Jeśli tutaj się znalazłeś to jeszcze nie dostaniesz szlabanu a co najwyżej srogie upomnienie. To granica, po której przekroczeniu znajdziesz się już w sławnym zakazanym miejscu. Są tu porozrzucane większe głazy, na których można sobie przysiąść. Bardzo często może atakować wrażenie obserwowania przez kilkanaście par oczu.
Aż coś w niej drgnęło, kiedy usłyszała to pytanie, do tego zadane takim tonem. I co miała powiedzieć? Nie mogła uznać, że nic. Nawet najbardziej naiwna istota świata nie uwierzyłaby w to krótkie słowo, nie z jej ust. Nie dość, że wyglądała źle, to do tego nie potrafiła kłamać. Gdyby zaś rzekła "coś" wykazałaby się nie lada ignorancją. Ale przecież nie powie "całowałam się w najlepsze z kimś, kogo polubiłam bardziej niż powinnam, kiedy znikąd pojawiła się moja przyjaciółka, która jest pół-wilą, a do tego okazała się być z nim w jakiś sposób związana". Brzmiało to tak okropnie oklepanie i dziwnie, że skrzywiła się na tę myśl. Aww. Ale nie było zupełnie niczego, co mogłaby porównać do tej chwili, kiedy usłyszała, jak wypowiedział jej imię. Bo to właśnie tak zabolało. Nie wiedziała, czy są ze sobą, czy może nie są. Ale zabrzmiało to tak, jakby byli. - Niewiele. I nie tylko mnie się to zdarzyło - powiedziała, kładąc brodę na kolanach. W istocie, ile osób załamywało się z takiego powodu? Mnóstwo!
O rany. Morph nigdy nie należał do osób antypatycznych, więc od razu wyczuł cały ten ogrom rozżalenia i smutku w dziewczynie. Krew zmyła się z jego dłoni wraz z deszczem, gdzieś po prawej Przekąsek wydał z siebie żałosny pomruk niezadowolenia, skrobiąc ziemię i szarpiąc sznur. - Hej, Aud... - powiedział cicho, mrużąc oczy. W błękicie zamigotało współczucie. Zrodziła się w nim typowa, ojcowska troska, chęć ochronienia Audrey od wszelkiego zła. Była młoda, śliczna, powinna teraz uśmiechać się uroczo i robić cokolwiek innego, a nie siedzieć obok pokrwawionego gajowego. Oczywiście wiedział, że to niemożliwe. Sam, w jej wieku, bywał często pogrążony w depresji przeciągającej się miesiącami. Uniósł dłoń i poklepał ją lekko po ramieniu, nie brudząc krwią. Z pewnym zaskoczeniem zauważył na sobie obrączkę. Jeszcze nie przyzwyczaił się do jej obecności. - Jeżeli chcesz, możesz wyrzucić z siebie cokolwiek. Ja i Przekąsek jesteśmy dobrymi powiernikami.
Och tak, wyrzucenie tego byłoby wielką ulgą i znakomitym pomysłem. Gdyby nie jeden istotny fakt. - Wiem. Ale jak to z siebie wyrzucę, to zabrzmi... idiotycznie - skrzywiła się lekko. - To takie typowe, przereklamowane i nudne, poezja jest tym wypchana po brzegi. A ja nie chcę być idiotycznie-nudno-typowo-przereklamowana! - powiedziała, robiąc smutną minkę. Panikowała z takiego powodu? Może nie było z nią znów tak źle, skoro przejmowała się takimi rzeczami, jak to, iż zawód miłosny jest zbyt często spotykany? Mimo tego i tak wyglądała okropnie. Od kiedy to nieszczęście łączy się z przeziębieniem, łącząc mieszankę wybuchową? Kichnęła. Ha, nie było tyle łazić po błoniach. O teraźniejszym stanie zdrowia przesądziła wycieczka na łąkę, w czasie wielkiej ulewy. A potem wiało. I tak się stało, że się zachorowało.
Typowe, przereklamowane i nudne. Czyżby mówiła o miłości? Uśmiechnął się łagodnie, łapiąc się znów na czułym spoglądaniu w kierunku obrączki na palcu. Przeniósł jednak spojrzenie na Audrey, zmęczoną, chorą i smutną. Morpheus, posiadający mniej więcej zero pedagogicznego podejścia, normalnie zaproponowałby komuś szklankę whiskey i papierosa. Ale... ale chyba nie wypadało, prawda? Wygrzebał więc z kieszeni na torsie czekoladę z Miodowego Królestwa. I wręczył jej, od, tak, bez słowa. - Dlatego właśnie tyle jest o tym poezji, piosenek, wszystkiego. Bo jest uniwersalne, Audrey. I każdy z nas przeżywa to na swój sposób, dla każdego jest inne. Pociągnął nosem. Tak, chyba niedługo panna Lightwood będzie miała zalew uczniów i pracowników łaknących eliksiru pieprzowego. - I nie jesteś idiotycznie-nudno-typowo-przereklamowana - dodał, uśmiechając się łagodnie.
