Wiszący most łączy jeden z dziedzińcowy z błoniami, a dokładnie z Kamiennym Kręgiem. Most zbudowany jest z drewna, a dach dodatkowo pokrywa jeszcze słoma. Jest tak stary, że gdyby nie podtrzymująca go magia już dawno by się rozwalił. Przy samym końcu znajduje się mały balkonik z kamienną ławką.
- Noo... - szepnął tylko, mało elokwentnie, ale nic nie przychodziło mu na myśl w tej chwili. Było zimno, ale nie czuł tego w tym momencie aż tak bardzo. Raczej czuł teraz przyjemne ciepło na sercu... Ale był świadom swoich uczuć, i wiedział, ze Zoey to jego przyjaciółka... Piękna, inteligentna, zabawna przyjaciółka, tylko przyjaciółka... No, w każdym bądź razie, teraz... Kto wieee, może kieedyś... Ale Igor teraz o tym nie myślał. A przynajmniej starał się. - Może masz ochotę gdzieś pójść? - spytał, w końcu odrywając wzrok od ptaków, które aktualnie zmieniały "formę" z serca na jakieś, dosyć krzywe, koło. Zaproponował to, głównie dlatego, ze nie chciał, aby Zoey zmarzła- on sam był przyzwyczajony do gorszej pogody...
Zoey zaśmiała się, z tej jakże elokwentnej odpowiedzi. Jej zimno nie było w cale. Przynajmniej, dopóki Igor nie wypuścił jej z objęć. Teraz mogłaby szczękotać zębami. Panna Morris doskonale wiedziała, że jest dla Igora jedynie przyjaciółką. I nie przeszkadzało jej to aż tak bardzo. W końcu, ona w miłość nie wierzyła. Dziwne, żeby ktoś, ktoś nie wierzy w prawdziwą miłość tak często o niej myślał. Spojrzała na chłopaka. Była ciekawa, co on sądzi na ten temat. - Wierzysz w prawdziwą miłość? –spytała, nie owijając w bawełnę. Nagle poczuła się głupio, zaczerwieniła się, ale nie cofnęła pytania. Ciekawość. Uśmiechnęła się i skinęła głową. - Jasne. A gdzie? –spytała, ubierając rękawiczki. Zrobiło się dość mroźno.
- Miłość? - powtórzył trochę niepewnie... Nie był do końca pewny, do czego dziewczyna zmierza, ale postanowił odpowiedzieć, a co tam! - Cóż, moje zdanie jest takie, że miłość istnieje... Czasami mylimy ją ze zwykłym oczarowaniem daną osobą... Ale, jak wiadomo, miłość od czegoś musi się zacząć... Gorzej jednak jeśli to jest fascynacja, a nie zakochanie... No... Jakby to zsumować... To tak, wierze w prawdziwą miłość. Problem jest taki, że czasami musimy przejść przez coś niedobrego, żeby jej doświadczyć. - powiedział cicho, znowu obejmując przyjaciółkę ramieniem, kierując się razem z nią do końca mostu. Cóż, to akurat mówił z własnego doświadczenia... Przeszedł przez wiele związków,... i nie tyle... Teraz pozostało czekać na tą prawdziwą miłość. - Możemy pójść... gdziekolwiek. Do zamku, albo gdzieś do miasteczka... jak mu tam? Hogsmeade? No, to tam... Na gorącą czekoladę. - dodał szybko. Wiedział że Zoey nie trzyma się z dala od alkoholu tak, jak on,... a jakoś nie chciał kłócić się z nią akurat o to.
Zoey słuchała go w milczeniu. Jej zdanie było zupełnie inne. Nie wierzyła, że jest coś takiego jak miłość. Uważała, że to tylko złudzenie. Iluzja. Że się nie zdarza. Ona zaś sądziła tak z własnego doświadczenia. Może chciała tylko w jakiś sposób sobie pomóc psychicznie. Bo skoro miłości nie ma, to jak ona miałaby jej doświadczyć? To rozumowanie było jej na rękę, ale czuła, że to Igor ma w tej sprawie racje. Niestety. - Okej. Na gorącą czekoladę...? –spytała. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, dlaczego przyjaciel unikał alkoholu. Zapytam o to później – zdecydowała, gdy objął ją ramieniem. Znów zrobiło jej się przyjemnie ciepło.
