W tym miejscu uzdrowiciele z oddziału wypadków i urazów zajmują się pacjentami, którzy mieli wypadki z magicznymi zwierzętami. Trafiają tu ofiary ukąszeń, oparzeń, użądleń, wbitych kolców, jak i wielu innych.
Czy on naprawdę wyglądał teraz jak zbity pies, któremu należał się całus na czoło? Nie widział na sobie żadnej różowej kokardy, ani nie miał na swojej szyi obróżki z napisem "Taffy". Ale z drugiej strony... Lucia Ritcher. Gdyby mówić czy kiedykolwiek Taffy miałby mokre sny to chyba zdawałoby się, że jeden z nich mógłby dotyczyć jej. Ale to raczej było już dawno i nie do końca(?) prawda, zwłaszcza, gdy przybyła do niego w takiej aranżacji. W liście oczywiście się zgrywał, ale przecież literki nigdy nie potrafiły pokazać prawdziwych emocji. Zawsze mógł kłamać... I chciał ją zobaczyć inaczej. Ale z drugiej strony - kochał w niej tę lekkość, że nie bała się pokazać mu w tym stylu. Dopiero po chwili zresztą zorientował się, że został ucałowany w czoło. Czyli tak, faktycznie musiał wyglądać jak zbity pies. Delikatne opuszki palców dotknęły czoła, dosłownie w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą ciepłe usta styknęły się ze skórą. Zamrugał parę razy, zaraz zakreślając coś na papierze. Zaraz odłożył ołówek i w końcu się jej przyjrzał. – Wyglądasz pociągająco. – Skwitował to krótko, zaczynając jeździć wzrokiem od góry do dołu. No co? Zapewne była do tego przyzwyczajona, że potrafili jej się przyglądać w ten sposób. Ale u Strange'a było to coś bardziej związanego z artyzmem. Dokładnie widział zarys sylwetki jak prezentowałaby się na papierze, jak pewne emocje jawiłyby się na jej twarzy, gdyby odpowiednio ułożył kompozycję. – Czekam na to aż zgodzisz się mi zapozować. – I przypatrzeć się jeszcze dłużej... Jeszcze parę innych godzin. Taffowa głowa pełna była teraz myśli. Ile pikanterii, ile słodyczy... Ile to wszystko ma procentowo zawierać. Gdyby to była kreskówka to właśnie miałby przed sobą wyliczenia od 0 do 100 czego tak naprawdę było mu teraz potrzebne na rysunku. Ale zaraz wrócił wzrokiem na torbę z przysmakami. Ech, naprawdę? Sam by sobie zalatwił. Kiwnął jeszcze raz w podzięce na jej gest. – No? To pytaj. A może chcesz zobaczyć, hmm? – Uniósł do góry brew. Taaak, spojrzeć byłoby najlepiej. Ujrzeć każdy element tego czy faktycznie wąż go ugryzł... Albo jak głęboko. Pewnie zostaną po tym blizny. Zapewne! To by jej pasowało idealnie.
Może i wyglądał trochę żałośnie, ale to nie w tym rzecz. Takie zachowanie było dla niej naturalne, w końcu nie byli dla siebie kimś zupełnie obcym. Nie widziała nic zdrożnego w tym przejawie czułości i zwykłej przyjaźni. Zapewne nie zrozumiałaby tego porównania do obroży, bo w końcu nie częstowała go smakołykami, ilekroć zrobi coś według jej polecenia. Kiecka? Pierwsza lepsza wyciągnięta z szafy. Ah, do tego tekstu pasuje lekceważące machnięcie dłonią, jakby to naprawdę nie było nic takiego. W sumie nie było, zawsze pokazywała tyle, ile miała ochoty. Czyli bardzo dużo, w końcu ograniczanie się leżało w jej naturze. Nagość, tak, to zdecydowanie leżało w jej naturze. Przekrzywiła lekko głowę, zainteresowana tym, co takiego mógł nakreślić na skrawkach papieru.-Co tam masz?-Spytała lekko, wyciągając pierwszy pakunek z torby, wraz ze sztućcami i kilkoma serwetkami. Uśmiechnęła się szeroko, słysząc komplement z jego ust. Doskonale wiedziała, że wyglądała zabójczo. Wyprostowała się i przejechała dłonią po talii, akcentując wcięcie i przyległy materiał.-Idę jeszcze na spotkanie. Nie mogła wrzucić byle czego.-Podała mu pakunek, w którym znajdował się makaron z warzywami i mięsem, w białym, przyprawionym sosie. Uwielbiała to danie i właśnie zamierzała podzielić się tym cudem właśnie z nim. Poza tym sama była potwornie głodna, chyba nie myślał, że jej działania były kompletnie bezinteresowne? -No to kiedy?-Spytała i spojrzała na niego, uśmiechając się delikatnie.-Przecież wiesz, że ja bardzo chętnie.-Była to całkowita prawda. Była narcyzem, a propozycja za pozowania, w jakiejkolwiek formie była i na miejscu i niezmiernie ją intrygowała. Byłoby to coś nowego, poza tym, chciała zobaczyć, jak widziana jest w oczach drugiego człowieka. W końcu każdy ma zupełnie inne spojrzenie, zwraca uwagę na inne szczegóły, przykłada uwagę do innych rzeczy. -No to, podciągaj koszulkę.-Powiedziała, odbierając od niego pakunek z jedzeniem i odkładając go na stolik obok. Sama chwyciła grubą frytkę i wsadziła do ust, rozkoszując się chrupkością z zewnątrz i miękkością w środku. Plus soli było na nich więcej, niż normalny człowiek powinien przyjmować. Co zdecydowanie jej odpowiadało.
Jasne. Odrobina przejawu czułości, która nie była fałszywa sprawiała, że Strange jakoś inaczej reagował na to wszystko. Widział i miał wokół siebie za dużo fałszywych przyjaciół, żeby teraz tak łatwo i otwarcie reagować na tak... znienacka czynione gesty. Ot cała filozofia tej jednej reakcji, gdzie zaraz doprowadził siebie samego do porządku. Wiedział już, że mógł być bardziej spokojniejszy i skupić się na tym co mu faktycznie przyniosła. Zerknął tylko okiem, zje później. Artyście nie przeszkadzało się, kiedy chwila natchnienia nagle go złapała. Przejeżdżał wzrokiem po bardziej odsłoniętych elementach jej aparycji tylko po to, aby zaraz wrócić do rysowania. Cieszyło go to, że kiedy trzeba było to potrafiła zgodzić się na ciekawe propozycje. Narcyzm - lubił to w ludziach. Odpowiednie zagranie na nim sprawiało, że ludzie potrafili zrobić to co się im podświadomie sugerowało. Drobne, delikatne sugestie, które pęczniały potem w ich głowach i wierzyli, że to ich pomysły. A ostatecznie było inaczej. Kolejne maźnięcie. – Ciebie. – Zagryzł na sekundę dolną wargę, kiedy zamyślił się nad jednym elementem. – Często zagryzasz wargę? Czy to raczej coś rzadkiego, Lu? – Nigdy nie robiła tego do niego, także nie wiedział czy tak faktycznie było. Zresztą... ślinić się do niej nie zamierzał, to też raczej dla niego pytanie to było normalne, a nawet adekwatne do tego zamierzał rysować. Plamki piegów na jej ciele sięgały wszędzie? Czy tylko tego, co odkrywała... Interesujące. Pomyślał chwilę i zaraz dokończył coś rysować, aby zrobić sobie przerwę. – Kiedy tylko to wszystko się zacznie, ludzie wrócą do Anglii i tak dalej. Ewentualnie powiem Ci wcześniej. A ten twój lowelas to przynajmniej ktoś warty rozmowy czy kolejna zapchajdziura na nudny, wakacyjny wieczór? – Wartość. Dla niego ludzie czasem musieli mieć jakąś wartość. Nie wiem, przyjaźń, rozum, cokolwiek co ich wyróżni na tle innych. Byleby nie byli kolejną szarą masą, której pośród ludzi tak wiele. Strange wziął coś do jedzenia i spróbował. – Mmmm... Dobre, sama robiłaś? – Oczywiście, pytanie retoryczne. Więcej czasu raczej poświęciła na kieckę, to też było widoczne. Ale w sumie, whatever. Taffy wsunął potrawę do ust i zaraz przełknął znowu. – Lepsze niż ta szpitalna paćka czy coś. Trochę jak na jakiejś kurzej farmie, byleby być tucznym. – I skończył znowu, zaczynając myśleć... kiedy ona wyskoczyła mu z propozycją tego podciągania. – Ech, tak bez gry wstępnej? – Zażartował, ale zaraz położył się na łóżku, podnosząc do góry swoją koszulkę, pokazując dwa ślady ukąszenia z lekko bladymi aureolkami po bokach, sygnalizujących powolne gojenie się. – Ja pierdolę, mogliby ten dom zburzyć... Cokolwiek... – Spojrzał w sufit.