Dwie młode panienki przeszły przez błonia i skierowały się w stronę Zakazanego Lasu. Rose uwielbiała to miejsce głównie za to, że rzadko spotykała tu innych ludzi, a zwłaszcza tych niezmiernie irytujących, rozkrzyczanych i skretyniałych. Jeśli chciała pogadać z Brook, wolała zrobić to w takim miejscu, a nie na przykład nad jeziorem, gdzie co chwila przechodzIła jakaś zgraja uczniaków. Harm zamyśliła się na dłuższą chwilę, słysząc pytanie Toxic. Nie było natarczywe czy wścibskie; dziewczyna widziała w nim raczej troskę i szczere zainteresowanie. Jak jednak miała się jej zwierzyć, skoro z natury nie ufała ludziom? Ostatecznie Brooklyn nie była nawet jej przyjaciółką... Trudno jednak zaprzeczyć, że Rose miała wielką ochotę opowiedzieć komuś o swojej głupocie. Nie wątpiła w to, że Brook była godna zaufania, ale czy naprawdę miałaby się dowiedzieć o sekrecie dziewczyny? Przecież Rose obiecała sobie, że nigdy nikomu o TYM nie powie! - Byłaś kiedyś zakochana? Ale tak naprawdę - powiedziała szybko. - Czy kiedykolwiek czułaś, że serce przyśpiesza bicie dlatego, że zobaczyłaś tego jednego, jedynego człowieka? - Nie patrzyła na nią. Wbiła spojrzenie w głąb ścieżki.
Brooklyn jakoś za bardzo nie przepadała za Zakazanym Lasem, chociaż niewątpliwie miał w sobie jakiś swoisty urok i nietypową atmosferę. A przede wszystkim, było tu wyjątkowo cicho i spokojnie. Miłe oderwanie od wiecznie głośnych korytarzy Hogwartu. Brook spacerowała ramię w ramię z panną Harm, z dłońmi wsuniętymi w kieszenie płaszcza. Wtedy było jej zdecydowanie cieplej, zwłaszcza, że wiatr wiał dziś stosunkowo mocno. Może i była trochę ciekawa odpowiedzi Rose. Ale nie żądna najnowszych plotek, a raczej jak to ujęła Rose: z troską i szczerym zainteresowaniem. Przynajmniej charaktery miały podobne. Niewątpliwie cechowała je ta sama nieufność wobec ludzi, czasami może nawet i bezpodstawna. Na pewno też obydwie umiały dochować tajemnicy. Pozostawała kwestia odwagi i chwilowego porywu emocji, które przekonałby je do wyjawienia tego, co im tam w sercach gra. - Nie wiem, Rose - odpowiedziała niemrawo. I taka była prawda. Nie znała do końca odpowiedzi na to pytanie. Czy była kiedykolwiek zakochana? Jasne. W Nicolasie, Constantinie. Za każdym razem, kiedy myślała, że to coś poważniejszego, coś musiało się popsuć, więc raczej to nie było na prawdę. Musiała dobrze zastanowić się nad odpowiedzią, zanim powie coś bezmyślnie. Nie na tym miała opierać się ta rozmowa. - Rose... - zaczęła, odpowiednio ważąc w ustach każde słowo, które miała zamiar powiedzieć. - Może i tak było, nie wiem. Za każdym razem, kiedy tylko go zobaczyłam, nie umiałam myśleć racjonalnie, a ze szczęścia niemal nie mogłam oddychać - zakończyła, czując, że odpowiedź była w miarę składna i choć trochę oddawała to, co czuła Toxic.