- No jasne. - powiedział od razu, chociaż zdawał sobie, jak idiotycznie to brzmi... Jakby byli dziećmi, no... Ale nigdy w życiu nie mógłby złamać siebie... A też patrzenie na przyjaciółkę, która pije, nie pozwoliłoby mu być takim swobodnym, jak normalnie bywał. - Albo na kawę i coś słodkiego... Albo, uhm... - zaciął się na krótką chwilę... Noo, ale cóż, jak już się powiedziało "a", trzeba było powiedzieć i "b" - Albo, jeśli byś chciała, coś innego, piwo kremowe, czy coś... Nie czuł się pewnie, proponując to. On by nawet bezalkoholowego piwa nie ruszył, nie mógłby...
Uśmiechnęła się. Zachowywali się jak dzieci, ale co na to poradzić? Czasem dzieci bywają mądrzejsze od dorosłych. - Nie będę piła. W końcu ty nie pijesz. Chodźmy na gorącą czekoladę – powiedziała, odruchowo chwytając go za dłoń. Gdy zorientowała się, co zrobiła, szybko się odsunęła, mrucząc pod nosem „przepraszam”. Sama nie wie czemu to zrobiła. Zawsze była taka... emocjonalna? Dla niej to, że chwyciła go za rękę nic nie znaczyło. Ale dla Igora mogło być inaczej, dlatego zaczerwieniła się po czubek nosa. Ruszyli w drogę do miasteczka.
//Napisz jeszcze jeden post tu, a ja już ci odpowiem tam, okej?//
Igor uśmiechnął się, szczęśliwy, dosłownie, jak dziecko. Cieszył się, że Zoey zrezygnowała z takiej "drobnej przyjemności" dla niego. To naprawdę wiele dla niego znaczyło. Kiedy dziewczyna chwyciła go za rękę, a zaraz potem ją wzięła, zaśmiał się serdecznie. To było całkiem urocze właściwie... Nie znał jej od tej strony. Niczym nie zrażony chwycił ją za rękę, trzymając pewnie, chociaż gdyby chciała, mogła by ją wziąć. Czuł jednak, że nic takiego się nie stanie. Razem ruszyli w stronę Herbaciarni.
Jane już rozsadzało od środka. Nie była w stanie usiedzieć w Dormitorium. Postanowiła wyjść, przewietrzyć się, mimo, że łzy nadal spływały jej po policzkach. Spacerowała po błoniach Hogwartu, następnie udała się na most. Pod ręką miała gitarę, którą „pożyczyła” z Pokoju Muzycznego. Usiadła na poręczy mostu, trochę tak jakby miała zamiar skoczyć. Zamiast tego powoli zaczęła grać pewną melodie. Po chwili zaczęła też śpiewać.
You were everything, everything that I wanted We were meant to be, supposed to be, but we lost it All off memories, so close to me, just fade away All this time you were pretending So much for my happy ending So much for my happy ending So much for my happy ending So much for my happy ending
Śpiewała, a łzy nadal płynęły jej po policzkach. Wspomnienia powracały do niej szybciej niż by chciała. Życie było okrutne. I niesprawiedliwe. Jane powtórzyła słowa piosenki, rozglądając się. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nikt jej nie znał.
Usiadłem na poręczy nogami skierowanymi w przepaść i czekałem... Kochałem wysoko położone miejsca i piękne widoki. Nocny zapach nadchodzącej wiosny i światłą zamku dodawały tylko uroku temu miejscu. No i gdzie ta moja kuzynka z kitarą? Jak zwykle ubrany na czarno z przewieszoną przez plecy torbą zastanawiałem się kiedy i czy w ogóle pojawi się ten mały skrzat. Ech i co ja mam z tą uroczą dziewczynką ? No ludzie powiedzcie sami ... Przestałem myśleć i wsłuchałem się w ciszę otaczającej mnie nocy chcąc się z nią scalić i objąć ją sercem i umysłem, wsłuchując się w każdy najmniejszy szmer, by umilić sobie czekanie.