Czasem rozmyślanie nad czymś i rozkładanie tego na czynniki pierwsze nie ma kompletnego sensu. Człowiek tylko dusi się we własnych podejrzeniach i uprzedzeniach. Gdyby miała zastanawiać się nad wszystkim, co kiedyś ją spotkało, co jej powiedzieli czy zrobili, już dawno wylądowałaby w wariatkowie. Czasem wystarczy naprawdę niewiele, aby człowiek oszalał. Jej strój raczej nie był jego zasługą, w końcu jej plany pojawiły się grubo przed samym jego listem. Bycie odsłoniętym zawsze jej odpowiadało, w końcu tak czuła się najlepiej i najwygodniej. No dobrze, może nie była to najwygodniejsza forma odzienia, ponieważ najwygodniejsza obejmowała zero odzienia, ale to rozmowa na inny dzień. Zaśmiała się i pokręciła głową, jakby powiedział coś iście zabawnego. -Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. To raczej odruch bezwarunkowy, nad którym kompletnie nie panuje więc i go nie monitoruje.-Wzruszyła lekko ramionami, zajadając się swoim daniem. Zamoczyła frytki w sosie i odchyliła się lekko do tyłu, aby wrzucić je do buzi. Merlinie, jedzenie to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakie człowiek może robić. Uniosła nieznacznie brwi, słuchając co miał do powiedzenia. Wepchała do buzi jeszcze kawałek szarpanego kurczaka i westchnęła, zastanawiając się nad czymś. -Możesz to zrobić przecież nawet tutaj... Czy gdziekolwiek będzie wygodnie, Tobie i mnie.-Powiedziała spokojnie.-Sytuacja nie ma nic do tego, co chcesz uwiecznić mnie na papierze.-Uśmiechnęła się delikatnie.-Bardzo dziwny dobór słów, nie uważasz?-Zaśmiała się, głośno.-Jeżeli zapchajdziura ma oznaczać zapchanie mojej uroczej dziury, to owszem. Po co innego miałabym się z nim widzieć? Do rozmowy wystarczy mi moja osoba.-Kolejna frytka zniknęła z papierowego opakowania. -Żartujesz sobie? Nie przygotowuje jedzenia, które spożywam.-Powiedziała z przekąsem, chociaż taka była prawda. Jedzenie przygotowane przez siebie podarowałaby jedynie największemu wrogowi, gdyby koniecznie chciała się go pozbyć w sposób bolesny i długi. Nachyliła się nad jego brzuchem, aby przyjrzeć się śladom. To były słodkie, małe ślady. Podniosła wzrok i utkwiła go w chłopaku, marszcząc delikatnie brwi.-Zburzyć? Mówisz o Slytherinie? -A o co innego mogło chodzić? Wąż, dom... Rozumie się samo przez się. Oparła łokcie na łóżku i wydęła lekko wargi, niezadowolona.-Co się wydarzyło?-
Nie rozmyślał nad tym zbyt długo. Może była w tym jakaś racja, że nie miało to sensu. Chociaż co mu tak naprawdę pozostawało, kiedy został "przykuty" na jakiś czas akurat do tego miejsca i oddziału. Westchnięcie, pauza w rozmowie. Wyczyścić umysł, nie pozwolić sobie na te myśli... ostatecznie zrezygnować z jakiegokolwiek poszukiwania sensu. Jedynie kiwnął głową. Miała rację. Bezwstydnie przejechał wzrokiem po jej ciele, a w szczególności ubiorze, zaczynając faktycznie rozbierać ją wzrokiem. Jakby to wszystko wyglądało na papierze albo płótnie. Ostatecznie efekt końcowy i tak byłby do jej oceny. Zaraz jednak uniósł brew na wzmiankę o przygryzaniu wargi. Cóż... Ponownie miała w tym słuszność. – Z naukowego punktu widzenia masz na tyle pociągającą twarz, że gdybym zauważył u ciebie to zjawisko to mógłbym mieć kolejne mokre sny. Z naukowego punktu widzenia nie wiem skąd wziąłem to stwierdzenie. Ale raczej nie od naukowca. – Dokończył swoją myśl, aby podebrać jej zaraz frytkę. Wpakowując ją sobie do ust, zaraz położył się wygodniej. No cóż, skoro i tak zaraz będzie pokazywał to co zyskał przez swój wypadek - niech przynajmniej ma wygodę. Dopiero skomentowanie o "zapchajdziurze" sprawiło, że musiał powstrzymać się przed zmieszaniem z elementem radośći. – Namaluję Cię kiedy będę chciał? Dobra. – I zaraz dodał trochę niezręczniej, jakby zabrakło mu weny na celną ripostę. – To puste. Czemu chcesz sobie załatwić zapchajdziurę, kiedy i tak następnego ranka nawet byś nie usłyszała czegoś mądrego. Jak... nie wiem... Co może ci zapchajdziura powiedzieć mądrego? "Byłaś niezła wczoraj"... No sama widzisz... – Nie był raczej tarczą Achillesa w tej chwili. Jedynie zwykłym artystą, który przy niej akurat reagował dosłownie jak w kalejdoskopie. Raz dynamiczniej, raz statycznie. I musiał przyznać, że dziewczyna w jakiś sposób na niego działała, chociaż przeważnie nie mieli aż tak zażytego kontaktu. Oblizał usta ze zbędnej soli. I wtedy przeszli do tematu związanego z domem. Ech, dosłownie - chyba - mówił przed chwilą do jakiego dokładnie domu poszedł. No, ale jeśli trzeba to się powtórzy. – Dom Potterów. No wiesz, domek naszego wybrańca. Pana, co pokonał największego czarnoksiężnika, chociaż naprawdę nie wiem jak to się mu udało, skoro był tylko gówniakiem. No, ale cóż... Plotek jest tyle, że nie mam nawet chęci rozpatrywania ich. – Wzruszył ramionami i zaraz syknął z bólu. Bądź co bądź - nadal to bolało. – No i postanowiłem po prostu wejść, powęszyć. Są wakacje, reszta wyjechała do tej całej Arabii czy gdzieś... A ci debile z Mugolandii ni trochę mnie interesowali. To poszedłem, zaczaiłem się na poszukiwania czegoś... I nagle wąż. Większy niż zwyczajne, ale kurde nie jak pyton królewski. I starał się mnie zaatakować. Jak widać... udało się mu. Wybiegłem z domu, nagle zawirowało mi we łbie i... nagle otwieram oczy i jestem tutaj. Jakiś gość mnie z Doliny wziął. A mógł zostawić... – Dodał spokojnie końcówkę. A Slytherin jebać.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Retrospekcja - po kursie Tresera Zwierząt Fabularna data: 2020-08-17
Trzask teleportacji towarzyszy mi podczas znikania i pojawiania się jednocześnie w innym miejscu. Szpitale nie są mi jako tako obce, chłodne, zimne, choć nadmierny rozgardiasz wcale nie powoduje, że pałam miłością do tego miejsca. Odpowiedni kurs zdałem, aczkolwiek pozostaje inna, równie ważna kwestia - obrażenia. To, w jaki sposób potraktował mnie kuguchar, nieco woła o pomstę do nieba, aczkolwiek nie zamierzam w żaden sposób się na niego denerwować. Nie zawsze naturalny dryg i ręka do zwierząt pozwalają na uniknięcie nieszczęść, a podczas egzaminu poleciało to na łeb na szyję. Mogłem zachować nieco więcej cierpliwości wobec istoty, aczkolwiek rozlanego mleka człowiek nie naprawi, w związku z czym obecnie moja wędrówka z papierem w torbie kończy się na świętym Mungu. Biorę głębszy wdech, zjawiam się w recepcji całkiem elegancko, choć głowa zaczyna mnie boleć; podchodzę do odpowiedniej pani znajdującej się za ladą, by następnie przedstawić problem, z jakim obecnie mam do czynienia. Tańczę samotnie wśród wydarzeń, przynajmniej do czasu. Rany na lewej ręce wyglądają nieco zbyt paskudnie - liczne ugryzienia i pociągnięcia zębisk w obrębie wierchu dłoni, jak również rozdrapana mocno (wszak magiczne koty mają dłuższe pazury) kończyna jawią się jako coś, co nie wygląda zbyt przychylnie. Czas, po jakim się zgłaszam, udowadnia mi, że raczej będę miał po tym pamiątkę, ale niespecjalnie się przejmuję takim stanem rzeczy; zawsze mogło mi pójść o wiele gorzej. Blizny? Zdarzają się podczas pracy z magicznymi zwierzętami i nikt na to nic nie poradzi. Już jedną posiadam po tym, jak uznałem za genialny pomysł zapomnieć o rękawicy. Trochę czekam, jako że mój przypadek nie wymaga od razu udzielenia pierwszej pomocy, a ja czuję się o dziwo coraz gorzej. Trzymam odpowiednio pióro i pergamin, choć litery, które kreślę, nie pozostawiają złudzeń - nie jest najlepiej. Nie wiem, co się dzieje, czy może ma to związek ze wcześniejszym omdleniem, ale czekam dość cierpliwie, od czasu do czasu zaciskając mocniej usta w wąską, widoczną na mojej twarzy linię. Na szczęście udaje mi się dostać do jednego z oddziałów i gabinetów, gdzie zostaję przyjęty na oddział w celu zaleczenia i odkażenia ran. Wstaję, przechodzę, moje długie kroki umożliwiają mi pokonanie tej drogi w dość szybki sposób. Blade ściany zdają się być wyróżniającym elementem tego typu placówek, ale nie mówię nic na ten temat. Zamiast tego podaję własne dane i oczekuję na dalsze poczynania. Uzdrowiciel pierwsze podejmuje się odkażenia ran, które otrzymałem od magicznego stworzenia. Czasami mnie to boli bardziej, czasami wykrzywiam się, a na mojej twarzy nie zakwita uśmiech, ale nie mogę na to nic poradzić. Eliksir czyszczący rany wcale nie jest taki przyjemny w użytkowaniu, o czym doskonale wiem. Ilość krwi znacząco się zmniejsza w wyniku usunięcia tej zaschniętej odpowiednimi zaklęciami, a z czasem mężczyzna używa nieznanych mi kompletnie zaklęć leczniczych, które przyczyniają się do zasklepienia tkanek. W związku z dość późnym udaniem się na oddział na mojej ręce prawie nic się nie jawi. W sumie to dobrze - myślę początkowo, gdy na kończynie pojawia się odpowiedni bandaż, a ja dostaję także wypis z zaleceniami. Jakaś maść i unikanie nadmiernego korzystania z ręki - myślę, że mogę to załatwić. Myślę. Zawsze tego się podejmuję, a doświadczenie jawi się jako inne - rany otwierają się paskudnie następnego dnia i nie wiem, czy jest to wina niekompetencji personelu medycznego, czy czegoś kompletnie innego, lecz trochę się denerwuję w wyniku wystąpienia tego faktu. Nie dość, że co jakiś czas leje mi się krew z nosa, to jeszcze rana po magicznym stworzeniu nieustannie się otwiera. Nie udaję się ponownie na oddział, nie mając trochę zaufania wobec osoby, która leczyła moje rany - decyduję się na podobne kroki, których się podjąłem względem rany na prawym przedramieniu. Wymieniam bandaże, choć posoka i tak się nieustannie pojawia, a zaleczenie tego trwa ponad dwa tygodnie, co mnie jeszcze bardziej niepokoi. Wyglądam coraz gorzej i trudno jest mi ukrywać, iż coś się dzieje; moje samodzielne metody doprowadzenia obrażeń kończą się widocznymi bliznami, na które nie mam już wpływu.