- A kiedy odchodził, czułaś się, jakby ktoś spuścił z ciebie powietrze? Może mało to poetyckie określenie, ale to odczuwam za każdym razem, gdy... - zawahała się. Ktoś, kto nie miał problemu ze zwierzniem się ze swoich uczuć i emocji pewnie miałby trudność, by ją zrozumieć, ale jeśli kiedykolwiek ktoś Cię naprawdę zranił, zawidodłszy Twoje zaufanie, wystawiając Cię na pośmiewisko, wydając Twoje najskrytsze sekrety - myślę, że w takim wypadku dobrze wiesz, dlaczego Rose nie mogła ot tak odkryć przed Brook swojego serca choć w tym maleńkim skrawku. Możliwie jednak, że nigdy nikt nie zawiódł Cię tak mocno, że aż uniemożliwił oddychanie na dobrą chwilę. W tym wypadku spróbuję przybliżyć Ci, co się wtedy czuje - i co czuje Rose, osoba nie tylko nieufna z natury, ale także wielokrotnie raniona i krzywdzona przez jej bliskich. Wyobraź sobie, że siedzisz w pustym, ciemnym pokoju. Jesteś sam ze sobą i swoimi sekretami. Jesteś tak skryty, że czasem sam gubisz się w sobie, a jednak uważasz, że Twoje serce to jedyne miejsce, gdzie mogą bezpiecznie spoczywać Twoje tajemnica. I nagle ktoś puka do tego pokoju, a Ty nabierasz ochoty, by wpuścić go i pokazać choć skrawek swojego życia. Wtedy on zapala jedną małą świeczkę, a Ty mówisz mu rzeczy wstydliwe, przykre i piękne. Czujesz się lepiej; nie jesteś sam, nie jest już ciemno. Dajesz mu klucze do swojego pokoju, swojego serca... Ale pewnego dnia on sprowadza tam swoich przyjaciół. Nagle jest jasno, a Twoje tajemnice nie są już tajemnicami. Czujesz ból, słyszysz śmiech i drwiny. Patrzysz w oczy tamtemu człowiekowi, który nazywał siebie Twoim przyjacielem - i czujesz, że zaraz eksplodujesz, spalisz się ze wstydu; czujesz pieczenie w gardle; czujesz, że już za moment się rozpłaczesz, a sprzed Twoich oczu nie znika widok tego, kto wydał Twoją tajemnicę... Wyobraź sobie, że to przeżyłeś. Rose wielokrotnie o tym myślała, wyobrażała to sobie i doszła do wniosku, że swoje sekrety najlepiej trzymać w sobie, bo tak radzi nam bilans strat i zysków. A jednak... Usiadła na mokrej trawie, a to był jasny znak, że pannę Rose coś trapi. - Nie wiem, czy to miłość. Jak mogłabym pokochać takiego kretyna? Ale mimo to za każdym razem, kiedy na mnie patrzy, mam ochotę go dotknąć, a moje ciało przeszywa prąd. Kiedy nie widzę go choć jeden dzień, tęsknię za nim; ba, tęsknię już wtedy, kiedy wiem, że nie zobaczę go następnego dnia. A jednocześnie wiem, że jestem dla niego tylko znajomą, jedną z wielu... Nie jestem tobą, Brook. Doskonale wiesz, że nie jestem typem uwodzicielki i flirciary - powiedziała, a w jej głosie wciąż słychać było nutę wahania.
Brooklyn pokiwała smętnie głową, nawet nie trudząc się, żeby odpowiedzieć. W istocie tak właśnie było. Wcale nie potrzebne były tu wielkie słowa, żeby opisać to, co czuje się w takich sytuacjach. Brunetka ożywiła się na chwilę, słysząc jak Rose urwała w połowie zdania. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, jak szybko zmieniła się atmosfera ich pogawędek. Właściwie, teraz to była rozmowa. O wiele poważniejsza niż tylko zwykła koleżeńska paplanina o błahostkach. Przecież właśnie się sobie zwierzały, dzieliły doświadczeniami, emocjami, przeżyciami. Brooklyn była nieufna z natury, nie przez przykre sytuacje z przeszłości.W życiu doświadczyła niewiele złego, a w porównaniu do innych (Rose chociażby) - praktycznie nic. Sekrety powinno się powierzać przyjaciołom, czyż nie? Skrywanie ich tylko i wyłącznie dla siebie nigdy nie przyniesie nam ulgi, a jedynie będzie nas przytłaczać, dając jakieś cholerne poczucie osamotnienia. Ale nie każdy potrafi uwierzyć, nawet tym, którzy są naprawdę lojalni i szczerzy. Kiedyś trzeba będzie zaryzykować i zaufać. Toxic lekko skrzywiona