Trawa na łące była nieco dłuższa niż w innych miejscach na błoniach. Poza tym było tu więcej kwiatów, głównie stokrotek. Na środku rosło duże drzewo, z długimi grubymi gałęziami. Miejsce te było mało oblegane przez uczniów, więc jeśli ktoś chciał w spokoju poczytać książkę czy po prostu odpocząć od kłótni i hałasów w szkole, było to idealne miejsce, a o zachodzie i wschodzie słońca wręcz wymarzone, dla zakochanych par.
Rose wyjątkowo znalazła się nie w Zakazanym Lesie, głównym celu jej spacerów, lecz powędrowała na błonia. Nie pytajcie, czemu; może miało to jakieś podłoże psychologiczne, a może był to tylko kaprys piętnastolatki z burzą nieujarzmionych hormonów. Jest jeszcze jedna opcja: przeznaczenie, które sprawić by miało, że znalazła się tam, gdzie pan Colin Firzgerald, ale to, przyznajcie sami, mocno naciągana opcja - czyż nie? Harm była w podłym nastroju z powodów dla niej dość oczywistych, których przytaczać tu nie będziemy. Wystarczy przypomnieć scenę w gabinecie Charlesa Primorse'a, a dla pilnego, zaagażowanego czytelnika stanie się jasne, dlaczego Rose nie łaziła z przylepionym do buzi szczerym uśmiechem. Zresztą nawet w normalnym stanie nasza Puchonka pewnie by tak nie postępowała, bo była jaka była, kropka. Tak czy siak Rose zdecydowała się na samotność. Okłamała nawet jedną z jej znajomych, która chciała się z nią spotkać, wymigując się chorobą. Nie napisała do żadnej przyjaciółki czy przyjaciela w celu wyskoczenia na Dzień Zwierzeń, chociaż na przykład Lauren pewnie się o nią martwiła po tej akcji w Hogsmeade. Cóż, Harm zamierzała zabrać swoją tajemnicę do grobu, a przesiadywanie z kimś, kto nie znałby powodu jej rozpaczy mogłoby przyprawić ją o potężny ból głowy, który ostatnimi czasy i tak często jej towarzyszył. Właściwie spostrzegła Colina dopiero wtedy, kiedy znalazła się jakieś pięć metrów od niego, a on na pewno ją już zobaczył. Głupio by było odejść bez słowa, więc Rose, zachowując szczątkową formę normalności, podeszła jeszcze kawałek. Chciała się nawet uśmiechnąć, ale poczuła tylko, że jej mięśnie twarzy wykonują jakąś nienaturalną pracę, więc odpuściła sobie. - Cześć - powiedziała tylko. Zarósł! Oczywiście nie chodziło jej o gładkie policzki chłopaka (on w ogóle się golił czy jeszcze nie dojrzał do tego stopnia?), ale burzę blond loków na jego głowie - i nie mogła nie przypomnieć sobie innych, brązowych włosów, w których tak niedawno zanurzała rękę.
Oczywiście, że ją zauważył, ba, widział ją już jakiś czas, jednak postanowił, że nie będzie machał, głównie dlatego, że zgubił rękawiczki i właśnie odmarzły mu dłonie. Nie rozumiał, dlaczego jest mu aż tak zimno, bowiem miał na sobie ten szalenie ciepły szalik w różowe serduszka (czy to dlatego grupka uczniów, których mijał, krzyczała "pedał! pedał"? ) i kilka warstw swetrów - niestety, żaden z nich nie miał kieszeni, w których mógłby ogrzać ręce. Kurtki również nie posiadał, gdyż najwyraźniej zapomniał jej zabrać z domu i wciąż o niej zapominał. No, ale mniejsza o jego ubiór i to, dlaczego wyglądał tak, a nie inaczej. Zajmijmy się Rose. Od razu spostrzegł, że jest smutna - jeszcze bardziej niż zwykle. Zmartwił się szczerze tym faktem, bo nie lubił, gdy ktoś był przygnębiony; w końcu był naczelnym optymistą i promyczkiem słońca, bla bla bla. Zaczekał aż podejdzie do niego i uśmiechnął się (no, kto jak kto, ale on nie musiał owego uśmiechu w żaden sposób wymuszać). - Cześć, Rose - odparł - Słuchaj... wszystko w porządku? Dobra, widział, że nie, ale jakoś musiał zagaić. W sumie wątpił, by powiedziała mu prawdę, no ale zawsze jest szansa że tak się stanie i będzie mógł jakoś jej pomóc. W międzyczasie podrapał się po głowie, jednocześnie nonszalancko (i nieświadomie) wichrząc ową zauważoną przez Rose fryzurę. Czyż nie wyglądał wspaniale? Ha-ha.
Rose miała wielką ochotę oświadczyć, że naturalnie wszystko jest w najlepszym porządku, a gdyby nawet tak nie było, to chyba ten mało rozgarnięty Puchon nie śmie oczekiwać, że ona zaczęłaby mu się zwierzać. Dla podkreślenia dramatyzmu sceny, a także dodania nieco więcej dosadności i wzniosłości, prychnęłaby dodatkowo swoimi pięknymi wargami i odwróciła się na pięcie, nie rzucając mu już ani jednego, przypadkowego chociażby, spojrzenia. I już miała to zrobić, kiedy nagle się rozmyśliła. Dlaczego? Czy była tak przybita, że nie była w stanie zakładać kolejnej dopasowanej do jej potrzeb maski, których miała przecież w zanadrzu tysiące? A może przyczyna leżała gdzie indziej? Może w ładnych oczach Colina dostrzegła cień ufności i dobroci Tosi lub troskę i nieporadność Charlesa - dwójki ludzi, których zraniła tak dotkliwie, chociaż przynajmniej jednego z nich chciała od tego uchronić? Czy nie przyznawała sobie nieraz, że szczęście Primorse'a jest dla niej tysiąc razy ważniejsze niż jej własne? Więc dlaczego to zrobiła? Żeby on był szczęśliwy, Tosia także musiała być szczęśliwa, a ona własnoręcznie ściągnęła chmury nad ognisko ich miłości; miłości, która uszczęśliwiała oboje! Dlaczego to zrobiła, dlaczego, dlaczego, dlaczego?! Bo go kochała. Ale to przecież dla nikogo nie miało znaczenia... prawda? - Och, Colin. Czy kiedykolwiek u mnie jest wszystko w porządku? Czy którykolwiek człowiek może stwierdzić, że naprawdę wszystko, ale to wszystko gra jak w szwajcarskim zegarku? - spytała, obejmując się dłońmi. I nagle dostrzegła jego zmarznięte ręce bez rękawiczek, więc wyciągnęła z kieszeni płaszcza własną, czarną parę i wepchnęła mu w dłonie. - Zimno jest.