[ zt ]
Christina Grim
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 152 cm
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Retro - po spotkaniu wilkołaka Fabularnie: po listopadowej pełni
Właściwie to nie pamiętała jak znalazła się w szpitalu. To, co zdążyła jeszcze zarejestrować to uczucie, że ktoś ją ciągnie po ziemi, a potem usłyszała głos... Głos dziwnie znajomy, który sprawił, że poczuła się nieco spokojniejsza, ale którego nie potrafiła połączyć z konkretną twarzą. A może to było tylko złudzenie? Bo przy niej nie było nikogo. Była sama. Tylko ona i dwie walczące w pobliżu bestie, których obecność wcale nie dodawała otuchy. Właściwie to w tamtej chwili była niemal całkowicie pewna, że to przez utratę krwi ma jakieś omamy; i słuchowe i sensoryczne. A potem poczuła dziwne szarpnięcie, po którym miała wrażenie, że cała zawartość żołądka podchodzi jej do gardła. Ostatnią jej myślą było to, że chyba właśnie tak wygląda teleportacja. A w następnej sekundzie wszystko pogrążyło się w ciemności. Świadomość wracała jej powoli. Pewnie dlatego, że tak właściwie to Kryśka nie chciała się obudzić. Urywki wspomnień powracały do niej w losowej kolejności, zupełnie jak połączone w złej kolejności kadry z pociętej taśmy filmu, ale powoli układały się w logiczną całość. W całość, której Gryfonka nie chciała zaakceptować. Powstrzymała odruch wymiotny i uchyliła powieki. Czuła się ciężko; zupełnie jak wtedy, gdy w końcu znieczulono ją po pożarze. Teoretycznie nie czuła bólu, ale czuła coś. Coś, czego nie potrafiła określić. Jakieś takie tępe pulsowanie w ciele. Coś się zmieniło. Czy była gotowa na to, co powiedział jej uzdrowiciel, który pojawił się przy jej łóżku po wybudzeniu? Nie, nie była. Choć i tak podświadomie już to wiedziała, chociaż uparcie odpychała od siebie prawdę. Nie była dzieckiem i nie była głupia. Wiedziała jak kończy się ugryzienie wilkołaka podczas pełni. A raczej - co ono rozpoczyna. Ale dopiero gdy ktoś inny powiedział to na głos, dotarło to do niej z całą mocą przekazu. Wcześniej jeszcze próbowała sobie wmówić, że może jednak... Może jednak to był wilkołak podczas swojej pierwszej przemiany? Wtedy chyba jeszcze nie zaraża likantropią.... Może... Ale tylko oszukiwała samą siebie. Zwymiotowała. Taki ludzki, dosyć normalny odruch, choć niezbyt przyjemny. Odruch na myśl o tym, że teraz ona sama co miesiąc będzie przechodzić coś podobnego - będzie doświadczać bolesnej transformacji i zmieniać się w bestię, której największym pragnieniem będzie zasmakowanie ludzkiej krwi. Będzie zdana na łaskę eliksiru tojadowego i jego skuteczności. Będzie budzić w innych odrazę i paniczny strach. Bała się tego cholernie. Nie chciała by ktoś z jej winy doświadczał kiedyś tego, co ona przeżywała w tej właśnie chwili. Ale ani przez sekundę przez myśl jej nie przeszło, że wolałaby zginąć tej nocy. O nie. Była Gryfonką, na Merlina! Przeżyła pożar, przeżyła całą noc w gondoli kursującej w kółko na cholerny szczyt. Przeżyje i poradzi sobie też z tym. Doprowadziła się do porządku i potwierdziła, że rozumie wszystko, co uzdrowiciel do niej mówił. A potem powiedziała, że chce zostać sama. Musiała wszystko uporządkować sobie w samotności. Tak będzie dla niej najlepiej.
Ból. Podobno on sprawia, że człowiek żyje. Nieznośne pieczenie na całym ciele i kompulsywne drapanie się po ranach pozostawionych przez pokrzywę zdawało się to tylko uświadamiać. Życie było pasem bólu. Bez niego życia nie było. Zaś ono bez bólu? Chyba można je wówczas określić ciągiem nieprzychylnych epitetów. Wybity bark przestał już uwierać tak jak na początku. Może rykoszet zaklęcia sprawił, że niewygoda stała się znośna bądź inne części ciała doskwierały bardziej dotkliwie. Na tyle nieuprzejmie, aby uznać bark jedynie za przypinkę, która przebiła materiał weluru, wbijając się nieprzyjemnie w skórę. Tylko tyle. Gorsza zdawała się krwawiąca szczeka i prześwity w twarzy. Brak zęba bądź trzech. Język był zbyt leniwy, aby to przeliczyć. Ogólnie zdawał się spuchnięty. Ravinger cały drżał z zimna, więc ciało nie sprzyjało odpoczynkowi. Ubranie spalone i mokre. Wszystkie rany niezakrzepnięte. Otwieranie oczu wzmagało w głowie pisk. Czemu w ogóle jeszcze był przytomny? Nie wiedział, ale czuł ból i czuł szpital. Wspomnienia. Mknęły autostrada odbijając się tylko o kilka bladych plam. Niektóre przypominały obrazy ognia, ale głównie niemrawe świetliki. Spomiędzy nich wydobywał się krzyk. Jakieś zaklęcia. Mniej lub bardziej poważne. Ucieczka. Odbyła się, a Fairwyn był całkiem bliski wolności. Spotkał też jakąś postać. Rudowłosą niewiastę? Wątpliwe, pamiętał jedynie jej ulubienie się w BDSMie bądź sam fakt, że rzuciła nań zaklęcie kastracyjne? Nie, czar duszący - przyjemny w swoim okrucieństwie. Z pewnością istniało wiele więcej szczegółów, a tak mężczyzna nie wiedział skąd w ogóle wzięła się na nim woda. Czemu miał spalone włosy. Czy w ogóle miał przy sobie różdżkę? Wątpliwe, bo o ile trzymał coś w dłoni to czuł jedynie odrętwienie. Te zaś było znajome. Rzeczywistość otaczająca byłego belfra natomiast temu oddalona. Jakby wciąż majaczył zaklęcia, które miałyby go uchronić przed kolejnymi ciosami bądź machał ręką wystająca zza łóżka jakby rzucał kolejną, nieudaną bombardę. Godność. Zatracił ją dawną, więc chyba nie wypadało za nią tęsknić bądź się jej domagać od świata, który o wiele lepiej funkcjonował bez takich atrakcji jak kompas moralny bądź ów godność. To był moment przebłysków. Głosów, które szeptały proste słowa: trolle, sala, inna. W pewien sposób tworzyły one sensowne zmienne, które dało się ułożyć w zdania. Widoków, które przyprawiały o mdłości. Okno, które w złym stopniu przypominały o tu i teraz. Inne łóżka, które śmierdziały menelnią i gorzelnią. Doktor, jak przebłysk nadziei. - Bolało... jak spadłeś z Nieba? - Opluł się krwią przy tym pytanie, ale nie żałował. Ze swojej pozycji nie miał czego żałować.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Kolejny dzień na dyżurze; kolejne przypadki, kolejne sugestie, kolejne szumy uderzające pod czaszką z siłą zatrważającą i zaburzającą znajdującą się pod nią harmonię. Posiadanie czterdziestu wiosen na własnym ciele, kiedy to zaledwie człowiek skończył niedawno trzydzieści siedem, bywa bolesnym przekonaniem o tym, że los przemija. Że z czasem wszystko ulega zmianom, a przede wszystkim nie stoi w jednym miejscu, czekając na zmiany. Matthew zerknął w stronę całkiem sporego stosu papierkowej roboty, która na niego czekała w ramach wypełniania obowiązków wynikających z tego, że o każdym pacjencie trzeba wypisywać jak najwięcej informacji. Wystarczy iskra, by wzbudzić w siebie chęć, ale też - wystarczy iskra, by tym samym zgasić znajdujące się nadzieje i ambicje. Zakrywszy rękawy, ścisnął lekko końcówkę pióra własnymi palcami, starając się jak najdokładniej i poprawnie wypełnić wszelkie druczki. A nie było ich wcale tak mało, kiedy kawa zastygała w kubku, wydzierżawiając miejsce na stoliku między sporą ilością notatek. Pukanie do drzwi. Podniósłszy spojrzenie, proste wypowiedzenie słowa "proszę" pozwoliło na zapoznanie się z przyczyną próby zakłócenia spokoju. Spojrzenie jasnozielonych tęczówek mężczyzny zetknęło się z tym należącym do młodej pielęgniarki, która wypowiedziała parę słów, prostym ruchem smukłych dłoni zapraszając - troszeczkę nagminnie - do opuszczenia pomieszczenia. Kolejny przypadek niefortunnego zetknięcia się z trollami nie stanowił na oddziale większego problemu, jako że co chwilę jakiś nieszczęśnik zaplątywał się w ich sidła, odchodząc za daleko od głównej ścieżki w Dolinie Godryka. Jedyne, co jeszcze zrobił, to poprawił kitel i kieszonkę na piersi, upewniając się, że w ubraniu charakterystycznym dla magimedyków znajduje się narzędzie pracy - tudzież różdżka dzierżąca w sobie rdzeń o specyficznej mocy magicznej. Proste zlustrowanie tęczówkami, proste zerknięcie w stronę poszkodowanego, pierwsze komendy i pierwsze eliksiry; wszystko szło wręcz mechanicznie. - Matthew Alexander, uzdrowiciel dy- - już miał powiedzieć swoją standardową formułę, kiedy to pióro samopiszące, będące do użytku ogólnodostępnego dla personelu Szpitala św. Munga, notowało odpowiednie rzeczy, niemniej pojawiła się jedna przeszkoda. Słowa, które ten powiedział, kompletnie nie wiedział, jak na obecną chwilę zinterpretować - były skutkiem ogłuszenia, tudzież częściowego braku świadomości, co się dzieje? Czy wręcz przeciwnie? Zacisnąwszy usta w wąska linię, od razu zajął się ogólnym rozeznaniem. - Mnie nie, ale pana - chyba, owszem. Na spokojnie, proszę się nie nadwyrężać, dobrze? - poprosił, by tym samym eliksiry wiggenowe poszły w ruch, jak również pierwsze zaklęcia uzdrawiające, a raczej diagnostyczne. - Atak trolli rzecznych... - spojrzał naprędce na kartotekę i papier z przyjęcia na oddział, zajmując się aspektami najważniejszymi. Przymrużył lekko oczy, niczym kot spoglądający ze spokojem na coś, co zmniejsza ilość uderzeń serca znajdującego się pod sklepieniem żeber, by następnie podnieść nieco łóżko, ażeby nie doszło do zachłyśnięcia się krwią. Interior Deplura wykazało specyficzne dla tego ataku obrażenia, którym to musiał natychmiast przeciwdziałać. - Doszło do wewnętrznych uszkodzeń, które będą wymagały zaleczenia, ale proszę się nie martwić, jest pan w dobrych rękach. Pan Fairwyn zgadza się? - zapytawszy, zaczął działać skrupulatnie i wyjątkowo celnie. Powściągliwie wręcz, nie dopuszczając żadnego błędu we własnych czynnościach. Zarówno uśmierzeniu bólu, jak i postawieniu muru przed kolejnymi problemami wynikającymi ze stanu zdrowia pacjenta.