obserwowała, jak Rose siada na mokrej (i zapewne piekielnie zimnej!) trawie. Nie przekonywał ją ten pomysł, ale przecież nie będzie tak stała. Usadowiła się wygonie na trawie, podkulając nogi pod brodę i obejmując je ramionami. Cienki materiał spodni nie radził sobie z chłodem, więc już przed oczami miała wizję zakatarzonego nosa. Też tęskniła, zdecydowanie za bardzo, każdego dnia coraz mocniej. Może i zapominała o tym rzucając się w wir codzienności, jednak samotne wieczory spędzane w Pokoju Wspólnym, prowokowały do przemyśleń i wspomnień. Brak kogoś z kim można by dzielić się obawami, przytulić w razie złych dni, boleśnie dawał się we znaki. Ale to tylko czasami, w chłodne nieprzyjemne wieczory, jak ten chociażby. - Rozumiem - mruknęła szczerze, wlepiając wzrok w czubki swoich butów. Co więcej mogła dodać? Nie umiała pocieszać ludzi. Nie wiedziała, czy wypada od tak po prostu poklepać ją po ramieniu, mówiąc: wszystko się ułoży, kiedyś będzie okey. Bo skąd mogła to wiedzieć? Uniosła głowę, przenosząc tym samym wzrok na Rose. Dziwne... czy tak naprawdę ją postrzegano? Owszem, może i była odważna, nie miała problemu, żeby do kogoś podejść i zwyczajnie bez niepotrzebnych wstępów zacząć rozmowę, ale czy można było ją nazwać flirciarą? Nie miała pojęcia, choć osoby postronne były pewniej bardziej spostrzegawcze. - Rose, zdziwiłabyś się, jak bardzo jąkałam się, rozmawiając z nim - wypaliła, nie mogąc powstrzymać uśmiechu mimowolnie cisnącego się na usta. Do teraz pamiętała te wszystkie: em...um..., w niemal każdej swojej wypowiedzi. Ukryła twarz w zmarzniętych dłoniach, jakby chcąc ukryć rumieńce. - To znaczy, że nawet nie masz zamiaru próbować? - spytała otwarcie. Nie raz były takie przypadki, że i wrogowie stawali się dla siebie przyjaciółmi, więc kto wie?
- Ty? Jąkałaś się? Chyba naprawdę musi ci na nim zależeć - powiedziała Rose i uśmiechnęła się słabo. - Będzie coś z tego? Ukryła twarz w dłoniach. Brook miała rację - tajemnice przytłaczają, jeśli nie dzielimy ich z nikim innym. Poczuła, że pieką ją oczy. Nie, nie teraz, Rose, upomniała się. Gdyby Rose byłaby kimś innym, może gdyby nie miała takiego dzieciństwa, może byłoby to dla niej zupełnie naturalne: usiąść i zwierzyć się Brooklyn - ale tak nie było. Ktoś kiedyś spytał: "Czymże tak naprawdę jesteśmy, jeśli nie sumą tego, co się nam przydarzyło" i Rose, gdyby mogła z nim o tym pogadać, pewnie przyznałaby mu racje, że właśnie tym. To właśnie przez ojca, matkę, ojczyma, dziadków... przez ludzi, którzy ją krzywdzili, właśnie dlatego stała się taka. To jej pewnie nie usprawiedliwia, ale to właśnie nieufnością i chamstwem oplotła się Harm, aby już nikt nigdy nie zadał jej bolesnego ciosu prosto w serce. Ale okazało się, że mimo to komuś się to udało: właśnie jemu. Tylko, że on wcale nie chciał tego zrobić. A jednak teraz, ignorując swoje zasady, których przestrzegała tak długo, nagle Rose podjęła absurdalną decyzję. Brook usiadła koło niej, chociaż trawa była zimna i mokra. To pewnie nic takiego, ale dla niej oznaczało to bardzo dużo. Oznaczało, że faktycznie ją ochodzi ona, a nie plotka. I że to, co powie Harm jest ważniejsze, niż mokra plama na spodniach. To było coś nowego... Zapragnęła chociaż na chwilę zrzucić z barków ciężar sekretu, choć tego jednego i poczuć się wolna, choćby za cenę wydania jej tajemnicy. Czy powszechna drwina nie była odpowiednią ceną za chwilę wolności, swobody i braku osamotnienia? - Dla niego jestem zwykłą znajomą z biblioteki. Tak, z blibloteki. Chodzi o Charles'a; znasz go, prawda? - Jednocześnie nie miała odwagi spojrzeć jej w oczu, ale nie mogła oprzeć się pokusie. Śmiało podniosła wzrok, chociaż jej ręce drżały; nie wiem, z zimna czy ze strachu? - Brook?
