Polana w tym miejscu jest dobrze nasłoneczniona i ukwiecona. Uczniowie, którzy zostali na weekend w Hogwarcie lubią rozkładać tu obszerne koce i oddać się odpoczynkowi, choć nierzadko przychodzą również z książkami. W okolicy panuje idealna cisza, przerywana jedynie odgłosami natury. W oddali widać trybuny boiska, a czasami latające małe punkciki, czyli zawodników odbywających trening.
Wężoustość była w jego rodzinie od ponad tysiąca lat i w kronikach nigdy nie było zapisanego przypadku, który by się nie szczycił swoją zdolnością. Daniel był pierwszym, który trzyma w tajemnicy tą zdolność, czarodzieje w dzisiejszych czasach uznają to za czarno magiczną umiejętność, kojarzy im się z czarnoksiężnikami, może i ze Śmierciożercami. Ukrywał ją, już w tym momencie uważany był za największego dziwoląga Hogwartu, to jedynie byłby kolejny pretekst do obgadywania go. Miał, brzydko mówiąc, wylane na to, ale stosował zasadę, że mniej wiedząc, mniej ma się do powiedzenia. Dlatego naprawdę nieliczni wiedzieli o czymś takim, że Schweizer jest wężousty.
Ślizgon nie do końca wiedział, co ma zrobić, kiedy spoglądał na Andreę, trzymającą się za głowę i nie reagującą, jakby go nie słyszała. Miał niemały mętlik w głowie i patrzył zbity z tropu na dziewczynę, lekko zdenerwowany i przejęty jej… dolegliwością? Powrót Ślizgonki do żywych wcale nie ułatwił sytuacji, nawet ją jeszcze bardziej skomplikował, powoli wracała do normy, jej źrenice zmniejszały się, a w następnej chwili już krzyczała na niego, żeby się nie zbliżał. Stał jak wryty, nie wiedząc co zrobić. Był bardzo zszokowany, co zrobił w ciągu tych kilku dni, by jej nastawienie do niego tak diametralnie się zmieniło? Ale wyciągnięcie różdżki było już przesadą. Przecież nie był żadnym mordercą, czy kimkolwiek innym złym typem, żeby tak się jego bała. Co on zrobił? Całkowicie spięty i lekko przestraszony, jego pierwszą reakcją było odsunięcie się i sięgnięcie po swoją różdżkę. Trzymając ją mocno, spoglądał na Andreę, jednak po chwili namysłu, schował ją do tylniej kieszeni i zbliżał się powoli do dziewczyny, nie odrywając kontaktu wzrokowego. Zatrzymał się dopiero, kiedy różdżka dotykała jego torsu. Strach zniknął, w umyśle chłopaka była tylko nicość. Pustka. - Strzelaj. – Szepnął cicho. Czy naprawdę tego pragnął? W takich momentach zawsze przypominały mu się jego zmarłe siostry i matka. Jego rodzicielka, co by pomyślała, widząc, że Daniel się poddaje? Tak, zdziwiony był całą tą sytuacją, ale jego twarz była spokojna, niczym marmurowa maska. Nie wiedział o co chodzi, o jaką tajemnicę chodzi. Przez myśl przeleciało mu wszystko, kobiety, oceny, kończąc na wężoustości. Czy naprawdę mogło jej o to chodzić? Co było w tym takiego, co sprawiłoby, że Jeunesse rzuciłaby się na niego z różdżką? Odrzucił ten pomysł, to musiało być przecież coś innego, lecz Daniel nie potrafił wymyślić co. Dobra, rozmawiał z wężami, lecz czy to było tak straszliwe? Teraz już wiem dlaczego jesteś taki dziwny… – te słowa przekonywały go do teorii z mową węży, ale czy to rzeczywiście sprawiało, jaki miał charakter? Nie, to co wiedziała o nim i jakiego Daniela znała, ograniczało się do śmierci członków jego rodziny. Węże nie miały z tym nic wspólnego. Dlatego to nie mogło o to chodzić. - Co taki zdziwiony jestem? Andrea. – Tu przerwał spoglądając na nią beznamiętnie, czarnymi jak noc oczami – Powiedz mi. O co. Tutaj. Chodzi. – W jego głowie pojawiał się nowy czynnik, zaczynał się denerwować, to zdanie powiedział przez zęby, prawie sycząc. Meh, co mogło jedynie jeszcze bardziej przekonać dziewczynę co do jego zdolności. Zacisnął pięści, strzelając przy tym kostkami, nie opuszczał wzroku, spoglądał bez przerwy w błękitne oczy Ślizgonki. Ostatecznie, jego prawa dłoń trzymała różdżkę, gotowa w każdej chwili zareagować. Nie chciał tego robić, natomiast Daniel miał to do siebie, że czasem emocje dawały górę i kontrolowały ciałem chłopaka, nie myśląc przed uczynieniem czegoś głupiego. Otoczenie go nie interesowało, w tej chwili była tylko ona i on. W jego głowie istniał chaos, miał tyle sprzecznych emocji, że zaczęła boleć go głowa, po czole zaczął spływać zimny pot.