To w końcu Matthew czy Alexander? Mylące, doprawdy. Chociaż Ravinger nie miał siły, aby się zagłębiać nad tą myślą. Sam fakt, iż wypowiedział jakiekolwiek słowa sprowadził na niego karę w postaci szkarłatnych strużek krwi, gromadzących się w okolicy ust. Było to dziwne, bo jeśli miałby rzecz co poza wodą doprowadziło go do stanu podobnego - jednogłośnie orzekłby, iż to pożar. Stos płomieni, tony czadu w atmosferze w jednym z najgorszych scenariuszu, gdzie następowała dewastacja wszelkich dóbr na ich drodze. Zaś z drugiej strony żywioł wcale nie był aż tak płomienny. Wszechobecna wilgoć gasiła go w zarodku, wzbraniając wydobycie potencjału z magicznej różdżki. Woda, niby życiodajna, tym razem tragiczna w swoim chłodnym pięknie. Ogień, niby niszczycielski, a jednak zasklepił niektóre z ran czarodzieja i może dlatego ten dotarł mniej martwy do Szpitala św. Munga? Takiej wersji wydarzeń Fairwyn mógłby się trzymać, ale sytuacja przyprawiała go o nieprzyjemne mrowienie w żołądku. - Czyli... - zaczął kasłać, a drobinki krwi opadły na szpitalne kafelki w mało eleganckim geście podobnym do pierwszego śniegu, który zaskakiwał Anglików ów pogodą co roku w nieprzychylności pory roku. Brunet jednak brnął w to dalej. Nie pozwoli przecież swojemu ciału się kontrolować. Nie pokaże słabości wobec własnej fizyczności. Nie będzie bierny, nawet jeśli proces umierania został przyspieszony - będziesz od dziś... - głowa upomniała go bólem o spokój. Zapewne migrena bądź brak witamin skutkował osłabioną pracą mózgu. Ten nadwyrężany pobudzał bodźce, które ostrzegały przed chęcią do interakcji. Nader zły pomysł chociaż obecnie Ravinger oddawał się tylko takim. Eksces z jakimś studentem, który dla niektórych był gwałtem i powoli sam czarownik oddawał się głupocie tłumu posądzając się o taki nieprofesjonalizm - moim aniołkiem? - Tym razem ucierpiała tylko jego duma, słysząc słowa, którymi obdarzał swojego medycznego opiekuna. Nie żałował w żadnym stopniu. Wszak coś od życia mu się należało. Mimo pozbawienia sprawności. Mimo przykucia do łóżka. Mimo wyglądu mniej bajecznego niżeli zwykle. - Zaiste - odważył się powiedzieć już tylko tyle, kiedy doktor zaczął działa swoje czary. Poszkodowany nawet nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. Miał tylko ochotę oddać się w te ręce i pójść spać. Najchętniej obudziłby się już zdrów za miesiąc bądź dwa. Ból z nadwyżką atencji domagał się jego uwagi, nie dopuszczał chwili relaksu do ciała. Był to ledwo przytomny stan czuwania, jakby niebezpieczeństwo znów mogło nadejść. Jakby konary drzew znów miały wzbić się w powietrze a chęci spopielenia ich w locie kończyły się jedynie utworzenie płomiennego pocisku.
Sen. Tego potrzebował, aby wrócić do formy. Tego potrzebował, aby odżyć. Tego potrzebował, aby nie myśleć o córce. Doprowadzanie się do podłego stanu nie było zapewne niczym nowym w jego życiu poza nauczaniem. Swoją drogą - nie było go wiele. Jednak pewna łatka Ravingerowi się należała, stał się w pewnym momencie chłopcem do bicia. Tego nie życzył nikomu, a tytuł może zaszczytny, należało mieć przy nim twardy zad i żadnej godności. Potrzeby. Nieco uwłaczającym był stan permanentnego przykucia do łóżka. Możliwie, iż brunet dałby radę dojść do łazienki o własnych siłach, jednak gdy tylko widział odległość, jaka dzieliła go od pierwszych drzwi... Sen zmagał jego powieki i drzemka przychodziła mu z wielką naturalnością. Chociaż poza spaniem i jedzeniem nie robił nic więcej. Ciało nagle stało się wymęczoną pustką, która z każdą minutą snu potrzebowała kolejnej godziny trawienia Fairwyna sennymi koszmarami. Starczy wzrok nie pozwalał na utrzymanie skupienia przy łączeniu liter, a chęć przećwiczenia chociażby tych banalnych zaklęć opiewam w opuchłe stawy. Zdrowie. Stan był wciąż fatalny. Rany niezasklepione, a eliksiry lane na ciało nie wspomagały jego regeneracji. Sam czarodziej nie chciał nazbyt faszerować się czymś takim. Musiał doraźnie przyjmować krwawe ziele a podtruwanie organizmu innymi substancjami uzależniającymi zdawało się głupotą. Zęby powoli zaczęły odrastać - magia. Zaś sam bark był już od kilku dni nastawiony. Problem polegał na tym, że codziennie lekarze odkrywali nowy problem, oddalając wizję zdrowia o kolejne, długie godziny. Kobiety. O nich nie myślał. Jedynie o córce, co zdaje się naturalne. Jednak, kiedy do sali weszła niejaka Fire, Ravinger cały drgnął. Słaby puls prędko wzrósł, a i czarodziej podniósł się na łóżku, aby lepiej przyjąć gościa. Nie obyło się od stęknięć i syknięć, uśmierzających ból. Przynajmniej w jego głowi. - Mogę uznać, że mam pecha, gdy na Panią wpadam? - Takowe czuł samym sobą.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Przybyła tu już wcześniej. Nie chodzi o dzieciństwo i całą młodość, kiedy nieraz wpadała w tarapaty. Niedługo po ich walentynkowym spotkaniu, Fire zajrzała do wysokiego budynku. Spędziła w dusznej sali przepełnionej wonią leków oraz chorób niecałe dziesięć minut. Spoglądała na pogrążonego we śnie i gorączce mężczyznę. Po raz pierwszy w świetle dnia, przelewającego się pomiędzy cienkimi zasłonami. Pomimo poturbowania jego twarz nie była odrzucająca, a wręcz przeciwnie. Fire poświęciła moment na delektowanie się słabością i bezbronnością Fairwyna. Mianowicie, czuła się w takim kontraście dużo silniejsza. Po to właśnie pracowała latami, odkąd jako malutka dziewczynka mogła czytać o magii. Po to, żeby nie leżeć teraz jak kłoda w szpitalu. Znała to miejsce lepiej niżby tego chciała. Mimowolnie wykrochmalone prześcieradła przynosiły gorzkie wspomnienia. Dear nie chciała za długo tu przebywać, zwłaszcza że w gruncie rzeczy nie było ku temu potrzeby. Dlaczego więc stała przy szpitalnym łóżku? Bladobłękitne oko nie zdradzało żadnej odpowiedzi. Fairwynowi mogła jawić się wtedy niemal jako zjawa o płomiennej aureoli, mroczne widziadło i symbol niebezpieczeństwa, które jeszcze. z. nim. nie. skończyło. Kilka dni później ponownie weszła na oddział urazów magizoologicznych. Fire zatrzymała kroki, widząc podniesionego Ravingera. Odpowiedziała na jego pytanie wykrzywieniem twarzy. Powolnym krokiem podeszła do wieszaka, aby użyć go zgodnie z przeznaczeniem i pozbyć się z ramion zaśnieżonego płaszcza. - Pech i szczęście to tylko pozbawione odpowiedzialności wytłumaczenia efektów naszych działań. - wypowiedziała szeptem, podciągając rękawy swojej brązowej szaty. W jej ruchach pełno było napięcia i czujności. Blaithin podniosła jeden ze stołków i przetransportowała spod ściany do lewej strony łóżka pacjenta. Było to przemyślane, żeby usiąść zwróconą naprzeciwko mężczyzny. Dzięki tej pozycji mogła mierzyć Ravingera wzrokiem, a przez obrót twarzy praktycznie dało się zapomnieć, że prawy oczodół zasłania czarna opaska. - Chyba na jakiś czas musisz zrezygnować z polowań na trolle. Z pewnością się za Tobą stęsknią. - chyba z przyzwyczajenia sięgnęła po fiolki z eliksirami leżące na stoliku obok. Etykiety mówiły Blaithin to i owo. - Jak samopoczucie? Założyła nogę na nogę.