- Taa... to musiało być dość żałosne - mruknęła niechętnie. Zaraz potem wzruszyła leniwie ramionami, choć właściwszą odpowiedzią na pytanie Rose byłoby: Oczywiście, że nie. Zdecydowanie nie powinna się łudzić, ale co poradzić na głupią, naiwną nadzieję? Wzrok, którym wcześnie uporczywie patrzała na ścianę Zakazanego Lasu, teraz przeniosła a na Rose. Dziewczyna również schowała twarz w dłoniach, tak jak Brook uprzednio. Jednak Toxic miała nieodparte wrażenie, że tamta nie robi tego by ukryć rumieńce. Z reguły brunetka nie była zbyt bystra, jeśli chodziło o takie sytuacje, ale nawet ona mogła zauważyć, że Rose mówienie przychodzi z niemałą trudnością. Ale jednak, udało jej się otworzyć. Brooklyn nie zamierzała ukrywać, jak wiele to dla niej znaczy. - Z..znam - wybąkała. Kto by nie znał? Zresztą, Toxic również była znajomą Charlesa, którego poznała, kiedy zabłądziła na czwartym piętrze trafiając tym samym do biblioteki. Skłamałaby mówiąc, że nie jest przystojny i inteligentny, bo był. Całkiem porządny z niego facet. Ale co więcej mogła powiedzieć teraz Brook? To idiota, nie zawracaj sobie nim głowy. Tego kwiatu pół światu. Przecież bardzo dobrze wiedziała, że to tak nie działa. Kiedy jest dla ciebie najważniejszy ten jeden, jedyny chłopak, któremu mogłabyś podarować wszystko, absolutnie całą siebie. Jeden, z którym chciałabyś dzielić troski i radości. Zastygła z głową uniesioną w górze, kiedy Rose wymówiła jej imię, żeby przypomnieć o swojej obecności. Zagryzła na chwilę wargę, jak to miała w zwyczaju robić kiedy się nad czymś zastanawiała. Ostatecznie jedyne co umiała w tej chwili powiedzieć to ciche: Och, które zabrzmiało zresztą, jakby się zadławiła powietrzem. Chciała jakoś podziękować, za to, że Harm jej uwierzyła, ale jakoś nie mogło jej to przejść przez gardło. Nie teraz. - Nie myślałaś, żeby zrobić coś, żeby nie być dla niego tylko zwykła znajomą z biblioteki? - spytała. Jednak w jej głosie nie było jakiejś swoistej złośliwości czy wścibstwa, a jedynie szczera troska.
Rose westchnęła głęboko. W pewnym sensie poczuła, że Brooklyn zabrała część ciężaru z jej serca, z drugiej tak czy inaczej ta rozmowa nie należała do najłatwiejszych. To nie były słodkie plotki dwóch przyjaciółek w czasie imprezy piżamowej, ale trudna i raczej przygnębiająca rozmowa w mokrym i zimnym Zakazanym Lesie. Zero poduszek, kominków, popcornu, komedii romantycznych i puchowych kapci. Ale w sumie to i lepiej, bo takie imprezy zdecydowanie nie były w jej guście, a przeczuwała, że także Brook nie preferowała takich spotkać, chociaż mogła się mylić. Harm zdecydowanie była typem, który wolał herbatę przy stole w kuchni i całonocną rozmowę o życiu. Ewentualnie Zakazany Las - scenerię iście mroczną. - Zdziwiona? - spytała i uśmiechnęła się w końcu. Śmiejcie się wszyscy razem z nią: otóż Rose zakochała się w Charles'ie, który miał ją gdzieś! Ona sama uznawała, że to żałosne i żenujące. Miłość jest żenująca, pomyślała. Zaczerwieniła się w końcu. - Myślałam, ale to nie ma sensu. Nie chciałam się w nim zakochać... - Spuściła wzrok. - Wiem, że jestem żałosna i w duchu pewnie śmiejesz się ze mnie, ale sama nie dawałam sobie z tym rady - powiedziała Rose, robiąc z siebie idiotkę (tak przynajmniej sądziła). Teraz nie jeden hogwarcki uczeń przetarły oczy ze zdziwienia. To naprawdę ta cała Harm? Ona? Ona mówi, że z czymkolwiek sobie nie radzi? Ona MA jednak jakiekolwiek uczucia? Otóż tak. Wbrew pozorom.