No dobrze, dobrze. Wizje nie-świętej Andrei miały to do siebie, że czasami były bardzo niespecyficzne, wyglądające tak jakby faktycznie opętał ją sam szatan. Z reguły albo widziała wszystko we śnie albo tak jak teraz - nagle dostawała olśnienia, nie kontaktując ze światem przez dłuższą chwilę. Zawieszona między światem a obrazami w głowie nie wiedziała co się dzieje, dopóki potem nie opadła na ziemię. Oba te rodzaje pamiętała. Był jeszcze jeden rodzaj, który pojawiał się stosunkowo rzadko, ale jednak i był chyba najbardziej kłopotliwy: spontaniczne przepowiednie padające z jej ust, których potem w ogóle nie pamiętała. Porównywalne do mdlenia, chociaż paradoksalnie zachowywała pełną świadomość. W tym momencie chyba pomieszały się dwa rodzaje ze sobą, bo gdy tylko Daniel zbliżył się do niej a po chwili celował w nią różdżką, ona zamrugała kilkakrotnie potrząsając lekko głową. I zdziwiła się, kiedy ujrzała ten niepokojący spokój na jego twarzy, ale i beznamiętność zarówno w oczach, jak i wyczuwalną w głosie. - Co... DLACZEGO CELUJESZ WE MNIE RÓŻDŻKĄ? - wykrzyczała jeszcze bardziej spanikowana niż przed sekundą z płaczem na końcu nosa. Cyrk, który odstawiała był absurdalny, ale nie miała na niego absolutnie wpływu. Pamiętała co widziała, ale moment, w którym pojawił się chłopak aż do teraz był jakby wycięty z jej głowy. - Co ty wyprawiasz, kurwa! Nie zabijaj mnie! - w odruchu obronnym i całkowicie nieprzemyślanym wytrąciła mu ręką różdżkę, która spadła na trawę w jednym kawałku. Ale jego słowa, które faktycznie w pewnym momencie przypomniały syczenie dały jej do zrozumienia, że chyba wizja nie była bezpodstawna. Odsunęła się do tyłu ze zmieszaną miną, spoglądając z przerażeniem i zupełnie poważnym płaczem, który zbliżał się coraz bliżej. Wszystkie styczności ze swoim przeklętym darem powodowały, że na chwilę jej odporność psychiczna podupadała. Zachowywała się jak niespełna rozumu, ale to przecież ona była w tym wszystkim ofiarą! Czy ona się prosiła o taki dar?! Dla niej to było czyste przekleństwo, przez które dochodziło do okropnych nieporozumień. Teraz kompletnie nie rozumiała co się dzieje, jednak jeśli Daniel faktycznie nie chciał oberwać przypadkową drętwotą musiał zareagować szybko, żeby uniemożliwić jej jakikolwiek ruch. Moment kiedy prawie się rozpłakała jak bachor był chyba najlepszy.
Zdenerwowanie w nim narastało, ból głowy narastał z każdą sekundą. Zimny pot, lecący po jego czole oznaczał, że albo się bał, albo walczył, sam ze sobą, w walce, której nie sposób przegrać ni wygrać. Zaś kiedy Andrea krzyknęła na niego z płaczem w głosie, poczuł się zagubiony we wszystkim, we swoich postępowaniach i w tym co przed chwilą sama Ślizgonka zrobiła, celowała w niego różdżką. Wszystko wydawało się, jakby była marionetką, jakby coś siedziało w głowie dziewczyny i były momenty, w których to coś kontrolowało jej ruchy. Zupełnie nieświadomy niczego, dał sobie wytrącić różdżkę, sam zaś zbliżył się do Andrei na tyle, żeby nie mogła wyprowadzić żadnego zaklęcia, cóż niby trzeba machnąć, a jego bliskość uniemożliwiała to. Zawsze mogła włożyć mu różdżkę w oko. -Nie zabijam Cię. Ty lepiej powiedz co tutaj się dzieje. – Powiedział lekko zdenerwowanym tonem, lecz stanowczym i surowym, ojcowskim, który karci swoją córkę za przewinienie. Po jego dość sykliwym głosie, czego mogła się spodziewać? Cóż, osoby, którym nawet się nie śniło, że Daniel jest wężousty, nawet w takiej chwili by nie oskarżali go o znajomość mowy węży. Ona coś wie – zastanawiał się gorączkowo, kiedy Andrea, pełna przerażenia odsuwała się, patrząc na niego jak na potwora. Wyglądała jednocześnie jak mała dziewczynka, która miała się rozpłakać. A z doświadczenia minionych lat, wiedział, że w takich sytuacjach kobiety są najbardziej niebezpieczne, skore do nieprzemyślanych decyzji, albo złych, które raczej nie wpłyną pozytywnie… na nic. Ruszył powolnym krokiem do dziewczyny, stanął naprzeciwko niej w odległości może dziesięciu cali. Starał się kontrolować emocje, w jego głowie burzyło, głos mu mówił „zabij”, „skrzywdź”, „niech cierpi”. A jeszcze inny głos mu mówił, żeby oszczędził i przebaczył jej, niczym ksiądz, wetknięty do jego głowy, który będzie mu prawić kazania, czy tego chciał czy nie. Daniel spoglądał z góry na przerażoną Andreę i doszedł do wniosku, że musiał szybko reagować, bo nie wiedział, czy nie skończy się to zaraz zaklęciem wystrzelonym w jego pierś. Złapał ją stanowczo za rękę, nie odrywając wzroku od jej oczu i delikatnie lecz nie znosząco sprzeciwu, wyciągnął jej różdżkę z dłoni i rzucił obok swojej. Puścił ją i odsunął się o krok. Czy była to sytuacja, w której powinien się odzywać, czy może siedzieć cicho jak na cmentarzu? Uznał, że jednak lepiej będzie, jak będzie siedzieć cicho, jedynie spoglądać w oczy kobiety, by nie wzbudzić jakiś kolejnych podejrzeń, które mogą być wyimaginowane z praktycznie wszystkiego. Tak więc, stał, spoglądając na Andreę, nie odzywając się ani słowem, czekając na wyjaśnienia tej całej szopki. Ból głowy nie ustępował go ani na chwilę, cały czas miał dziwne głosy w głowie, dopiero teraz zauważywszy, że wymawiane są one przez jego siostry, na przemian. Daniel oddychał głęboko, na chwilę zamknął oczy, by się uspokoić. Wdech, wydech. Nie działo mu się nic złego, spodziewał się, że te głosy będą mu towarzyszyły, albo do momentu, kiedy już na dobre pogodzi się z utratą matki i sióstr, albo będą go dręczyć do końca jego życia i czy tego chce czy nie, będzie musiał się przyzwyczaić. Wiatr sunął po błoniach, wprowadzając lekki chłód między nich, w tej chwili Danielowi było tak gorąco, że wiatr okazał się dla niego zbawienny. Atmosfera między nim a nią była napięta niczym struna, która w każdej chwili może się zerwać. I co się wtedy stanie? Andrea rzuci się na niego z paznokciami, na różdżkę, by potem wyprowadzić jakieś śmiertelne zaklęcie na niego? Schweizer uznał już na starcie, że nie będzie walczyć. Że odda się w łaskę i niełaskę panny Jeunesse. Czy słusznie?