Jane leniwym krokiem wyszła z Dormitorium z gitarom pod ręką. Co prawda, nie wierzyła, że uda jej się coś zagrać na mrozie, ale co szkodzi spróbować. Wyszła z zamku i z zadowoleniem stwierdziła, że nie jest w cale tak zimno. Udała się na most. Usiadła na poręczy, tak jakby miała zamiar skoczyć. Ale nie miała! Co to to nie! Położyła dłonie na gitarze i powoli zaczęła grać pewną melodię. Dźwięk rozbrzmiewał coraz głośniej, kilkoro ludzi dziwnie na nią spojrzało, ale ona nie zwracała na to uwagi. Po chwili zaczęła śpiewać.
- You take a deep breath and you walk through the doors It's the morning of your very first day You say hi to your friends you ain't seen in a while Try and sty out of everybody's way It's your freshman year and you're gonna be here For the next four years in this town Hoping one of those senior boys will wink at you and say You know I haven't seen you around, before
Cause when you're fifteen and Somebody tells you they love you You're gonna believe them And when you're fifteen, feeling like There's nothing to figure out Well count to ten, take it in This is life before you know who you're gonna be Fifteen
You sit in class next to a redhead named Elliott And soon enough you're best friends Laughing at the other girls who think they're so cool We'll be out of here as soon as we can And then you're on your very first date and he's got a car And you're feeling like flying And your mama's waiting up and you're thinking he's the one And you're dancing 'round your room when the night ends When the night ends
Cause when you're fifteen and Somebody tells you they love you You're gonna believe them When you're fifteen and your first kiss Makes your head spin 'round but In your life you'll do things greater than Dating the boy on the football team But I didn't know it at fifteen
When all you wanted Was to be wanted Wish you could go back And tell yourself what you know now
Back then I swore I was gonna marry him someday But I realized some bigger dreams of mine And Elliott gave everything she had to a boy Who changed his mind And we both cried
Cause when you're fifteen and Somebody tells you they love you You're gonna believe them And when you're fifteen, Don't forget to look before you fall I've found time can heal most anything And you just might find who you're supposed to be I didn't know who I was supposed to be At fifteen
La la la la la...la la la la la...la la la la la
Your very first day Take a deep breath girl Take a deep breath as you walk through the doors
Jej głos odbijał się echem, palce delikatnie poruszały się po strunach. Zmieniła kilka słów, takie jak np. zamiast „Abigai” zaśpiewała „Elliott”. Ta piosenka była bardzo bliska jej sercu. Bez względu na to, kto to śpiewa w oryginale. Wtem dostrzegła Nataniela, który właśnie się odwrócił, słysząc jej głos. Pomachała do niego i zaprosiła go ruchem ręki obok siebie.
//nie musisz tego słuchać, tak se chciałam wydłużyć post. No i ta piosenka jakoś wyryła mi się w pamięci, Bóg wie czemu//
Otworzyłem oczy wychodząc z lekkiej medytacji. Ot jak miło że jednak przyszła. Przeskoczyłem z powrotem za barierkę mostku i ruszyłem po jego deskach w jej stronę. Wyglądała rzeczywiście o niebo lepiej ale widok kruka który usiadł na poręczy koło niej oznaczał tylko jedno... O zgrozo jednak go nakarmiła! Biedactwo teraz ten sprytny czarny złośliwiec już się od niej nie odczepi na dobre wiedząc że daje mu łakocie. - Cześć chochliku jak się masz ? Podszedłem głaszcząc ją po głowie... - Ładnie grasz, szkoda że nie miałem nigdy do tego talentu...
Jane uśmiechnęła się widząc, jak Nataniel do niej podchodzi. Pogłaskała kruka, który nagle zjawił się koło niej po główce i uśmiechnęła się do niego. - Hej mały, głodny? –spytała, dając mu troszkę łakoci. Cóż na to poradzić, nie mogła tak patrzeć, jak ptaszek głoduje! - Cześć, wszystko dobrze –powiedziała, podnosząc głowę, by spojrzeć Natanielowi w oczy. Żałowała, że nie jest to do końca prawda. Ale chyba nikt nie oczekiwał, że się ot tak pozbiera w dwa dni. Skrzyła się, gdy Nataniel pogłaskał ją po włosach. - Zobaczysz, w pewnym momencie tak pójdę w górę, że przerosnę Elliott, Ciebie a nawet Sigrid, ot co! Uniosła dumnie podbródek, robiąc obrażoną minę. Po chwili jednak roześmiała się. - Skąd wiesz, że nie masz talentu? Próbowałeś kiedyś ? –spytała zaciekawiona, delikatnie szarpiąc struny.