Brooklyn z kolei wykrzywiła usta na kształt uśmiechu, smętnego i nikłego, aczkolwiek uśmiechu. To było takie egoistyczne, myśleć teraz o sobie, jednak brunetka czuła jakąś niewysłowioną dumę, że zaufano właśnie jej i powierzono swój sekret. Czasem i ta samolubna natura brała nad nią górę, choć teraz musiała szybko ustąpić, gdyż Brooklyn udzielał się nastrój Rose. Pomimo swoich wcześniejszych obiekcji, dzięki tej rozmowie, zimno przenikające przez cienki materiał spodni przestał tak doskwierać Brook, a irracjonalnie mroczna sceneria lasu tak bardzo jej przeszkadzać. Chociaż nie protestowałaby, gdyby zaproponowano jej kubek herbaty. Teraz go nie dostanie, bo i skąd, ale potem na pewno odwiedzi kuchnię. - Może troszkę - przyznała szczerze brunetka, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się 'uśmiechniętej' Rose. Nie wiedzieć czemu Brook odniosła wrażenie, że uśmiech ten był dziwnie wymuszony. No, pewnie jej się zdawało. Nigdy nie radziła sobie nawet z najprostszymi przekazami innych ludzi. - Wszystko ma sens, jeśli chociaż jeden głupiec o to walczy - odpowiedziała dobitnie i szczerze. Właściwie jej wypowiedź była nieco zmienionym cytatem z (aż wstyd się przyznać!) mugolskiego filmu. Z mugolskiego czy nie, był jednym z jej ulubionych cytatów. - Miłość nie wybiera. I nie śmiałabym śmiać się teraz z ciebie, Rose, bo nie ma z czego. Każdy ma taką... słabość - mruknęła, doskonale wiedząc jak to jest. Z nią przecież było dokładnie tak samo. Trafiło na najbardziej niedostępnego chłopaka w Hogwarcie, a przynajmniej jednego z najbardziej nieosiągalnych. I Brooklyn musiała się z tym pogodzić, bo tego nie zmieni. Nie zmieni, bo raz, że nie chce, a dwa, że nie umie. Wracając do ich rozmowy, to i reakcja Toxic nie należała do wyjątkowych. Oczy dziewczyny również rozszerzyły się, ale nie miała zamiaru dawać po sobie poznać, jak bardzo zdziwiły ją śmiałe wyznania Rose. Szybo przywołała zwykłą dla siebie, neutralną minę. Toxic widziała przecież, że Rose naprawdę potrzebowała (a może chciała?) się komuś zwierzyć. Trafiło na nieogarniętą, ślizgońską Brook. Z pewnego obiektywnego punktu widzenia, może niezbyt rozsądne, ale zawsze jakieś wyjście.
Rose otworzyła szeroko oczy i przez krótką chwilę można było dostrzec w nich niepewność, ufność i wahanie - lecz zaraz potem na jej twarzy znów pojawiła się maska, która jednak zdjęta raz już nigdy nie ma szans do końca oszukać osoby, która widziała prawdziwą twarz Harm. - Widziałaś go? Rozmawiałaś z nim? Więc wiesz, że to przystojny, inteligentny i zwyczajnie FAJNY facet. On miałby zwrócić uwagę na tak zrytą osobę, jaką jestem ja? - spytała po prostu, wzruszając ramionami. - Dla niego zawsze będę tylko puchoniastą, pokręconą i niezbyt ładną koleżanką. I bardzo dobrze. On sobie znajdzie piękną dziewczynę, którą kocha cały zamek, chociaż w gruncie rzeczy jest beznadziejnie tępa. Będą mieli idealne życie, a Rose się zaćpa na śmierć samym ich widokiem. Koniec! Wpatrzyła się w Brook uważnie. - Ej, ale ty możesz tę słabość zamienić w atut, w coś pięknego! Napewno dasz radę. Ktoś, kto by cię nie chciał i odrzucił twoje uczucie, musiałby być kretynem - powiedziała zdecydowanym tonem. Skoro już dla Rose nastał wyraźny Dzień Przyjacielskich Zwierzeń, to nie będzie się ograniczała do tylko swoich problemów. Niedoczekanie!
Harm miała stuprocentową rację. Teraz Brook nie uwierzyłaby za nic w świecie w to, że Rose jest zawsze tak zimna i oschła. Nie teraz, nie po tej rozmowie. I absolutnie nie uważała tego za słabość Rose, ale za niemałą odwagę. Za każdym razem, kiedy Rose pytała o Charlesa, Brook potakiwała lekko głowa, bo raczej to były pytania retoryczne. Chwilę potem przewróciła oczami, jakby błagając o litość z niebios. Jakże ona nie lubiła, kiedy ktoś był tak niedowartościowany, szczególnie jeśli miał się za co doceniać. - Po prostu tak nie mów - syknęła trochę nazbyt szybko. - Wiesz ile lasek w zamku chciałoby mieć taką figurę, osobowość? - spytała retorycznie. Pewnie sporo ich było. Ale czy takie tłumaczenie w ogóle miało sens? Pewnie i tak to do niej nie dotrze, a więc Brook jedynie marnowała ślinę. Trudno, przecież próbowała. - Może i znajdzie, a może i nie znajdzie - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Niczego nie możemy być w życiu pewni. Słysząc kontynuację wypowiedzi Puchonki, Toxic przetarła ręką oczy w geście niemej rezygnacji. Nie dość, że nie miała siły na upartą Puchonkę, to jeszcze z idealnym makijażem pewnie mogła się już pożegnać. - Ty też możesz, jeśli spróbujesz! - odparła cwanie, z dumnym uśmieszkiem. W końcu jej przerośnięte ego lubiło dostawać komplementy, nie umiała tego ukryć. Dopiero po chwili zastanowiła się, co Rose właściwie powiedziała. Pieprzenie - skwitowała w myślach. Nie dałaby rady, bo to po prostu nie możliwe. Takie rzeczy się wie. Czasem i Toxic zrywała złudną otoczkę naiwności z oczu, zdając sobie sprawę z tego, jak jest i będzie naprawdę.
