Przez niewielkie drzwi można wyjść na marmurowe schody które prowadząc w dół ku sporego rozmiarów balkonowi. Otaczają go cztery wysokie kolumny, podtrzymując specjalnie zrobiony dach. Dzięki niemu, nawet kiedy pada można tam przesiadywać, bez obawy zmoczenia się. Posadzka jest wyłożona czarno-białymi płytkami. Te na samym środku robią wrażenie ogromnej szachownicy i rzeczywiście, jeśli tylko ktoś zdobędzie takiej wielkości figury, można tam grać. Z miejsca przy barierce (marmurowej, oczywiście) rozchodzi się widok na cały dziedziniec. Jest to świetne miejsce na obserwowanie innych, bowiem rzadko kiedy komuś przyjdzie na myśl by spojrzeć w górę. Po obu stronach znajdują się kamienne, niewielkie ławeczki.
Rozluźnienie panujące w szkole od dobrych kilku dni, spowodowane najpewniej znaczną poprawą pogody, jakoś wyjątkowo nie udzieliło się naszemu arystokracie. Casey owszem, odczuwał tę atmosferę zbliżających się wakacji, ale w gruncie rzeczy nie przykładał do tego większej wagi, bo niby dlaczego miałby? Dla niego nauka nigdy nie stała obok obowiązku, oddzielona od niego tylko znakiem równości. Wręcz przeciwnie, większość przedmiotów, do których rzeczywiście się przykładał można bezpiecznie uznać za hobby Ślizgona, a z zaliczaniem innych... powiedzmy, że tam też nie miał zbyt dużych problemów - spryt i nieprzeciętna zdolność do kojarzenia robiły swoje, szczególnie, kiedy jego zadowalały oceny w połowie stawki. W końcu do czego miała mu się przydać Opieka Nad Magicznymi Stworzeniami, albo taka Historia Magii, o którą spokojnie mógł zapytać Ethana, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zajęcia z warzenia eliksirów stały dokładnie na drugim końcu piramidy ważności. Godzin spędzone nad kociołkiem nigdy nie uważał za stracone, a wręcz przeciwnie - nawet jeśli jakiś wywar nie wychodził mu tak, jak powinien, wcale nie próbował wymordować połowy społeczeństwa, a raczej koncentrował się na tym, by uwarzyć go jeszcze raz. Tym razem poprawnie. Dzisiaj wcale nie mieliśmy do czynienia z jakąś przesadnie odmienną sytuacją - jak zawsze został w klasie trochę dłużej, żeby dokończyć swoją dodatkową pracę i właśnie tym sposobem trafił ostatecznie do skrzydła zachodniego. Brzmi to abstrakcyjnie, w porządku, ale nie byłoby go tutaj, gdyby nie pewna przeurocza kotka rasy bengalskiej... no ale, po kolei. Morieris naprawdę stanowiła wzór idealnego pupila dla kogoś takiego, jak nasz Casey - do czasu, gdy wpadały jej do łebka genialne pomysły przeszkodzenia mu w pracy. Tym też sposobem jej przednie łapy skończyły umaczane w jednym ze składników. Normalnie nawet by się tym nie przejął, ale kotka zniknęła mu z oczu prawie natychmiastowo, a nie miał pojęcia, czy jej pazury nie zaliczą wkrótce bliskiego spotkania z czyjąś skórą. Co tu dużo mówić, on sam może uważał bengalkę za najwspanialsze stworzenie na świecie, ale otoczenie mogło mieć z tą małą i dość agresywną jędzą pewne problemy... W każdym bądź razie, przelał eliksir do fiolki, machnięciem różdżki sprzątnął swoje stanowisko i szybkim krokiem ruszył w poszukiwaniu kotki. Nie spodziewał się, że w tym krótkim czasie zwierzę zdąży dotrzeć aż do zachodniego skrzydła, ale znając jej ulubione miejsca, odnalezienie pupilki wcale nie było trudne. Problem w tym, że nie spodziewał się, że Mori zdąży w tym czasie kogoś podrapać, ani że on sam, oczywiście skupiony na sylwetce kotki, do danej osoby dobije. Skończyło się na tym, że został zmuszony zostawić zwierzaka samemu sobie na kilka minut więcej, bo przecież obdarzenie wysokiego chłopaka chłodnym spojrzeniem nagle stało się głównym priorytetem. - Naprawdę aż taką trudność sprawia patrzenie, w jakim kierunku się idzie? - warknął, zupełnie ignorując fakt, że na dobrą sprawę to on był sprawca tej drobnej kolizji.
Ueee, obrzydlistwo... — Jedna jedyna myśl Cole'a dotycząca przyjazdu do Hogwartu. Naprawdę źle czuł się z dala od Salem. Można by zaryzykować stwierdzenie, że pożar jego szkoły wywołał u niego chorobę, której nie dało się wyleczyć. Całkowicie wyobcowany z niewielką grupą znajomych ze Stanów przebywał w Wielkiej Brytanii, na jakimś pustkowiu z dala od cywilizacji, od zaledwie kilku dni. I chorował tak mocno iż nie obyło się bez paru interwencji Nory Blanc. Z tego jednego powodu cieszył się. Wciąż miał fachową opiekę, bowiem pielęgniarka przyjechała razem z nimi, zajmując miejsce swojej poprzedniczki. Z drugiej strony martwił się, czy jej szczególne zdolności nie okażą się nieco zbyt nachalne w obcych dla Cole'a warunkach. Nie chciał być przez nią nachodzony w salonie, sypialni czy w jakimkolwiek szkolnym korytarzu. Dość nasłuchał się w Salem i w pewnym sensie liczył na rozpoczęcie nowego etapu życia. Tylko wszystko tutaj było takie obrzydliwe. Zamek, pajęczyny, ohydne obrazy na ścianach i wszędzie biegająca chmara dzieciaków. Naprawdę nie wierzył, że dyrektor pozwalał na tak lekkie obyczaje. Nie, żeby McGill był lepszy, ale on uchował sobie szczególną grupę ludzi i to właśnie ich po cichu wyróżniał. Nikt z postronnych w Salem nie miał pojęcia, co dokładnie robili, kto należał do stowarzyszenia. Cole doskonale pilnował powierzonych mu tajemnic, a tutaj – wraz z innymi – miał tylko jedno zadanie. Odbudować stowarzyszenie. Sęk w tym, że z tym jednym celem wiązała się cała reszta. Musiał odnaleźć zaginione artefakty, odebrać je od nowych właścicieli, a później wynieść z tej przeklętej szkoły. Tyle rzeczy do zrobienia, a dyrektor Hampson na pewno nie pozwoli im zostać w zamku na czas wakacji. Musieli wykombinować coś wspólnie. I nie wpaść. Dawał wiarę, że ludzie z bractwa nie byli idiotami, ale mimo wszystko wyrażał obawę w lekkie niepowodzenie całej sprawy. Naprawdę mocno. A jak do tego wszystkiego miał się Hogwart? Cole ani trochę nie znał tego przeklętego zamczyska, toteż trzecie piętro w zachodnim skrzydle było jedynym bezpiecznym miejscem. Nie zamierzał poznawać nowych ludzi, dość, że rozmawiał ze swoimi ziomkami z Salem. Ale zawsze musiał nadejść ten jeden wielki moment, kiedy cały osiągnięty spokój bezpowrotnie znikał. Pierwszy prawdziwy spacer po tym dziwnym miejscu skończył się standardowo na schodach prowadzących w dół lub w górę. Nie chciał opuszczać jedynego bezpiecznego miejsca w... Hogwarcie. Ostatecznie zaczął krążyć od nowa po całym trzecim piętrze, poznając każdy jego zakątek, aby w razie potrzeby bezpiecznie zniknąć w jakiejś wnęce lub nieużywanej klasie. Cały ten pozorny spokój zburzył kot chodzący samopas po korytarzu. Nie masz swojego właściciela? A może chcesz skończyć jako futro pod kominkiem? Tak, z chęcią przerobiłby tego kota na mielonkę, bowiem to właśnie on okazał się główną przyczyną problemów Dowesona. Ów zwierzak postanowił sobie tak bezprawnie zakręcić się wokół jego nóg, lecz gdy Cole chciał wziąć go na ręce, grzeczny zamiar spotkał się z pełną obrazą majestatu zwieńczoną podrapaniem dłoni, palców, oraz ugryzieniem nadgarstka. Nawet nie zdążył zareagować, a co dopiero uczynić srogą zemstę na futrzaku, bowiem pojawił się właściciel. Całe szczęście mógł ze spokojem spojrzeć na niego z wyższej perspektywy, patrząc chłodno i obojętnie. Po prostu został bezceremonialnie popchnięty i dodatkowo obwiniony o jego myślenie o niebieskich migdałach. Nie byłby sobą, gdyby nie zareagował zwykłym ściągnięciem brwi, a lewy kącik ust nie zadrgał w obliczu tak bezpodstawnej inwektywy. Zmrużył jeszcze oczy, słysząc słowa wydobywające się z ust chłopaka i tyle było złości na jego twarzy. Wszystkie okazywane uczucia zniknęły, pozostawiając jedynie maskę obojętności. Jakby krew skapująca z palców oraz zadrapania nie robiły na nim wrażenia. I – prawdę mówiąc – nie miały w tej chwili najmniejszego znaczenia. Cała uwaga skupiała się wokół prawdziwego sprawcy problemu. — Jeśli to twój kot... to sugeruję schowanie go w jakimś znikającym schowku na miotły zanim go dopadnę. — Rzucił nieco wymijająco, całkowicie odchodząc od tematu zderzenia się z chłopakiem, poświęcając za to odrobinę uwagi na widok rozciągający się z balkonu, bo właśnie tutaj znaczna część wydarzeń miała teraz miejsce.