Z pewnością gdyby tak zrobiła, dotkliwie zraniłaby biedne, małe serduszko Colina; wybaczyłby jej jednak jeszcze w tej samej sekundzie, po czym pobiegłby za nią, by upewnić się, czy czasem nie poczuła się urażona jego pytaniem i czy może też w jakikolwiek sposób jej pomóc? No, pewnie spotkałby się z jeszcze gorszą reakcją, ale to już inna sprawa. Właściwie to był przyzwyczajony, że większość ludzi nie doceniała jego troski i pragnienia zasiewania szczęścia i radości tam, gdzie tylko się dało; wiedział, że mnóstwo jego znajomych tak naprawdę zadaje się z nim tylko z litości, zaś reszta uważa za przygłupa. Ale dziwnym trafem, nie przeszkadzało mu to. Żyj tak, żebyś ty był zadowolony, no nie? Więc co go obchodzi opinia i zachowania innych? Tak więc, niezmiernie się zdziwił gdy usłyszał jakże szczere i długie(!) wyznanie Rose. Rzecz jasna, nie dotknęła sedna sprawy, jednak to byłoby już w ogóle kosmiczne - docenił zatem fakt, że w ogóle się odezwała, całkiem przyjaźnie, choć wciąż była tak przygnębiona, że aż miał ochotę ją przytulić. Nie, nie zrobi tego, bo pewnie wtedy uciekłaby z krzykiem, uprzednio posądzając go o jakieś niecne zamiary... choć, czy w ogóle dopuściłaby do siebie myśl, że Colin może takowe w ogóle posiadać? Ale skończmy gdybać. - Racja, nie można - przytaknął - Pytałem, żeby dać ci możliwość wymijającego kłamstwa "Tak, jest okej". Ludzie złoci, co się dzieje, Fitzgerald daje komukolwiek opcję odrzucenia jego i tak niepomocnej-pomocnej dłoni i nie brnie swoim zwyczajem w szczegóły. Mhm, chyba rzeczywiście nader martwił się brakiem informacji od ojca, skoro jego wypowiedź brzmiała właśnie tak, a nie inaczej. I znowu niespodziewanka, zwana niespodzianką; Rose dała mu swoje rękawiczki. - Och, dzięki, ale co z tobą? - przejął się, bo nie zamierzał pozwalać, żeby ona marzła, o nie nie nie - Bo wiesz... - zaczął, jednak w owej chwili na horyzoncie pojawił się szybujący w powietrzu z zawrotną szybkością bury, puchaty kształt. Boże, to jego sowa! Pojawiła się! Tatko wrócił do życia i daje znak, Alleluja. - FRĘDZEL! - wykrzyknął radośnie w stronę zwierzaka, który, nader rozentuzjazmowany, wleciał prosto w niego, niemalże zwalając z nóg. Au; poczuł nieprzyjemny ból w żebrach, z którymi to zderzył się ptak. Podczas gdy Frędzelek (ach, jak rozkosznie) siedział na śniegu z głupim wyrazem dzioba, cicho pohukując, Colin przykucnął obok i zajął się odwiązywaniem listu w bladoniebieskiej kopercie, jednocześnie mówiąc: - O, przepraszam, wiem, że to strasznie nieeleganckie, ale nareszcie pojawiła się odpowiedź taty, muszę koniecznie przeczytać w twoim towarzystwie, to zajmie dosłownie sekundkę, więc nie miej mi tego za złe i nie czuj się urażona, bo to dla mnie okropnie ważne... - tu zaczął rozrywać kopertę, po czym na chwilę zaczerpnął powietrza i kontynuował, początkowo zwracając się do lepiej wyglądającego już ptaka - No, Frędzel, spadaj do sowiarni i następnym razem byłbym rad gdybyś latał uważniej, bo to nie pierwszy raz, kiedy tak na mnie wpadasz, o co ci chodzi, to jakiś dowcip czy co? O, jest jest, rany, co za ulga, zaczynałem się już bać, że coś mu się... się mu... stał-o... - mówił, stopniowo tracąc wątek i ekspresyjność wypowiedzi, bowiem zagłębiał się coraz bardziej w treść listu. Przebiegł kartkę wzrokiem i dostrzegł podpis, bynajmniej nie należący do Percy'ego: Kochanie, tak mi przykro. Przyjedź, proszę, jak najszybciej, bo nie chcemy, żebyś został z tym sam. Naturalnie po pogrzebie pozostaniesz z nami tak długo, aż poczujesz się na siłach, by wrócić do szkoły. Do zobaczenia, Ciocia Pela. CO JAKIM ZNÓW POGRZEBIE CO WY DO CHOLERY PIERDOLICIE Z wrażenia aż usiadł na zimnym, mokrym śniegu, ale wcale nie poczuł bijącego od niego chłodu; a wręcz przeciwnie, zrobiło mu się niezmiernie gorąco, to uczucie było nieznośne, prawie tak nieznośne i okropne jak ten dziwny dźwięk w jego uszach, zupełnie jakby w głowie bił mu dzwon; było to niemalże tak straszne jak to, że właśnie został sierotą. - Mój tata nie żyje - wychrypiał w stronę dziewczyny, bo nagle przypomniał sobie o jej obecności.