Och fakt odzyskała nieco kolorów ale nie chciałem naciskać na nią zbyt mocno. Pamiętam jak się złościła gdy ostatnio próbowałem namówić ją do leczenia. A nie chciałem się z nią kłócić. Zawsze bałem się trochę iż każda kłótnia z tą delikatną dziewczyną będzie już ostatnią i obrazi się na mnie ponownie jak na początku naszej znajomości. - Ech pewnie że tak malutka ale nigdy nie miałem czasu na naukę a talentu także. Pokazałem jej zgrubiałe od ciągłego treningu palce, pełne odcisków i zgrubień. Ba nie były to dłonie artysty ani malarza. Byłem jak żołnierz z oddziałów do zadań specjalnych, zaprogramowany na jeden cel i tylko tyle umiałem. Bogom dziękuje iż pani moja dawna nakazała nauczyć mnie nieco ogłady gdyż inaczej byłbym jeszcze do tego , nieokrzesany i dziki. - Dobra jak ty nauczysz się chodzić po linie zawieszonej dziesięć metrów nad ziemią ja nauczę się grać ... Nie czekaj żartowałem! Ufff Jane nie była tchórzem a mając ze sobą Ell za przyjaciółkę jeszcze by mogła spróbować... - Nie wiesz może o jakiejś reakcji władz albo szkoły na to co się wydarzyło? Nie czytałem ostatnio gazet...
Jane spojrzała na jego ręce i aż pisnęła. Wzięła jego dłoń w swoją, malutką i delikatną i przyjrzała się jej, szeroko otwartymi oczyma. Po chwili ją puściła i powrotem usiadła na swoim miejscu, głaszcząc kruka po głowie. Usłyszała to co powiedział Nataniel. Już miała powiedzieć, że się zgadza, ale zastrzegł, że tylko żartował. Skrzywiła się. - Szkoda. Mogłoby być zabawnie –stwierdziła. Uśmiech zniknął z jej twarzy, a oczy niebezpiecznie się zaszkliły. - Nic nie straciłeś. Nie było nawet wzmianki o tym co się stało. Może w następnym wydaniu –dodała z nadzieją, choć sama w to nie wierzyła.
Ech no tak my tracimy bliskich. Ja niemal Sig i życie a Ell niewinność duszy a oni milczą ? Klasyczne i jeśli czegoś nie zrobimy sami to mamy przerąbane na całego. Ale dość smutków trzeba zmienić temat... - Chmmm słuchaj maluszku ... Nie chciała byś się nauczyć obezwładniania i samoobrony? Spojrzałem na nią zastanawiając się co powie na moje słowa. Była drobna to fakt ale wiele ciosów nie wymagało użycia siły ani nawet dużego wzrostu...A nik nie spodziewał się że chochlik będzie umiała założyć dźwignie czy walnąć w krocze. - No fakt podrosłaś z centymetr ale nadal jesteś straaasznie słoodka i nikt nie będzie podejrzewał że umiesz się bronić bez patyka. Co ty na to?
Jane wytrzeszczyła na niego oczy. Ona samoobrony? A może ufoludki przylecą i porwą ją przed jutrzejszym popołudniem? W sumie, to mogłoby być nawet ciekawe... -Nataniel, boję się, że mógłbyś mnie przypadkiem... uszkodzić. Wiesz mam słabe kości i w ogóle... –kłamała jak z nut. Jej kości były jak skała. W końcu była ścigającą Krukonów i zdarzało jej się na treningach spadać z miotły. Powoli odłożyła gitarę patrzyła na Ślizgona. Bała się, że usłyszy fałszywą nutkę w jej głosie. Jane w ogóle nie umiała kłamać. Czerwieniła się jak burak po czubek nosa i zaczynała się jąkać. - Poza tym... nigdy nie zebrałabym się na odwagę by kogoś zaatakować. Znasz mnie –wzruszyła ramionami. Ona wolała siedzieć bezpiecznie w zamku.