Zmiany otoczenia bywają niesamowicie... irytujące. Dla Casey'a pójście do Hogwartu zawsze stanowiło szczyt dziecięcych marzeń i nigdy nie wyobrażał sobie zmiany tej szkoły na jakąś inną. W porządku, Durmstrang też stanowił iście ciekawą pozycję na liście potencjalnych placówek magicznej edukacji, ale przecież większość jego rodziny uczyła się raczej w szkockim zamku, niż gdziekolwiek indziej. Później czas tylko pokazał, że ze swoim wyborem trafił, bo jeśli czegoś mógł mieć stuprocentową pewność to nastawienia jego matki do tej drugiej ze szkół... To dopiero stare dzieje! Te czasy, gdy jako jedenastolatek przemierzał wszystkie korytarze Hogwartu, starając się odkryć, poznać i zrozumieć najwięcej, jak tylko się dało. Samotne eskapady, spacery do późnego wieczora, które parę razy kosztowały go tak utratę punktów, jaki jakiś drobny szlaban... zdecydowanie, czasy zarówno warte wspominania, jak i niespecjalnie wyróżniające się na tle siedemnastu lat życia Ślizgona. Poniekąd był jednak w stanie zrozumieć uczniów z Salem. Dla wielu czarodziejów szkoła stawała się własnym domem, ostoją, a wiadomo - każdy chwali swoje. Taki Arterbury na przykład, mógł narzekać na obecność szlam w Hogwarcie i na to, jak bardzo ta zaraza w postaci brudnej krwi potrafiła przeszkadzać mu w realizacji planów, ale za nic nie poszedłby uczyć się gdzieś indziej. Zresztą! Nawet mugolaki czasami mogły okazać się przydatne i całkiem interesujące - nie, żeby arystokrata zamierzał kiedyś wygłosić tę opinię przed publicznością, bądź też otwarcie bratać się tak z nimi, jak i ze zdrajcami krwi. Wracając jednak do rzeczy, Amerykanie mieli pełne prawo czuć się w nowym miejscu obco. Każda szkoła magii miała jakieś swoje indywidualne cechy, a zgłębienie tajemnic zamku trwało całymi latami. Na szóstym roku nauki, Casey wciąż nie miał bladego pojęcia o zbyt wielu zakamarkach, zbyt wielu ukrytych przejściach i nieznanych historiach. - To znaczy, o ile rzeczywiście będziesz jeszcze w stanie go dopaść - sprostował zupełnie beznamiętnym tonem, tak, jakby za jego słowami nie kryła się pewnego rodzaju groźba, czy raczej ostrzeżenie. - Nie jestem pewien, czy na twoim miejscu nie wolałbym najpierw tej ręki przemyć. Naturalnie, jeżeli rzeczywiście mogę ci coś zasugerować. - Oficjalny ton Casey'a naprawdę nie zaskakiwał nikogo, kto rozmawiał z nim więcej niż jeden raz w życiu, ale Amerykanin nie mógł o tej manierze językowej wiedzieć, chociażby dlatego, że przecież miał z arystokratą do czynienia po raz pierwszy w życiu. - Ewentualnie istnieje jeszcze opcja, że z chęcią zostaniesz obiektem testowym, sprawdzającym działanie niektórych składników eliksirów w kontakcie z ludzką krwią - dodał po chwili, zupełnie na poważnie posyłając mu rozbawiony, ale wciąż chłodny i w pewien sposób dystyngowany uśmieszek. I tak tyle dobrze, że rzeczywiście ostrzegał, bo przecież nikt nie mógłby go winić, gdyby o takim drobnym szczególiku zapomniał! Miałby genialną wymówkę w postaci ważniejszych spraw na głowie, przecież bezpieczeństwo jego ukochanej kotki z całą pewnością miało pierwszeństwo przed jakimś tam ewentualnym, majaczącym się w oddali zagrożeniem dla życia człowieka... albo dla sprawności jego ręki, bo taka dawka trucizny starczyłaby tylko na uszkodzenie kilku nerwów - o ile Morieris rzeczywiście wlazła do czegoś niebezpiecznego, a nie do niewinnego asfodelusa, bo obie opcje były równie prawdopodobne... Jeśli zaś mowa o sprawczyni całego zajścia, w tej chwili wydawała się naprawdę niegroźną, dobrze ułożoną kotką, która tylko czekała, aż Ślizgon wreszcie podniesie ją z podłogi, co zresztą Casey zrobił po upływie kolejnej minuty. Bengalkę naprawdę wypadało określić jako niesamowicie wybredną i dwulicową, prawda? Gdyby postronny obserwator miał coś o niej aktualnie powiedzieć, wydawałaby mu się całkiem uroczą pupilką, która nie skrzywdzi nawet muchy. Mało tego, Eris miała czelność wlepić spojrzenie w wyższego z chłopaków i wydać z siebie ciche miauknięcie, zupełnie tak, jakby chciała domagać się teraz jego uwagi. - Urocza jest, nieprawdaż? - Oczywistym jest, że mówił to tylko na wpół serio. Trzeba być zupełnie głuchym by nie usłyszeć tej sporej dawki sarkazmu w jego głosie i ślepym, by nieodpowiednio odczytać błysk ciemnych oczu. Doskonale wiedział, dlaczego ręka 'nowego' jest przeorana kilkoma czerwonymi śladami, ba! Wcześniej nawet do tego nawiązał, a teraz naprawę zdawał się nie łączyć obu faktów w jedno, a z kolei to zakrawało już pod skrajną ignorancję.
Przybycie panny Blanc do Hogwartu nie wiązało się ze szczególnie przyjemnymi wydarzeniami. Od początku interesowało ją pomagania innym, leczenie ich problemów, toteż nic dziwnego, że została szkolną pielęgniarką spełniającą swe marzenia. Jeśli tak można nazwać zrastanie złamanych kości, czy wytwarzanie nowych. Była na tyle rozważną kobietą, iż wszelkie podstawowe umiejętności lecznicze opanowała wystarczająco wcześnie, aby móc skupić się na tych bardziej zaawansowanych, wymagających wiedzy o roślinach, ziołach czy samych wywarach. Przecież nie podałaby komuś niesprawdzonego eliksiru. Nie, nie, panna Blanc korzystała jedynie z fachowych środków zapobiegających wszelkim chorobom. I dokładnie takie same nosiła ze sobą, gdyby zaszła nagła potrzeba uleczenia czyichś ran. O dziwo, nie musiała specjalnie starać się ze znalezieniem kogoś takiego. Wystarczyło odwiedzić zachodnie skrzydło (i zgubić się pięć razy po drodze), żeby trafić na jeden, dość szczególny przypadek w jej karierze szkolnej pielęgniarki. Cole Doweson. Dość osobliwy pacjent, z którym miała przyjemność spędzić sporo czasu w Salem. Ten chłopak ranił się w najbardziej absurdalny sposób i nigdy, przenigdy, nie przychodził do niej po pomoc. Nie raz i nie dwa widziała, jak męczył się ze swoimi obrażeniami, aż jej interwencja okazała się konieczna. Sama złapała go na korytarzu po zajęciach i odrobiną perswazji, oraz swojej magicznej mocy, zmusiła chłopaka do regularnego odwiedzania gabinetu w każdym, nawet najmniejszym wypadku. Działało przez chwilę, bowiem Nora pokładała w nim wiarę, że jednak nie zrobi nic głupiego. Nie miała tylko pojęcia, iż to był jeden wielki błąd. Dzisiaj nie zamierzała go powtarzać. Dotarłszy do Cole'a oraz towarzyszącego mu chłopaka (zapewne miejscowego, bowiem ani trochę nie kojarzyła go z Salem), wyciągnęła spod szaty niewielką buteleczkę z pipetką i bez najmniejszej chwili wahania zmusiła Dowesona do spojrzenia jej w oczy. Przez tyle lat nauczyła się, że to jedyna możliwość na przemówienie mu do rozumu nawet, jeśli patrzył na nią tym pustym, obojętnym wzrokiem. — Panie Doweson, jest pan tu dopiero od kilku dni i zdążył pożreć się z kotem — Naciągnęła kilka kropel pipetką, po czym chwyciła dłoń chłopaka, aby wypuścić substancję na rozorane przez pazury dłonie. Całą czynność powtarzała dobre kilkanaście razy, upewniając się, że proces leczenia przebiega pomyślnie. Nie omieszkała przy tym wykorzystać drobnej hipnozy, by zachował spokój i nie wyrywał się od jej dotyku, a przy okazji mogła udzielić drobnej nagany. — Byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby pana kolega, panie Doweson, zadbał o dokładne wyleczenie pana ran. — Dorzuciła jeszcze, wręczając Cole'owi buteleczkę z esencją dyptamu i posłała mu pokrzepiający uśmiech, zanim ruszyła w dalszą wędrówkę po zamku. Koniecznie musiała poznać jego zakamarki. Nie mogła przecież zgubić się, kiedy ktoś będzie potrzebował jej interwencji i pomocy.
Był odrobinę (prawdę mówiąc, więcej niż odrobinę) zaskoczony zachowaniem chłopaka. Przyjeżdżając tutaj, wiedział jedynie o szczególnym podejściu Ślizgonów do innych czarodziei, ale tę plotkę potraktował naprawdę luźno. Dzisiaj otrzymał zapewnienie, że takie osoby rzeczywiście chodziły po Hogwarcie, lecz to nie dawało gwarancji, by chłopak należał do Domu Slytherina. Skąd ta wiedza? Nie mógłby ruszyć na terytorium wroga, nie zapewniając sobie przynajmniej szczątkowych informacji, a i tak dowiedział się znacznie więcej, niż pragnął na początku. Z każdą chwilą spędzoną na krążeniu po zachodnim skrzydle, powoli odtwarzał to, co przeczytał w książce, co zasłyszał od swoich pobratymców, którzy również przeżywali niedolę przyjazdu do Hogwartu. Nawet nie wiedział, dlaczego postanowił wybrać to miejsce. A raczej nie mógł powiedzieć nikomu. Zabierze ten sekret ze sobą do grobu. To pewne. Nikt nie może dowiedzieć się o... tym wszystkim. Westchnął, delikatnie wzruszając ramionami, ostrożnie analizując kolejne kroki oraz słowa swojego rozmówcy. Nie mógł powstrzymał się przed sprawdzeniem go. Zbyt wiele czasu spędził z nimi, aby tego nie robić. A jedno wiedział już od początku – trudny przeciwnik. Na szczęście, wciąż dreptali po neutralnym gruncie. — Nie sądzę — odparł wymijająco i beznamiętnie, choć czuł dziwne ciepło rozchodzące się po ciele, gdy patrzył na te oficjele. Z cała pewnością chciałby zareagować nieco inaczej na jego zachowanie, ale dobrze wiedział, jak kończyły się świeże znajomości zawiązane przez kocie pazury. Uśmiercenie tego futrzaka nie odniosłoby żadnego skutku, jednak był całkowicie przekonany o tym, co mógł zrobić, by nikt nie poznał całej prawdy. I powoli zaczął już planować swój mały odwet na kocie tego chłopaka, jednym uchem trawiąc informacje o byciu potraktowanym przez jakiś niezbyt bezpieczny składnik eliksiru. Zdołał zaledwie dostrzec namiastkę rozbawienia na twarzy swojego rozmówcy, bowiem przytknął dłoń do nosa i wciągnął zapach ziół. Przy okazji wysunął koniuszek języka, by zlizać zaschniętą krew (celem sprawdzenia, czy rzeczywiście został czymś zatruty), ale zamarł niemal w połowie ruchu, patrząc gdzieś za chłopaka. W ułamku sekundy odwrócił wzrok od Nory Blanc, choć i to na nic się zdało. Znał tę kobietę zbyt dobrze, by wiedzieć, co miała mu do powiedzenia i z wielkim trudem powstrzymał się przed przedrzeźnianiem jej tyrady. Po prostu nie mógł – jędza zastosowała na nim tę swoją pieprzoną sztuczkę i stał jak marionetka, uważnie wyłapując potok słów wypływający z ust pielęgniarki. — Tak, proszę pani — Nic więcej nie dał rady powiedzieć, ale i nie wyglądał na wielce zaskoczonego tą sytuacją. Przez lata nauki w Salem przywykł, że szkolna piguła wyrastała spod ziemi, jakby była jakimś wiecznie napalonym wampirem. Albo czymś innym, w końcu była także kobietą. — Obejdzie się — rzucił, pobieżnie zerkając na chłopaka oraz jego pieprzonego sierściucha. Spokojnie i, co ważniejsze, w ciszy poczekał, aż pielęgniarka dokończy swoje cudowne zabiegi, odebrał fiolkę z esencją dyptamu, którą dyskretnie wsunął do kieszeni, gdy panna Blanc ruszyła dalej. I ostrożnie potrzasnął głową, zerkając na kota, który domagał się uwagi. Tego dziwnego spojrzenia ze strony właściciela zwierzaka nie zamierzał znosić, toteż uniknął odpowiedzi na pytanie o pięknie, wzruszając ramionami, po czym ponownie utkwił wzrok w jakiejś grupce przemierzającej błonia. Niech pożre was ta trawa.