Gdy uniemożliwił jej ruch, zabierając różdżkę spojrzała na niego zapłakana. Jak miała mu wyjaśnić co się dzieje, skoro nie chciała wyjawiać nikomu, że jest jasnowidzem? Wolała się przyznać do choroby psychicznej, niż do swojego pseudo-daru, ale wiedziała, że akurat Daniel jej nie uwierzy. Może gdyby nie rozmawiali wcześniej... jednak teraz jej kłamstwo by nie przeszło. Mimo wszystko chciała spróbować. - Nic się nie dzieje, jestem chora psychicznie i nie wzięłam leków, przecież ci mówiłam ostatnio... - przetarła rękawem mokre policzki, opuszczając ręce luźno wzdłuż ciała. Wyglądała jak sierotka Marysia, lecz wzrok Daniela wskazywał na to, że wcale jej nie uwierzył. Pewnie gdyby mógł, to jeszcze postukałby się palcem po czole. - Dlaczego mi nie wierzysz? - brnęła w to dalej, ale wiedziała podświadomie, że w końcu i tak się złamie prędzej czy później. Dostrzegła na polanie jakąś parkę, co prawda znajdującą się dość daleko, jeśli jednak miała mu powiedzieć nie chciała, żeby ktokolwiek jakkolwiek usłyszał. Zbliżyła się zatem do Ślizgona i kiedy tylko stykała się czubkiem nosa z jego torsem, skrzyżowała ręce za plecami wtulając wilgotny policzek w jego bluzę. - Znam twój sekret, Daniel - wyszeptała, patrząc przed siebie. - Wiem, że rozmawiasz z wężami. Widziałam, że niedługo czeka cię to ponownie... - odsunęła się do tyłu, spoglądając na niego z dołu. Mógł nie uwierzyć, jednak przekonanie w jej głosie i zaniepokojenie w oczach nie wskazywało na to, by mogła zmyślać. Domyślała się, że chciał zadać jej fundamentalne pytanie "skąd o tym wiesz", więc postanowiła go uprzedzić. - Jestem jasnowidzem, miałam wizję, widziałam to wszystko... to moje przekleństwo - wyszeptała ponownie, pociągając nosem. Teraz prawdę powiedziawszy obawiała się reakcji chłopaka, bo albo mógł jej uwierzyć, jak kiedyś Norbert, albo ją wyśmiać uznając, że jasnowidze nie istnieją i jest to tylko czyjś wymysł a potem rozpowiedzieć o tym w szkole, by odwrócić uwagę od swoich dziwactw na jej. - Proszę, powiedz coś - jęknęła ponaglająco, spoglądając na niego z ponowną paniką zauważalną na twarzy. Nie umiała rozmawiać o swoim darze przepowiadania przyszłości ani trochę.
Daniel czuł w sobie tyle sprzecznych ze sobą emocji, że nie wiedział kompletnie co ma zrobić z płaczącą Andreą. Był w szoku, nigdy wcześniej nie widział jej płaczącej. Cóż, mogło się to wydawać normalne, znali się dopiero kilka tygodni, co za tym idzie nie poznali się na tyle dobrze by wiedzieć o sobie wszystko. A teraz jeszcze ta, naprawdę dziwna sytuacja. Owszem, nie wierzył jej w te bajeczki o chorobie psychicznej. Choroba psychiczna, której dolegliwością był ostry ból głowy? Może była taka, lecz Daniel nie kojarzył jej, więc samo w sobie dla niego całe te gadanie było jednym kłamstwem. A co najczęściej ukrywa się za kłamstwem? Tajemnica. A skoro rzekomo Andrea znała jego tajemnice, czemu on nie mógłby poznać jej? Dlatego, patrząc bez jakichkolwiek uczuć na Ślizgonkę, odpowiedział jej dlaczego nie wierzy w tą nieprawdę: - Otóż, nie wierze w to z jednego prostego powodu. - Na chwilę zamilkł, spoglądając uważnie na dziewczynę, próbując zaobserwować każdą zmianę w jej zachowaniu, a następnie dokończył zdanie - W kłamstwa na ogół się nie wierzy. Jedyne czego oczekiwałbym po tobie to prawda. Nic więcej, nic mniej. - Mówił dość chłodnym tonem, surowym jak na niego. W jego umyśle pojawiło się już multum głosów, każde mówiące co innego, sam zaś Daniel nie potrafił ich stłumić, chciał się wykrzyczeć, lecz wiedział, że wtedy Andrea wzięłaby go za naprawdę chorego człowieka, czego nie chciał. Jego myśli nieco ostygły, kiedy niespodziewanie dziewczyna zbliżyła się do niego i przytuliła go. Rozumiał, potrzebowała wsparcia, ale czy to był dobry pomysł szukania go u Daniela? Był najgorszym materiałem na osobę współczującą. Jego wątpliwości zostały odrzucone na kiedy indziej, w momencie, w którym Ślizgonka znów mu powiedziała, że zna jego sekret. Tylko tym razem ze szczegółami, jak najbardziej trafnymi. Zdziwiło go, skąd mogła wiedzieć? Grono wiedzących ograniczało się do dwóch może trzech osób, nie wliczając rodziny. Był w lekkim szlku, rzeczywoście chciał się zapytać "skąd wiesz?, lecz jej następne słowa go wyorzedziły i wprowadziły w kolejny mętlik w głowie. Jasnowidz? Nigdy nie wierzył, że ktokolwiek taki itnieje, co dopiero Andrea... jego pierwsza reakcka to rzeczywiście było niedowierzanie, milczenie, lecz z jakiego innego źródła mogła o tym się dowiedzieć? Odezwał się po chwili: - jak? - Może to było najgłupsze co mogl powiedzieć ale nie wiedział co innego mógłby rzeknąć.