Dywagacje w temacie poczynań losu nie były jego ulubionymi, jednak z chęcią obdarowałby kobietę kilkoma słowami, przypisując jej działaniom niejakie efekty, które ta wcześniej określiła mianem pecha bądź szczęścia. Było mu to bolesne, a widok ów Fire przywodził obolałej głowie wspomnienia. Chociażby słowo, którym się przedstawiła. Czy było to imię? Nawet jeśli nie to mężczyzna był gotów przyjąć pseudonim. Zważywszy na sytuację, która między nimi zaszła - śmiało uznał, iż taki tytuł kobiecie pasuje. Mimo światła dnia jej wiek wciąż pozostawał tajemnicą, zaś tym razem ozdoba okalająca twarz wymownie podkreślała jej niedoskonałość. Albo rzeczywiście przeszła coś trudnego w życiu, albo majestatycznie chciała emanować lekkim niepokojem, który dodawał jej przewagi nad nieznajomymi. Tak przynajmniej czuł się Fairwyn - zdominowany, bez możności egzekwowania własnej woli ze wzgląd na szpitalne łóżko oraz poczucie winy. Wobec się, gdyż się zawiódł. W tym wszystkim plusem było, iż ostatnia niesnaska przyjdzie wraz z pierwszym kieliszkiem grzejącego alkoholu. Jednak agonia tląca się licho we krwi nie sprzyjała nieprzyjemnym dyskusjom. Stąd też mężczyzna jedynie zajęczał dość żałośnie w odpowiedzi, aby odwrócić kark w w wygodniejszym sobie kierunku. Głównie: aby nie patrzeć w stronę towarzyszki. - Trolle zdają się nudne. Może teraz czas na lodowe smoki? - Zapewne miał to być żart bądź nieśmiała sugestia ze strony Ravingera, że nie żałuje niczego i powtórzyłby przygodę raz jeszcze. Może wielce niekorzystną, ze smutnym finałem, ale wciąż przygodę. Tak różną od atrakcji, jakie trwożyły jego godność przez lata za belferskim biurkiem. Sam się upominał o podobny stan i może długie miesiące jakie poświęcał na korygowanie uczniowskich błędów teraz oddają mu się jako życiowe niesnaski, na których sam powinien się uczyć? Byłby przychylny takie opinii. - Poniżej oczekiwań. Twoje? - Odbił piłeczkę, aby nie tkwić dłużej w banalnej rozmowie. Nie miał też na taką sił. Obecnie wolał skupiać się tylko na rzeczach, które wyzbędą się z niego wszechobecnego poczucia lęku wobec wizji braku sprawności. Koszmarnego gryzienia w okolicy ran, które lubiły otworzyć się na nowo, zaczynając krwawić.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Uśmiechnęła się lekko, słysząc zaczepną odpowiedź, ale zaraz przygasiła ten grymas, jakby karcąc się szybko, że w ogóle okazała coś więcej niż chłód. Niepotrzebnie, bo i tak na nią nie patrzył, ciemnobrązowymi tęczówkami sięgając gdzieś dalej. - A może lodowe trolle? - a nuż takie coś istniało. Na świecie pałętało się mnóstwo najdziwniejszych stworzeń, toteż istnienia nawet najbardziej absurdalnego tworu Fire nie podważała tak na wstępie. O lodowych smokach również nie wiedziała czy bytują. Przez chwilę coś się w dziewczynie ocknęło, jakaś dawno zapomniana już młodzieńcza chęć zwiedzania świata i polowania na groźne zwierzęta. Chęć niebezpiecznych przygód i ryzykowania życia. Dopiero po stracie oka przestała aż tak pchać się w ramiona ryzyka, co nie znaczy, że całkiem z tego zrezygnowała. Ale utratę drugiego oka zniosłaby dużo gorzej. Dear nawet nie wyobrażała sobie bycia całkowicie ślepą. - Poniżej oczekiwań? Przecież masz tak doskonałą opiekę, wolne od pracy w Hogwarcie, do tego teraz również miłe towarzystwo. - wskazała dłonią na siebie. - Co Cię w tym nie zadowala i jak mogę poprawić Twój humor? Uniknęła odpowiedzi na temat własnego stanu, żeby pójść w bardzo utarty schemat swojego zachowania. Sarkazm i szyderstwo stanowiły doskonałe zastępstwo szczerości oraz ukazywania uczuć. Fire mogłaby przyznać, że jest nawet zadowolona, że Ravinger nie stracił życia w tak żałosny sposób na bagnach. Że, sądząc po etykietach eliksirów, jest już blisko końcowej fazy leczenia i za jakiś czas będzie mógł wyjść ze szpitala. Chyba nawet nie miał żadnych trwałych uszkodzeń ani blizn? Coś zauważyła na jego policzku i obojczyku, ale szybko doszła do wniosku, że to szrama z dawniejszych lat. Zaczęła grzebać w kieszeni swojego płaszcza. Po chwili Fire wyciągnęła talię kart. - Partyjka Durnia na zabicie czasu? Była to co najmniej arogancka propozycja, bo każdy wie, jak bardzo karty potrafią dać w kość graczom. Ona sama przeżyła już wiele ich negatywnych efektów i zawsze potem przysięgała sobie "Nigdy więcej w to nie gram", ale i tak wracała do tej zabawy. Fairwyn nie miał nic lepszego do roboty, skoro po prostu leżał przykuty do łóżka. Może mniej męczyłoby go granie niż rozmowa. - Ale musimy się o coś założyć.
- Ciekawa propozycja. Czy to zaproszenie na biegun? - Pierwsza myśl, co do lodowych trolli. Chociaż Ravinger obawiał się, iż w futro mogłoby dodać mu wieku jak i sięgając wspomnieniami do magicznych upodobań Fire. Taka podróż mogłaby zaszkodzić dla klimatu, flory odraz fauny oblodzonych krajobrazów Planety. Chociaż z drugiej strony Islandia wydawała się kierunkiem dość bliskim, pięknym i z szansą na przygodę z prowizoryczną maczugą stworzoną z kawałka lodu, która wić się będzie tuż przed oszpeconą twarzą. - W Hogwarcie? - Rozbawiło go to niejako, aż obrócił dynamicznie twarz, podnosząc się delikatnie na łóżku. Zacisnął zęby, aby nie zwracać zbytnio na siebie uwagi lekarzy. - Skąd pomysł z Hogwartem? - Dopytał, uspokajając oddech. Już się zdążył zmęczyć przy tych niemrawych ruchach na łóżku. Chociaż doceniał pytanie wobec swojego samopoczucia jak i poprawy humoru. Jednak z tym było ciężko. Przeżył pół wieku, większość czasu za biurkiem i teraz jak w ramach - dajmy na to - kryzysu wieku średnio chciał wtłoczyć w żyły adrenalinę. Pobiły go marne trolle. Zmierzył karty gromkim spojrzeniem. Oddech uciekł mu przez nos w zwierzęcym geście, poczuł się niejako upodlony, ale z tyłu głowy miał jedną myśl: kobieta nie chce dla niego źle. Chce dobrze. Po prostu go nie zna. Jeno wiadomo: dobrymi chęciami Piekło jest wyłożone. Zaś jak już wiemy, tam Fairwyn nie zagląda. - Podziękuję. Ostatnimi czasy córka ciągle mnie w to ogrywa - przynajmniej ludzkie szczenie miało z tego niejaką radość. Jej ojciec niewielką, jednak z jego obecnej pozycji był to uśmiech wart cierpienia tych kilku partyjek. Ot, dureń. Niektórzy mieli z nim zapewne równie potężny problem, co z piciem: na kacu obiecują sobie nigdy więcej. Później jedna sugestia i są pokuszeni na alkoholowe łono. - Zawsze masz w zwyczaju pomijać pytania czy to miękkie serce i nie chcesz sprawiać starcowi przykrości odpowiedzią? - Zapytał zgoła kąśliwie, ale nie oczekiwał od Fire odpowiedzi. Chciał jedynie nietaktownie, zresztą ów nietakt wynikał z jego zamierzonego działania, zwrócić uwagę na fakt niepomijania pewnych kwestii mimo uwagi, która niekoniecznie dziś działa najlepiej. - O co chciałabyś się założyć? - To już było jego właściwym pytaniem.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Ravinger wziałby się bardziej w garść, a nie robił z siebie większą ofiarę niż to było konieczne. - Nie. - odpowiedziała szybko, wydymając wargi w trochę infantylnym wyrazie twarzy. Najpierw zmarnowana cierpieniem twarz, teraz rozbłysła rozbawieniem, co zbiło Fire z pantałyku. Nagle zebrało mu się na śmiech czy faktycznie powiedziała coś, co mogła zostać odebrane jako żart? A może po prostu rozbawiła Fairwyna samym sarkazmem. - Może stąd, że tam pracujesz. Profesor Ravinger Fairwyn. - powiedziała powoli i wyraźnie, obawiając się, że po prostu za mocno oberwał w głowę na mokradłach i coś mu się tam uszkodziło. To mogło być powodem takiej reakcji na wzmiankę o jego pracy. - W piątej klasie przyszła taka dziwna dziewczyna z Durmstrangu. - ciągnęła, wracając na chwilę do tego spotkania ponad siedem lat temu. Była jedną z nielicznych uczennic, których nawet nie mógł zagrozić oblaniem. Ni cholery jej nie pamiętał albo dobrze się z tym krył. Ale... Co jeśli to był brat bliźniak profesora? Jakiś nieznajomy, którego zwyczajnie pomyliła i teraz się błaźni? Nie, niemożliwe. Na pewno to trolle uszkodziły mu mózg albo leki za mocno odurzyły świadomość. Albo coś mu odwalała i próbował ją okłamać nie wiedzieć czemu. - Skoro tak to tym bardziej powinieneś więcej ćwiczyć. - wyjaśniła mu prostą logikę ukrytą w powiedzeniu "trening czyni mistrza". Talent nie był wszystkim. Nawet ktoś tak hojnie obdarzony jak Fire, niczego większego by nie osiągnął, gdyby nie ciągłe próby, żeby być w czymś lepszym. Co prawda, zmieniło się to u niej szybko w obsesyjne ambicje i chorobliwy perfekcjonizm... Córka w ogóle Dear nie zdziwiła. W końcu Fairwyn był zdecydowanie w wieku sugerującym spłodzenie co najmniej kilku potomków. Ile mógł mieć lat? Po twarzy ciężko było stwierdzić, bo była przyjemnie ciosana i nieokraszona ogromem zmarszczek. Ale może to przez prywatne skrzywienie Blaithin, gdyż podobali jej się starsi mężczyźni. - Och, myślę, że wybaczysz mi ten nietakt. - syknęła nieprzyjemnie, z niezadowoleniem słysząc, że nie puścił mimo uszu jej braku odpowiedzi. Kąsać to ona, a nie ją. Skrzypnęła stołkiem po idealnie wyszorowanej podłodze, odchylając się bardziej do tyłu. Zwyczajnie nie wiedziała co odpowiedzieć na pytanie jak się czuje. Lepiej się Fire funkcjonowało, kiedy nie pozwalała sobie na myślenie o tym. Gdyby miała się skupić odnalazłaby kilka emocji. Stres. Samotność. Złość na siebie. - Myślisz, że powiem Ci, skoro nie zagramy? - uniosła wysoko brew w geście niedowierzania, bujając się nieco na siedzisku. O nie, nie, teraz to nie ma. Nie można mieć ciastko i zjeść ciastko. Za łatwo byłoby wtedy w życiu. Wyczuwając zawahanie w fairwynowym zachowaniu i sugestię, że ciekawość może przezwyciężyć rozsądek mężczyzny, zaczęła tasować karty. Dłonie Firy były szczupłe i blade, ale zwinnie zajmowały się talią, przesuwając opuszkami po ciętych krawędziach kart.