W gruncie rzeczy nawet wtedy, kiedy Casey jeszcze nie był Ślizgonem oficjalnie, traktował ludzi dokładnie tak samo. Musiało to być niezwykle irytujące - kilkuletni smarkacz niższy o dobre pół metra, patrzący na ciebie tak, jakbyś był nic niewartym śmieciem. Wychowywał się w typowo arystokratycznym domu, także naprawdę nie sposób było oczekiwać po nim czegokolwiek innego. Nawet przeciętni uczniowie Domu Węża musieli się liczyć z takim, a nie innym traktowaniem, przynajmniej do momentu, w którym przełamali w końcu te przysłowiowe lody... albo i nawet dłużej, biorąc pod uwagę fakt, że Marvell nawet na najbliższych sojuszników zdawał się patrzeć z góry i w pewien sposób nawet nie doceniać. Oczywiście mijało się to troszkę z prawdą, a wraz z upływem czasu jego znajomi po prostu przyzwyczajali się do dziwnej maniery językowej i mało wylewnych, niezbyt rozczulających powitań czy na wpół ironicznych uśmieszków. W gruncie rzeczy, nawet gdyby nie trafił do Slytherinu sprawy nie przybrałyby innego obrotu. Mimo wszystko, od małego miał te predyspozycje, które kwalifikowały go do tego z domów, w którym, jeśli będziemy kierować się stereotypami, lądowały największe szumowiny w historii Hogwartu. Książki nie do końca oddawały sytuację poszczególnych Domów, a przecież wszędzie zdarzały się wyjątki od reguły! Zresztą, to nie tak, że z sarkastycznym dupkiem się nie dogadasz. Może owszem, wielu znajomych Casey'a również zaliczało się do „zielonych”, ale chłopak mógł też wskazać kilku Krukonów, którzy w przypływie nagłego entuzjazmu powiedzieliby o nim kilka pozytywnych słów. W każdym razie, tak się złożyło, że to właśnie ta mała cholera była pierwszym Ślizgonem, na którego natknął się Amerykanin i w ten prosty sposób mógł w jakiś sposób potwierdzić to, co do tej pory czytał w książkach. Odpowiedź wyższego chłopaka odrobinę zbiła Arterbury'ego z tropu - przynajmniej tak należało wnioskować z jego milczenia, bowiem poza nim nie pojawiła się ani jedna oznaka niepewności czy rozeźlenia. Mina Casa wciąż pozostawała równie chłodna co przed momentem, a gdyby nie fakt, że patrzył na swojego rozmówcę, można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że zupełnie go ignoruje. Dopiero moment później zmuszony był zrobić krok w bok i przyjrzeć się nieznanej sobie blondynce, najpewniej byłej pracowniczce Salem, sądząc po wieku i po sposobie, w jaki podeszła do Dowesona... Doweson... nazwisko wydawało się brzmieć tak niesamowicie obco i znajomo za razem - do tego stopnia, że Arterbury zupełnie zignorował nową szkolną pielęgniarkę, pomijając może jakieś sztywne skinienie głowy, wlepiając uważne spojrzenie w wyższego. Gdyby nie to, że jego myśli były aktualnie pochłonięte analizowaniem i przetwarzaniem nowej informacji, prawdopodobnie skupiłby się trochę bardziej na sposobie, w jaki Nora Blanc obchodziła się ze swoim podopiecznym. Być może dostrzegłby ten element hipnozy i przygotował się na ewentualne, przyszłe wizyty w skrzydle szpitalnym, które - miejmy nadzieję - miały w ogóle nie nastąpić. Oczywiście musiałby być głupcem, żeby nie zauważyć tej nagłej bierności, ale chwilowo miał ważniejsze sprawy na głowie, jak chociażby doszukiwanie się podobieństw, pomiędzy Dowesonem, którego miał przed sobą, a tymi Dowesonami, których znał od pierwszych lat swojego życia. - Ona tak zawsze? - zapytał, kedy kobieta zniknęła za rogiem, a Eris w dość wymowny sposób przypomniała mu, że wwiercanie w kogoś wzroku raczej nie przyniesie większego efektu. Czy Casey powinien czuć się w obowiązku wykorzystania tej fiolki w odpowiedni sposób? Nawet jeśli tak, to wcale nie widział ku temu powodów. Piguła nie zwróciła się do niego bezpośrednio, a poza tym... naprawdę miałby martwić się taką błahostką? Zamiast sięgać po mazidło, oparł się swoimi czterema literami o barierkę, puszczając kota wolno, tuż po tym, jak szybkim machnięciem różdżki wyczyścił te nieszczęsne łapy. Teraz Morieris mogła drapać ludzi do woli. - Doweson? - powtórzył, wydaje się po kilku minutach ciszy, a kąciki jego ust uniosły się w nieznacznym uśmiechu. - Wuj Anthony nigdy nie wspominał, że ma rodzeństwo w Ameryce. - No, aż do teraz Casey był niemalże pewien, że Anthony Doweson jest jedynakiem, ale zbyt wiele czynników wskazywało na pewnego rodzaju pokrewieństwo. Przecież, ilu mogło być w części Koreańczyków, o nazwisku arystokratycznego rodu i posiadających magiczne umiejętności? Szczególnie, że im dłużej na ucznia Salem patrzył, tym więcej drobnych podobieństw zdawał się dostrzegać.
Od momentu pojawienia się panny Blanc, wydawał się być nieco bardziej otępiały niż normalnie. Wprawdzie jej wyjątkowa osobowość zdążyła już zniknąć, lecz wciąż wywierała dziwnego rodzaju wpływ na Dowesonie. Ściślej rzecz ujmując, na tej części, której nie pokazywał nigdzie indziej. Chował ją w tajemnicy przez tyle czasu i nie zamierzał wyjawiać nawet, gdyby ktoś go do tego przymusił. Oczywiście najpierw ten ktoś musiałby wiedzieć o Cole'u to i owo, a o coś takiego nie martwił się w najmniejszym stopniu. Jeszcze był bezpieczny w otoczeniu tego chłopaka. — Wierz mi lub nie, ale ta kobieta potrafi dosłownie wyjść z cienia — odparł na pytanie, przyglądając się uleczonej dłoni. Ani mu się śniło korzystać z pomocy swojego kompana. Wciąż potrafił wykorzystać esencję dyptamu na kilka różnych sposób, ale o tym też nie chciał mówić. Nie każdy musiał mieć świadomość, ile zastosowań miała w sobie ta piękna roślina. I ile razy panna Blanc wyrastała spod ziemi, by poskładać czyjś nos. — Jest naprawdę dobra w tym, co robi, i wydaje się być naprawdę miła, ale nie chcesz jej podpaść. Bywa straszna. — Dorzucił jeszcze nieco bardziej konspiracyjnie, ponownie przykuwając uwagę na twarzy chłopaka. Jego spojrzenie odrobinę zbiło go z pantałyku, lecz równie szybko wprawiło w ruch wszystkie procesy myślowe Dowesona. Ile mógł się domyślić? Co mógłby o nim wiedzieć? Nie, nie powinien martwić się taką błahostką. Nikt nie wiedział, że wychowywał się w sierocińcu. Nawet Chi nie miał pojęcia o życiu w tej zapchlonej dziurze, a co dopiero ktoś tak postronny jak ten chłopak. Tylko dlaczego wymówił jego nazwisko takim tonem, jakby coś wiedział? Nieco uważniej przetrawił kolejną informację, komentując ją jedynie lekkim drgnięciem lewej brwi. Zdawał sobie sprawę, że taka reakcja nikogo nie usatysfakcjonuje, a ciągłe krążenie wokół zawoalowanych zdań nie miała najmniejszego sensu. — Nie mam pojęcia, o kim mówisz. — warknął, obrzucając chłopaka spojrzeniem, które jasno i wyraźnie przekazywało, by nie patrzył na niego w ten sposób. Nie znosił analizującego wzroku, jakby ktoś śmiał oczekiwać, że rzuci się na kogoś i pogryzie swoją ofiarę. Nonsens, już nie zachowywał się w tak dziecinny sposób. Znał dużo lepsze sposoby, gdyby zapragnął odrobiny sadystycznej przyjemności, zwieńczonej masochistycznym wyznaniem. I nie, nie pokazałby ich nikomu innemu. Z resztą, w Hogwarcie na pewno nie mieli tak ekscentrycznego podejścia do używanych przez niego zaklęć. I nie było McGilla, który zapewniał mu plecy w każdy możliwy sposób, byleby jego uczeń nie został wyrzucony. Ha, znajomość z dyrektorem Salem na coś się przydała, lecz została bezpowrotnie zakończona i nie istniała możliwość, aby ją odzyskać. Było zbyt niebezpiecznie na jakiekolwiek ruchy związane z tym wszystkim. Jednakże, wracając do tego coraz dziwniejszego spotkania na balkonie, Cole czuł coś dziwnego od tego chłopaka. Nie umiał nazwać swoich uczuć, ale ten pierwotny, magiczny instynkt pozwalał mu odrobinę wyluzować, choć naprawdę nie chciał czuć się swobodnie w jego otoczeniu. Nie mógł sobie na to pozwolić z jednego, podstawowego powodu – nie ufał mu. I prędko się to raczej nie stanie, patrząc obiektywnie na stos informacji przyswojonych przez Dowesona. Niemniej jednak nie potrafił oprzeć się temu napływowi emocji, przez które robił się odrobinę zbyt otwarty, nie będąc już tylko Colem, ale i mając w sobie coś z Zepha. — Cole Doweson. — odezwał się jeszcze, wyciągając dłoń w stronę chłopaka. Mimo swojego czystego, homoseksualnego usposobienia, potrafił zachować się tak, jak przystało. Nie był jednym z tych drobnych, bezsilnych chłopców, których nie było stać na porządny uścisk dłoni.
Dostrzeżenie zmiany w zachowaniu Cole'a wcale nie było jakieś niezwykle trudne, ale na pewno odrobinę zaskakiwało i sprawiało, że cała sytuacja nagle zaczęła intrygować Ślizgona odrobinę bardziej. Szkoda tylko, że skierował swoją uwagę w tymże kierunku dopiero po zniknięciu szkolnej pielęgniarki, wcześniej po prostu ją ignorując... Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby był w stanie poświęcać sto procent swojego zaangażowania kilku rzeczom na raz, równocześnie z żadnej nie tracąc absolutnie niczego. Nowy znajomy sprawiał wrażenie osobnika niesamowicie interesującego, a przy tym dość skomplikowanego i Ślizgon nie był na tyle głupi, żeby próbować łączyć wszystkie elementy w jedną, mniej lub bardziej spójną całość. Znał zaledwie nazwisko Dowesona i zdążył zrozumieć, że nie ma do czynienia z idiotą, ale to byłoby na tyle. Na robienie skomplikowanej, dogłębnej analizy jeszcze przyjdzie czas, bo wyciąganie pochopnych wniosków raczej na pewno nie miało przynieść mu istotnych korzyści, jeśli w ogóle jakieś by przyniosło. Wolał stać z boku, poczekać na swoją kolej i ewentualnie skinąć głową, na wystosowaną pod jego adresem odpowiedź. - Nie jestem pewien, czy mam to uznawać za wyjątkowo sprzyjającą okoliczność, czy jednak obawiać się o własne bezpieczeństwo - stwierdził, na wpół żartem, na wpół serio. Szkolna piguła miała wprawdzie dbać o zdrowie uczniów, ale Marvell miał co do tego poważne zastrzeżenia - bo niby jak miało się wprowadzanie paranoi i rozkojarzenia do pomocy medycznej? Nora Blanc była jednocześnie kolejnym elementem nowej układanki, która z każdą chwilą stawała się dla nastolatka coraz bardziej interesującą, zapowiadając tym samym całkiem owocny i ekscytujący rok szkolny... to oczywiście po powrocie z wakacji. - Straszna czy po prostu chorobliwie nadopiekuńcza? Chociaż, na dobrą sprawę obie opcje brzmią równie zachęcająco - mruknął, do pewnego stopnia podchwytując nawet ten konspiracyjny ton ich rozmowy i w tymże klimacie ją utrzymując jeszcze przez krótką chwilę, zanim wrócił do swojej normalnej postawy względem osób obcych. Przecież nigdy nie należy zapominać, jak ciężko było przełamać wszelkie barykady postawione wokół Cassiego, szczególnie wtedy, gdy chłopak niekoniecznie chciał współpracować, nie mając jeszcze dość zaufania. Z drugiej strony mieliśmy Cole'a, którego spojrzenie wydawało się nie robić na arystokracie najmniejszego wrażenia, a już na pewno dalekie było od odwiedzenia go od analizowania tak sytuacji, jak i nowego znajomego. To też wcale nie tak, że uznawał byłego ucznia Salem za jakieś zagrożenie dla swojej osoby... już samo brzmienie tej teorii przypominało nieudany żart. W każdym razie, nie zachowywał się tak, jak gdyby próbował właśnie oswoić dzikiego drapieżnika... raczej rozważał, czy ma przed sobą kogoś równego, czy jednak osobę mniej istotną, naiwnego głupca czy ignoranta. Warknięcie też nie podziałało, mało tego, jeszcze bardziej utwierdziło Marvella w przekonaniu, że powinien jednak zatrzymać się na moment i przynajmniej spróbować rozgryźć o co w tym wszystkim chodziło. Intuicja zwykła go nie zawodzić, a patrząc na chłopaka potrafił bez problemu połączyć go tak z Anthonym jak i z Ethanem. - Huh. Dowesonowie to arystokratyczny ród i do teraz, że znam przynajmniej ten najważniejszy trzon... nie wyglądasz na szlamę, więc to dość interesujące. - Słowa formułował w taki sposób, że na dobrą sprawę dało się wyczuć zarówno pytanie, jak i pewność. Naprawdę intrygowała go ta zbieżność nazwisk i wyglądu, nawet jeśli mogło się okazać, że jedno z drugim nie ma absolutnie nic wspólnego. - Casey Arterbury - przedstawił się, odwzajemniając uścisk dłoni. Stanowczo, pewnie, nie tracąc kontaktu wzrokowego - wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno, bez żadnych ukrytych kruczków czy dziwnych motywów, nawet jeśli początek spotkania wcale nie wydawał się być zapowiedzią jakieś kulturalnej pogawędki czy zalążkiem pozytywnej znajomości.