I cisza. Cisza, której cholernie się obawiała. Wyjawiła mu swój największy sekret, swoje przekleństwo, piętno a on nie powiedział nic. To było gorsze chyba od śmiechu czy postukania się po głowie. Angielka wzięła kilka głębszych oddechów, przecierając ponownie dłońmi zaróżowione policzki. Była na przegranej pozycji, bo nie wiedziała jak może mu to udowodnić. Przecież sama gdyby usłyszała i ujrzała coś takiego, to by nie uwierzyła, wydawało jej się to dość logiczne. - Daniel, wiem, że jesteś wężoustym. Wiem, że rozmawiasz z wężami, widziałam, że niedługo spotkasz się z jakąś dziewczyną, która będzie chciała się tego od ciebie nauczyć... a ja naprawdę jestem jasnowidzem. Nikt o tym nie wie w tej szkole, poza mną i tobą, nie mogę ci tego udowodnić w żaden sposób - powiedziała ponownie pół tonu ciszej, mając na uwadze to, że nie są tutaj sami. Zaraz po tym kontynuowała: - Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale musisz mi uwierzyć. Upadłam, bo miałam wizję. Po prostu. Pewnie widziałeś szerokie źrenice do granic możliwości, nie zastanowiło cię to? - głos trząsł się jej już mniej, niż wcześniej. Doprowadziła się do względnego stanu używalności i normalności, chociaż to co mówiła i tak brzmiało niezbyt wiarygodnie.
Nie tyle, że nie wierzył. Wiedział, że mogła być takowym jasnowidzem, Daniel spotkał tylu dziwnych ludzi, sam się do nich wliczając, że nic go nie zaskoczy. A jednak Andrea tym wyznaniem go zdziwiła, znał ją od kilku tygodni i nie wydawało mu się by była szczególnie nienormalna. Potrafił jej zaufać. - Nie tyle, że rozmawiam z wężami, a potrafie rozmawiać. Nie zdarza mi się często tego robić. - Najbardziej zastanawiał się nad jej słowami dotyczącymi jakiegoś spotkania Daniela z dziewczyną, która chce się nauczyć tego języka. Nie do końca wiedział, o co chodzi ale nie kontynuował tego tematu, jedynie słuchał co dziewczyna ma do powiedzenia. Tak, jej źrenice były ogromne, nawet za duże na stan ponarkotykowy. To był chyba najbardziej wiarygodny dowód. Patrząc na Andreę zrozumiał, że jej naprawde musi być ciężko. Zrobiło mu się jej żal, była z tym wszystkim sama. Po części ją rozumiał. Gdyby wyjawniła prawdę szerszemu gronie osób, zapewne odcięliby się od niej, uważając ją za dziwaczkę. Dlatego nie chciał jej odrzucać, nie miał też takiego zamiaru. Spojrzał na Andreę, można nawet powiedzieć, że ze współczuciem i przytulił kobietę. Nic nie mówił, nie chciał psuć tej chwili. Odsunął się następmie i kucnął by mieć lepszy widok na jej twarz. - No to widzisz, pomyśl teraz kto jest dziwniejszy - wężousty czy ktoś kto po prostu wie, co się wydarzy? - uśmiechnął się do niej szczerze.
Histeria opadła, strach minął, gdy tylko Daniel ją przytulił a potem kucnął przed nią. W każdym razie nie uciekł i nie wyśmiał jej, chociaż jego słowa wcale się jej nie spodobały. Nie była normalna, wiedziała o tym, ale po co te docinki? - Nie prosiłam się o to - odparła spokojnie, chociaż w jej oczach pojawiło się lekka chęć walki. Nie mogła przecież wyjść na większego dziwaka, mimo faktu, że faktycznie nim była. Gdyby tak się przyjrzeć to faktycznie jasnowidzenie było darem, którego absolutnie nikt nie mógł się nauczyć. A wężoustość... no cóż, akurat na to podobno był sposób. Nie interesowała się jednak bliżej tą kwestią, wyraźnie pochłonięta swoją przypadłością. - Nie mów nikomu, nikt poza tobą nie wie - dodała, nie wspominając tu o jednej osobie, która poza nim miała tę informację. Norbert by jej nie wydał, nie wiadomo jak by jej nienawidził. - Ja o twoim też nie powiem, spokojnie - zapewniła. Nie czuła się najlepiej po tym rodzaju wizji. - Daniel, chcę wracać do zamku, niedobrze mi - jej organizm reagował dziwnie, czasem wcale a czasami kopał ją po zadku. Zazwyczaj wtedy, kiedy próbowała wstrzymać kolejne przepowiednie. W końcu oboje wrócili do zamku, po drodze opowiadając sobie co nieco o swoich "przypadłościach".