Początkowo myślał, że tytuł profesora po opuszczeniu zamku będzie go boleć bądź wymaluje się na twarzy czymś niesmacznym, a sam Ravinger potraktuje osobę ośmieloną wobec tego zwrotu nieprzyjemnym słowem bądź bardziej nieprzyjemnym zaklęciem. Tak teraz tliła się w nim pewna gorycz podjudzana czystą nostalgią, ale nic więcej. Kolejna blizna, tym razem na duszy niżeli ciele. Zaś jak samo doświadczenie pokazuje, z takimi ranami da się żyć. Czasem przypominają o sobie w sposób niefortunny, jednak w większości zdają się być ważną pamiątką. Wszak ciało jest świątynią, a każda bruzda naznacza wyjątkowość w osobowości. - Pracowałem do końca tamtego roku - wycedził tylko tyle. Nie miał już ochoty tłumaczyć się z niechęci bądź nieumiejętności do zapamiętywania nazwisk. Spoufalanie się z uczniami było ostatnim czego potrzebował. O ironio, za takowe domniemane bliższe relacje właśnie stracił posadę. Chociaż jakby się temu lepiej przyjdziesz. To mu ktoś wlazł do łóżka w przedziale, Fairwyn jedynie nie miał w zwyczaju marnować okazji. - Teraz to przeszłość - przełknął głośno ślinę, co zdawało się upodlającą czynnością. Kiedy czarodziej chciał przerzucić myśli w jakąkolwiek inną stronę i te machinalne czynności jak mruganie czy oddech zaczynały wymagać skupienia. Tak teraz prozaiczne przełknięcie śliny zdawało się angażować więcej myśli niżeli zazwyczaj. - Zatem współczuję jej przenosin - ten komentarz poniekąd go rozbawił, zaś los ukrócił chęć zaśmiania się to wyplucia powietrza ze wzgląd na ból w żebrach. Ravinger przyłożył dłoń do uwierającego miejsca i mimo tylu lat na karku, dziwił się czemu intuicyjne uciskanie łagodzi taki dyskomfort. Ponieważ aż tak kontuzjowanym w myślenie niegdysiejszy belfer nie był. Dość prostym było domyśleć się, iż enigmatyczna persona kryjąca się za "dziewczyną z piątej klasy" mogłaby być Fire. Chociaż problem wyglądał ja ten z Kotem Schrödingera. - I miałbym się ośmielić do odebrania dziecku przyjemności z wygranej? - Chciał się wysilić na uśmiech półgębkiem, ale zapewne wyszło dziwne. Tudzież odpowiedź na pytanie była raczej oczywista. Oczywiście, iż nie miałby skrupułów do ogrywania ludzkich i magicznych pomiotów w sposób dotkliwy i bezkonkurencyjny. Jednak przy własnej patoroliśli chciał oddać się poczuciu, iż buduje w jej uczciwość oraz własną samoocenę na fundamencie, który nie ma podstaw w kłamstwie i ułudzie. Przecież mowa o kolejnym pokoleniu Fairwynów, to niejako zobowiązywało. - Ukontentowałyby mnie ćwiczenia z różdżką - szkoda było mu w tym wieku czasu na jakieś karty. Tym mógł frapować się na studiach. Teraz należało mieć jasne priorytety. Zaś jeśli chodzi o samą różdżkę. Może nie tyle, co bał się rzucać jakiekolwiek zaklęcia, ale dzierżenie w dłoni czegokolwiek z pewnością i świadomością zdawało się dziś nieosiągalne. Może za dwa dni, gdy nadgarstki wyzbędą się wrażenia posiadania zespołu parkinsona. - To przybliżyłoby cie do wybaczenia wobec wspomnianego nietaktu - przy tym nie miał już większych emocji. Wrócił do okowów bycia przeciętnym pacjentem z bólem istnienia ciążącym na barkach. - Na początku wyświetliłem się w pozycji przegranego. Jednak mam w sobie na tyle asertywności, by mówić sobie przysłowiowe "tak". - Wszak asertywność nie powinna uczyć odmawiania komuś, a jedynie rozumienia swoich potrzeb i działaniu dla ich dobra. A może problem polegał na tym, iż Ravinger nie miał nic na tyle interesującego i zarazem bezwartościowego, aby się zakładać? Tak, tak w rzeczy samej było. - Skąd chęć zawitania do szpitala? - dopytał niepewnie, aby odwrócić myśli od tasowanych kart
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Dość tajemniczo wyraził się o zrezygnowaniu z posady nauczyciela zaklęć. Coś nieprzyjemnego się wydarzyło i stąd decyzja o odejściu czy może wykopali go stamtąd w cholerę za jakieś złamane przepisy? A może! Może znalazł się ktoś lepszy na to miejsce. Patrząc na Ravingera, nie mogło być o to trudno. A więc teraz spotykali się, więzy łączące ich z Hogwartem bezpowrotnie zerwane. Relacja mogła się diametralnie zmienić. Choć jej chyba wcześniej nawet nie było, bo teraz prawie na pewno Fire mogła stwierdzić, że jej nie pamiętał. Trzeba było mocniej dawać mu w kość na zajęciach. Już nie okrasiła tego ponurego wątku żadnym komentarzem, nie będąc na tyle zainteresowaną, żeby gdybać w tej części życiorysu Ravingera. Będzie chciała wiedzieć to poczyta gazety z interesującymi plotkami albo popyta znajomych dalej uczących się w Hogwarcie. - Prędzej czy później przestanie czerpać z tego przyjemność, jeśli nie będziesz dla niej żadnym wyzwaniem. Żeby stawała się coraz lepsza Ty również musisz nadążać, inaczej ona zostanie na tym samym poziomie. - po tym krótkim monologu nawet ona sama miała ochotę powiedzieć do siebie "Nie zesraj się". Nic dziwnego, że rzadko ostatnimi czasy miała okazje do tego rodzaju dysput, choć przecież zawsze to lubiła. Nikt nie mógł znosić takiego pierdolenia. Zupełnie jakby Fire powtarzała to, co słyszała niegdyś w domu i dawnej szkole, a przecież nie znosiła takiego gadania. Przyjemność można było mieć także z rzeczy, które osiągało się bez ogromnego trudu i poświęceń! Takie myśli burzyły ogólną równowagę ścisłego światopoglądu Dear, więc odgoniła je i zrobiła podobnie krzywą minę co Fairwyn. Coś jeszcze na ten pseudofilozoficzny temat wygrywania i przegrywania zamierzała dodać, ale na całe szczęście się zamknęła. Kiedy już będzie mieć własne dziecko (o kurwa) to będzie okazja na faktyczne wypróbowanie tego wszystkiego w praktyce. Co prawda, sama myśl o jakiejś małej istocie powierzonej jej pod opiekę była dogłębnie smutna, straszna i nierealna. A siostra Fire, choć młodsza, to już miała dziecko. I pomimo że podobno pracowała jako striptizerka (!) to jakoś sobie radziła. Więc czy Dear mogłaby naprawdę być w tym gorsza? Co zresztą bardziej amoralne? Striptiz czy bycie przestępcą? - Z różdżką? - wyrwała się z tych fascynujących przemyśleń i prychnęła Ravingerowi niemalże w twarz, nie wierząc w absurd tych słów. - Różdżką to możesz sobie co najwyżej podłubać teraz w nosie. - dodała złośliwie, wątpiąc nie tylko w sprawność manualną odnośnie obecnego poturbowania Fairwyna, ale też w całość jego umiejętności, które stały pod wielkim znakiem zapytania. Powiodła okiem po okolicznych szafkach, żeby upewnić się, że jego grabowy skarb znajduje się poza zasięgiem rąk mężczyzny. Co do asertywności i pozycji przegranego to tylko mruknęła coś pod nosem, albo nie do końca rozumiejąc gadaniny byłego profesora albo po prostu nie słuchając uważnie. Jedno było pewne - na ten moment nie wyraził chęci gry, więc ciągnąć go i prosić o to nie zamierzała. Fire schowała talię do kieszeni, zakładając po tym nogę na nogę. - Wyjątkowo daruję sobie uszczypliwy sarkazm w odpowiedzi, żebyś nie musiał wysilać swojej obolałej głowy. - powiedziała łagodnie, gładząc kolano. - Przyszłam, żeby zobaczyć jak się masz. Czy będzie z Tobą dobrze. W razie Twojej śmierci pewnie wszczętoby jakieś dochodzenie, a mnie wezwano na świadka albo wzięto wręcz za podejrzanego. - dodała, choć jasnym było, że podkoloryzowała i zażartowała z takiego obrotu spraw. - I mam przecież miękkie serce.