Absolutnie nie miał pojęcia, o czym ten chłopak mówił. Nie wiązał żadnym faktów ze swojego nędznego życia w jakiś arystokratyczny sposób, a tym bardziej nie zamierzał dzielić się swoimi przeżyciami w sierocińcu. Nikt nie zasługiwał na wiedzę o czymś takim. Sam nie mógł ścierpieć lat spędzonych w tym przytułku, co więcej, samo wspomnienie budziło w nim instynktowne odruchy wrogości oraz samoobrony. I właściwie wszystko przebiegałoby najzupełniej w świecie normalnie, gdyby nie to głupie uczucie spokoju płynące ze strony jego rozmówcy. Nie znali się, ale czuł się przy nim wystarczająco bezpiecznie, aby nie reagować jakoś szczególnie agresywnie. Po prostu splótł ramiona na torsie, rzucając Caseyowi odrobinę chłodne spojrzenie. — Mogę ci zagwarantować, że w moich żyłach nie ma ani kropli szlamy — odparł na tyle wyniośle, nieco ignorując krótki wywód na temat jakiegoś arystokratycznego rodu o tym samym nazwisku. — Ale niestety nie mam pojęcia, o czym mówisz. Moja rodzina... nie istnieje — dorzucił, gryząc się w język na samym końcu. Nie skłamał, ale mimo wszystko odczuwał lekki ból, że, jako osoba o czystej krwi, nie mógł pochwalić się swoim rodowodem. Posiadał jedynie dokumenty potwierdzające pełne, magiczne pochodzenie. Nic poza tym, co miałoby w jakiś sposób kogoś przekonać. Tylko co miałby zrobić? Doskonale wiedział, iż zarówno ojciec jak i matka wyrzekli się go, zostawiając na pastwę losu bezbronne dziecko. Zapewne teraz zdziwiliby się, na kogo wyrósł Cole Doweson, ale ani trochę nie dbałby o rodzinę, która nagle się odnalazła. Nie znaczyli dla niego nic. Swoim czynem, zostawieniem go w sierocińcu, przekazali wystarczająco dużo. Odcięli Zeph'a od jego dziedzictwa na jedenaście lat, zmuszając do samodzielnego radzenia sobie z niekontrolowaną magią czy utarczkami z innymi sierotami. — Pominę absolutnie trywialne stwierdzenie, że również nie wyglądasz na szlamę — wymamrotał, zachowując nieco więcej dystansu względem chłopaka — ale nie rozumiem, do czego właściwie zmierzasz, bo się tak na mnie gapisz. Mam coś na nosie? — Instynktownie przejechał palcami po twarzy, jakby chciał zetrzeć bród. Na moment zatrzymał wzrok na jasnej skórze, choć nic takiego nie dostrzegł, i chwilę później przeniósł je na Artebury'ego, oceniając go. Widział w nim coś znajomego, jednak nie potrafił stwierdzić, co takiego było intrygujące. Niewątpliwie dostrzegał podobną nutę we własnym, lustrzanym odbiciu. Co to mogłoby być? Nie miał najmniejszego pojęcia, ale wpadał w cholerną konsternację przez to piekielne uczucie spokoju i bezpieczeństwa... jakby mógł obdarzyć Caseya zaufaniem. Miałby do tego prawo, lecz nie powierzał swoich sekretów ani nawet podstawowych informacji komuś, kto okazałby się wrogiem. Ciągle rozważał opcję, że całe to miłe spotkanie było jakąś przykrywką do rozgryzienia nie tylko jego samego, ale też posiadanych przez niego sekretów. Co miał zrobić, oprócz strzeżenia tajemnic? Zapewne masę innych rzeczy, tylko że... no właśnie. Rodzące się zaufanie stwarzało zbyt wiele komplikacji oraz stawiało mnóstwo pytań, na które chciał poznać odpowiedzi. Tu i teraz. —Kim jesteś, panie Arterbury?
Ostatnio zmieniony przez Cole Z. Atohi Doweson dnia Wto Lip 14 2015, 10:29, w całości zmieniany 1 raz
Casey nie próbował nawet drążyć tematu przeszłości młodego Dowesona. Gdyby w jego planach leżało popełnienie idiotycznego faux pas, zupełnie musiałby się pożegnać z opinią dość wyrachowanego rozmówcy. Zresztą, Ślizgon nie miał raczej w zwyczaju ani pytać wprost, ani pytać na samym początku. Owszem, zdarzali się idioci, gotowi wyłożyć wszystkie swoje karty na wstępie - i taką ofiarę młody arystokrata jak najbardziej akceptował, witając z otwartymi ramionami, a później wykorzystując dla swojej własnej korzyści. Problem w tym, że teraz wcale nie rozmawiał z zakałą ludzkości, co zresztą nietrudno było zaobserwować. Jeśli chciał Cole'a rozgryźć, będzie potrzebował dość sporo czasu, chociażby na zdobycie zaufania... kto jak kto, ale Marvell potrafił takie cechy charakteru doceniać. Wrodzona ciekawość nie dawała mu jednak spokoju, a intuicja podpowiadała, że powinien wreszcie zacząć łączyć ze sobą fakty. Być może się mylił, być może ten konkretny chłopak z Salem nie miał nic wspólnego z rodem Dowesonów... ale być może miał rację, być może czekała na niego jakaś niespodzianka. Znając życie po wszystkim przed Arterbury będzie więcej niewiadomych niż czegokolwiek innego, jednak nie bardzo go to zniechęcało. Bywał uparty jak osioł, a jeśli coś - lub ktoś - już go zainteresowało... naprawdę, prawdopodobieństwo, że sobie odpuści po prostu nie istniało. - Nie oczekiwałbym niczego mniej - stwierdził najspokojniej w świecie, wytrzymując to chłodne spojrzenie bez mrugnięcia okiem. No, w gruncie rzeczy to nieznacznie zmrużył powieki, chociaż zrobił to zupełnie odruchowo, jakby w ten sposób jego wzrok miał przybrać na surowości. Jeśli skomentował dalszą część, to zrobił to w duchu, po cichu. Na zewnątrz zachował się tak, jak zachować powinien - po prostu skinął głową, przyjmując wzmiankę do wiadomości, ale nie wykazując ani zainteresowania nią, ani nawet krzty współczucia względem chłopaka. Użalanie się nad cudzym losem wykraczało daleko poza zakres kompetencji Ślizgona, zaś Amerykanin wcale nie wydawał się potrzebować żadnego mentalnego wsparcia. I dobrze, bo zwyczajnie zostałby zignorowany. Słowa Dowesona zostały jednak przyswojone i w jakiś sposób zanotowane. Nie trudno było dodać sobie resztę informacji: że miał do czynienia z sierotą, z kimś, kto nigdy nie poznał swojej biologicznej rodziny i w gruncie rzeczy znał tylko nazwisko i status krwi... Co Cas zamierzał z tym zrobić? Otóż nic. Przynajmniej na razie, gdy wciąż brakowało mu kilku kawałków układanki. Nawet jeśli niektóre rzeczy były oczywistością, tak jak chociażby to późniejsze podsumowanie w wykonaniu Cole'a, Ślizgon i tak zdecydował się na formalne skinienie głową. Po prostu wypadało zaznaczyć, że usłyszał, przyjął do wiadomości i jeszcze na dodatek potwierdził. W końcu nawet jego godna pożałowania matka i wcale nie lepszy ojczym mogli się pochwalić ładnym rodowodem... gorzej z przyrodnią siostrą, ale przecież do tej części rodziny po prostu się nie przyznawał. - Z twoim nosem wszystko jest w jak najlepszym porządku... gorzej z faktem, że potencjalne powiązanie pomiędzy tobą, a Ethanem Dowesonem naprawdę ciężko przeoczyć, tym bardziej, kiedy wydaje mi się, iż patrzę na odmłodzoną wersję Anthony'ego Dowesona - wyjaśnił spokojnie, mając nawet czelność przesunąć się o krok do przodu. Tak, jakby młodszy chłopak był jakimś niezwykle interesującym okazem czy rzeźbą, u której starał się dopatrzeć jakichś indywidualnych cech. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund, a później ponownie dzieliła ich bezpieczna odległość, nawet jeśli Casey wciąż nie był w pełni usatysfakcjonowany. - Dlaczego nie przekonasz się o tym na własną rękę, paniczu Doweson? - zaproponował. W gruncie rzeczy nie widział potrzeby ukrywania przed Colem wielu faktów. Ot, chociażby dlatego, że wcale nie stanowił aż tak tajemniczej osobowości. Z drugiej strony na pewno nie zamierzał prezentować mu tutaj całego życiorysu ze szczegółami... pytanie zaś można było rozumieć bardzo opacznie, więc może stąd zachęta do uściślenia go.