Puchon musiał sporo się nagimnastykować, żeby zdobyć zezwolenie na przebywanie poza dormitorium po dziesiątej, biorąc pod uwagę akcje, jakie często i gęsto odbywały się jego udziałem. Ale pracę domową musiał zrobić, więc chcąc nie chcąc, w końcu dostał zwitek pergaminu zatwierdzający, że tego jednego dnia może spędzić noc na Błoniach. W ostatniej chwili pomyślał też, że w sumie nie musi siedzieć tam sam, i wyprosił jeszcze jedno - dla pewnego Norwega, jaki bardzo lubił nie wyściubiać nosa poza ciepły zamek. Ale urokowi pana Little trudno się oprzeć i, chcąc nie chcąc, Yngve Løsnedahl dotrzymał mu towarzystwa tej pięknej nocy. Na zewnątrz było - rzecz jasna - zimno. Wręcz lodowato. Przymrozek chwytał szczególnie w nocy, ale na szczęście nie padało - niebo było czyste, a każda gwiazda lśniła wyraźnie na granatowym niebie. Idealne warunki do kreślenia mapy ciał niebieskich, ale też do zwyczajnego wyciszenia się i odpoczynku po ciężkiej nauce. Dwójka chłopaków siedziała na rozpostartym na ziemi kocu, rozgrzanym zaklęciem i skutecznie izolującym ich ciała od sztywnej, zmarzniętej trawy. Przed wyjściem odpowiednio też uzbroił się w przygotowaniu na bezsenną noc - dwa termosy z kawą znajdowały się w jego plecaku, a trzeci, otwarty, parował tuż obok Puchona. Cassie zmarszczył brwi, gdy po raz czwarty błędnie nakreślił położenie Saturna względem innych ciał niebieskich, zamazując je piórem tak dynamicznie, że przedziurawił pergamin. Westchnął ciężko i zmiął kawałek papieru, rzucając go poza promień widzenia, na pokrytą szronem ziemię, gdzie kulka dołączyła do tuzina podobnych. - Nie wierzę, że nawet mugole mają lepsze metody wyznaczania położenia ciał niebieskich. Wiesz, że mugolscy astronomowie wyznaczyli już ich ruchy na najbliższe millenium? - Westchnął ciężko, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu kolejnego kawałka pergaminu. Kiedy jednak odpowiedź nie nadeszła po kilkunastu sekundach, odwrócił się w stronę towarzysza obok. Yngve nie patrzył. No jak tak można. Blondynek zmarszczył się jeszcze bardziej i dał mu porządnego kuksańca kościstym łokciem, nareszcie zwracając na siebie uwagę. - Nie słuchasz mnie! - Fuknął, w końcu znajdując czystą kopię mapy nieba i rozpościerając ją na odzianych w niebieskie, kraciaste spodnie od piżamy kolanach. - Wyciągnąłem cię z tych lochów, zabrałem ze sobą na porywającą przygodę i opowiadałem o wspaniałościach mugolskiego świata astronomii. A ty mnie po prostu nie słuchałeś. - Znowu źle zaznaczył tego Saturna. Zwiesił głowę pokonany, przeczesując ręką blond czuprynę, po czym podniósł różdżkę i machnął nią niedokładnie, mrucząc coś pod nosem. W powietrzu pojawiły się lśniące na jasnoniebieski słowa. Myślisz, że jeśli zaznaczę to byle jak, to nadal dostanę "Nędzny" za starania?
Nawet nie brał pod uwagę wykradania się z dormitorium w środku nocy w ciągu najbliższych dni. Hogwarcie łóżka okazały się o wiele wygodniejsze niż mógłby przypuszczać i zdecydowanie lepsze niż podłoga na wieży, na której zdarzało mu się zasnąć. Jednak tym razem nawet nie wiedział, że czeka go nocna wycieczka. Tym razem jednak mógł opuścić lochy całkowicie legalnie! Problemem było jedynie to, że jak się dowiedział od Puchona, muszą przebywać w konkretnym miejscu, na otwartej przestrzeni przed szkołą, gdzie zmarzną bardziej niż w lesie, w którym wiatr nie byłby aż tak dokuczliwy. Jednak nie odmówił, gdy Casey zaproponował (albo też po prostu poinformował go o fakcie dokonanym) mu wspólne oglądanie gwiazd, bo musi skończyć pracę na astronomię. Może gdyby pochodził z jakiegoś ciepłego kraju, bardziej by się opierał, ale w Norwegii przyzwyczaił się do chłodu. Zanim wyszedł z lochów, ubrał się odpowiednio i zabrał blok z co najmniej tuzinem czystych kartek, żeby nie nudzić się za bardzo przez kilka godzin. Umówili się przy wyjściu z Hogwartu, aby jeszcze zameldować się odpowiednim osobom i gdy tylko wychynęli zza drzwi, poczuli przejmujący chłód. Jak dobrze, że Yngve zabrał ze sobą swój ślizgoński szalik i mógł się nim teraz okręcić jeszcze mocniej. Ostatni raz spojrzał na Puchona; to była ostatnia chwila, aby zmienić zdanie. Lepiej, jakby spędzili noc na wieży i za pomocą zaklęcia postarać się o przezroczysty dach. Jednak nie, wyszli i teraz wygrzewali się na grubym kocu ułożonym na zmarzniętej trawie, która na szczęście pod wpływem ciepła ułożyła się odpowiednio i zmrożone źdźbła nie kuły. Z oporem przysiadł obok Casey, ale wkrótce całkiem zapomniał o tym, gdzie są i po co tu przyszli. Najpierw spoglądał w niebo, ale szybko znudziło go obserwowanie nieruchomych gwiazd (chmur praktycznie nie było), więc przeniósł spojrzenie na Hogwart, a po chwili wyjął blok i ołówek i zaczął szkicować kontury zamku, przy czym przestał zwracać uwagę na Puchona. Tylko kątem oka dostrzegł, że coś chłopakowi rysunek nie idzie. Mimo wszystko dał mu czas, aby sam spróbował poprawić ułożenie planet. Właśnie poprawiał jedną z wież, gdy Casey bezczelnie szturchnął go w ramię i kreska nie tylko nie była równa, ale i skończyła swój bieg w połowie kolejnej, mniejszej wieżyczki. Spojrzał z wyrzutem na Puchona. Z jego ust wyczytał, że to chłopak miał pretensje do niego, co było nie do pomyslenia. Rysunek i tak był do wyrzucenia, więc Yngve odwrócił kartę i napisał: Pasjonująca to by była, gdybyś wyciągnął mnie do Zakazanego Lasu. Obok nich unosiła się jasna kula światła, więc mimo że wszystko zapisane było drobnym pismem, a do tego ołówkiem, Casey na pewno nie miał problemów z odczytaniem tekstu. Tymczasem Yngve spojrzał krytycznie na pracę Puchona, a potem na świecący napis. Uniósł na chwilę wzrok w niebo, potem znowu na rysunek, i znowu w górę. Potem potarł gumką z ołówka nos i zaraz nakreślił kilka linii i kółek, aby poprawić układ planet. Myślę, że teraz dostaniesz co najmniej zadowalający. Uniósł lekko, ledwo widocznie kącik ust.
