiłaś pracę i dasz spisać?". Zawsze dawała, bo nawet te krótkie, przelotne kontakty zaszczepiało w niej ziarnko nadziei, że ten los kiedyś się odmieni. Niektórzy cierpieli podobne katusze przy publice, jak chociażby Ced, który w te same wakacje stracił ojca w bardzo publicznej sprawie. Zamordowany znany auror zdobił pierwsze strony czarodziejskich dzienników, a Puchon musiał mierzyć się ze współczującymi spojrzeniami skupionej na sensacji gawiedzi. W jego tragedii nie było prywatności. U Fern zdarzyło się coś, wypadek, podobnie jak i u niej, lecz ból był zbyt świeży, by mogła swobodnie pytać o niego. Zresztą nie sądziła, by kiedykolwiek umiała odnaleźć swobodę w rozdrapywaniu ran, szczególnie tych mających się nigdy nie zabliźnić. W jakimś stopniu spodziewała się, że jej pytanie spotka się z oporem i zwątpieniem, w końcu brzmiała jak rasowa Krukonka. "Próbowałaś iść z tym do nauczyciela?", pożal się Merlinie. Gdy koleżanka skończyła pisać, na co DeeDee cierpliwie czekała, przejęła notes, by po szybkiej lekturze przywłaszczyć go sobie na dłuższą chwilę. Rok temu przechodziłam coś podobnego, choć pewnie ciężko nazwać nasze doświadczenia tożsamymi. Do tej pory nikt nie wie, co się stało. Tylko kadra miała jakąś ideę, bo w sprawę zaangażowane było Ministerstwo. I z całej kadry wyłącznie Walshowie przejęli się moim losem. Zajęło im to sporo czasu, ale ostatecznie to jedyne osoby, które wyciągnęły do mnie pomocną dłoń. Wierzę, że ich intencje są czyste. Wiem, że pomagali też innym studentom. I wiem, że nie musieli - bo nikt inny się nie przejął. Może to brzmi żałośnie, ale tak, rozmawianie z nimi pomogło mi. Nie umiem zagwarantować, że pomoże i Tobie, ale uważam, że nie zaszkodzi spróbować. Spojrzała na napisaną zgrabnym pismem epopeję (starała się, by jej wywody były dla Fern czytelne, szczególnie że w pomieszczeniu nie było nocą zbyt dużo światła), po czym odważyła się na krok, na który nie sądziła, że będzie w stanie kiedykolwiek się zdobyć. No i masz mnie.
Nie rozumiała, czym jest emocjonalny upadek, dopóki sama tego nie doświadczyła. Życie zabrało jej rodziców czy dla dziecka może być coś gorszego? Kto mógł dalej wskazać jej drogę? Młodej, buntującej się nastolatce? Gdyby wiedziała, jak potoczy się jej życie... i tak nie mogłaby go zmienić. Fern nigdy nie zwracała uwagę na Carlton, dopiero od jakiegoś czasu połączyła ich jakaś więź lecz gdyby na chwile mogła ją ujrzeć wtedy, to powiedziałaby, że ta dziewczyna się poddała, że bycie tą, która podpiera ściany Hogwartu, jest porażką samą w sobie. DeeDee jednak powoli otwierała jej oczy, ukazywała Fern całkowicie inny punkt widzenia na cisze i na inność. Niektórzy pragnęli być prefektami, zajmować wysokie stanowiska lizusów Hogwartu, wyróżniać się, ale krukonka tego nie chciała, jakby wciskano jej odznakę na siłę, a przecież mogła to wykorzystać. Czy ślizgonka właśnie tego nie robiła? Nie wykorzystywała znajomości z Dee, żeby włóczyć się po ciemku, w taki sposób deklarując swój bunt, łamać regulamin, ale co to za łamanie, gdy nie można było zostać przyłapanym. Czy Fern robiła to specjalnie? Danielle nie wyglądała na taką, która skarżyłaby się na