No patrzałem na nią i wydawało mi się że kłamie mnie jak z nut ale czy ja mam prawo ją oceniać? Ech no skoro tak mówi pewnie ma rację ale kilka sztuczek powinna poznać i tyle. - Samoobrona chochliku nie służy do bicia innych ale bronienia się. Czyli wyrwania się z uścisku lub kopniaka w czułe miejsce by móc oszołomić wroga i uciec. Nie uszkodzę cię podczas nauki... Dodałem to z uśmiechem patrząc na tą drobniutką dziewczynę - To raczej ty możesz uszkodzić mnie trenując na mnie kochana ale jak chcesz... Własnie czy ty przypadkiem nie latasz na miotle i nie grasz w tą dziwną grę na Q? Spytałem ciekawy jak diabli. Nigdy nie znałem jej zasad ani nie miałem czasu na takie zabawy. Gdy wszyscy byli na trybunach ja od dziecka trenowałem kradzież i sabotaż za pieniądze więc nie miałem pojęcie o co chodzi w tej zabawie ale wydawała się całkiem ciekawa...
No tak, wiedziała, że kompletnie nie umiała kłamać. Tak samo, jak nie umiała wyrządzać umyślnie krzywdy i kilku(set) innych rzeczy. - A po co mi samoobrona skoro mam tak świetnego ochroniarza? Daj spokój Natanielu! Prędzej pozwoliłabym, aby ktoś mi zrobił krzywdę, niż sama cokolwiek zrobiła –spłonęła rumieńcem. Ale taka była prawda. Jane nie skrzywdziłaby nawet muchy. - Tak, gram w tą dziwną grę na Q –zaśmiała się – Nigdy nie słyszałeś o Quidditchu ? To świetna gra. Jane od zawsze kochała Quidditch i wszystko co z nim związane. Przysięła sobie, jeszcze jako mała dziewczynka, że gdy pójdzie do Hogwartu, będzie Ścigającym. I oto, poroszę państwa, marznie się spełniło!
-No nie miałem czasu się w nią zagłębić wiesz pomiędzy treningami i treningami były zlecenia a po miedzy nimi nauka na przykład otwierania zamków. Jeszcze musiałem znaleźć czas na naukę w szkole więc moja wiedza jest raczej marginalna... Uśmiechnąłem się przypominając sobie to udawanie że miałem pojęcie o tej grze przy nudnych rozmowach z ofiarami na przyjęciach i balach. Ech straszne ale zawsze zapominałem wyuczonych na potrzeby zadań ról w jakie się wcielałem by nie zaśmiecać sobie głowy pierdołami... - Nawet nie umiem latać na miotle a co tu mówić o grze na niej. Ot tyle co w pierwszej klasie miałem lekcje a potem już czasu nie było...
Roberto szedł spokojnym wolnym krokiem,ręce miał schowane w kieszeniach,temperatura może i była na plusie,ale wiatr nie był zbyt ciepły.Roberto stwierdził ze skoro i tak ma tutaj zostać,na nie wiadomo jak długo to trzeba poznać okolice.W końcu tak mniej więcej w połowie mostu zatrzymał się i oparł ręce o barierkę mostu,wpatrując się w to co jest przed nim.Musiał przyznać że okolica jest bardzo ładna,i nawet taka pogoda nie mogła popsuć tak znakomitego efektu.Roberto zawsze lubił wysokość,nie dla tego że czuł się lepszy nie o to chodziło,tyle że gdy był wysoko czuł się oderwany od przyziemnych spraw,pewnie jest to głupie,ale głupota rzecz ludzka.Roberto zamknął oczy i pozwolił by wiatr popsuł jego i tak potarganą fryzurę,na jego twarzy malował się delikatny uśmiech,nie wiedzieć czemu on lubił taką pogodę,wiedział że może tak stać teraz godzinami do póki faktycznie nie przemarznie.