Po cicho naprawdę mocno doceniał fakt prowadzenia tak przyzwoitej rozmowy z kimś miejscowym. Być może o Hogwarcie krążyły fascynujące plotki na temat domniemanego prowadzania się jego uczniów czy dość lekkiego podejścia do pewnych spraw, ale ten tutaj sprawiał wrażenie, jakby cała magia stanowiła cud, który należał się nielicznym, czystokrwistym. Przynajmniej w tym jednym momencie się ze sobą zgadzali, gdyby przyszło wymienić zdanie odnośnie tego zagadnienia. Rasowy Ślizgon. To stwierdzenie na pewno pasowało do Caseya Arterbury'ego tak dobrze, jak do Cole fakt, że wykańczał swoich wrogów w dość bolesnych sposób. A później sam kończył na ich miejscu. Cała ta wewnętrzna walka wydawała się nieco śmieszna, skoro już osiągnął jakąś formę spokoju oraz zakotwiczenia w jednym punkcie. Nie chciał tego przerywać absurdalnym stwierdzeniem, że to dziwne coś nie istniało. Nawet nie wiedział, ku czemu miałoby to zmierzać, jednakże nie wypierał wszystkiego. Dobrze. Kolejny etap za nim, lecz przyswojenie sobie nieco okrutniejszej wersji rzeczywistości mogło skończyć się niezbyt miło dla otoczenia. — Pomijając już, że nie mam pojęcia, kim jest Ethan i odmłodzony Anthony — wymamrotał, wywracając teatralnie oczami dla podkreślenia pseudo dramatycznej wypowiedzi. Odrobinę spiął się, czując zdecydowanie mniejszą odległość między sobą a Caseyem. Wprawne oko mogło dostrzec subtelną zmianę i coś nieokreślonego w mimice Dowesona, ale trzeba być naprawdę wytrawnym rozmówcą, by tego dokonać. Nie wątpił, że Arterbury posiadał mnóstwo świetnych cech, jak na czystokrwistego przystało, lecz w duchu wolał, żeby tego nie widział. Mimo wszystko w całym tym paradoksalnie delikatnym zbliżeniu było zbyt dużo ciepła, które go uspokajało. Jeśli coś takiego wydzielali wszyscy mieszkańcy Hogwartu, to spakowanie własnych manatek nie powinno mu zająć dużo czasu. Jeśli nie – pomyśli nad zostaniem tutaj dłużej(chociaż i tak nie mógłby opuścić tego zamczyska z wiadomych powodów). Jednakże, wracając do meritum, Cole doświadczał czegoś nowego. Nie potrafił określić, czym owo coś było, ale niewątpliwie stanowiło ważny element tej konwersacji. Poza tym, ważny kawałek jego życia stanowiła chłodna obojętność wynikająca z ogromnego dystansu i niemożności zbliżenia się do innych, która właśnie w tym momencie postanowiła wesoło pohasać po błoniach Hogwartu, zostawiając swojego właściciela na pastwę losu. Albo Arterbury'ego. Jak kto woli. — Panicz z pewnością jest otoczony przez skrzaty domowe, które zabiją się na jedno skinienie jego głowy — odpowiedział, wędrując wzrokiem po widoku rozciągającym się z balkonu. Nie trwało to może i długo, ale dotarcie do końca, a tym samym całkowite uniknięcie spojrzenia Caseya pozwoliło mu kontynuować: — Kim dla ciebie jest Anthony? Wspominasz o nim już któryś raz i przyznam, że bycie porównywanym do kogoś, przynajmniej, trzydzieści lat starszego jest odrobinę konsternujące.
//musimy się trochę streszczać z wątkiem, bo niedługo wakacje i Hogwartu ni byndzie ._.
Nawet jeśli Casey był w stanie dostrzec jakiekolwiek odstępstwa od normy w zachowaniu Dowesona, to nie znał go na tyle, by wyciągać z nich logiczne wnioski... albo komentować, dlatego nie zareagował wcale - tak, jak gdyby nie zauważył absolutnie niczego. Wprawdzie zdarzało mu się najpierw robić, a później myśleć, ale przecież ta obecna sytuacja była jedynie pierwszym podejściem do mozolnych, chłodnych kalkulacji, które (miejmy nadzieję) doprowadzą do jakichś ogólnych wniosków. Innymi słowy Marvella naprawdę intrygowała osoba nowego znajomego z Salem, na tyle, że z miłą chęcią poświęciłby mu sporą dawkę swojego wolnego czasu. Co z tego wyjdzie? Nigdy nie wiadomo. Pewnym jest jednak, iż los bywał chyba łaskawszy i mniej upierdliwy niż pewien zadufany w sobie Ślizgon, który o wiele łatwiej zyskiwał wrogów niż przyjaciół... oczywiście pomijając te momenty, w których otoczenie nabierało się na jego niewinny uśmieszek i wierzyło w rzekomo pokojowe zamiary. Uroczo, prawda? Szczególnie wtedy, gdy przestawali być przydatni, a on traktował ich jak zwykłe śmieci. - Błąd... próbuj dalej. - Tak w gruncie rzeczy Cole mógł mieć trochę racji, ale takie czasy Casey miał dawno za sobą. Mógł w prawdzie odwiedzić dziadków, jednak to byłoby awykonalne bez wiedzy jego matki. Poza tym, skrzaty te wcale nie należały do niego, więc też nie miał nad nimi takiej całkowitej władzy. Byłoby miło, nie ukrywajmy, ale niestety nieprawdopodobnie. To już trudno. Wracając jednak do ich rozmowy, Ślizgon w końcu dał Dowesonowi spokój, opierając się o kamienną balustradę i zerkając na niego tylko katem oka. Upierdliwość dało się bez problemów zostawić na inną okazję, kiedy w końcu znajdzie odpowiedzi na więcej niż jedno z nurtujących go pytań. - Był bliskim przyjacielem mojego ojca i, jak mówiłem, jest moim wujem i ojcem wspomnianego wcześniej Ethana - stwierdził dość ogólnie, jakby nie chcąc rozwodzić się nad tym tematem bardziej, niż to konieczne. Oczywiście było to mylne wrażenie, biorąc pod uwagę, że po prostu zastanawiał się ile chce, a ile może zdradzić, nie narażając swojego pokręconego związku z Ethanem na bardzo drastyczny koniec tajemnicy. - Pracuje w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów i wyglądacie zbyt podobnie, żeby to był przypadek, zwłaszcza, że nosicie to samo nazwisko... - Jak na dłoni widać było, że temat ten niesamowicie Marvella nurtuje, bo chociaż chłopak nie stracił tego swojego arystokratycznego dystansu, na jego twarzy wreszcie odmalowało się kilka nowych emocji. Przynajmniej nie przypominał już niewzruszonego, zwłaszcza gdy mówił trochę więcej niż kilka słów na krzyż.
Zabawne jak szybko mijał czas w odpowiednim towarzystwie. Wbrew pozorom, Aterbury stanowił całkiem niezłą partię w oczach Dowesona i, o dziwo, nie było w tym ani jednego seksualnego podtekstu. Chłodnym wzrokiem kalkulował odpowiedzi chłopaka, kreując w myślach odrobinę złowieszczą wizję Caseya w szeregach bractwa. Potencjalnie mógł być całkiem niezłym nabytkiem, jednakże nie mógł podjąć takiej decyzji bez uprzedniego uzyskania paru informacji. Co więcej, z doświadczenia wiedział, że afiszowanie się działało odwrotnie do pożądanych skutków, a udawanie czegoś głębszego przynosiło zbyt wiele, zupełnie niepotrzebnych problemów. W najgłębszych zakamarkach własnego umysłu chciał, by wszystko wyszło naturalnie; zachowało swój bieg oraz ciąg przyczynowo-skutkowy. Nieznacznie poruszył ramionami, zwracając się ku Caseyowi ze względnie pozytywnym wyrazem twarzy, starając się wykonać ostrożny ruch związany z popchnięciem swojego planu odrobinę do przodu. Swoją wrodzoną ciekawością mógł wpaść w kłopoty pod tak czujnym okiem, w końcu rozmawiał ze Ślizgonem a nie jakimś przyjebanym Puchonem, ale miał to dziwne przeczucie, które pozwalało zachować mu spokój. Oczywiście nadal utrzymywał dystans względem chłopaka, lecz pozwalał sobie na delikatne kształtowanie warg w uśmiech, czy sugestywne uniesienie lewej brwi. — Naprawdę? — zapytał z wyraźną przekorą. — Spodziewałem się nieco bardziej konserwatywnego podejścia w tym względzie. Zamrugał, sprawiając wrażenie odrobinę wybitego z rytmu konwersacji, jednakże doskonale wiedział, że ta krótka chwila ciszy odda odpowiedni dramat wypowiedzi Cole’a, skoro obaj chcieli wiedzieć o sobie więcej. — Wybacz moje niedopatrzenie. Nie znam zbyt dobrze europejskiej kultury. Jeszcze. – ciągnął powoli, pozwalając kącikowi ust drgnąć nieznacznie. — Nie wiem też, na ile znasz amerykańskie tradycje, ale niektóre rodziny praktykują… różne ceremonie. Czasami wymieniamy się takimi wisiorkami, wiesz złe duchy i takie tam — machnął lekceważąco ręką, jakby ów tradycja nie znaczyła dla niego absolutnie nic — Ewentualnie dodajemy do nich coś nowego… Ale skrzaty też mordujemy! — Ostatnie zdanie wyrzucił z siebie z nieskrywanym entuzjazmem, posyłając Caseyowi szeroki uśmiech z odrobiną cynizmu, który w połączeniu z błyszczącymi oczami Cole’a powinien sprawiać wrażenie osoby biorącej solidną dawkę środków odurzających. I właściwie to stwierdzenie było niemalże w całości prawdziwe, gdyby nie fakt, że od momentu przybycia do Hogwartu nie miał ku temu ani jednej okazji. Zbyt wiele czasu poświęcał na poznawanie zamku albo sprawdzanie, czy jego znajomi jeszcze żyli. Ewentualnie słuchał z uwagą Caseya, skoro wciąż krążyli wokół fascynującego tematu, pod równie porywającym tytułem W cholerę przypominasz mojego wuja. — Więc Ethan jest twoim kuzynem — stwierdził, powoli przytakując własnym słowom. — Ze strony ojca czy matki? — Uśmiechnął się przepraszająco do Arterbury’ego, gdyby popełnił jakiś drobny, towarzyski mezalians. Przecież nie chciał go niczym urazić. Nie taki był jego cel. — I pewnie dość często wyjeżdżał w delegacje — wymamrotał bardziej do siebie niż całego otoczenia, powoli uświadamiając sobie absurd sytuacji. Rozwarł szerzej oczy ze zdziwienia oraz jawnej konsternacji. On chyba nie sugeruje… Mrugnął oczami, gwałtownie pozbywając się szoku, który z całą pewnością krążył jeszcze razem z krwią Dowesona. Nie chciał w pewien sposób zdradzać żadnych informacji, które mogłyby mu zaszkodzić, jednak rozmowa ta schodziła na niebezpiecznie śliski grunt, gdzie obaj mogli dopiec do żywego. I tylko on miał możliwość coś z tym zrobić. Posyłając wyćwiczony uśmiech Caseyowi, zamarkował dziwny odruch dłonią i przez moment patrzył na niego, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Może… — zrobił kolejną pauzę, choć doskonale wiedział, co chciał powiedzieć — pokażesz mi zamek? Spędzę tutaj jeszcze trochę czasu, ale nie chciałbym wysyłać do ciebie sowy za każdym razem, kiedy nie będę wiedział, gdzie jestem. — Ot, niewinny uśmiech i prośba o pomoc. Panie Doweson, oszalał pan.