Westchnęła cicho. Może Brook miała trochę racji, ale to nie zmienia faktu, że taka, jaka była, nie odpowiadała wymaganiom Charles'a. Takiej jej nie chciał, więc ona też siebie nie chciała. Słysząc pytanie Brook dotyczące osobowości Rose prychnęła śmiechem. Tak, racja. Kto by nie chciał być antyspołecznym chamem, dogryzającym większości napotkanych ludzi? Rose nie cierpiała właśnie tej złudnej otoczki naiwności, jak określa to Brookowa autorka. Nie cierpiała łudzić się, uznawać każdego spojrzenia biblioteka za oznakę dozgonnej miłości i uwielbienia. Czuła się jak idiotka. Nie raz śmiała się z tak głupich myśli innych panienek, a teraz proszę - sama okłamywała siebie. I nie mogła już tego znieść, nie mogła na siebie patrzeć. Bo jak można kochać kogoś bez wzajemności, a na dodatek łudzić się, że jesteśmy dla niego... ważni? Poczuła coś chłodnego i wilgotnego na policzku i zorientowała się, że to łza. Kolejny idiotyzm; kolejna rzecz, za którą Rose powoli zaczynała się nienawidzić. - Brook... Ja sobie nie daję rady... z tym wszystkim... - szepnęła cicho z nadzieją, że Toxic tego nie usłyszy. Ale pewnie usłyszała. - Brook... Wiem, że pewnie uważasz mnie za kretynkę, zresztą całkiem słusznie... Ta rozmowa nie ma sensu, żadnego sensu! - krzyknęła nagle, opierając głowę o korę drzewa i spoglądając w niebo. Rose radośnie robiła z siebie ostatnią wrażliwą, kochliwą, kretyńską, idiotyczną, żałosną i żenującą ofiarę. I Brook mogła teraz spokojnie wstać, parskając ironicznym śmiechem i odejść, po czym opowiedzieć całemu Hogwartowi z Charles'em na czele, że Rose jest jeszcze głupsza niż zawsze ją posądzali. Brawo, Harm, oby tak dalej!
Stanęła na skraju ZL, aby poczekać na Lauren. Wiał silny wiatr, który targał jej brązowe włosy. - Gdzie ona jest ? - spytała samą siebie, cierpliwie czekając. Nie, Lau się nie spóźnia. Nie ona. Ach, jakże była zadowolona, pomimo wielu kłopotów. Miała szczerze mówiąc w dupie przyjazd Luke'a. Nie ma to jak idealne rodzeństwo kompletnie się nie znające...
Ostatnio zmieniony przez Kathleen Gardner dnia Sro Lis 17 2010, 18:11, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała na zegarek. Była 17:29. Uśmiechnęła się do siebie, bo już widziała sylwetkę Kath. - Hej Kathie! - podeszła szybciej do przyjaciółki. - Co słychać? - spytała i schyliła się, aby pocałować ją w policzek. Ponownie spojrzała na zegarek. Godzina 17:30. Tak, perfekcyjny czas. Lauren była dumna ze swojej punktualności. Jedna z jej najbardziej cenionych zalet. Pewnie dlatego denerwowała się, jak ktoś się spóźniał na umówione z nią spotkanie. Uśmiechnęła się.
Przytuliła Lauren. - W porządku, jest wiatr to jest i uśmiech na mej twarzy - zaśmiała się. - Zawsze punktualna, Lau! Gratuluję idealnego wyczucia czasu. Lubiła Lauren. Mimo dwóch lat różnicy dogadywały się wspaniale!
- No tak, przecież że! Wiatr- żywioł, który powoduje nagłe ożywienie i szczęście u małej Gryfonki! Nie wspominając, o czerwonych dwóch plamkach, które nazywają się... rumieńce? A może zawsze takie masz, tylko skończył ci się puder, fluid, czy co tam jeszcze istnieje? - dodała uszczypliwie i potargała kasztanowe włosy Kath. - Co do czasu, to wiadomo, że co złego to nie ja. Dziewczyna przez moment zastanowiła się, czy powinna zapytać o Luke'a... ale przecież Gryfonka może nie wiedzieć o tym, że się znają. A z tego co wiedziała, Kathie była jego przyrodnią siostrą bodajże. Zresztą... czy oni utrzymują ze sobą jakiś kontakt?