Panna Williams była jak kameleon. Potrafiła się gdzieś zaszyć tak, by nikt nie miał pojęcia o jej istnieniu. I tak było i tym razem. Siedziała niezauważona na poręczy mostu jakby miała zamiar skoczyć, i z rozmarzonym wyrazem twarzy wpatrywała się w dal. Cokolwiek miała nadzieję dostrzec, nie zamierzało pojawić się na horyzoncie. Avril westchnęła cicho, ledwo słyszalnie, po czym wyjęła z kieszeni list. Był cały pogięty od częstego czytania, ale dziewczynie to nie przeszkadzało. Przejechała wzrokiem po ostatnich linijkach znajomego pisma jej mamy. TO co napisała nie mieściło się w głowie Ślizgonce. Szesnaście lat. Tyle czasu radziła sobie bez ojca, a tu on nagle postanawia odnowić kontakty. Odnowić! Nie, żebym zbytnio dramatyzowała, ale jak można odnowić coś, co nigdy nie istniało? Dziewczyna powoli osuwała się w dół, jakby zaraz miała się ześlizgnąć i spaść w otchłań, gdy się opamiętała. Zeskoczyła z poręczy. Nie martwcie się, w dobrą stronę i wpadła na jakiegoś chłopaka. - Uważaj – syknęła, jeszcze trochę zamroczona przemyśleniami o mało nie upadła. Zwinęła list od matki i schowała go do kieszeni. Była trochę zła, że coś tak głupiego, tak wytrąciło ją z równowagi.
Roberto także został wyrwany ze swoich myśli,zmierzył dziewczynę chłodnym spojrzeniem którego jeszcze nikt nie widział w tej szkole,po czym ponownie odwrócił wzrok ku niebu,nie interesując się dziewczyną jak gdyby była jakąś muchą lub też komarem.W końcu jednak uświadomił sobie że jeszcze nie czas by pokazywać kim jest,zresztą sam już nie wiedział kim jest,kim się stał? - To ty uważaj.- Wycedził przez zęby,nadal nie patrząc na dziewczynę,w głowie mu była inna dziewczyna,jej widok,jej oczy,jej imię.Wszystko co wiązało się z nią wywoływało na jego ustach szeroki uśmiech.Tak dobrze myślicie,Roberto bał się,nie wiedział teraz co robić,miał jasno określone cele,i przy niej wszystko stawało się dziwne,świat nabierał barw... Ale kiedy jej nie ma,wracał do swojego starego szarego świata,w którym już nie umiał żyć.... Nie bez niej...
Tak nie powinno być. Dla niej... Morpheus był już martwy, przynajmniej tak mówiło Ministerstwo Magii, a rozwód był pomysłem jednego z pracowników owego budynku, bowiem jej mąż nie utrzymał z nią kontaktu dłużej niż pół roku, a wyraźnie było napisane w prawie magicznym, że czekała ich w tym momencie sprawa rozwodowa. Był uważany za martwego. Pogodziła się z byciem w wdową, na tyle ile można było. Co prawda schudła, niesamowicie schudła, a jej brat zaczynał znów świrować, że jest chora na anoreksje i to przez człowieka, którego zaczynał uważać za osobę godną jego siostry. Oznaczało to, że mógł po prostu ja oddać w ręce Phersu, nie martwiąc się o los najmłodszej latorośli Lancasterów. A teraz co? Smutek, płacz, rozstanie. Tego nie można było przewidzieć na początku, a samo spotkanie wydawało się jej abstrakcyjne. Przecież nie żył. Ich dzieci odeszły wraz z tatą. Kiedy dostała list, zaczęła się cała trząść. To było niemożliwe. To nie tak, nie tak miało być! Spojrzała na siebie w lustro. Podkrążone oczy, blada skóra i brak blasku w orzechowych tęczówkach. Tylko ich nie mogła zmienić. Skupiła się, aby znów wyglądać jak energiczna osoba, która nie ma problemów ani z jedzeniem ani ze snem. Przygryzła mocno wargę, nie chcąc płakać. Poczuła rdzawy smak krwi. Psia krew! Morpheusie, przeklinam Cię!. Nie musiała się przebierać, choć dla tak ważnych osób zawsze chciała wyglądać pięknie. Bransoletki dźwięczały przy każdym ruchu, choć radość dawno opuściła jej serce. Gdy dotarła stanęła przy murku, spoglądając w dół. Sukienka powiewała na silnym wietrze, a ona pomimo że trzęsła się z zimna nie chciała założyć na siebie nawet kurtki.