Pierwsze wrażenia miały niesamowicie dużą wartość, szczególnie na samym początku znajomości. Mogły być błędne, mogły być poprawne, jednak w jakiś sposób ukierunkowywały tok rozumowania ludzi i nawet chłodne kalkulacje, od których obaj zaczęli, zostały w pewien sposób podyktowane właśnie tymi instynktownymi obserwacjami. Z biegiem czasu przyjdą efekty i wnioski, teraz należało skupić się na zgromadzeniu materiału, co chyba zresztą robili. Nadmiar zaufania względem tego drugiego mógł się okazać fatalny w skutkach i właśnie po tym poznawałeś kogoś na podobnym poziomie - znając zagrożenia i unikając ich, bez jednoczesnego dystansowania się na siłę. Co wyjdzie na samym końcu pokaże czas. Mogą przecież skończyć znajomość na tej rozmowie, nawet jeżeli Marvell był niemal pewien, że do tego akurat nie dojdzie. Pomijając kwestię zdatności do użytku, Cole wydawał się osobą godną prowadzenia pełnej, niepodyktowanej chęcią zysku konwersacji, a co za tym idzie materiałem na to, co ktoś inny nazwałby przyjacielem bądź sojusznikiem. Nie mniej, starszy z chłopaków oczywiście jeszcze się nad tą sprawą nie rozwodził... - Naturalnie - przytaknął, uśmiechając się z rozbawieniem. Była to tylko drobna zmiana ekspresji, ale przecież Doweson miał predyspozycje, by dostrzec ją bez najmniejszego nawet problemu. Pierwsze lody rzeczywiście zostały przełamane, skoro przyszło im ze sobą rozmawiać w bardziej swobodnym, żartobliwym tonie. - Ach, nie wątpię, że wkrótce przywykniesz i być może opowiesz mi trochę o amerykańskich tradycjach... ceremonie nie są obce czarodziejom również tutaj, ale o tych wisiorkach będziesz mi musiał opowiedzieć. - Sam fragment o złych duchach spokojnie można było przemyśleć, bo przecież kto, jak kto, ale Arterbury upiorów nie obawiał się za bardzo... nawet jeśli doceniał ich przydatność, oczywiście jeśli ktoś wiedział co, z czym i w jaki sposób się łączy. Prychnął, słysząc tę uroczo brzmiącą końcówkę. Oczywiście, że wywołało to u niego sporą dawkę rozbawienia! Mordowanie skrzatów zawsze wypada uznać, za aktywność całkiem w porządku, zwłaszcza, jeśli młody Doweson mówił o tym z takim entuzjazmem. - Ojca, chociaż nie w prostej linii - wyjaśnił pokrótce, bo w gruncie rzeczy pomiędzy dwoma rodami było kilka rozgałęzień, tak co najmniej pięć pokoleń wstecz. Z drugiej strony kto spośród czystokrwistych nie był w jakiś sposób powiązany z innym przedstawicielem arystokracji? Szczególnie gdy żyło się w tym samym rejonie świata. - Widzę, że nadążasz za moim tokiem rozumowania. Oczywiście to tylko domysły i pomówienia... wyobraźnia, powiedziałbym - i w pewnym stopniu czarodziejska intuicja, jednak tego drugiego Casey nie zamierzał dodawać na głos. Te słowa i tak wisiały w powietrzu, a odczytanie ich z mimiki oraz postawy Ślizgona. Szok, niedowierzanie... emocje, które odmalowały się na twarzy Cole'a chyba naprawdę nie wymagały głębszego komentarza. Szczególnie teraz, gdy Marvell po prostu myślał na głos, a nie stwierdzał oficjalnych faktów. Młodszy nie potrzebował też żadnego emocjonalnego wsparcia (którego tak czy owak by nie dostał), ale z drugiej strony cieszył fakt, że nie tylko Arterbury doszedł do równie dziwacznych wniosków, które miały szansę się potwierdzić. Intuicja przecież nie zawodziła zbyt często. - Uroczy sposób na wykorzystanie mnie do swoich własnych, niecnych celów... chociaż trzeba przyznać, że dzięki temu będziemy w stanie oszczędzić dość sporo czasu, a twoje sowy nie będą utrudniać mi życia. Skończyłoby się na morderstwie, nie na odpowiedzi - stwierdził spokojnie, prostując się. - To... gdzie zaczynamy? - zapytał, ruszając w stronę szkoły i korytarza, oczywiście świadomy, że Cole podąży jego śladem.
Powrót do szkoły oznaczał jedno... Nude. Zwłaszcza gdy na wyniki zadań wakacyjnych czeka się kolejny dzień, zajęcia są jeszcze o dupie maryny, a jedyne co się szykuje to ból głowy przed kolejnym dniem. Oczywiście Cinny nie przeszkadzało jeszcze ogólnie panujące lenistwo, ale nie rozumiała po co w takim razie jest zamknięta w tym zamku jak jakaś księżniczka z głupich mugolskich opowiadań. Zupełnie sama w tym padole kretynów. Niespecjalnie dziwił ją fakt, że Mandy nie wrociła do Hogwartu, Arsene postanowił kolejny dzień spędzić na nic nie robieniu, a reszta jej domniemanych znajomych jakoś z przekroczeniem Wielkiej Sali straciła rozum. Przecież to tutaj było normalne. Po porannym rytuale by wyglądać troche mniej jak straszydło i paru nudnych godzina, postanowiła zboczyć z drogi do dormitorium i udać się na balkon nad dziecińcem. Od tak nacieszyć się ostatnimi promieniami słońca. Usiadła więc na jednej z ławek, wyjęła na wieszk plik papierów ze św. Munga, które Berys kazał jej przejrzeć pod karą śmierci i w ciszy zajęła się obowiązkami. Nie spodziewała się cudów, pewnie skończy to dopiero wieczorem... Ale może warto spróbować choć pomarzyć o szybkim rozwiązaniu problemu? Tak mijały sekundy, minuty, kwadranse... Aż na kafelkach zaczął odbijać się pewien dźwięk. Stąpanie miarowe i dźwięczne. Jeszcze nie na tyle głośne, by się nim na poważnie przejęła. A może to Crystal i powinna już różdżkę wyciągać? Albo jakaś inna równie pyskata cholera?
Codzienność, która zawitała Benja w Hogwarcie była trochę dobijająca. Spodziewał się, że ten rok zacznie się dużo przyjemniej. Wydawało się też, że po prostu od początku będzie miał spory zapas energii i zapału do pracy. Mimo szczerych chęci i postanowień przedwakacyjnych.. Za dużo z tego nie zostało. Nie wiadomo jednak czy była to wina podróży po Oceanie, czy może tego, że życie dało mu trochę w kośc ostatnimi czasy. Ostatnie zajęcia nie były zbyt ciekawe. Właściwie Benj trochę się na nich nudził i praktycznie przysypiał na większości lekcji. A zapowiadało się na to, że od początku ogrom wiedzy przerośnie ich możliwości. Nauczyciele.. Zawsze potrafili wyolbrzymiać i przesadzać wtedy, gdy nie było ku temu żadnych podstaw. Po lekcjach Benj udał się na spacer. Chciał sobie przypomnieć jak to jest chodzić po murach zamku, którego nie widział przez całe wakacje. Na każdym kroku wracało do niego trochę wspomnień. Zarówno tych złych, jak i dobrych. Kurwa no nie xd. Spacerując po różnych piętrach Benj nagle zauważył, że znajduje się tuż przy balkonie nad dziedzińcem. Dostrzegł też, że na zewnątrz znajduje się znajoma sylwetka. Cocci. Wesoło wspominał ich ostatnie spotkanie na wakacjach, którego po części nie pamiętał. - Cześć piękna. - powiedział wychodząc na balkon i całując ją w policzek. Zawsze urzekała go jej uroda. Nie był przekonany, ale wydawało mu się, że miała w swoich genach coś z wili. W końcu była z Francji. One chyba wszystkie tam są wilami w większym lub mniejszym stopniu, prawda?
Benj jak zawsze troche mijał się z prawdą. O dziewczynie wiedział pewnie tyle co nic, ale skoro znała francuski... To pewnie była z Francji, nie? Otóż moi mili Państwo to tak nie wygląda. Urodziła się na jakimś zadupiu w Luksemburgu, a francuskim płynnie władała głownie przez sadyzm jej rodziny związany z tym językiem. Z resztą musiała się jakoś posługiwać językiem w Beauxbatons, nie? Tak więc pozory mylą. Nie wiesz jeszcze ile nie wiesz o Coccinelli. Dalej chcesz jej sprobować? Uśmiechnęła się widząc znajomą męską twarz. Widziała go pare razy, równie dobrze mogła go znać dopiero od wakacji... Choć sama nie wiedziała, przecież w ciągu miesiąca projektu "Złoty Sfinks" poznała tyle osób, że teraz tylko mogła dostawać na to wspomnienie kolejnego bólu głowy. Wszyscy wtedy udawali, że się znają, że lubią, że wchodzą sobie po palcu w dupę. Pamiętała jeszcze jakąż żywiła do tego nienawiś. Jednak czy coś się od tej pory w tej szkole zmieniło? Wątpiła już po wakacjach. - Hej. - Przywitała się jak zawsze krótko, nie chcęc ciągnąć tego jakże wyuczonego rytułału. Bo czy gdyby tego nie powiedział to udawałaby, że go nie widzi. No litości... Mózgu wróć. - Widzę, że nie tylko mnie dzis wywiało ze wspólnego. - Stwierdziła, mając jeszcze gdzieś z tyłu głowy obraz dziewczyn (niektórychy z jej domy) tłamszących się pod bocianim gniazdem. Nie chciała tego pamiętać, a tym bardziej z nikim komfrontować. Prościej bylo więc w samotności odpoczywać. Przynajmniej do momentu aż nie wymyśli co zrobić z tym fantem. Schowała mimowolnie wszystkie papiery, by nie zostały rozwiane przez wiatr. Od dawna nie pamiętała momentu, gdy delikatny powiew rozwiewał jej kłoski włosów. Cieszyła się, że już opuściła Atlantydę, a jesień zapowiadała się pięknie. - Nie zamierzasz chyba tak sterczeć nademną. Siadaj! - Stwierdziała, jak zawsze czekając na zachowanie rozmówcy. Nie od dziś wiadomo, że wolała rozmawiać z tymi, którzy przynajmniej próbowali zachować odrobinę kultury i grzecznie stosowali się do jej poleceń próśb.
Czy to ważne? Luksemburg był takim sutkiem na cyckach Francji. To oznaczało, że wszystko co coś warte, wysysane było z całej piersi. Czyli można było uznać, że Luksemburg był po prostu stworzony przez Francję. Dlatego Benj miał prawo, w jego mniemaniu, uważać, ze Luksemburg to jednak też Francja. Eh kurwa ciężko się pisze. Patrząc z tyłu na Cocci wydawała się równie piękna jak z przodu. Niemożliwe? A jednak. Nigdy nie wiedział czemu ta dziewczyna tak bardzo przyciąga jego spojrzenie. Może dlatego, że była starsza? Chociaż to nie gwarantowało przewagi z jej strony. - Jakoś nie lubię takich małych, ciasnych pomieszczeń. No chyba, że tylko we dwoje. To zmienia całkiem postać rzeczy. - powiedział do niej z uśmiechem na ustach, którego niestety nie mogła dostrzec. W sumie dobrze wspominał ich dotychczasową relacje. Można powiedzieć, że należała do tych, która mogła ewoluować w każdym kierunku. - Wybacz, nie mam w zwyczaju dosiadać się do samotnych dziewczyn, nie jestem sesperatem. - skomentował jej wypowiedź siadając obok. Zaczął się nagle zastanawiać nad tym co powiedział i klepnął ręką w czoło. - To znaczy wiesz, nie uważam Cię za zdesperowaną. Po prostu sytuacja jest podobna. I z naszego dwojga to mnie łatwiej określić tymi słowami. Tak, zawsze musiał powiedzieć coś, co niekoniecznie było na miejscu. Może po prostu musiał zacząć używać mózgu w towarzystwie ładnych dziewczyn?