los, na samotność, chociaż to samotność musiała wybrać ją, a nie odwrotnie. Musiały się pogodzić, ale Fern nie chciała z nikim się godzić. Chciała mieć kontrole, udawać, że to nie świat ją odrzucił, a ona jego. Odsunąć się od innych z premedytacją. Udawać, że wybrała to wszystko, nawet jeśli to było niemożliwe, aby jakikolwiek wybór został dokonany. Richard Young nie był tak znany, jak ojciec Ceda. Może rozpoznawalny w swoim fachu, ale kto by się przejmował tym, że eliksirowarowi wyleciał dom w powietrze. Takie rzeczy się zdarzały w świecie czarodziejów, zwłaszcza tych, którzy spędzali przy kociołku całe swoje życie, bywało, że brak pokory zabijał, tak samo jak przypadki dziwnych chorób, na które niemożnością było wynaleźć lekarstwo. Życie od wszystkich równo wymagało akceptacji nie ważne, jakie ono by nie było, ale kto normalny chciał godzić się na takie chore warunki umowy. Wszyscy byliśmy głupcami, podpisując w ciemno, coś, co mogła tylko odkręcić śmierć. Oddała notes Dee, a gdy ta postanowiła nie kończyć za szybko swojej odpowiedzi, Fern przyglądała się podwodnej sali i jej wodnym mieszkańcom, jak pływają leniwie w świetle gwiazd. Widok ten uspokajał, sprawiał, że w tej ciszy czuło się bezpiecznie, a jednocześnie przychodziła senność, tak bardzo niepożądana przez zmęczony koszmarami umysł. Twoi rodzice też nie żyją? Kiedy przeczytała to wszystko, co wyszło spod ręki Carlton owiane tajemnicą, na którą Fern się godziła przez ostatni czas, a jednak właśnie teraz odważyła się zadać to jasne pytanie. Może nie powinna, ale jak rozmowa z nauczycielami mogła cokolwiek naprawić? Co Ci się stało Danielle Cartlon? Ty rok temu mnie nie miałaś. Nawet nie widziałam o twoim istnieniu, powiedziała do siebie w myślach, nie mając odwagi dopisać tego na kartce. Nie chce próbować! Chce, żeby wszystko było jak dawniej, żeby oni wrócili... Żeby mama nigdy nie zachorowała. Dlaczego i magia nie może nic zdziałać? Dlaczego nie może zabrać bólu, przywrócić ich do życia, zrobić cokolwiek?!!! Chciało jej się krzyczeć, ale nie mogła. Zaczęła pisać i chociaż czuła się w środku, jak martwa lalka to przychodziły takie momenty, kiedy gniew tlił się na zgliszczach obojętności, paląc ją od środka, pragnąc się wydostać. Chciała wrzeszczeć i to słyszeć. Wiedziała, że wszystko, co napisała na kartce, jest tylko echem bezradności, że nie ma na to odpowiedzi. Jeśli chodziło o ból i śmierć, czarodzieje w niczym nie różnili się od mugoli, borykali się z tymi samymi problemami. Oddała jej notes, wpatrując się w pustkę przed sobą, a gdy emocje w niej powoli opadały, zdała sobie sprawę, że gdyby było jak dawniej w jej życiu nie pojawiłaby się Danielle Carlton. - Przepraszam. - Wychrypiała przez zaciśnięte gardło, niemal szeptem. Nie wiedziała, czy Dee to usłyszała, bo Fern nie usłyszała zupełnie nic. Powoli przeniosła swoje piwne oczu na krukonke, które w tych ciemnościach były tylko bezdennymi czarnymi dziurami, prowadzącymi donikąd. Cisza wydawała się ranić swoim bezruchem, a Fern miała wrażenie, że ściany podwodnej sali piękną niczym szkło w akwarium i zaleje ich ocean czegoś, na co obie nie były gotowe, a może wręcz przeciwnie.