Poczucie, iż jego całe pół roku doświadczenia w ojcostwie została skrytykowane odbiło się dziwnym uczuciem w miejscu, które niektórzy mogliby określić jako serce. Ravinger zaś mógłby przypisać do żebru, które właśnie wbiło się w jego płuco. Stęknął nieznośnie ku myśli, iż jego metody zdają się miałkie po czym uznał, iż problemem jest Fire - nie on. - Poczułbym się urażony, ale to zgoła śmieszne, iż przywiązujesz tak wielką wagę do zwyczajnej karcianki - bądź poszkodowana głowa czarodzieja nie zlustrowała, gdy temat ich rozmowy przeszedł na rzeczy ważniejsze niżeli magiczny dureń. Wszak kobieta miała racje względem samodoskonalenia się, co może przerodzić się w lepszy rozwój dziecka oraz bardziej precyzyjne kształtowanie jego natury. Niemniej Fairwyn nie zamierzał przenosić na biedną Wednesday własnych traum lat młodzieńczych bądź obecnej mu frustracji wobec życia. Przede wszystkim chciał jej dać podwaliny do bycia samoświadomą osobą jak i wspierać w jej irracjonalnych wyborach względem przyszłości. Quidditch... Jeśli chciała być zawodniczką to ojciec jej nie powstrzyma, a będzie szukać w sytuacji pozytywów dla siebie. Chociażby sportowcy dobrze zarabiają, a to już rzecz, którą on na moment obecny pochwalić się nie może. - Mógłbym, ale nie podnoszę tak wysoko dłoni - odpowiedział naturalnie, bez zrozumienia wręcz, co kobieta obecnie mu zarzuca. Zapewne nie pojął złośliwości i przytyku, a w gruncie rzeczy nie mógł odmówić Fire słuszności w jej słowach. Jego różdżka zdawała się obecnie reliktem przeszłości. Może to czas na przebranżowienie się? Rodzinny interes z pewnością śmiało czekał na kolejne dramaty i kłótnie, co do pieczy nad nim zaś sama obecność Ravingera w konflikcie byłaby nową i z pewnością niezasłużoną stroną, która rości sobie do tego prawa. Jak do tej pory cieszył się z posiadanych zniżek, ale chyba nastąpił czas na rozwinięcie umiejętności. Przecież kiedyś wyjdzie ze Św. Munga i będzie musiał podjąć się jakieś pracy. Wpierw zapewne wrócić do pełni starczej sprawności, ale przede wszystkim wypełnić dni czymś, co poza córką nada im jakości. Przynajmniej karty w tym wszystkim zostały schowane, a siwe widmo kolejnego pastwienia się nad czarodziejem zostało rozmyte w niewyraźnej smudze. - Dziękuję - co do tego sarkazmu. - Czy teraz jestem zobowiązany zaprosić cie na kawę po rosyjsku jak wyjdę? - Nie wiedział jaki i czy w ogóle czarownica respektuje alkohol. Zaś pewien trunek w odpowiedniej ilości zdawał się ofertą godną oczyszczenia sytuacji. Czy Fairwyn był wdzięczny? Wątpliwe, ale z pewnością czuł się zobowiązany. Nawet głośno przełknął ślinę, słysząc o miękkim sercu. Było to frapujące i z pewnością niepotrzebne. Spanikowane zatem postanowił ująć do w zgrabny żart. Zapewne nieudolny. - Chodź cie zapewne interesowałby bardziej napad na Gringota bądź polowanie na smoki - uśmiechnął się szpetnie, na co składały się radość i ból.
Gaia Jelani
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 163,8 cm
C. szczególne : Magiczny tatuaż drzewa, zajmujący ¾ pleców, zmienia się zgodnie z aktualnymi porami roku; czerwona nitka na lewym nadgarstku, zawiązana na siedem supełków.
Nigdy nie sądziła, że wyląduje z takimi obrażeniami w szpitalu. W ogóle nie podejrzewała, że wyląduje w szpitalu z jakimikolwiek obrażeniami, kiedy szykowała się na sylwestrową noc, będąc zachwyconą, że ktoś ją zaprosił – że zrobił to jej brat, z którym kontakt próbowała nie tyle odnowić, co zwyczajnie zapoczątkować ich znajomość. Gaia miała pecha, nie zdążyła się odsunąć, nie zdążyła zareagować, kiedy drewno ją przygniotło, a języki ognia jej sięgnęły. Szybko straciła przytomność, nie miała więc pojęcia jak znalazła się poza statkiem – jedynie krótkie chwile tkwiły w jej głowie, kiedy okropny ból wybudzał ją, by chwilę potem znów stracić świadomość. Miała szczęście, że jednak Jinx ją uratował i nie miała pojęcia jak mu się w ogóle odwdzięczyć. Miała u niego wielki dług, nie chciała nawet myśleć jak to mogłoby się skończyć gdyby jej nie znalazł. Nic więc nie mogła poradzić na łzy pojawiające się w jej oczach, ilekroć tylko o tym pomyślała. Nie wiedziała co w życiu zrobiła nie tak, że właśnie ją to spotkało. Może to przez nieprzemijającą złość na Eshe, na wyrzuty, które wciąż rzucała w jego stronę. Wierzyła w karmę i przypominała sobie o tym za każdym razem, gdy przychodzili do niej uzdrowiciele, by zaopiekować się poważnymi oparzeniami. Zaciskała zęby, kiedy zmieniali opatrunki, wypuszczała powietrze z poczuciem ulgi, gdy eliksiry dotykały poparzeń i krzywiła się gdy takowe musiała wypić. Traciła zajęcia, ale starała się nadrabiać wszystko co tylko dawała radę, choć przede wszystkim musiała odpoczywać. Jej organizm wciąż nie do końca sobie radził z rozległymi szkodami, które wyrządził ogień. Stale drapało ją w gardle, nie mogła pozbyć się chrypy, która osiadła na jej głosie. Małostkowo zastanawiała się też czy blizny po oparzeniach zostaną, choć uzdrowiciele zapewniali ją, że wcale tak nie będzie. A jej było głupio, że w ogóle o to pyta, bo przecież nie wygląd był najważniejszy – i wiedziała o tym. W końcu, po kilku tygodniach wyszła ze szpitala, choć wciąż nie była w pełni sobą. Pomijając powierzchowne obrażenia, była pewna, że wydarzenia z sylwestrowej nocy na stałe zagościły w jej głowie. Miały jawić się cieniem na jej codzienności, obawą o własne życie, które dotychczas jej nie towarzyszyło.
|zt
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
To musiało skończyć się w ten sposób. Po raz kolejny w ostatnim czasie siedziała na oddziale świętego Munga, gdzie uzdrowiciele mieli się zająć jej oparzeniami. Najgorsze było, że musiała ich uprzedzić o fakcie bycia zarażoną Herpevirusem, aby zachowali należytą ostrożność w czasie zajmowania się jej ranami. Nie żeby w przeciwnym przypadku mieli zachowywać się mniej profesjonalnie i uważnie, ale niemniej wolała poinformować o tym fakcie, aby później nie mieć z tego faktu jakiś nieprzyjemności. Najchętniej poprosiłaby Maxa o to, aby się o nią zatroszczył, ale zamiast tego musiała pogodzić się z tym, że trafiła pod skrzydła całkowicie nieznanego jej uzdrowiciela. Już sam ten fakt sprawił, że nie czuła się do końca komfortowo w podobnym położeniu. Zwłaszcza, że na karku miała również Ministerstwo, które nie było zadowolone z tego, że przetrzymywała jajo wyjątkowo niebezpiecznego smoka. Nie miała pojęcia, że to wszystko potoczy się w ten, a nie inny sposób. Niemniej obecnie nie miała czasu na to, aby przejmować się nałożoną na nią karą pieniężną ani faktem, że po raz kolejny czeka ją porządna nagana od rodziców. Może i była dorosła, ale mieszkała pod ich dachem, a swoim postępowaniem narażała na uszczerbek reputację całej rodziny. Nic dziwnego, że byliby na nią wściekli i nie ominąłby jej niezwykle ostry wykład na temat tego, co zrobiła. Chwilowo jednak zajmowali się nią specjaliści w dziedzinie magii medycznej na oddziale urazów magizoologicznych. Jej ramię nie wyglądało najlepiej i wymagało pilnej interwencji lekarskiej. W ruch musiały pójść rzecz jasna odpowiednie zaklęcia i eliksiry, a sama Huang mogła liczyć na to, że zostaną jej przypisane także maści na oparzone miejsca, aby przyspieszyć proces gojenia i zapobiec ewentualnym komplikacjom jakie mogłyby mieć miejsce. Dopiero, gdy dyżurujący medyk uznał, że wszystko jest w porządku mógł nareszcie wypuścić ją ze szpitala z odpowiednimi zaleceniami i uwagami dotyczącymi tego jak powinna o siebie dbać. Przynajmniej tyle dobrego, że nie musiała zostawać na obserwacji, co było wskazane w wielu wypadkach obrażeń czarnomagicznych. Niemniej z wypisem w ręce mogła na spokojnie wrócić do rodzinnego domu.
Teleportacja się udała i dzięki pomocy Irwety szczęśliwie udało mu się dotrzeć w porę na izbę przyjęć świętego Munga, gdzie z rąk niespodziewanej wybawicielki przejęli go zaaferowani uzdrowiciele; podali mu silne eliksiry przeciwbólowe, po których stracił świadomość na kilka kolejnych godzin i co się z nim w tym czasie działo - nie miał pojęcia. Specjaliści z pewnością jednak nie próżnowali; kiedy wreszcie się obudził, a raczej został obudzony przez niezbyt uprzejmego faceta, mierzącego mu różdżką ciśnienie i jakieś inne tajemnicze parametry, które potem z bardzo ważną miną zanotował w karcie, a następnie zaczął wymieniać co dolega Ryanowi i w jaki sposób sobie z tym poradzili, trwało to tak długo że pacjent prawie znów zasnął. Uzdrowiciel oznajmił mu, że ma nie liczyć na szybkie wyjście bo ze względu na kilka skomplikowanych medycznych terminów, które niewiele mu mówiły, muszą go obserwować i upewnić się, że nie doszlo do trwałych uszkodzeń, a na odchodne dodał: miał pan szczęście. Nie szczęście, tylko Irwetę, uświadomił sobie wtedy, jakby po czasie powoli rejestrując wszystko to, co się wydarzyło i przypominając sobie te tragiczne chwile, kiedy praktycznie nieznajoma mu nemezis jego siostry ratowała mu życie. A on ją prawie obrzygał. Ś w i e t n i e. Ponieważ coraz więcej szczegółów zaczynało docierać do jego mózgu, z trudem przedzierając się przez bandaże dramatycznie owinięte wokół głowy, od razu zaniepokoił się też swoją rodziną - jeśli wiedzą, to pewnie wszyscy niepotrzebnie się martwią, jeśli nie, to dobrze byłoby ich uprzedzić że kilka najbliższych dni, a może i tygodni, spędzi w tym sympatycznym przybytku. Sam oczywiście nie był w stanie tego zrobić, dlatego nie pozostawało mu nic innego niż czekać, aż napatoczy się jakiś pracownik szpitala.