Owszem, mógłby po prostu pójść do wieży i spędzić noc w cieple, ciszy i nudzie - jak, prawdopodobnie, znakomita większość uczęszczających na astronomię. Ale tego nie zrobił, bo nazywał się Casey Little, a Casey Little nie wybiera najbardziej oczywistych rozwiązań. Polanka była duża, rozległa, krajobrazowo bardzo przyjemna i, przede wszystkim, cudownie z daleka od dormitorium. Od bezustannego siedzenia w tym zamku każdemu po jakimś czasie zaczyna odbijać. Spójrzcie na przykład na 90% populacji Slytherinu. - Zakazany Las jest tam. No dalej, leć, ale jak wrócisz ze spalonym tyłkiem i czułkami na czole to zastanowimy się, czy dalej będę taki skory do pokazywania się z tobą publicznie. - Kiwnął głową w stronę ciemniejącego na horyzoncie lasu, nie odzywając wzroku od elips i orbit na swoim pergaminie. Nawiasem, ciekawiło go, kto pomyślał, że postawienie szkoły obok czegoś nazywającego się "Zakazany Las" może być dobrym pomysłem. Albo posadzenie lasu obok szkoły. Przecież to jawne kuszenie młodych, naiwnych serc do czynienia zła. - Następnym razem weźmiemy ze sobą kobiety i alkohol. - To zawsze był argument nie do przebicia i gwarancja dobrej zabawy. Uniósł głowę, nie czyniąc większych starań w odsunięciu się, żeby Yngvemu łatwiej było szkicować na jego pergaminie. "Zadowalający" mnie nie zadowala. A w ogóle to miała być praca własna. Nie musisz już tak się obnosić, panie artysto. - Ściągnął jasne brwi tak bardzo, że prawie spotkały się na jego czole, po paru sekundach zdecydowanie pogrubiając linie zakreślone ołówkiem swoim piórem. - Ale w sumie nikomu to nie zaszkodzi. Dzięki. - Rozwiązanie położenia tego piekielnego Saturna było tak oczywiste, że nawet dziecko by zauważyło. W końcu odłożył pióro na papier i przeciągnął się porządnie, aż parę kręgów przeskoczyło niebezpiecznie. Zaraz zapomnę, jak się nazywam i uznam, że rodzice nazwali mnie 'Orion'. Muszę oczyścić głowę. - Objaśnił, po czym przerzucił bezceremonialnie swoją pracę na trawę i wyciągnął się na kocu, zamykając oczy i podkładając ręce pod głowę, wychudzone nóżki wyciągając daleko przed siebie. Tusz z pióra skapnął na pergamin, rozlewając się na wszystkie strony. Piąta mapa z głowy. Pomimo wszystko, było miło. Jedynym dźwiękiem był okazjonalny szum wiatru, huknięcie sowy, szelest kartek i skrobanie ołówka o kartkę obok, stanowiąc prawie niezauważalne tło do zimnej nocy. Koc, pomimo bycia trochę niewygodnym, grzał w plecy przyjemnie. Rzadko kiedy miał okazję tak się odprężyć, i tak właściwie, pewnie uwinąłby się z tą mapą w godzinę, ale chciał pobyć trochę z daleka od ludzi. Od wszystkiego. Tak po prostu. Minęło parę minut w ciszy, gdy w końcu się odezwał. - Dostałem się do drużyny Quidditcha. - Naturalnie, przyjął do wiadomości, że Ślizgon na niego patrzy. - Pucharze, nareszcie zawitasz do Hufflepuffu. Mam zamiar anihilować całą drużynę Krukonów na pierwszym meczu, co o tym myślisz? - Jak na wagę wiadomości, którą właśnie przekazał, był zaskakująco spokojny. Bywały dni, przez które zamknąć się nie mógł o swoich marzeniach zostania pałkarzem, godzinami dywagując o różnych technikach odbijania tłuczka by wywołać różne stopnie obrażeń. A teraz to się stało, a chłopak wspominał o tym jak o pogodzie.