Jej również brakowało życiowego przewodnika. Musiała nim być sama dla siebie, co z jej wrodzoną nieśmiałością i absolutnym brakiem poprawnej socjalizacji sprawiło, że zamiast kwitnąć w tym nastoletnim wieku, zmieniała się w jeden z cieni biegnących wzdłuż zamkowych korytarzy, cichy i przyczajony, nienawykły do ludzkich spojrzeń, umykający nawet czujnym oczom. Zupełnie nieironicznie była duchem samej siebie, póki jej własny ojciec takowego nie wyzionął. Mianowanie jej prefektem przeczyło wszelkim jej założeniom i postanowieniom o sobie samej, nie mówiąc już o tym, że wyróżnienie to otrzymała prawdopodobnie z litości, a także w trosce, by nie osunęła się za daleko w ciemność. Wtedy nagle świat, może dla zachowania równowagi, wypchnął ją z jej cichej i spokojnej strefy komfortu, rzucając nieco światła na jej blade, białawe oblicze, nadając jej nowy kształt i pozwalając nabrać kolorów. Tchnięte w nią nowe perspektywy siebie samej sprawiły, że pomału zaczęła otwierać się na to, co dotychczas nie było jej znane. Społeczność. Jeszcze kilka lat temu jedynymi momentami, w których czuła jakąkolwiek przynależność do większej grupy, której przyświecała wspólna idea, były mecze quidditcha, na które uczęszczała regularnie jako kibic tylko po to, by zanurzyć się w tej masie ulepionej z ludzkich ciał, krzyczącej jednym głosem i falującej jak wzburzone morze, zaangażowanej w zagrzewanie do walki o wygraną. To były te nieliczne razy, gdy nie czuła się tak przegraną, bez względu na wynik meczu. Przyjaźń również była dla niej obcym konceptem, znanym wyłącznie z książek i opowiadań. Jej pierwszym prawdziwym powiernikiem był jej cydrąż, równie milczący co sama Fern, może nawet jeszcze cichszy niż Ślizgonka. Oddając jej zapisaną kartkę w notesie, czuła rosnący w sercu ciężar prawdy, którą pomału zaczynała dzielić się z młodszą dziewczyną. Choć czuła, że z całego grona pałętających się po szkole osób, akurat ona zrozumie jej ból, jednocześnie bardzo, ale to bardzo bała się osądu. Bała się przyznać do tego, jak mocno pogmatwane i nie fair było jej życie, jak porąbane były jej emocje i jak bardzo zagubiona była w kwestii decyzji, która z nich jest prawdziwsza. Fern nie chciała bawić się w gierki i domysły, zadając pytanie wprost. Nie mogła go zignorować. Zacisnęła piąstkę na przyborze do pisania, a jej dłoń zadrżała, zostawiając na papierze bezkształtny bazgroł jako symbol jej zawahania. Zamierzała jednak postąpić zgodnie z radą, której udzielił jej profesor Walsh, zrobić to, co radziła innym, a na co się jeszcze nie zdobyła. Może przyznanie tego faktu przed wszechświatem, podzielenie się swoim bólem sprawi, że szybciej zaakceptuje to, co się jej przydarzyło? Zaczęła pisać...
Musisz coś o mnie wiedzieć, Fern. Nie jestem... Odważna. Nie umiem stawić czoła temu wszystkiemu i nie potrafię w pełni mówić o swojej własnej tragedii. Pomijając już kwestię, że nikt o nią nie pyta. Jesteś pierwszą osobą, która wprost wystosowała do mnie takie pytanie. I niestety masz rację. Wiele bym oddała, żeby było "jak dawniej", choć moje "jak dawniej" również nie było wspaniałe. Tak, moi rodzice też nie żyją, oboje. Mama umarła, jak byłam mała. Też chorowała. Była mugolką, magia nie działała na to, co jej się działo. Tatę straciłam w zeszłym roku, wypadek. Od przeszło roku nie byłam w domu, bo na samą myśl o przestąpieniu przez próg i przeżyciu wszystkiego ponownie mam wrażenie, że imploduję. There, I said it.