Rose z obojętnością patrzyła, jak chwyta list i mało uważnie słuchała jego paplania, w pewnym momencie jednak zobaczyła, jak zwyczajowy uśmiech na jego twarzy zmienia się nagle w grymas, którego Harm nigdy jeszcze na jego twarzy nie widziała. Usiadła obok niego zaszokowana, wpatrując się w niego, a kiedy usłyszała kluczowe zdanie, zamknęła oczy. Tata. Mój tata. Mój tata nie żyje. Stopniowo walczyła, próbując przetrawić tę informację. Pewnie powinna zacząć go pocieszać i tak dalej, ale nie była w stanie. Nie mogła wyobrazić sobie bólu, który odczułaby po stracie ojca - odczuła go wprawdzie wiele lat temu, ale w zupełnie innej formie. Dotknęła nagle jego ramienia. - Colin... - szepnęła. Widziała ból i wstrząs na jego twarzy, więc, nie myśląc o tym, co robi, znowu ukazała swoją jakże skrytą dobrą stronę, nie zastanawiając się nad tym, że znowu się angażuje, a to niechybnie skończyć się miało dla niej bólem. Ale on stracił ojca. To naprawdę... Och, po co opisywać ten ból? To musi być coś takiego, jak grom z jasnego nieba, jak jakiś nieznośny ciężar w żołądku, ale wybaczcie, nie opiszę Wam tego uczucia z tej prostej przyczyny, że nigdy tego nie przeżyłam - dzięki Bogu! Aczkolwiek mogę sobie wyobrazić, jak wielkim bólem jest stracić ojca... Lecz Rose tak naprawdę nigdy ojca nie miała. Och, oczywiście - ten facet, który zapłodnił jej matkę, a potem bił ją, a kiedyś pobił także Rose - to ojciec. Tylko czy naprawdę zasługuje na to słowo? - Nie wiem, co powiedzieć - mruknęła.
Właśnie na tym polegała ta okrutna różnica między nimi - ojciec Rose nigdy tak naprawdę nie był jej ojcem, a tata Colina od zawsze nosił to cudowne miano fantastycznego rodzica, najlepszego przyjaciela, powiernika, a zarazem moralizatora, ustalającego zasady i pilnującego, by nie zrobił żadnego głupstwa. I wyszło mu, cholera, aż za dobrze mu wyszło. Może to śmieszne, że był z nim tak bardzo związany, ale tak naprawdę nie wyobrażał sobie życia bez niego, tym bardziej, że swojej matki nigdy w życiu nie poznał, nie posiadał nawet najmniejszego zalążka wspomnień. Wszystko zostało wymazane przez zaklęcie czyszczące pamięć. I choć zawsze doceniał rolę Percy'ego, dopiero teraz dotarło do niego, że tak naprawdę nie będzie mógł żyć tak jak przedtem. No bo jak? No jak? Stopniowo pierwszy szok zaczął mijać i do jego świadomości przedostał się kolejny fakt. ON wiedział, że choruje, i to już od dawna, jednak nie raczył go poinformować - żebyś się nie martwił, dziubasku, jak to rozkosznie ujęła Pela w swoim okrutnym liście. Tak, dziękujemy bardzo, że dzięki waszemu cudownemu planowi teraz w ogóle się nie martwię i przyjąłem to spokojnie, bo spodziewałem się tego i zdążyłem zrozumieć, że śmierć to tylko koniec początku, a nie początek końca. Jestem też cholernie wdzięczy za to, że mnie oszukaliście i za to, że pierwszego września żegnałeś mnie słowami "Do zobaczenia w Boże Narodzenie", chociaż doskonale wiedziałeś, że do tego czasu zdążysz mnie zostawić. Słowa Rose zadziałały jak bodziec, który zmusił go do odwrócenia niewidzącego wzroku na twarz dziewczyny. O, nie oczekiwał teraz słów pocieszenia; może to dziwne, ale w jednej sekundzie, kiedy zakodował, że jego ojciec odszedł, coś kompletnie się odmieniło praktycznie o sto osiemdziesiąt stopni. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co (tak! pierwszy raz w swoim prawie siedemnastoletnim już życiu Colin nie wiedział, jakich słów użyć, by wyrazić to, co kłębiło mu się w głowie). Poza tym czuł dziwną świadomość, że jeśli tylko zmusi swoje struny głosowe do wydania dźwięku, zupełnie straci kontrolę i rozpłacze się jak pięciolatka. - Nie szkodzi - wykrztusił wreszcie - Wszystko mi jedno.
Nie można powiedzieć, że Rose nigdy nie doświadczyła śmierci bliskiego człowieka, bo jednak to przeżyła. To aż dziwne, że już drugi raz w ostatnim czasie wspominała to wydarzenie. Śmierć przyjaciela była ogromnym ciosem - mimo to Harm dopuszczała myśl, że śmierć ojca może być jeszcze trudniejsza, lecz to już przekraczało jej wyobrażanie o możliwym do zniesienia bólu. Okej, Rose, zbierz się w sobie i pomóż chłopakowi. Prawdopodobnie nie płacze tylko z powodu wstrząsu, a zaraz łzy pociekną z jego oczu... Cóż, Harm nie miała doświadczenia w takich sytuacjach, ale postanowiła, że się postara. Jak nie ona, prawda? - Jaki on był? - spytała po prostu. Może to głupio brzmiało, ale Rose nie wiedziała, jak to jest mieć prawdziwego ojca. Takiego ojca z prawdziwego zdarzenia. - Jak to jest mieć tatę? - szepnęła, opierając głowę o jego ramię, chcąc dać mu wsparcie, a jednocześnie dając je sobie.