Yngve czasami się zastanawiał, czy nie utrzymuje kontaktu z Puchonem tylko dlatego, że przy nim przynajmniej nie grozi mu wpadanie na tłum innych uczniów i chociaż na co dzień i tak otaczała go cisza, była jakby przyjemniejsza, gdy wokół nie kręcili się rozwrzeszczani uczniowie z ADHD. Zazdrościsz, że przynajmniej spotkam coś ciekawszego niż odległe o kilka milionów kilometrów planety? Wciąż pisał na kartce, chociaż różdżka leżała tuż obok. Podsunął papier pod nos chłopaka. O ile dobrze pamiętam, zaczął, stopniowo odkrywając tekst, to ty nie dawałeś mi spokoju. Gdyby to od Yngve zależało, w ogóle nie utrzymywałby z Caseyem kontaktu. Ślizgon z tęsknotą spojrzał na las. Jego dom w Norwegii znajdował się niedaleko parku Ravnedalen, w którym spędzał mnóstwo czasu. Szczególnie uwielbiam zaszywać się między drzewami, aby ukryć się przed światem. Tutaj jedynie lekcje w Zakazanym Lesie przypominały dzieciństwo. Lub samotne wyprawy, które czasami kończyły się szlabanem; niektórzy dorośli wciąż myśleli, że niepełnosprawność fizyczna w jakimś stopniu czyni go niepoczytalnym. W takich sytuacjach niekoniecznie chciał ich wyprowadzać z błędu. Yngve, dziecko idealne, praktycznie nie pił alkoholu, więc propozycja Puchona praktycznie wcale go nie ruszyła. Kobiety może by go skusiły, gdyby chociaż wiedział, czy go interesują. Kiedyś nie miał czasu na dziewczyny, a od dwóch lat żadnej nie szukał, a jeśli jakaś próbowała go poderwać, zbywał ją. Zastanawiał się, czy nie zostanie sam do końca życia. Tak, zdecydowanie bił od niego sceptycyzm i Casey zapewne to wyczuł. Pochylał się nad pergaminem, jednak nie starał się też za bardzo – to miał być prosty szkic, a skoro Casey nie potrafił narysować koła, ktoś musiał mu w tym pomóc. Yngve tyle czasu ćwiczył perspektywę, że teraz zagospodarowanie czystej kartki nie stanowiło dla niego większego problemu. Nie przeszkadzało mu więc, że Puchon wcale mu zadania nie ułatwiał. Zadowalający nie, a Okropny już tak? Mimo że pytanie znajdowało się na kartce, wyczuwalna była zawarta w nim złośliwość. Nie moja wina, że nie potrafisz narysować jednej planety. Wzruszył ramionami. Nie obraził się tylko dlatego, że wyczuł w uwadze ironię. Praca własna prędzej wyląduje w koszu – zauważył jeszcze. O ile ją skończysz, dopowiedział w myślach. Puchon najwyraźniej szybko znudził się zajęciem – co tylko utwierdziło Yngve w przekonaniu, że na jednym wieczorze poza szkołą się nie skończy – i zmienił temat, gdy tylko się rozciągnął. Najwyraźniej rzadko zdarzało się, żeby spędzał dłużej niż kilkanaście minut w jednej pozycji. W przeciwieństwie do niego Yngve, mógłby siedzieć i szkicować kilka godzin (przy czym zmarnowałby co najmniej kilka kartek na beznadziejne szkice). Odwrócił się lekko, aby wciąż widzieć rozmówcę. Orion do ciebie nie pasuje – zawyrokował, po czym wymówił oba imiona, Orion i Casey, aby sprawdzić, które brzmi lepiej. Lepiej zostań przy oryginalnym. – Teraz musiał unieść kartkę, żeby Puchon cokolwiek zobaczył. Komentowałby dalej – zaskakująco dużo przy chłopaku mówił – ale wtedy plama atramentu wylądowała wprost na jego Saturnie. Pokręcił ze złością głową. Marnotrawstwo! Odwrócił się, jakby urażony, i wyrwał zapisaną kartkę, po czym schował ją do torby. Ponownie zaczął rysować kontury zamku, tym razem staranniej. Uwzględnił nawet księżyc, który rozjaśniał sowiarnię. Przed szkoła rozpościerały się puste błonia, więc chłopak wrócił ołówkiem do drzwi wejściowych i przyłożył się bardziej niż ostatnio, dorysowując wszystkie szczegóły, które dostrzegał. Wkrótce rysunek zaczął o wiele bardziej przypominać model. Przekręcił się z powrotem w kierunku Puchona, tchnięty przeczuciem, że Casey przecież nie potrafi tyle milczeć. Zrobił to chyba w odpowiednim momencie, bo tym razem nie usłyszał pretensji, a informację, najwyraźniej bardzo dla młodszego chłopaka ważną. Wyrwał kolejną kartkę. Wyatutowałeś biednego pałkarza? Tak, tym słowom nie brakowało złośliwości. Ostatnio to podobno wyłącznie Ślizgoni zdobywali puchar. Tiara najwyraźniej dobrze przydzieliła Yngve do domu. Krukonów możesz się pozbyć. Łaskawość Norwega nie znała granic. Ingrid na szczęście nie grała w drużynie, więc nie groziło jej załamanie po przegranej. Tylko potem i tak przegracie ze Slytherinem. Nie, nie potrafił być miły dłużej niż chwilę. Też dostałem się do drużyny. Tę informację napisał drobniejszym pismem, z zawahaniem.