- Nie tapetuję buzi - żachnęła się. - I tak już jestem wystarczająco piękna - dodała niezbyt skromnie. Czasami naprawdę była córką diabła! Przynajmniej tak się innym wydawało. Umiejętnie wskazywała się w najlepszym świetle. Po kim to ma, nie wiadomo. A raczej wiadomo, ale ona sama tego nie wie. I raczej się nie dowie... Widząc zamyślenie na twarzy Lauren zapytała: - O czym myślisz ?
Brooklyn miała całkowicie rację. I nawet nie zamierzała słyszeć, że jest inaczej. Koniec, kropka. Wcale nie chodziło jej o to, że musi zawsze mieć rację, bo tak nie było. Po prostu w tym konkretnym przypadku ją miała, tyle. Dziwne. A właściwie smutne, że obydwie znajdowały się w niemal tej samej, beznadziejnej na swój sposób sytuacji. Brook... Wiem, że pewnie uważasz mnie za kretynkę, zresztą całkiem słusznie... - w takim wypadku, Toxic też musiałaby być kretynką. I nie, nawet przez myśl jej to nie przeszło. O dziwo, brunetka lubiła, z braku lepszego słowa 'bolesne rozmowy'. Zawsze robiło jej się lepiej, kiedy mogła się wyżalić, poradzić się innych, wysłuchać. Zupełnie nie wiedziała co powiedzieć, więc tak po prostu wyciągnęła rękę ku Rose, pocierając pocieszająco jej ramię. Jakby tym prostym gestem chciała wyrazić, że wie, co czuje Harm, i że ją całkowicie rozumie. Po chwili, ku jej zdumieniu na skraju lasu pojawiły się dwie uczennice. W jednej poznała gryfonkę- Kath, a drugą dziewczynę (chyba Krukonkę) kojarzyła. Brooke raczej nie przywiązywała większej wagi do zapamiętywania nazwisk, więc tylko takie 'kojarzenie' było całkowicie naturalne. - Jej, myślałam, że tutaj mało kto przychodzi - mruknęła, zabierając rękę z ramienia Rose. Właściwie przyszły tu po to, żeby porozmawiać w spokoju, bez innych osób. No trudno, w końcu Toxic i Harm dość dużo się już dziś o sobie dowiedziały. - Wiesz, Rose chyba powinnyśmy już wstawać z tej ziemi - zauważyła, kiedy chłód zaczął coraz bardziej dawać się jej we znaki. - No, chyba, że masz w planach wkrótce odwiedzić Skrzydło Szpitalne? - spytała z uśmiechem. Nie to, żeby tam było źle, czy coś. Przecież mieli jakże wspaniałą pielęgniarkę, ale wizja choroby i zażywania (zazwyczaj) ohydnych eliksirów nie była przyjemna, o nie.
- Przecież wiem, kochanie - zaśmiała się z oburzenia Gryfonki. - Tak, jesteś piękna. Zgadzam się z tym całkowicie! Zazdroszczę ci. - westchnęła. - Ja? O niczym. O czy miałabym myśleć? - dodała pospiesznie. Chyba trochę zbyt pospiesznie, nie wiedziała, czy mała się połapie, że coś przed nią ukrywa.
Spojrzała Lauren w oczy. Coś ją niepokoiło. - Lauren - naciskała. - Powiedz. Nie dam ci spokoju, wiesz o tym. Nie lubiła innych męczyć, ale wiedziała, ze to konieczne. Domyślała się, że dowie się czegoś istotnego. To ma związek ze mną, wiem o tym!
Cholera jasna. Wiedziała, że mała ją przejrzy na wylot! Odważnie spojrzała w jej czekoladowe oczy i powiedziała stanowczo. - Nic się nie stało, naprawdę. Nie może się złamać, nie może! Nie wiedziała, jak Kathleen to odbierze... W głębi duszy, dziewczyna była ciekawa, czy Gryfonka będzie jeszcze naciskała, czy da sobie spokój. Co prawda, była strasznie uparta, i jak się na coś zawzięła, to tak łatwo z tego nie rezygnowała.
- Lauren, proszę, powiedz - szepnęła cicho. Szanowała jej decyzję, ale musiała się dowiedzieć. MUSIAŁA. Coś się działo. Nawet spojrzenie przyjaciółki nie uspokoiło serca Gardner, które biło jak oszalałe. Taka jej natura, łatwo wybuchała, choć nie lubiła tego robić przy przyjaciołach.
- Spotkałaś się już ze swoim bratem przyrodnim? Tak w sumie, to odpowiedziała na jej pytanie. I nie skłamała w żaden sposób. Co prawda, nie powiedziała jej wprost tego, że się znają, ale... coś o nim wspomniała. Może się przełamie i w końcu jej wszystko wyjaśni. W końcu Gryfonka była godna zaufania.