Oddała jej notes z miną mówiącą tylko tyle, by nie przepraszała - za nic. Na pewno nie za swoje emocje i to, jak się czuła. Na pewno nie do niej, bo miała więcej pary w dłoni, niż Danielle w gębie.
Przynależenie do grupy, zwłaszcza gdy miało się te naście lat, było bardzo ważne. Znajomi, przyjaciele czy nawet małe osiągnięcia, sprawiały, że człowiek czuł się potrzebny, wyjątkowy i mniej samotny. Fern zakosztowała tego, wiedziała, co to znaczy przynależeć, dlatego tak bardzo ją to uwierało, że całe jej życie i wszystko, co myślała o nim, nagle przestało istnieć. Odnajdywała się wszędzie, tak jej się wydawało, dopóki nie straciła słuchu. On ją wykluczał i nawet gdy uważała, że tak już nie jest, to tak było, bo ciągle była "tą", której trzeba napisać, wyjaśnić, pokazać w inny sposób niż zakomunikować głosem. Nie można było zwrócić jej uwagi krzykiem, czy wypowiedzeniem imienia Fern. To wtedy inni zaczęli wpychać jej słowa przed nos, kuksać, aby coś zakomunikować. Nawet jeśli chciała się izolować, świat ją co chwile szturchał i przypominał, że w tej ciszy nie jest sama. Wyjścia na urodziny czy imprezy, stały się dla niej czymś innym niż były wcześniej. Wszystko nagle ucichło, korytarze w Hogwarcie, inni uczniowie, nauczyciele. Muzyka, najbardziej brakowało jej właśnie dźwięków, które wprawiały w zadumę, radość, smutek czy złość. Nawet mecze quidditcha, na których kibicowała były tylko bezgłośną masą, z którą nie łączyło ją nic, może dlatego chciała spróbować dołączyć do drużyny? Sięgnęła po notes, a emocje chaotycznie odbijały się w jej ciele niczym fale od brzegu, poruszone przez sztorm, który sama na siebie sprowadziła. Cisza, która powinna uspokajać, wydawała się teraz ranić boleśnie. Czytała z lękiem, który szybko od niej uciekał. Obawiała się oceny, tak samo jak Danielle, a jednak ona nie była na nią zła. Czytała każde jej słowo z uważnością, zwłaszcza że ciemność wymagała większego skupienia na każdej postawionej literce. Nie mogła uwierzyć, że jej historia jest taka podobna, jakby ich życia były lustrami, chociaż obie wyglądały całkowicie inaczej, różniły się charakterami, były po prostu różne. Nie musisz mówić. Możesz pisać. Jesteś odważna, gdybyś nie była, nie siedziałybyśmy teraz tutaj, po ciemku w podwodnej sali, ja łamiąca regulamin, Ty zgadzająca się na to, że ja łamie regulamin. Każdego dnia wstajesz i chodzisz na zajęcia. Masz siłę i odwagę, żeby... walczyć. Ja nie wiem, czy mam to coś, co Ty masz. Może to głupio zabrzmi, ale masz dom. Miejsce pełne wspomnień, a mój dom wyleciał w powietrze, nie mam już gdzie wracać, to znaczy... mieszkam u cioci. Ale wiesz, mam wrażenie, że to wszystko przepadło, zwłaszcza te dobre wspomnienia, te przykre pamiętam aż za dobrze. Przekazała jej wiadomość z ulgą, ze zrozumieniem, które towarzyszyło dwóm dziewczyną zamkniętym w ciszy, z nadzieją na prawdziwą przyjaźń, lepszą niż te, które dotąd miała.