Boże, Boże, jak cholernie użądliło go małe, ale jakże nikczemne słówko był. Bo Percy'ego już nie ma, nie jest, nie będzie. Do wczoraj tu był, ale się skończył, zupełnie jak dobra książka; taka, którą czyta się lekko i przyjemnie, a po przewróceniu ostatniej stronnicy czujemy okrutny żal, że to już koniec i... nie, co za bezsens, jak w ogóle można porównać takiego wspaniałego człowieka to kilku bezwartościowych kartek papieru, gęsto zadrukowanych jakimiś nieważnymi słowami? Och. Docenił jej gest; nigdy by się nie spodziewał po niej jakiegokolwiek wsparcia, mhm. No, ale widać, że ludzie się zmieniają, prawda? A jej słowa były bardzo trafne; bynajmniej nie potrzebował teraz wysłuchiwania okolicznościowych pierdół w stylu "tak mi przykro" i "będzie dobrze". Gówno prawda, moi mili. Odetchnął. - Był... fantastyczny. Tak świetny, jak tylko świetny powinien być ojciec; b-był moim przyjacielem, przewodnikiem, ba, był wzorem, wiesz? Ludzie traktowali go nie do końca serio, bo był taki gapowaty i śmieszny, tak cholernie uczciwy i do-oobry, że... - tu urwał wypowiedź, bo głos mu się załamał i jakoś nie mógł dokończyć. Zamknął oczy, bo zaczęły go dziwnie szczypać i spytał cicho: - A... twój? Niepopłaczęsięniepopłaczęsięniepopłaczęsięcholerabądźmężczyzną.
Melody ciekawa różnych zakątków Hogwartu poszła na łąkę niedaleko jakiejś chatki. Bardzo jej się tu podobało. Spacerowała podziwiała piękne widoki tego miejsca. Choć jest to zima Melody wszystko się podobało. Ten nastrój, ten klimat to wszystko jest takie magiczne. Nie mogła się zachwycić tym miejscem. -to będzie miejsce gdzie po zajęciach będę przychodzić- oznajmiła sobie po cichutku krukonka. Kiedy sobie tak spacerowała miała coś ciężkiego na sumieniu. Otóż zastanawiała się dlaczego ogólnie tu trafiła. Przecież ona ma mugolską krew, ona nigdy nie miała pojęcia o magii, a teraz to jak ruch magiczną różdżką i bach. Jej życie zmienia się do góry nogami. Melody spaceruje sobie, spaceruje i tak się zastanawia czy może nie zagadać do kogoś. Bardzo by chciała z kim się za kumplować. Lecz nikt nie zwracał na nią uwagi. Dziewczyna cały czas na nadzieje, że ktoś do niej zagada.
Rose wysłuchawszy jego słów, szybko doszła do wniosku, że opis ten kogoś jej przypomina i prawie natychmiast dotarło do niej, kogo. - Taki... taki, jak ty - powiedziała cicho. Zastanawiała się, czy to on nauczył go być właśnie takim człowiekiem, z którego może część ludzi się śmieją, ale on daje sobie z tym radę. Czy to on dał mu siłę? Rose też wyniosła ją z domu, ale nie nauczyła się jej od rodziców. Nie byli silni. Po prostu musiała być twarda, bo traktowano ją tam jak śmiecia. Była tylko kolejną głową do wyżywienia, kłopotem, no i dla ojczyma częstą rozrywką. Ale nie mówmy o tym. Rose zamyśliła się nad jego pytaniem. Ojciec? - Właściwie prawie go nie pamiętam. Zostawiłyśmy go z matką, kiedy miałam trzy lata. Najpierw był w niej szaleńczo zakochany, chyba, że był tylko tak perfekcyjnym aktorem, ale w to wątpię. Potem jednak, kiedy minął czas nieprzytomnej radości, zaczęło się życie - w tym nie był już taki dobry, jak w paplaniu o wiecznej miłości. No i bił matkę. A potem - powiedziała bezbarwnym głosem - uderzył mnie. I wtedy matka nas spakowała. Nie próbował się z nami kontaktować - powiedziała i poczuła się jeszcze gorzej. Po co mu to opowiada, po co, po co?! - Możesz płakać - szepnęła, głaszcząc go po tym męskim, a jednocześnie dzięcięcym ramieniu. Był taki silny, a taki słaby. Jak to możliwe?
Spojrzał na nią kompletnie zaskoczony i spróbował się do niej uśmiechnąć, choć trochę, choć odrobinkę - i nic, kompletnie nic z siebie nie wykrzesał. Pomyśleć, że jeszcze parę chwil wcześniej niemalże nie miał pojęcia, co to jest wymuszony uśmiech, co za ironia. No, to teraz już wiedział i wyglądało na to, że w najbliższej przyszłości wszystkie będą takie. O ile w ogóle. O ile nie załamie się na tyle, że kompletnie odechce mu się życia. - Dzięki - szepnął beznamiętnie, bo w gruncie rzeczy porównanie go do ojca było komplementem, czyż nie? Co prawda nie uwierzył w jej słowa, ale to nic. Może to dziwne, ale jej opowieść i ten beznamiętny ton, jakim ją opowiadała, jej smutne oczy, a także fakt, że sam był na skraju załamania nerwowego, wszystkie te czynniki sprawiły, że coś się w nim odblokowało i zaczął płakać. Jak małe dziecko, jak kobieta z mugolskiej telenoweli, jak pierwszy lepszy mięczak - nieważne. Nie starał się nawet tego pohamować, bo kompletnie nie miał na to siły; było mu tak cholernie źle po śmierci ojca, zupełnie jakby wraz z nim odeszła część Colina, a w dodatku kompletnie nie mieścił mu się w głowie koszmar, jaki przeżyła Rose. Nawet jeśli znał tylko część tej historii i nawet jeśli nie mógł wiedzieć, co ona czuła. Co czuje. - R-Rose, prz-e-epraszam, ale n-n-nie w... te-raz ja n-nie wiem, co... c-c-o powiedzieć - udało mu się sklecić w miarę składne zdanie. Wreszcie, tknięty jakimś dziwnym uczuciem, nakazującym mu postąpić tak, a nie inaczej, nie myśląc o tym, że może jej się to nie spodobać, przytulił się do niej (albo ją do siebie - to w sumie działało w obie strony). Dla osób postronnych mogło to wyglądać dwuznacznie, ale bez obaw; kto jak kto, ale on z pewnością nie podszył tego czysto przyjacielskiego gestu żadnym podtekstem, mhm.