On już czekał, nieco dalej. Chciał obserwować jej przyjście. Zawsze lubił sposób, w jaki wyznaczała kroki, jak układała stopy przy lekko niecierpliwym chodzie. Jak potem przekładała nogami, stojąc, oczekując. Zawsze wykręcała wtedy w taki sam sposób prawy but, od lat. Lubił to, te szczegóły diabeł tkwi w szczególe szalenie. Gardło zacisnęło się mu w supeł, gdy nadeszła. Jasnowłosa istota, miodowe refleksy na puklach. Nóżki, jeżeli to możliwe, jeszcze bardziej chudziutkie, jej sylwetka jeszcze drobniejsza, jeszcze bardziej krucha. Zacisnął palce na barierce, wziął trzy głębokie oddechy. Nie wystarczyło. Musiał postać jeszcze chwilę, opanować mięknące w kolanach nogi. Nie był ostatnio tryskający energią i silny. Trochę nie, jednak.
W końcu zebrał siły i ruszył ku niej. Gdy stanął naprzeciw, nie wiedział jakie słowo rzucić w ciszę pomiędzy nimi, jakim rozerwać wypełnioną niedopowiedzeniami przestrzeń. Nie tak miało wyglądać ich powitanie. Nie. To miał być maksymalnie miesiąc, prawda? I miała witać go z uśmiechem i wyraźnie zarysowanym ciążowym brzuchem, on miał się śmiać donośnie i być niepoprawnie szczęśliwym, wręczyć jej dwa ubranka dla niemowląt z napisem "i have never been to NY, but my dad loves it!". Ale nie. Oboje byli jakimiś ruinami siebie sprzed kilku miesięcy. Wiedział, że ona też przeszła wiele. Cholernie wiele. I nie wiedział, co na to powiedzieć. - Moje kondolencje - wycharczał w końcu. Ujął na krótko jej drobną rączkę w swoje dłonie. Krótko. Dotyk go palił. Głos miał okrutnie chrapliwy, jakby struny głosowe zastygły, nieużywane od dawna. - Z powodu naszych dzieci. Mój Boże, jak to tragicznie zabrzmiało. - Nie mogłem odpisywać, Cass. Nie pozwolili mi. Tak bardzo, kurwa, chciałem, ale mi nie pozwolili. Nie mogłem napisać ani słowa. Żadnego. Mówił dziwnie prostymi konstrukcjami zdaniowymi. Każde słowo wyrzucał z siebie wraz z płytkim wydechem, jakby mówienie sprawiało mu ból i trudność. Jak urwany oddech umierającego.
Zawsze wiedziała, jak kochał ją obserwować. Każdy ruch traktował niczym świętość. Dlaczego ona nigdy nie była aż tak bardzo symboliczna? Lecz wciąż robiła kawę dla dwóch osób, a jeden z kubek ze szczyptą pieprzu. Tylko szczyptą. Na wieczór musiała wylewać go do zlewu, ale łudziła się przez cały dzień, że Morpheus wróci, usiądzie na fotelu i zacznie snuć swoją opowieść, wesołą opowieść o matce, która wciąż w zabawowy sposób próbowała wyklinać swoją synową. Wtedy pewnie usiadłaby mu na kolanach, a głowę ułożyła na zagłębieniu szyi, powoli przymykając oczy, delektując się tą bliskością, którą nie miała od dawna. Nie widziała nikogo innego oprócz siebie. Po prostu nie była kompletnie gotowa na spotkanie z ojcem swoich dzieci, z mężem, którego jako mała dziewczynka tak bardzo pragnęła. A teraz... nie wiedziała przypadkiem, czy samotność nie będzie dlań najlepsza. Chociaż... nie chciałaby słyszeć lamentu swojego serca. Zacisnęła mocno dłonie na barierce, czując jego obecność. Bała się spojrzeć nań. Była wręcz pewna, że wybuchnie niepohamowanym płaczem, że nie będzie potrafiła opanować emocji. Nie tak miało wyglądać całe ich życie. Może i ślub nie należał do prostych, zwyczajnych, lecz miał za zadanie być zapowiedzą czegoś niesamowitego: największej przygody ich życia. A jak skończyła się ich bajka? Przełknęła głośno ślinę, przygryzając mocno wargę. Czuła ten ból, kiedy znów otworzyła się rana. Serce, nie wiedziała, czy się buntuje czy zwalnia, wariowało przy jego osobie. Wciąż nie odrywała oczu od wody. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Był martwy, choć żywy. Był z nią, choć oddzielał ich olbrzymi ocean. Spuściła głowę. Jak śmiał na sam początek poruszyć ich temat. Jak mógł! Powstrzymywała płacz. Nikt. Nie. Powinien. Mówić. O. Dzieciach. Nagle wszystko w niej rozpadło się na milion kawałków. Wiedziała do cholery, że to zły pomysł! Ale nie, głupie serce, chciało inaczej! Kiedy ujął jej dłonie, zaczęła drzeć i w końcu na niego spojrzała. Była przerażona. Nie potrafiła wydusić z siebie żadnego słowa. Żył. Dokładnie czuła jego dotyk, a w zasadzie jak kości otulają jej równie kościstą dłoń. Zalała się łzami, wciąż gryząc wargę i walcząc ze sobą. Jak mógł o tym mówić?! Czy nie lepiej było spotykać „siema mała, jak tam życie leci?”! Przymknęła oczy, aby opanować łzy. Nie potrafiła rozmawiać o nich. Często nocami próbowała wybrać dlań imiona. I wysłać propozycje Morpheusowi w liście... - Kto? - rzuciła cicho. Na nic więcej nie było ją stać. Miłość wyniszczyła ludzi, miłość siała zamęt, a teraz wszystko stało się pyłem, nic nieważną materią.