Wiedziała, że Fern nosiła w sobie trochę tej ciemności, podobnie jak ona sama. Obie były doświadczone przez los znacznie ciężej, niż powinny być naznaczone ich nastoletnie życia. Mogłoby się zdawać, że dojrzewające charaktery nie podniosą się po podobnych ciosach, że ten jeden sierpowy od losu będzie absolutnym nokautem, odbierając im nie tylko dech w piersi, ale też siłę do życia i dalszej walki. A jednak siedziały tu obie, w tej samej sali, pokazując sobie wzajemnie wyrwy we własnych duszach, jakby zastanawiały się, czy ich nić porozumienia była wystarczająco silna, by je zaszyć. Jeszcze nigdy tak otwarcie nie zwierzała się ze swoich problemów nikomu, nawet wspomnianym wcześniej Walshom szczędziła szczegółów tego, jak się czuła. Właściwie sama już za bardzo nie wiedziała, czy wciąż ogarniał ją ten beznadziejny marazm żałobny, czy po prostu jej emocje tak długo kotłowały się w jej wnętrzu, że finalnie wyparowały? Skupiała się na każdym słowie, które Fern umieściła na papierze. Linijka po linijce jej oczy robiły się coraz cieplejsze, by pod sam koniec upstrzyć notes jedną, drobną kroplą. Historia Ślizgonki była podobna, smutna, pozostawiająca wiele żalu i złości, której Danielle nie dziwiła się ani przez sekundę. Ona tkwiła pomiędzy smutkiem a wdzięcznością, w wirze pełnym paradoksów i niepewności, co również musiało wybrzmieć. Nie, Fern, nie rozumiesz. Jestem cholernym tchórzem i jest mi z tym paskudnie, bo nie potrafię się zdobyć na powrót do domu i stawić czoła temu, czemu kiedyś będę musiała. Odsuwam to wszystko w czasie, bo nie wiem, jak mam... Spojrzeć temu wszystkiemu w oczy. Tym wspomnieniom. Zawahała się na moment, zastanawiając się, czy była gotowa na ten ruch. Skoro jednak otwierały się przed sobą, należało zerwać ten plaster, jakkolwiek bolesne by to nie było. Spojrzeć w oczy własnemu ojcu. Bo w jakimś stopniu wciąż mogła to zrobić - i to było w tym wszystkim najgorsze. Gdyby powiedziała to na głos, zapadłaby się ze wstydu za własną niewdzięczność. Żałować, że mogło się porozmawiać ze zmarłym rodzicem, dobre sobie. Prawdopodobnie wielu oddałoby wszystko za choćby jedną pogawędkę z duchem swojego przodka, znajdując w tym sposób na domknięcie spraw ziemskich, zakończenie wewnętrznej podróży przez meandry żałobne i odnajdując spokój w świadomości, że wszystkie słowa zostały wypowiedziane. Dla niej jednak konfrontacja z ojcowską "nieśmiertelnością" była powodem ogromnego bólu. Moja mama była mugolką, zmarła na nowotwór, z którym magia nie potrafiła zbyt wiele zrobić. Zresztą nie miała magicznego talentu, jakiekolwiek specyfiki raczej jej szkodziły, niż przynosiły poprawę. Mój tata był czarodziejem i gdy zdarzył się wypadek, nie odszedł w pełni. Gdyby nie ciotka, która przygarnęła mnie pod swój dach, musiałabym tkwić w tym domu, o którym nie umiem myśleć inaczej niż ziemskie więzienie dla duszy mojego ojca...