Rose spojrzała na niego zmartwiona. W tej chwili nie zamierzała użalać się nad sobą. Colin płakał, co Rose przyjęła z ulgą. W ten sposób może uda mu się wyrzucić chociaż część rozpaczy. Tak, ta dziewczyna wierzyła w zbawienną moc łez, chociaż sama wylewała je z rzadka, a jeśli już - wolała robić to w samotności. Czy jednak w takiej chwili nie lepiej mieć koło siebie jakąś... przyjazną duszę? - Nie musisz nic mówić - szepnęła. Nagle jednak z kompletnym zaskoczeniem odkryła, że on ją przytulił. Colin, idioto! Ona się nie przytulała, jasne? Nie dotykała innych ludzi, a już zwłaszcza facetów! Już miała się wyszarpnąć, raniąc go okropnie, kiedy nagle poczuła rozlewające się po jej sercu ciepło... I nagle nie była już w stanie wyjść z jego ciepłych, męskich ramion, kiedy nagle zaczęła płakać. Myślała o ojcu, matce, ojczymie, a nawet o Charlesie. Czuła się tak, jakby rozsypała się w momencie, kiedy Colin ją objął takich bezbronnym gestem i odniosła wrażenie, że po raz pierwszy odkąd pamiętała jest bezpieczna. I to w taki cudowny, niezobowiązujący sposób, bez żadnych wzniosłych, patentycznych słów. - Wiesz... Ojciec jeden jedyny raz się do mnie odezwał, kiedy miałam pięć lat. Zabrał mnie z placu zabaw, na którym bawiłam się z dziećmi z przedszkola. Poszliśmy na lody. Kupił mi trzy wielkie gałki: śmietankową, czekoladową i malinową. To najlepsze, co kiedykolwiek jadłam. Ale potem matka nas znalazła i wydarła się na niego, a potem zmieniła mi przedszkole i tak dalej. Już nigdy więcej go nie widziałam. Dlatego - zaczęła - ciesz się, że miałeś takiego ojca, nawet jeśli tylko szesnaście lat. Ja prawdziwego ojca miałam tylko tamtego jednego popołudnia - wyszeptała.
Wziął głęboki wdech i spróbował jakoś wziąć się w garść, a przynajmniej zatamować łzy, płynące po jego policzkach - po raz pierwszy od... no właśnie, bardzo dawna. Dlaczego nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio czuł się choćby przygnębiony, o bezbrzeżnej rozpaczy nie wspominając? Hm, zawsze żyło mu się radośnie, cały świat dookoła był radosny i uśmiechnięty, tak samo jak wszyscy ludzie (ci nieszczęśliwi i nieprzyjaźni też) i on sam; chyba nigdy nie spotkała go taka tragedia. Chyba, że śmierć matki, której jednak nie mógł pamiętać, nie miał więc za kim tęsknić. Och. I nagle coś takiego spada na jego biedne serduszko jak grom z jasnego nieba. Bliskość Rose mu pomogła; nawet jeśli początkowo chciała się wyrwać z jego objęć. Zresztą poczuł, jak delikatnie się wzdrygnęła i pomyślał, że powinien ją puścić i przeprosić za zbytnią nachalność, jednak w obecnym stanie ducha nie potrafił dbać o tego typu uprzejmości. Milczał zatem, oddychając głęboko, a gdy poczuł, że się uspokoił, spojrzał na Rose, mówiącą o swoim ojcu. Chciał powiedzieć, że mu przykro, bo naprawdę było, ale wydawało mu się, że te słowa są zbyt puste i banalne, zawsze brzmią nieszczerze. - D-dziękuję - powiedział cicho - Dziękuję, że jakoś mnie wspierasz, chociaż sama... ch-chociaż sama potrzebujesz wsparcia, to wspaniałe. Wciąż czuł się, jakby błądził po omacku, bo nie miał pojęcia, jak sobie poradzi za chwilę. Jutro. Pojutrze. Za rok, dwa, dziesięć, czterdzieści trzy i pół roku? Ale było lepiej niż przedtem, bo już nie miał tak silnej ochoty, by pobiec na Most Wiszący i skoczyć w przepaść pod nim.
Rose pomyślała, że to naprawdę dziwne: być tutaj z Colinem i pocieszać go, kiedy jej świat rozsypał się na kawałki, chociaż przecież i tak nie był idealny, a wręcz przeciwnie. Mimo to nie potrafiła odejść, nie potrafiła, ale też nie chciała. Jakże by mogła? Ale sęk właśnie w tym, że Rose by mogła, a przynajmniej mogłaby jeszcze niedawno. I jakoś ta zmiana wcale jej nie ucieszyla, bo ilekroć obdarzała kogokolwiek ciepłym uczuciem, zazwyczaj na koniec dostawała w mordę, że tak to ujmę. Od życia albo i od tego człowieka, przed którym się otworzyła. Rozsądek kazał jej odejść, ale serce miało inne zdanie na ten temat, a ostatnio to ono zaczęło kierować jej postępowaniem. To była nowość i jak na razie dostarczała jej głównie bólu. - Och, Colin, ojciec zostawił mnie, gdy miałam trzy lata i naprawdę się już z tym uporałam, jeśli można się w ogóle z czymś takim uporać. Wsparcie zostaw dla innych ludzi, nie warto go dla mnie marnować - wymamrotała. - Pojedziesz na pogrzeb? - spytała nagle. - Matka na pewno cię potrzebuje.