Sto procent ludzi używających mózgu umiera... Zabawne, bo ci nieużywający również. To nie ma znaczenia dla świata. Nikt nie kazał jeszcze eksterminować debili, a Cinny patrząc na niektóre osoby bardzo ubolewała nad tym faktem. Niestety jest jak jest. Z wieku na wiek coraz bardziej się to toleruje. Mówi o różnicach w poglądach, różnicach kulturowych i innych problemach z dupy wyssanych. Jakby ktoś sądził, że konfrontowanie opini wniesie coś dobrego. Jakby rozmowa głupiego z mądrym miała zaowocować czymś innym niż gównem. Głupie, nie? Tak więc Benj całkowicie nie powinien się przejmować swoimi brakami. W końcu tracił rozum tylko przy kobietach, a przy takiej damie jak Cinny to mógłby nawet stracić pewnie coś więcej. Tak wygląda rzeczywistość gdy ma się w genach pewien zapisz należący do zbioru wyjątkowych. Wszystko wtedy staje na głowie. - No nie wiem czy jest aż takie małe. Polemizowałabym. - Stwierdziła, pamiętając jeszcze ile osób się tam mieściło gdy przyjechała w ramach projektu. Samych uczniów było sporo, a przyjezdnych drugie tyle. Nie wierzyła gdy płyneli łodziami do zamku, że dadzą rade znaleźć tyle łóżek tutaj, a jednak... Czasem pozory mylą. - Zdesperowaną powiadasz... - Przemilczała dalszy komentarz, w końcu nie szukała w tym nic złego tak na dobrą sprawę. Czasem po prostu lepiej nie robić sobie wrogów tam gdzie się ich nie ma. Cinny odkąd zaczynała dużymi krokami wchodzić w życie szkoły wolała stosować się do tej zasady. To było prostrze. Znajdować osoby, które mniej lub bardziej się tolerowało, a potem po prostu trzymać tę nić porozumienia. Wiatr wiał dalej, a jego zimny dotyk tym razem nie sprawiał już takiej przyjemności. Dreszcz przeszedł po ciele dziewczyny niczym piorun w czasie burzy, a nagła chęć zbliżenia się do znajomego długo nie czekała na wejście w czyn.- Przytul mnie, zimno mi desperacie. - Stwierdziła delikatnie śmiejąc się do siebie. Nie wiedziała czy to kwestia głupoty sytuacji w jakiej się znaleźli czy ogólnej sympatii jaką dażyła chłopaka. W każdym razie już po chwili mogła poczuć jego ciepłe objęcie na swoich ramionach. Nogi mimowolnie podkurczyła tak, że kolana znajdowały się pod brodą. Nie mogła jednak zapomnieć o nadchodzącym uroku jesieni, więc wzięła głębowi wdech rozkoszując się w ten sposób słodkim, jesiennym powietrzem. W Luksemburgu również mogła takie spotkać w porównaniu do ciągle zatłoczonej, głośniej Francji. Właśnie tym różniły się te dwa państwa. Atmosferą, przyrodą i zdecydowanie ilością ludności. Wszystko to daje zupełnie inny urok. Może kiedyś krukon to zrozumie? - To czego jeszcze nie masz w zwyczaju robić? Po pokazie w mojej kajucie sądziłam, że nie znajde już w tobie chłopca. - Uśmiechnęła się pobłażliwie, wspominając mgliście ten wieczór. Miała nadzieje, że chłopak również nie wyniósł stamtąd nic więcej niż kaca.
Parafrazując myśli Cocci można też uznać, iż sto procent kobiet, które nie chcą zadowalać swoich mężczyzn stosunkiem oralnym umiera. To, że istnieje druga strona medalu jest mało istotna. Przecież każdy ma swój punkt widzenia i się go trzyma. Na jednej części gdy człowiek wyjrzy za okno widzi świecące słońce. Za to ktoś inny po wyjrzeniu zobaczy księżyc. Czyż to mógłby być przypadek? Benj Potocky od zawsze lubił bawić się w filozofa. Bawił się słowami jak tylko pozwalała mu na to okazja. Słysząc komentarz Cinny dotyczący jego poprzedniej wypowiedzi zmusił się do refleksji. Chyba lepiej, żeby w ogóle nie odpowiadał na ten komentarz, bo może tylko pogorszyć swoją sytuację. Tak już bywało z kobietami - facet chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Ale można się do tego przecież przyzwyczaić i po prostu odpowiadać tylko jak jest się pytanym. - Dla Ciebie mógłbym być nawet marynarzem. - zaśmiał się słysząc, że nazwała go desperatem. Miał tylko nadzieję, że nie będzie go tym samym prześladowała tym artystycznym przezwiskiem w najbliższej przyszłości. Mogło to brzmieć naprawdę dziwnie zważywszy na fakt, że mógłby to usłyszeć ktoś obcy i pomyśleć o Krukonie różne dziwnie rzeczy. Uśmiechnął się jednak i objął Cinny z wielką radością. Pewnie wielu facetów chciałoby być teraz na jego miejscu. Ahh, jakie to życie jest piękne. Kocham Cię Cinny. - Nie mam w zwyczaju palić przy innych. I oczywiście nie mam na myśli tytoniu. Jestem raczej typem człowieka, który woli rozkoszować się swoim błogim stanem na osobności. - odpowiedział jej w dosyć dziwny sposó Benj. Przypomniał sobie jednak, że podczas wakacji na pożegnalnej imprezie zdarzyło mu się z innym facetem porównywać wielkość przyrodzenia i dziwnym trafem Cinny podeszła do nich, gdy on miał swój skar na wierzchu. - Miałem nadzieję, że nie będziesz pamiętać tego, że stałem tam z moim penisem na wierzchu.. Oczywiście założenie było takie, że nikt miał nas nie zobaczyć no ale.. - dodał szybko lekko zmieszany Benj.
Jasne, można sobie to parafrazować jak tylko się komuś podoba, co nie zmienia faktu, że ma to równie zerowe znaczenie, bo przecież kiedyś wszyscy i tak umrzemy. Choć Cinny nie myślała o tym na każdym kroku, to jednak często dochodziła do tego wniosku, co czasem nawet dawało jej otuchę. Niektóre sprawy wyglądają o wiele lepiej gdy się wie, że kiedyś się zakończą. Świadomość, że to tylko przejściowe mogła naprawdę wiele zdziałać. Pozwalała skupić się na tym co ważniejsze, na tym o czym warto jeszcze myśleć... Bo przecież skoro na resztę nie mamy wpływu do tego kluczowego momentu w naszym życiu, to warto robić coś co przynajmniej wydaje się mieć sens. Dającego coś ponadczasowego. To jeden z tych kierunków w myślach Coccinelli który sprawia, że każdego ranka z głową uniesioną do góry może znależć najlepsze ciuszki w swojej ciągle powiększającej się kolekcji, uczesać włosy, poprawić te rzeczy, które są jeszcze w niej nieidealne i przejść przez kolejny dzień. Piękno. To podobno z czasem mija, ale Cinny sądzi, że tylko się zmienia. Już nie raz jej babka czy matka jej to udowodniły gdy na kolejnym spotkaniu świeciły blaskiem mimo niemałej ilości lat na karku. Cinny też do tego dążyła. Mogła schować kryjacego się wniej potwora w kieszeń lub za zasłonę młodzieńczego uroku i wszystko przeżyć. Przynajmniej chciała w to wierzyć. - Oj nie, mam już dość słonej wody i zapachu ryb. Dzieki bardzo. - Zauważyła, pamiętając jeszcze obrzydliwą kuchnie z jakimś obśmiergłym piratem. Ile teraz by dała by jednak nie trafić na te warsztaty z gotowania... Niby wszystko wypaliło, ale oczekiwała czegos więcej po Atlandydzie. Jakiś złotych homarów, gigantycznych krewetek czy małży ludożerców, których gotowanie groziłoby śmiercią. Tak, to przynajmniej byłoby ekstytujące, a tak to spędziła popołudnie nad mieszaniem prentem w garze i gotowaniu homara. Normalnie rewelacja... - No tak, ale przynajmniej to troche rozruszało towarzystwo. Nie zniosłabym gdyby usiedli jak stare baby na dupach. - Podsumowala, zdając sobie sprawę, że to ona nieświadomie tego wieczora zmieniła jego przyzwyczajenie. No trudno. Nie można znać każdego w stu procentach. Cinny by nawet tego nie chciała. Taki nagi Huan Bedau czy brzydula Scarlett.... Fuj, na samą myśl żołądek skurczył jej sie do rozmiarów orzeszka ziemnego. - Miało być pięknie, wyszło jak zawsze. - Powiedziała, mimo wolnie robiąc przerwę na zniesmaczenie całą sytuacją. Są takie rzeczy które pamięta się mimo nadmiernych ilości alkoholu czy innych używek. Gdybyś był pijany, a na twoich oczach twój najlepszy kolega rozwalałby piłą głowę twojej matki to też byś nie pamiętał? Dla Cocci kwestia dobrego smaku zawsze była na pierwszym miejscu, więc to co zobaczyła wywarło podobny wstrząs jak zabicie kogoś bliskiego. To kwestia systemu wartości. - Teraz to już musztarda po obiedzie. Przynajmniej dobrze, że uważasz to za równie głupie jak kupowanie używanej różdżki. - Wywnioskowała po zmieszanym tonie, troche bardziej wtulając się w mężczyznę. Ciepło jego ciała bardzo jej się spodobało, podświadomie chciała go coraz więcej. Czy nie na tym właśnie polega młodość by potrafić się ponieść chwili? Cinny nigdy nie zastanawiała się nad takimi rzeczami, gdyż zawsze zimno podchodziła do uroków młodości. Wolałaby już być niezależna, dorosła. Być kapitanem na statku swojego życia. Teraz jednak impolsywnie objęła Benja w talii, a głowę skierowała w jego stronę. Na policzku oddech chłopaka zamieniał się w mikroskopijne kropelki, które delikatnie ogrzewały jej blady policzek. Jego brązowe oczy wydały jej się jeszcze cieplejsze niż zwykle, przez co zachwycona ogólnym doznaniem uśmiechnęła się najszczerzej jak potrafi. Może jednak ma coś w sobie z oddającej się każdemu matki?
Fakt. To, że umrzemy było tak pewne, jak to, że dementorzy wrócą do Azkabanu. Przekonał się o tym nawet Nicolas Flamel, który próbował przedłużyć swój żywot w nieskończoność. Były też różne inne sposoby na uniknięcie śmierci, a uczniowie Hogwartu wiedzieli o tym bardzo dobrze. Cała historia zamku i rzeczy, które zostały po nauczycielach można było w sumie uznać za przeklęte. Odpowiedzialność i sumienie nie było mocną stroną Benja Potcky'ego. Nie robił sobie nic z uwag, że w tym wieku może zacznie myśleć o samodzielności, odcięciu się od domowego ogniska. Owszem, zaczął szukać pracy i nawet był na jednej rozmowie, ale.. To było tylko tymczasowe. Przynajmniej tak mu się wydawało. A sumienie? Tak samo nie przejmował się tym, czy przypadkiem kogoś nie obrazi, albo nie wywoła u niego poczucia, że nie jest nic warty. Po prostu bawił się swoim życiem. - Też nie za dobrze wspominam morze, chociaż było kilka całkiem przyjemnych chwil. - powiedział z wyraźnym uśmiechem Benj. Może te wakacje nie były zbytnio szczęśliwe, ale miał kilka miłych wspomnień. W sumie nie taką najgorszą chwilą był trening z She. Może nie należał do najprzyjemniejszych, ale czuł, że robi w czymś postęp a to było całkiem fajne. - To zawsze działa, może nie uczestniczyłem zbytnio w wielu imprezach, ale z tego małego doświadczenia wiem jak najszybciej rozruszać towarzystwo. Ty nie lubisz sobie czasem zapalić? - zapytał po chwili przypominając sobie raz jeszcze wszystko co działo się w kajucie, która należała do nie wiadomo kogo. To znaczy. Uściślając, to pewnie wiadomo do kogo, tylko Benj nie interesował się tym na tyle, by wiedzieć. - Chociaż będziesz wiedziała, że nie bierzesz kota w worku. - odpowiedział z głośnym śmiechem Benj. Słyszał, że nic kobiety bardziej nie cenią od konkretnego przyrodzenia. Akurat tak się składało, że mógł się pochwalić okazem mierzącym DWANAŚCIE I PÓŁ CALA co jak na normę europejską było znacznie powyżej średniej. Nawet jak na francuskich murzynów.