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
Nienawidziła teleportacji i unikała jej bardziej niż ognia. Dlatego właśnie miała uprawnienia do prowadzenia magicznych pojazdów i tak się właśnie poruszała, nie myśląc nawet o tym, by kiedykolwiek pójść na kurs teleportacji. Były jednak chwile, kiedy należało przełknąć wszelkie niedogodności i skoczyć w ten wir do porzygu. Taka chwila właśnie nastała, gdy tylko otrzymała wiadomość od Tomka, powiedziała w pracy, że pilnie musi wyjść wcześniej, bo jej brat jest w szpitalu. Pracowała naprawdę z kochanymi ludźmi, którzy kazali jej wyjść od razu i się niczym nie martwić. Nawet się nie przebrała, stanęła przed kliniką na obrzeżach Londynu, wciąż w swojej medycznej odzieży w biegające niuchacze, ale miała to totalnie gdzieś. Nie sądziła, że jedna wiadomość może ją tak zestresować, ale po ostatnich miesiącach informacja, że ktoś jej bliski jest w Mungu, sprawiała, że żołądek jej się wywracał na drugą stronę i podchodził do gardła. Teleportowała się z Tomkiem bez słowa pod sam szpital, ale musiała przez minutę potrzymać głowę między kolanami, żeby się nie porzygać. Mogła nie marudzić, że się teleportowali, mogła uznać, że to najlepsza i najszybsza opcja, ale to wcale nie zmieniało reakcji jej organizmu na wir teleportacyjny, który za każdym razem przyprawiał ją o mdłości i nic nie mogła na to poradzić. — Przepraszam, szukamy brata, Ryan Maguire — powiedziała przy recepcji, nerwowo stukając palcami o blat, a drugą ręką miętoliła w kieszeni kawałek pergaminu, na którym miała zapisane dawki leków dla fogsa, którym się dzisiaj zajmowała w pracy. Kiedy recepcjonista wskazał im drogę, musiała wykorzystać całą swoją silną wolę, żeby nie pobiec. — Wiesz coś więcej? Może powinnam poszukać uzdrowiciela, który się nim zajmuje? — starała się myśleć racjonalnie, ale wewnątrz chciała krzyczeć. Nie miała pojęcia co się stało i nie miała wcześniej czasu zapytać Tomka, bo kiedy tylko pojawił się pod kliniką – teleportowali się dalej. Uznała teraz, że jest w stanie zrozumieć wiele medycznych terminów i wytłumaczyć je reszcie, może i nie miała pojęcia o czym mówili, kiedy zaczynali rozmawiać w tym swoim prawniczym i ministerialnym tonie, ale tutaj mogła się przydać. Czasem, do czegoś. Zanim jednak zdecydowali, już wchodzili do odpowiedniej sali. — Ryan, debilu, coś ty zrobił — przywitała się wylewnie i podeszła do łóżka starszego brata, cała zaaferowana i otaksowała go wzrokiem.
Druzgocząca wiadomość od Irvette całkowicie zmienia tor mojego zaplanowanego dnia. Nie wiem co za fatum krąży nad naszą rodziną, ale mam nadzieję, że ten koszmar wkrótce się skończy, bo jak tak dalej pójdzie po prostu zmienimy adres zamieszkania na szpital świętego Munga. Piszę szybko do Ruby co i jak, a po chwili teleportuję się pod jej pracę, a gdy wychodzi z budynku, bez słowa łapię ją za rękę i transportuję nas pod gmach szpitala. Rzadko mam w życiu sytuacje, że nie wiem co powiedzieć i siedzę cicho, ale tak jest tym razem. Po prostu czekam aż siostra powstrzyma mdłości, a następnie lecę za nią do recepcji, pozwalając jej działać i odnaleźć salę, na której leżał Ryan. W międzyczasie próbuję się uspokoić, bo chociaż bywam w szpitalu częściej niż bym chciał, przenigdy nie uodpornię się na to, że moim bliskim coś się dzieje. Czekam aż recepcjonista poda nam numer sali i w końcu wlokę się za Rubsonem do odpowiedniego pokoju. – Tylko tyle, że jego stan jest stabilny – odpowiadam krótko, bo ze stresu zapomniałem o wszystkim co przekazała mi de Guise. – Najpierw się z nim zobaczmy, potem pójdziemy do uzdrowicieli – ustalam plan działania, bo w takich momentach muszę czuć, że mam namiastkę kontroli nad tym, co się dzieje, to pozwala mi nie panikować. Patrzę na pokiereszowanego Ryana i aż ściska mnie w sercu, gdy dostrzegam mnóstwo bandaży i siniaków na jego ciele. Ruby oczywiście zaczyna od uprzejmości, ale w jednym się z nią zgodzę. Nasz brat to debil. – Potrzebujesz czegoś? Dostałeś jeść? Zrobili ci wszystkie badania? Jak nie to zaraz ich ustawię do pionu. Gdzie cię boli? Jak nie masz siły mówić to mrugnij dwa razy, jeśli potrzebujesz pomocy – wpadam w chaotyczny słowotok, który jest sygnałem, że się martwię i kompletnie nie wiem co robić. Siadam ostrożnie na łóżku Romka i wzdycham jakbym to ja był tu ofiarą. – R y a n, u licha, jakim cudem pobiły cię trolle? Powinny poznać swojego…
Myślał, że będzie teraz leżał i się nudził, ale mocne eliksiry, którymi go nafaszerowano, nie tylko koiły ból ale i przytępiały wszystkie zmysły; zaczął powoli odpływać w sen, ale zanim zasnął całkowicie, na korytarzu rozległ się jakiś raban, jakby ktoś bardzo szybkim krokiem zbliżał się do pomieszczenia w którym leżał, a potem do sali wparowało jego rodzeństwo. Gdyby decyzja należała do niego, to Peter pierwszy dowiedziałby się o całej tej aferze, bo wiedział że najstarszy brat podszedłby do tego najspokojniej i nie zaczął panikować; tymczasem okazało się że wieść najpierw dotarła do Ruby i Tomasza. Powiódł lekko otumanionym wzrokiem po ich przyjętych twarzach i próbował uspokajająco poklepać siostrę po ręce. - No i po co te obelgi - wychrypiał - Słuchajcie, bo się okazało że troll rzeczny... troll rzeczny jest niebezpieczny - wyjaśnił, parskając krótko z tej niesamowitej przylądkowej rymowanki i pociągnął Rubsona tak, by śladem Thomasa przysiadła na brzegu łóżka. Miał teraz trochę mało miejsca, ale miło było mieć rodzeństwo blisko siebie. Nawet uważające go za debila. Którym był, ale to swoją drogą. Cierpliwie poczekał, aż brat skończy nerwowy słowotok, z nadzieją że wyrzucenie z siebie miliona pytań przyniesie mu jakąś ulgę, a gdy tylko został dopuszczony do głosu, odezwał się: - Tommy, oddychaj. Nic nie potrzebuję, dali mi czarokroplówkę, zrobili ze sto badań i nic mnie nie boli bo jestem troszeczkę przyćpany eliksirem przeciwbólowym. No i najważniejsze: ż y j ę - oświadczył, ale starając się mówić pewnym i spokojnym tonem, co wyszło średnio bo nie miał jeszcze zbyt wiele sił i prawie się zasapał przy tym jednym dłuższym zdaniu. Zdołał jednak wymierzyć bratu lekkie szturchnięcie za kolejne nieśmieszne przytyki. - No tak, mogłem się podszyć pod ciebie, żeby poznały - odpowiedział miło, a chociaż bardzo fajnie się tak dokazywało, to mimo wszystko sytuacja była całkiem poważna, więc należało choć na moment przestać pajacować. Westchnął ciężko. - Napadły mnie jak byłem w Dolinie... w sprawach służbowych, przysięgam, nie szukałem guza. Właśnie, muszę spytać Piotera czy da się załatwić jakieś odszkodowanie za wypadek w pracy - zrelacjonował pokrótce, sprytnie unikając zwierzeń o drugiej części incydentu, a mianowicie akcji ratunkowej Irwety. Ruby totalnie nie musiała widzieć o tym drobnym szczególe.
Powoli zaczynał się drugi tydzień leżenia w szpitalu. Sala już opustoszała, ale Fire nadal pozostawała pod czujną opieką magomedyków. Cały personel zdążył już zapoznać się z temperamentną rudowłosą, która często robiła największy raban na całym oddziale. Dear podejrzewała, że pielęgniarki grają ze sobą w kamień, papier, nożyce, aby przekonać się, która z nich będzie zmuszona podejść do Dear, aby zmienić jej opatrunki i zapytać przyjacielsko, jak się ma. Każdy narażał się wtedy na podły humor dziewczyny oraz zgryźliwości, jakich w ogóle nie szczędziła. A trzeba przyznać, że rudowłosa tak rozdrażniona już od dawna nie była. Konieczność ciągłego przebywania w łóżku wykańczała dziewczynę, bo najchętniej wróciłaby już dawno temu i do córki, i do biznesów. Fleur odwiedzała parę razy Fire, ale ta druga średnio chciała, aby mała widziała ją w takim stanie. Po raz pierwszy nie jako nieustraszoną opiekunkę, mamę, a zwykłego, zranionego człowieka w bandażach od stóp do głów. Blaithin pisała też jakiś list z wyjaśnieniami do Gale'a, bo musiał się o wszystkim dowiedzieć chociażby z Proroka, który bębnił o wydarzeniach, o śmierci Fairwyna, o meczu charytatywnym, o gali, o odznakach Merlina i tak dalej. Jej brat nie żył pod kamieniem. Tylko o nim z rodziny myślała przy pisaniu wiadomości, reszta niezbyt Fire interesowała. Na szczęście palce miała w pełni sprawne, więc radziła sobie z piórem samodzielnie. Ale ostatecznie wszystko przekreślała, a zmięty pergamin wyrzucała do kosza obok. Pobyt w szpitalu męczył Dear z wielu powodów, a jednym był fakt, że wręcz wmuszali w nią jedzenie. Zorientowali się bowiem prędko, dlaczego Fire jest taka chuda. A tutaj musiała odżywiać się co najmniej trzy razy dziennie. Szpitalne jedzenie... no cóż. Była przyzwyczajona do śmieciowego żarcia, więc to akurat zdołała przełknąć. Podsumowując: miała się źle. Fizycznie niby ją już porządnie uleczono, a po poparzeniach powoli znikały ślady, ale psychicznie z każdym dniem wpadała w większą złość. Podejmowała już kilka prób opuszczania szpitala, ale usilnie przekonywano ją, że to jeszcze nie czas. I z wielką niechęcią przyznawała magomedykom rację, kiedy nogi się pod nią znienacka załamywały, a ból był tak silny, że niemalże wyciskał łzy. Leżała więc, teoretycznie grzecznie. Grała sama ze sobą w czarodziejskie szachy, bo jakoś nikt inny nie miał ochoty dotrzymywać Fire towarzystwa. Po paru banalnych rozgrywkach odłożyła jednak planszę na stolik obok i ułożyła się na plecach. Z ust wypuściła krótkie, ale gorzkie westchnienie.