Zapewne gdyby Colin był w stanie myśleć o czymś innym niż śmierć taty, pewnie poczułby się podobnie dziwnie. Siedział tu z Rose Harm, ronił łzy jak fontanna (no, może teraz już nie), a ona, uwaga, pocieszała go i rozmawiała zupełnie szczerze o sobie. To dziwne, bo zazwyczaj gawędzili o tak zwanej dupie Maryni, a dziewczyna czasem dawała mu do zrozumienia, że jest nieco irytujący. Jednak on, swoim zwyczajem, nie zrażał się i męczył ją dalej; no i proszę, teraz była tu z nim z własnej woli, bo mogłaby rzucić jakieś "Tak mi przykro, ale muszę iść" i najzwyczajniej w świecie odejść. Nie musiała też opowiadać przykrej historii o swoim ojcu, a zrobiła to. Zaskakujące. Czyżby ból i tragedia łączyły ludzi? - Warto. Dla każdego warto, a dla ciebie na pewno - stwierdził w odpowiedzi, a następnie zamyślił się po jej pytaniu, które było wręcz beznadziejnym pomysłem w tej sytuacji; ale skąd panna Harm miała wiedzieć o jego sytuacji rodzinnej? On sam jej nie znał. - Pojadę. Muszę się z nim pożegnać - wyszeptał i znów zamknął oczy, bo wtedy było mu jakoś lepiej - Nie mam matki. Nigdy nie miałem, nigdy jej nie znałem... w ogóle jej nie pamiętam. Nic. Zero. Wiem tylko, że miała na imię Beatrice. Zamilkł na chwilę i dodał: - To dlatego tata był całą moją rodziną. Oprócz niego mam jeszcze siedem ciotek, ale żadna z nich, choćby stawała na uszach, nie zastąpiła mi mamy.
Absurdalnie płacz i rozpacz Colina pomagała uporać się Rose z jej własnym nieszczęściem. Nie chodzi o to, że poczuła się nagle szczęśliwa, ale odniosła wrażenie, jakby znów zaczęła oddychać, jakby zapomniała, że poza Charlesem jest jeszcze inny świat i teraz nagle sobie o tym przypomniała, jakby nagle odkryła, że to zbyt egoistyczne i głupie zagłębiać się we własnym bólu, zamiast wstać i żyć dalej - jeśli nie dla siebie, to dla tych kilku nielicznych ludzi, których się kocha... Słysząc jego słowa, zadrżała poruszona. A dla ciebie na pewno... - Co się z nią stało? Dlaczego cię nie wychowuje? - spytała, być może natrętnie i nieelegancko, ale przecież nie można ot tak nie mieć matki. - On chciałby, żebyś był szczęśliwy, jestem tego pewna. Było zimno i nagle Rose zaczęła się obawiać, że chłopak zwyczajnie przypłaci śmierć ojca własnym zdrowiem. Nieszczęsne rękawiczki leżały porzucone na śniegu. Siedzieli tak we dwoje na białym dywanie, a pojedyncze krople łez wciąż spadały na śnieg. Czerwony płaszcz Harm i jej brązowe loki były przyprószone malutkimi śnieżynkami, ale dla niej było to teraz najmniej istotną sprawą. Inna rzecz, że Colina też na pewno nie oszczędziła pogoda. Rose zmarszczyła brwi. - Może wracajmy do zamku - szepnęła. Żal jej było opuszczać to miejsce, a jednocześnie troska, tak rzadko odczuwane przez nią uczucie, przemawiało za tym pomysłem.
Wzruszył ramionami, słysząc jej pytania. Boże, skąd niby miał to wiedzieć? Po prostu jej nie było, nie istniała, nie znał jej, nie pamiętał, nic a nic nie wiedział, a wszyscy dookoła udawali, że nie słyszą jego pytań o to, gdzie ona teraz jest. Kim jest, co się z nią dzieje, i dlaczego nie wychowuje go tak jak wszystkie matki wychowywały wszystkich jego kolegów z podwórka. - Nie wiem - powiedział po raz kolejny - Nigdy nikt mi o niej nie opowiadał. Pewnie też umarła. Właściwie to... ach, szkoda gadać - podsumował, bo jakoś stracił ochotę do dawnych zwierzeń; miał ochotę raczej rzucić się prosto w ten zimny śnieg i już nigdy nie wstać, mógłby tu zamarznąć i pozwolić, żeby zjadły go testrale albo coś w tym stylu. Albo nie, to byłoby zbyt okrutne; mógłby zmusić Rose, żeby wzięła do na ręce i zaniosła do zamku; o ile byłaby w stanie chociaż go podnieść, bo mimo tego, że do najgrubszych nie należał, i tak był dużo cięższy od niej, mhm. - Yhm - przytaknął zatem i nie ruszył się ani o milimetr - Rzeczywiście, pora wracać.
Chyba wyczuła jego nastrój, bo złapała go zdedycowanym ruchem za rękę i pociągnęła w górę, wstając. Otrzepała go lekko ze śniegu i podniosła swoje rękawiczki, po czym założyła mu je na zmarznięte dłonie. - Musimy wracać, Colin, naprawdę. Pogoda jest piękna, ale łatwo przypłacić zdrowiem jej podziwianie. Zresztą chyba żadne z nas z nie ma ochoty gapić się na śnieg i paplać, jaki jest piękny - powiedziała cicho, nie puszczając jego ręki, jakby dawała jej poczucie bezpieczeństwa i oparcie. Zresztą chyba tak było, chociaż on raczej nie miał o tym zielonego pojęcia. Martwiła się o niego, tak strasznie się martwiła! Nie chciała, by siedział samotnie w swoim dormitorium, płacząc, ale siedzenie tutaj też nie było najlepszym pomysłem, o nie.