Dementorzy wrócą... O ile jeszcze istnieją, bo nad tym faktem właśnie debatują tęgie głowy gdzieś tam... No w każdym razie nie mnie to wiedzieć. Raz są, a raz ich nie ma. Taka praca dementora. Zaraz zrobimy na nią kurs i wtedy będzie wszystko jasne czemu takie zmiany w etatach zatrudnień. Wątpisz? To czarodzieje, tutaj wszystko jest możliwe. W każdym razie tak po za rozmyśleniami o świecie przedstawionym to oczywiście Coccinella sobie żyła w nim bardzo dobrze, w sumie nie miała na co narzekać w końcu miała co jeść i gdzie spać, a w dodatku kolekcje jesienne powoli wchodziły do sklepów, a co za tym idzie na wszystkie letnie ciuszki były wyprzedaże. Tylko w Hogsmade o tym zapomnieli, ale to normalnie w końcu u Gladraka to jedyne co kupisz to zaśmiergłą szate i rękawiczki ze skóry smoka. Głupie, nie? Pewnie jeszcze gdzieś wisiały te plakaty zachęcające do kupna rękawiczek co do nich jedna uczennica Hogwartu rąk użyczała, więc Cinny raczej dobrego zdania o tym miejscu nie miała. Dziewczyna wiele rozumiała, ale że też szkoła leżała na takim zadupiu bez konkretnych pomocy naukowych toż to tragedia. Może kiedyś dyrektor to zrozumie i jakoś na to zaradzi, bo jak nie to amba i jedyne co to zostaje zatopić smutki w kuflu miodowego piwa. - Nie wątpię. W końcu sam rejs był w miare przyjemny. - Nawet przy okazji dowiedziała się, że nie ma choroby morskiej i teraz bez przeszkud mogła startować na wilka morskiego. Szkoda tylko, że jakoś niespecjalnie marzył jej się szkorbut i latanie w brudnych gaciach po pokladzie. Właśnie tak widziała żywot prawdziwego pirata, a sama podróż i prezencja niektórych żeglarzy jakoś ją w tym utwierdziła. Paskudne rzeczy w tym XXI wieku się dzieją, ech. - Hm... - Tak słowo zapalić kojarzyło jej się z tą paskudną bezsennością, której za żadne skarby świata nie potrafiła wyleczyć, co z jej lenkiem przed ciemnością robi się dośc absurdalne. Jedno napędza drugie. - Można powiedzieć, że tak. - podsumowała jakoś niekoniecznie czując ten temat. - Och, to już od razu biorę. - Zaśmiała się, dając mu buziaka w usta. Zabawne, że też od razu zakładał takie rzeczy, choć to ona tutaj ewidentnie wychodziła z inicjatywą. - W takim razie pewnie ty też oczekujesz prezentacji towaru przed, co? - Stwierdziła tym razem śmiejąc się do siebie, bo już widziała jak kompelmetuje to swoje potworze ciało. Wiadomo... Taki strasik. - Zasmucę cię kobiety jakoś niechętnie latają z cyckami na wierzku. Zwłasza jesienią. Choć wiesz widziałam na wakacjach takie stroje kąpielowe co to rozpuszczały się w słonej wodzie. Świetna sprawa, powinieneś taki skąbinować, może któraś da się na to złapać. - Oczywiście przypomniała sobie tego typu bokserki, które kupiła jakimś popołudniem jakby jej znowu przyszło nie mieć dla kogoś prezentu... Czy coś. Wiecie taka wymówka dla nieuzasadnionych zakupów. Cinny w ten sposób miała wiele glupich przedmiotów, ale niespecjalnie jej to przeszkadzało. Dopuki jest w stanie spoakować się w trzy kufry to jest nieźle, nie?
Umiejscowienie Hogwartu było jednak dobrze przemyślane z wielu innych względów. Quidditch był powszechnie dostępny, można było organizować huczne imprezy, magia nie musiała być tak kontrolowana jak w miastach, a chmara sów nie budziła niczyich podejrzeń. Dlatego zamek cieszył się taką renomą - zapewnioną miał swobodę w działaniach magicznych. Jednak owszem, Hogsmeade należało raczej do czarodziejó, którzy nie są zbytnio na bieżąco jeżeli chodzi o styl. Gdyby byli bardziej zaradni i przedsiębiorczy to mogliby zarobić fortunę na uczniach Hogwartu. Jednakże mogła istnieć niepisana zasada, że Hogsmeade ma klimatem przypominać stare, czarodziejskie miasteczko? Z lekkim uśmiechem na ustach przemilczał wypowiedź Cinny dotyczącą wyjazdu. Wydawało mu się, że niewiele więcej mogą na ten temat powiedzieć, gdyż nie był to w wykonaniu Benja spektakularny wypad wakacyjny. Co przeżył to jego, ale nie chciał opowiadać o kilku dziwnych incydentach. Po chwili słuchania z uwagą tego, co ma do powiedzenia, ogromnie się zdziwił. Nie zdążył nijak zareagować, a na jego ustach pojawił się już ogromny uśmiech. Czyżny Coccinelle Lepeltier właśnie pocałowała go w usta? Przecież nikt mu nie uwierzy jeśli będzie chciał o tym powiedzieć jakimś znajomym. - Cocci, mogłaś mnie ostrzec, chciałbym uwiecznić tą chwilę, bo nikt mi nie uwierzy, jeśli powiem, że zasłużyłem na zasmakowanie Twoich ust! - powiedział wyraźnie rozbawiony i ucieszony Benj. W jednym momencie humor mu się poprawił i był gotowy zapomnieć o jakichkolwiek troskach, które zaprzątałyby mu głowę. Nie spodziewał się nigdy, że będzie siedział na balkonie przytulając Cocci. Jeśli dodać fakt, że ta go pocałowała, to wychodziła całkiem niezła mieszanka. - W tym momencie mogę tylko liczyć na to, że ubrałaś go dzisiaj przypadkowo na siebie, a z nieba zacznie padać deszcz - dodał słysząc jak dziewczyna żartuje sobie z formy rewanżu. - Poza tym nawet nie śmiałbym marzyć o tym, żeby zobaczyć Cię bez ubrania. W języku moich rodziców powiedziałbym "o kurwa ja pierdole" co jest zdaniem złożonym wyłącznie z przekleństw. - dodał mieszając w to zdanie język polski, który opanował w pewnym stopniu ucząc się go z rodzicami. Wiedział, że dziewczyna go nie zrozumie, ale na samą myśl o tym, co mógłby zobaczyć czuł się.. wyjątkowy.
Chmura sów pewnie i na pokątnej była normalnością, a przecież tamta ulica sama w sobie już jest bardziej cywilizowana niż Hogsmade, który oprócz miliarda klubów to nie oferuje niczego ciekawego. Rozumie się, że na zoo czy lunapark nie ma co liczyć, ale jakiś porządniejszy sklep by się przydał. W końcu uczniowie muszą gdzieś wydawać te swoje galeony, nie? Po co rodzice dają im kieszonkowe? Gdyby nie to, że Cinny przyjechała na to zadupie już jako studentka to pewnie ubolewałaby bardzo nad faktem, ze w trudnej chwili nie ma gdzie nawet kupić butów na pocieszenie. - Jasne, już lecisz po aparat. - Stwierdziła ironicznie, dając mu kolejnego buziaka. Nie pokazywała mu jak miło to łechce jej ego, ale sądziła, że się domyśli. Zwyczajnie, czasem mężczyzną się zdarza wiedzieć pomimo nie używania słów przez kobietę. Choć najczęściej są z tego tragedie, ale czy ktoś by się tym teraz przejmował? Nie sądzę. - Z nieba leci słodka woda, plan nie wypali. - Zaśmiała się uroczo pod nosem.- Choć jasne, jak chcesz to kolejnym razem możemy spróbować. Teraz przez ubrania to i tak marny pomysł. - Świeciła elokwencją do tego stopnia, że gdyby nad tym pomyślała to pewnie sama by się skarciła. Rozumiała, że ma jakieś tam pokłady inteligencji, ale nie musiał o tym wiedzieć cały świat. To nie było najważniejsze w jej życiu, a przecież wiadomo nie od dziś, że proście żyje się ludziom zwyczajnie głupim, głuchym na problemy. - Te słowa brzmią jakby ktoś otwierał plastikową torebkę. - Stwierdziła słysząc szelest wydobywający się z ust chłopaka.- Jeśli twoi rodzice mówili tak do ciebie ciągle, to nie dziwie się, że teraz nie śmiesz marzyć. - Wtuliła się bardziej w chłopaka przytykając ucho do jego piersi. Może w ten sposób nie będzie słyszała kolejnych nieprzyjemnych dźwięków? - Choć wiesz co, mam pomysł. - Stwierdziła lekko niepewnym głosem. Może zadumanym? Choć nie, w jej myśleniu nie był krzty mózgu. - Jak rozepniesz wszystkie guziki bluzki ustami, to spełnisz choć w części marzenia. - Czy to było wyzwanie? Jeśli tak, to chyba nie wypadało mu odmówić, co? Zwłaszcza, że powinien zrozumieć to wielkie poświęcenie gdy na dworze zimno.
W Hogsmeade widać było, że brakuje innowatora, który tknąłby życie w tą wioskę. Miejsce miało ogromny potencjał, gdyż regularnie było odwiedzane przez stałą liczbę uczniów. Trzeba było jednak sporządzić odpowiedni plan na zagospodarowanie wioski. Nie każdy jednak wyobrażał sobie, by Hogsmeade przeobraziło się w centrum rozrywki uczniów Hogwartu. Czarodzieje, którzy czcili tradycję pewnie wołaliby o pomstę do nieba za to w jakim kierunku ta wioska została pokierowana. Ale to tylko pokazywało jak bardzo różnią się tradycje od korzyści. Kolejny buziak na ustach był już dal Benja całkowitym zaskoczeniem. To, że raz Cocci złożyła na jego ustach pocałunek inni mogli przeboleć i tłumaczyć impulsem, ale drugi musiał coś oznaczać. A moze po prostu brakowało jej intymności? - Mimo wszystko deszcz by nie zaszkodził. Wiesz, niektórzy lubią takie przemoczone ubrania. - mruknął do Cocci wyraźnie zachęcony jej poczynaniami. Cóż, był tylko facetem, a Cocci.. Trzeba było przyznać, że póki co potrafiła zabawić się nim i pozwolić mu ponieść się fantazji. Zwłaszcza, że należała do tych dziewczyn, które Benj trzymał w swojej ścisłej czołówce. Pewnie zdawała sobie z tego sprawę, że mu się podoba. Z drugiej strony czy był ktoś, komu się nie podobała? - To nie jest zbyt dobry sposób do podrywania chłopaka, wiesz? - skomentował jej wywód na temat języka polskiego i jego marzeń. Oczywiście zaakcentował to wszystko śmiechem. Nie brał tego zbytnio do siebie, bo i po co? Czując, że Cocci wtula się w niego bardziej uśmiechnął się w głębi duszy. To wszystko wyglądało jak jakiś sen. Jeszcze godzine temu nie wyobrażał sobie siedzieć na balkonie z wtuloną w niego Coccinelle. - A co oczekujesz w zamian? - zapytał lekko zaskoczony Benj próbując nie dać po sobie tego poznać. Spojrzał na Cocci wzrokiem, który jednoznacznie wskazywał, że podoba mu się ta ich mała gra. Przejechał nosem w okolicach jej ucha i delikatnie zaczął kierować się ku szyi. Jednak pozycja w której siedzieli nie była zbyt komfortowa do rozpinania bluzki ustami, więc powoli odsunął się od Krukonki i usadowił się tuż przed nią. - Jesteś pewna? - zapytał zbliżając swoją twarz do jej, a następnie musnął ustami jej szyję.