Wiedział, że nie powinien tego mówić, nie powinien w pierwszych słowach mówić o ich rozszarpanej przez złego wilka bajce, przyszłości, którą zbudować miały radosne śmiechy, pirackie podboje, drewniane mieczyki i naleśniki uśmiechające się bitą śmietaną. Wiedział, że nie powinien i utwierdzał się w tym przekonaniu coraz dobitniej z każdą sekundą, gdy podnosiła na niego wzrok, ciemne tęczówki zaszkliły się, broda zadrżała w chwili hamowanego jeszcze płaczu. A potem pękła. Nie powinien, ale to chyba właśnie najbardziej go bolało. Wszystko dało się naprawić, odbudować od nowa, ale wiadomość o poronieniu zniszczyła go do szczętu, odebrała całą nadzieję, zapędziła serce w najdalszy kąt rozpaczy i trzymała go innym kącie, zimnego, wilgotnego pomieszczenia z pleśnią na ścianach, z obłędem w oczach i goryczą w gardle. Nie było już spoiwa, nie było ich, nie było naleśników, wylało się mleko, drzewa z których mieli zrobić mieczyki poszły na zrąb, wilk tryumfował. Podniósł szpetną rękę zrujnowanego człowieka do twarzy i przymknął powieki. Oparł łokcie o barierki, schował głowę w dłoniach, wlepiając wzrok w dół. Nie chciał, by patrzyła w jego oczy, zwęglony pustką lazur. lepszy byłbyś już martwy Stała tuż obok, płacząca, a on nie potrafił przytulić jej do siebie i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, skryć przed złem świata, nie potrafił już nic. Była obok, ich ciała rozdzielały cale, ale miał wrażenie, że pomiędzy nimi są mile cierpkości, setki mil niedopowiedzeń. Jakby ich osobiste tragedie uczyniły ich obcymi dla siebie nawzajem. - Nie mogę, Cass, nie chcę - wydobył z siebie w końcu Morpheus. Głos wciąż miał zastały, jakby struny powlekły się rdzą. Odchrząknął, wciąż obserwując bezcelowo przepaść. - Ci ludzie... oni... to było totalne nieporozumienie... bez procesu, bez wyroku... tak nie powinno być... to nie byli nawet ludzie. Potrafił powiedzieć tylko tyle. Ściągnięte w nerwach mięśnie odmówiły posłuszeństwa, zaczęły drżeć. Nie chciał przywoływać tych obrazów. A może wyjaśniłyby tak wiele. A może nic. - Nie pozwolili mi odpisać, Cassie, czytali listy na głos, dzień w dzień, rozumiesz, cały czas, na okrągło, twoje słowa, słowa Chucka, na okrągło, nie pozwolili mi odpisać- nie pozwolili mu też wyjaśnić, nie pozwolili jeść, nie pozwolili spać. Głos uwiązł w gardle, palce zasłoniły twarz. Nie miał gdzie się skryć, już nigdy nie będzie miał gdzie. Wszystko zniszczone, - To nie miało być tak. To nie miało być tak.