Pozwolił, by pociągnęła go w górę, głównie dlatego, że nie miał siły protestować; w jednej chwili spłynęło na niego dziwne otępienie, porażająca obojętność, zupełnie jakby przypadkiem i nagle znalazł się w kompletnie odległej galaktyce, jakby ciałem pozostał z Rose, a duchem wyprowadził się tysiące kilometrów stąd. Wszystko było mu jedno, czy stał, czy siedział, leżał, klęczał, kucał, naprawdę; nieważne, czy było zimno, ciepło, za zimno, za gorąco, czy marzł czy się pocił. Zarejestrował tylko to, że Rose wciąż nie puszczała jego dłoni, choć przecież już posłusznie wstał i nawet wyrażał chęć współpracy, zatem z pewnością nie musiała go w żaden sposób prowadzić czy podpierać. No, ale skoro jej to pasowało, proszę bardzo, on nie jest za ani przeciw, dryfuje sobie gdzieś pośrodku. Poddaje się jej woli. - Ahm - odparł; była to naprawdę kwiecista przemowa! - No to chodź. Tym razem nie były to tylko puste słowa, bowiem jego mózg zdołał przekazać sygnał kończynom, które powoli i z oporem ruszyły, brnąc w wysokim śniegu, w kierunku zamku; przy okazji pociągnął za rękę Rose, głównie dlatego, że ich dłonie były splecione więc nie miał wyjścia; po drugie, nie zależało mu na tym, żeby się od niej oddalić.
/SPOKO, nie ma to jak prawie miesiąc odpisywania :D
Dziś w tym nudnym, monotonnym i jakże długim dniu Quentina sama nie wiedziała co robić. Bo w sumie to znudziło jej się czesanie włosów, bandżo rozwaliła komuś na łbie i nawet nie ma ochoty zadawać swojego pytanka. Eh! Dziewczyna widocznie jest tak znudzona dniem i raczyła pojawić się na bógwiejakiej łące przy chatce gejowego gajowego. Nawet pogoda była ni to szara ni to biała. A dziewczyna przecież nie spędzi całego dnia w zamku. Niech się chociaż dla zdrowia przejdzie. W sumie to też było tu nie zaciekawcie, no ale jak już raczyła ruszyć swoje cztery litery z zamku, to postoi sobie na łące i będzie podziwiać uroki tego miejsca. Szła i szła raz gapiąc się w niebo i raz w bógwiejaką trawę. No i się zaczęło. Quentina się zmęczyła. W sumie to mogłaby usiąść na trawie i pomyśleć sobie jak się czyta kalendarz. No i tak zrobiła. Usiadła na trawie, nie zwracając uwagi, że pobrudzą jej się spodnie, wyjęła z kieszeni mały kalendarz i zaczęła nad nim główkować.
Dobra tam, że krótki. Może to i lepiej nawet, co się będziemy bez sensu produkować i rozpisywać o takiej porze w taki dzień. I prosze jak to pięknie zadziałało. Niby ci tylko odpowiadam na pomniejszony tekst, a tu proszę. Kilka linijek mam z głowy i bardzo ładnie sobie post wydłużam. Widzisz jaki ze mnie spryciarz, he he he. Ma sie ten mózg, no nie ma co. Wróćmy jednak do tematu, do sytuacji na łące niedaleko chatki leśniczego, na której nie wiedzieć skąd, wziął się nagle Gilbert. Na pewno się zgubił. A może był zbyt zajęty tajemniczą buteleczką, którą miał w dłoni? Ładna, stylowa, teges szmeges, bajery, wszystko, wyglądała na szampana i zapewne szampanem była. Widać Slone miał ochotę na coś z wyższej półki, nie można całę życie żłopać piwska albo ognistej, prawda? No oczywiście, że tak. Zaczął się w pewnym momencie zastanawiać czy to tak mocno kopie czy faktycznie zna skądś ryjek blondyneczki siedzącej tuż obok niego. Ale przecież to nie takie znowu mocne, musiał gdzieś ja widzieć. Oj znał ją, bądźmy pewni. Nic więcej mu do głowy nie przychodziło, ale ćśś. Może się nie zorientuje niewiasta. - Okres się spóźnia? - A po cóż innego niewiasta miałaby badać kalendarz, prawda? Klapnął sobie obok niej najwyraźniej zaciekawiony tematem
No w sumie to dobry pomysł z wydłużaniem postów jakimiś bezsensownymi rzeczami. Ale przechodząc do rzeczy, bo nie wiem jakimi zdaniami mam przedłużyć post. Dziewczyna nadal przed sobą trzymała kalendarz i cały czas myślała jak się go czyta. W ogóle kto tak te cyfry ustawił, czemu inne dni są podkreślane na czerwono? W ogóle co to ma być? Ja się pytam? A nikt pewnie za cholerę, nie powie jej jak się czyta jakiś durny kalendarz. Ale spokojnie w sowim czasie się nauczy. Skoro wie od niedawna jak się rozwiązuje krzyżówki, to na pewno rozgryzie kalendarz. Po chwili Quentina jakiś głos. Można rzec, że nawet znajomy. Ale jak zwykle dziewczyna musiała wydrzeć się ze strachu, kto ją nawiedza. I jeszcze usiadł koło niej. I jeszcze zadał jakieś pytanie. Uf! Dobrze, że Quenia zrozumiała po paru minutach pytanie, bo by zaraz zarzuciła swoim świętym pytaniem oraz jakąś głupawą minę. Popatrzyła na chłopaka cały czas myśląc kto to jest. Ach! No przecież, to Gilbert. -yyy...skąd, że. Tylko... - no co powie, że nie umie czytać kalendarza? Uzna ją za totalną idiotkę. Ech! W sumie to każdy uznaje ją za osobę bez mózgu. -Uczę się czytać kalendarz - rzekła do Gilberta dość niskim głosem, co do niej nie podobne. Już jej nic nie pozostało, tylko powiedzieć prawdę, bo nie będzie robiła z siebie jeszcze większej blondynki udając, że jest dobrze.