Ukrywanie bólu było tym, co robiła z łatwością. Jakby w chwili wybuchu coś w niej umarło. Nie chciała się z nikim dzielić swoim cierpieniem, poddawać go analizie, ani o nim rozmawiać. Wolała się od tego odciąć o tym zapomnieć, ale nadal była głucha. Nie tylko jej to przypominało o tym, że jest to stan chwilowy, że niedługo odzyska słuch, ale też inni na to liczyli, jakby miała w rzeczywistości na to jakiś wpływ. Bała się tego, z drugiej strony nie chciała. Pragnęła wrzeszczeć, ale tak, żeby nikt tego nie mógł usłyszeć, albo żeby słyszeli wszyscy. Gdyby zaczęła, mogłaby nie przestać, może Dee też się tego bała? Wylewających się uczuć, których nic nie mogłoby zatrzymać, oprócz milczenia. Rozmowa nie zawsze pomagała, czasami tylko szarpała niczym zimny wiatr falę, które nie chciały się uspokoić, a kiedy to robiły, pozostawała jakaś gorycz. Rozczarowanie dawało do zrozumienia, że ich świat już nigdy nie będzie taki sam, że nic się nie zmieni. Jedynie co mogły zrobić to żyć dalej. Czas nigdy nie leczył ran, czas pozwalał jedynie ukryć to co nie powinno być za długo przed nami ukrywane, bo wtedy stawało się tworem niebezpiecznym. Obserwowała, jak jedna samotna kropla spada na kartkę i to nie wyrwa w akwarium, a Danielle, coś w niej pękło. Fern nie chciała jej zranić, dlatego cierpliwie przyglądała się temu co dziewczyna kreśliła na kartce, ale wewnątrz czuła ból. Nie rozumiała, a może jednak rozumiała. Sama nie chciała przecież zmierzyć się ze swoim cierpieniem, było go za dużo, był za świeży, zbyt dotykający najczulsze struny serca. Może i dobrze, że jej domu nie było, z drugiej strony Fern czuła jakby straciła coś bardzo ważnego miejsce swojego dzieciństwa. Czytała zdanie po zdaniu, chcąc powiedzieć Dee, zadeklarować się przed nią, że może na nią liczyć, że mogą razem stanąć w drzwiach ich domu i skonfrontować się z jej strachem, cierpieniem ze wszystkimi potworami czającymi się w jej domu, ale nie spodziewała się tego, co przeczytała dalej. W pierwszej chwili niezrozumiała. W końcu krukonka powiedziała jej, że jej rodzice nie żyją. Tata Fern też miał wypadek, mama również chorowała i umarła, ale... To wszystko było takie podobne i w tej właśnie chwili ślizgonke przeszyło przerażenie, niedowierzanie, ale także wielki smutek. Ile dałaby, żeby móc rozmawiać z rodzicami, z drugiej strony czy naprawdę chciałaby, żeby zostali przy niej na zawsze, niematerialni, uwięzieni, cierpiący? Śmierć powinna wszystko rozwiązywać, a komplikowała jeszcze bardziej, zwłaszcza w przypadku Danielle. Young spojrzała na kartki, odłożyła je na bok i wyciągnęła ręce w stronę krukonki, obejmując ją w uścisku. Nie mogła sobie wyobrazić co mogła czuć Carlton, jak bardzo musiała cierpieć najpierw z powodu mamy, a może i do końca swojego życia z powodu taty, który utknął. Fern mogła mieć nadzieje, że pewnego dnia spotka swoich rodziców tam po drugiej stronie, a Dee? Czy jej tata zostanie tu na zawsze? Young chciała o tak wiele zapytać, powiedzieć, że coś wymyślimy. Uratujemy twojego tatę, znajdziemy sposób, ale to tak jakby deklarować się do wskrzeszenia zmarłych do paktowania z siłami, które były poza ich jakimkolwiek zasięgiem. - Gdy przyjdzie czas, stawie czoła temu wszystkiemu razem z tobą. - Wyszeptała powoli, nie zważając na to, że siebie nie słyszy. Nigdy nie łamała swoich obietnic, nie rzucała słów na wiatr. Wiedziała jedno, że chciałaby, aby ktoś razem z nią ramie w ramie stał przy niej, kiedy cały świat spowije ciemność, a dźwięki wrócą z dwojoną siłą, bo obie prędzej czy później będą musiały zmierzyć się ze swoimi demonami.