Przedłużać post można, a nawet trzeba byle głupotami. Na pierwszy rzut oka dla potencjalnego obserwatora wygląda to potem bardzo przyjemnie. Że niby umie się zachować odpowiednią długość, że ma się jak ubarwić, zawsze jest coś do powiedzenia no i w ogóle troche się dzieje. Oczywiście wszystko się psuje kiedy potencjalny obserwator, w tym ty, zaczyna owy post czytać i odkrywa owy chytry plan piszącego. Można liczyć na to, że nikt tego czytać nie będzie. Wróćmy jednak do dramatycznej akcji. Gilbert nie przejmujący się jej nagłymi reakcjami w ramach jego pojawienia się, no zdążył się przez całe życie przyzwyczaić. Jego cudne oczęta wodzące po kalendarzu, starające się doszukać jakiegoś głębszego sensu w jej czynach. Zapragnął tego jeszcze bardziej kiedy blondynka oświadczyła mu co właściwie robi. O dziwo nie wziął ją za ostatnią kretynkę, no skąd. Po prostu uznał, że niewiasta robi sobie jaja jakimś nieudanym sarkazmem i ukrywa przed nim cel swojej misji. - Taaak. Jasne. Uczysz się czytać kalendarz. Nie musisz się kryć. Może jednak ten okres? Kto ejst ojcem? A może ktoś zapomniał o jakiejś bzdurnej rocznicy? Albo jesteś po prostu najarana i to zdrowo - Uśmiechnął się pod nosem podsuwając jej swoją butelkę szampana, który jest przecież dobry na wszystko. Zarówno na ciąże jak i niedobrego chłopaka, że o stanie wskazującym nie wspomnę. - No weź łyka. To ten... napój magiczny jest. Oświeci cie po nim - Zapewnił ją całkowicie poważnym tonem. No, właściwie nie kłamał. Każdy alkohol ma w sobie sporo magii
Kiedy usłyszała co mówi Gilberta, ta od razu rzuciła dziwne spojrzenie na chłopaka i już zaraz, by powiedziała ,,Ale o co chodzi?!", no ale jak już wcześniej wspominałam, Quentina nie miała nawet siły na zadawanie tegoż pytania. W ogóle skąd mu przyszło do głowy, że Quenia jest w ciąży. To on nie wie, że dziewczyna jest dziewicą? W sumie nawet gdyby zaszła, to myślałaby, że po prostu przytyła. A po 9-ciu miesiącach wycisnęłaby z siebie tego małego człowieka, a studentka pewnie myślałby, że jest wytworem natury, że wyciągnęła z brzucha człowieka. Totalna głupota, ale piszę to, by przedłużyć posta. Lecz powracając do sytuacji. Podsunął dziewczynie butelkę szampana, a ta z tego wszystkiego raz zaczęła się gapić na Gilberta, i raz na butelkę. -Nie piję. W sensie jakoś kręci mi się po tym w głowie i ogóle robie głupie rzeczy po tym. - rzekła do chłopaka swoim charakterystycznym głosem, po czym odsunęła ją i schowała kalendarz. Nagle zapadła cisza, więc blondynka będzie miała okazję powiedzieć jedną ze swoich mądrości. -Moja świnka morska, czyta mój pamiętnik - powiedziała cały czas gapiąc się w trawę. W sumie to i dobrze, że powiedziała o tym co robi jej pupil, niż ostatnio co powiedziała do Borisa, o tym, że można zapłodnić się przez pępek. A nawet Lavrentemu zadała pytanie ,,Czemu Morze Martwe jest martwe?" Gilbert ma szczęście, nie ma co!
No widać nie wie, bo co go to interesuje? Kojarzy tylko, że jemu jeszcze nie udało się do niej dobrać, a przynajmniej takie ma wrażenie. Nie pamięta przecież każdej panienki i faceta z jaką się kiedykolwiek macał. I to nie tylko ze względu na używki we krwi. Po prostu jego mózg dochodzi czasem do wniosku, że niektórzy ludzie z którymi miał do czynienia, nie są warci pamiętania. I rozumek łaskawie ich zabiera z głowy Gilberta dając mu święty spokój. Oczywiście czasami się móżdżek myli. Slone musi czasami na niego warknąć i samemu spróbować wyrzucić z glowy tego kto tam nie powinien być, a mimo wszystko za bardzo się zadomowił, został przyjęty przez rozum z wielką radością. - Od tego właśnie jest alkohol - No nie będzie jej przecież wlewał tego na siłę do gardła. Zawsze to więcej dla niego, a on bardzo hojny nie był. Nie przejmując się, więc jej marudzeniem, sam pociągnał łyczek czy dwa z butelki żeby niedługo jemu troszeczkę w głowie poszumiało. O ile mu ten szampan do tego miał wystarczyć, no miejmy nadzieje. - Podziel sie tymi tabletkami po połowie, co? - Slone grzecznie o to poprosił dopiero kiedy odsunał się trochę od blondynki i spojrzał na nią jak na niezbyt inteligentnego przybysza z innej planety czy choinki. I weź tu człowieku zrozum kobiety, o co w ogóle mogło jej chodzić?
Słysząc słowa Gilberta o tym, że od tego właśnie jest alkohol, dziewczyna trochę się skrzywiła. Bo w sumie to nie lubi kiedy szumi jej w głowie. A gdyby się upiła to pewnie nazajutrz obudziłaby się w krzakach lub bógwiegdzie. Tak czy owak nie miała jak na razie zamiaru pić alkoholu. Prawie tak samo z papierosami. Oczywiście dla dziewczyny, a szczerze powiedziawszy, kiedyś myślała, że to się je!. Brawo jej geniuszu! Po jakimś czasie panna Fennly usłyszała co dokładnie mówi przybysz. Także walnęła na niego dziwne spojrzenie i jak zwykle musiała pomyśleć co tak miał na myśli. Ach, ten jej zapłon. - Chodzi Ci o tabletki na biegunkę? - bo co miała powiedzieć? Nigdy nie miała zielonego pojęcia co to są narkotyki, grzybki halucynogenne i te inne. Po chwili dziewczyna się przeciągnęła po czym spojrzała na Gilberta. -No a ty... - i tu się zatrzymała. Sama nie wie co ma mu powiedzieć. Nie będzie mu przecież truć głowy o biegunce czy o tym, że jej świnka morska czyta pamiętnik. Trzeba jakiś temat na rozmowę wymyślić, no ale nie ma. To się nazywa niezręczna cisza.