W jej mniemaniu czas również nie leczył ran, a jedynie pozwalał się z nimi oswajać. Z tą jątrzącą pustką po wydartych z organizmu tkankach, z przewlekle dającym się we znaki bólem, na które nie działały żadne lekarstwa poza tymi, które wyłączały funkcję myślenia. Bo tak naprawdę widmo przeżytych krzywd żyło w umyśle pokrzywdzonego nieustannie. Może niekiedy odchodziło w cień, by pozwolić innym wspomnieniom i potrzebom wziąć górę, ale nigdy nie opuszczało oków czaszki, kołacząc się pod jej sklepieniem w najmniej spodziewanych chwilach. Tylko ktoś, kto przeżył taką stratę, wiedział, jak rzutowała ona na resztę życia. DeeDee już zawsze będzie sierotą, w dodatku uwikłaną w wątpliwości, czy miała prawo się nią nazywać, skoro duch jej ojca wciąż "stąpał" po ziemi. Śmierć mogła wiele kwestii rozwiązać, ale w przypadku Carltonów jedynie komplikowała i tak pokręcony już żywot. Czasami naprawdę zastanawiała się, czy nie byli przeklęci i wypadek z boginem to nie kolejna manifestacja przykrego uroku spoczywającego na ich barkach. Obcowali w szkole z duchami na co dzień, obchodzili ich święto i rozmawiali z nimi, ci odważniejsi. Miała wrażenie, że niektórzy, szczególnie ci młodsi, traktowali je jako element wystroju zamku, ciekawe urozmaicenie codzienności i "fajny koncept", ale nikt nie zastanawiał się, jak to jest widzieć własnego rodzica zaklętego w tej niematerialnej postaci. Uwięzionego na wieki wieków w jednym, opustoszałym miejscu, niemogącego ruszyć się ani w prawo, ani w lewo, ani w górę, ani w dół. Ani wrócić do życia, ani się z niego ewakuować. Dla niej samej perspektywa ta była przerażająca i zderzenie z nią napawało ją ogromnym lękiem. Ostatnim, czego chciała, to wieczne cierpienie dla swojego ojca, który nie mógł już znaleźć pociechy nawet w ciepłym, człowieczym uścisku. Podniosła wzrok z własnych dłoni, gdy usłyszała szelest kartek lądujących na podłogę, a zaraz potem została przygarnięta przez ramiona Fern, w które wpadła miękko i ufnie, kurczowo chwytając jej ręki jak koła ratunkowego, którego w tej chwili potrzebowała - by nie zatracić się w smutku, by nie wycofać się pod ciężarem powierzonej tajemnicy. Zacisnęła powieki, spod których wypłynęło jeszcze kilka łez. Oparcie, które znalazła w szczupłym ciele dziewczyny było czymś dla niej niespodziewanym, ale jednocześnie przyjemnym, nowym doznaniem bycia zrozumianą. Fern, choć nie mogła usłyszeć jej historii, dostrzegła w niej ból i rozpoznała go jako tożsamy własnemu. A to mówiło więcej, niż jakiekolwiek dźwięki mogły oddać. Fakt, że postanowiła użyć własnego głosu do złożenia jej tej obietnicy wzruszył Danielle, doszczętnie rujnując jakiekolwiek jej próby opanowania cisnących się do oczu słonych kropli, które teraz już strumieniami znaczyły jej blade policzki. Wytarła je nerwowo wierzchem dłoni, po czym spojrzała na nią i przytaknęła. Bezgłośnie poruszyła wargami, dziękując. Posiedziały tak jeszcze chwilę, skąpane w ciszy, nim pora nie nakazywała im opuścić pomieszczenia, by pod osłoną nocy i pod pretekstem interwencji prefekta nie odprowadzić się wzajemnie do dormitoriów. + /ztx2