Puchon spędził z Yngvem wystarczająco dużo czasu, by wyczuć lekką niechęć z jego strony na propozycję ubarwienia ich potencjalnych przyszłych nocy na błoniach. - Nie chcesz alkoholu? - Jego irlandzkie serduszko zabolało trochę na myśl o braku procentów, ale zaraz rozjaśnił się na nowo. - Dobra, to weźmiemy podwójną ilość kobiet. Jestem gotów na takie poświęcenie. - I usatysfakcjonowany powrócił do mapy. Przez myśl mu nie przeszło, że to właśnie druga część jego wypowiedzi mogła być problemem. Nigdy nie zastanawiał się nad orientacją Norwega, do niczego nie było mu to potrzebne;poza tym i przede wszystkim, nie robiło mu to najmniejszej różnicy. Dawno wyrósł z oceniania ludzi za coś innego, niż zachowanie. Jestem pewien, że profesor doceni walory estetyczne, a nie faktyczne położenie tych planet. - Skomentował, przekrzywiając głowę, by lepiej zobaczyć co chłopak mu tam skrobie. - Ja i 'Okropny' z astronomii? Chyba zapominasz, z kim rozmawiasz. Poza tym, lepszy własny 'Nędzny' niż cudzy 'Zadowalający'. Wiesz, lubię szczerość wobec siebie. - To było, wbrew pozorom, aż ironiczne. - Po prostu chcę, by wszystko było idealne. Jako artysta powinieneś wiedzieć, że nieudane próby to niezbędna część procesu twórczego. Skakał pomiędzy bazgraniem świecących liter w powietrzu, a mową werbalną - Cassie miał tę wadę, że chciał dużo przekazać w jak najkrótszym czasie, więc często zdarzało mu się po prostu zapominać, że Løsnedahl tak jakby nie słyszy. Na przekór tego, jednocześnie Puchon miał wrażenie, że nikt nie był tak dobrym słuchaczem, jak on. Tylko z ciemnowłosym chciało mu się też poruszać niektóre, delikatniejsze tematy. - Nie tym razem, dostałem się w stu procentach uczciwie. - Zaśmiał się, słysząc drugą kwestię Ślizgona. Norweg ma dzisiaj chyba dobry dzień, szastając łaskawością w prawo i w lewo. Może nawet pozwoli mu przy okazji pozbyć się Gryfonów? - Marzysz. To koniec mrocznych lat Hufflepuffu. Chwała, sława i pieniądze na nas czekają. Na kolejne wyznanie Yngvego aż podparł się na łokciu, czytając literki kilkukrotnie, żeby upewnić się, że dobrze zrozumiał. - Dostałeś się do drużyny i nie powiedziałeś mi od razu?! - Norweg miał szczęście, że nie tego nie usłyszał, bo prawdopodobnie pękłyby mu bębenki. Miał wrażenie, że tamten bardzo, bardzo chciał dostać się do drużyny; był małomównym człowiekiem, ale ten temat poruszał nadzwyczaj często. Cassie mocno dźgnął go ręką w bok. - To za ukrywanie takich rzeczy przede mną. - I opadł z powrotem na koc, nadal tym faktem bardzo oburzony. Znowu upłynęło trochę czasu w spokoju, ale tym razem odezwał się wcześniej. - Ciebie nie anihiluję. Nigdy w życiu bym tego nie zrobił. - Wyznał ostrożnie i jakby ciszej, patrząc w niebo. Może i brzmiało to banalnie, ale w ustach Cassiego było to wyznanie wagi najwyższej, następnym krokiem mogły być tylko oświadczyny. Przygryzł dolną wargę, najwyraźniej ciężko nad czymś myśląc, zanim znowu się odezwał. - Ej, wiesz co zrobimy? Owszem, zwalę całą ślizgońską drużynę z mioteł, ale mam pomysł. Pamiętasz sposób numer 143 i 144 z "206 sposobów"? - Yngve, rzecz jasna, nie mógł ich pamiętać. "206 sposobów na złamanie każdej kości tłuczkiem" Patryka Brutalnego było, jak łatwo wywnioskować po tytule, ukochaną książką Caseya - praktycznie jego biblią. Znał każdą stronę, linijkę i ustęp z książki, a na święta zeszłego roku dostał nawet limitowaną, złoconą edycję książki wydaną na 100-lecie. O każdym sposobie mógłby prawić godzinami - i nie raz zafundował Yngvemu obszerne wykłady na ten temat, które zazwyczaj kończyły się bezgłośnym "Silencio". Szare oczy chłopaka rozświetliły się, a on sam chwycił Norwega za rękę trzymającą ołówek - kreśląc kartkę czarną, grubą linią - i ścisnął ją mocno. - Otóż, wszystkich uderzę 143, gdzie wgniecenie w części skroniowej wywoła powolny, acz śmiertelny krwotok do mózgu, niemożliwy do zauważenia przez tę marniutką, szkolną pielęgniarkę, jaka będzie chciała ratować to za pomocą Szkiele-Wzro. Ty oberwiesz 144, i pocierpisz tak samo, będziesz mieć podobne objawy i w ogóle, ale 'cudem' uda ci się przeżyć, bo ty dostaniesz na skraj skroniowej, gdzie łączy się z kością potyliczną i jest najtrudniejsza do złamania. Wybacz, nie ma innej opcji, nie mogę na siebie i ciebie ściągać podejrzeń. Co myślisz? - Wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, nie za bardzo dbając o wymowę i ogólną składnię, a wszystko okraszając swoim uroczym akcentem. Powodzenia z rozszyfrowywaniem.
Cassie potrafił tak szybko porzucić jeden temat i skupić się na kolejnym, że czasami przychodziło Yngve do głowy pytanie, czy potrafi z Puchonem rozmawiać. Przyzwyczajony był do długich dyskusji dotykających jednego problemu, a przy chłopaku nigdy mu to nie wychodziło. A stać cię na coś, co zadowoli ślizgoński gust? Wątpił, żeby Puchon potraktował pytanie poważnie, ale też podejrzewał, że jeżeli mają coś pić, to na pewno będzie to jeden z najtańszych alkoholi. Jako uczniowie nie mogli pochwalić się wypchanymi do pełna sakiewkami. Ziewnął, zakrywając usta ręką, a potem przewrócił oczami, gdy dotarły do niego dalsze słowa kolegi. Potrójną – dopisał. Nie bardzo wiedział, że Casey zorganizuje pozwolenia na wyjście dla tylu osób, ale na pewno sobie poradzi. Na szczęście nie był to problem Norwega. Ziewnął ponownie, zaskoczony, że tak szybko zaczynał być senny. Nie miał problemów ze snem, ale też gdy chciał posiedzieć dłużej, nie potrzebował nawet kawy. Jednak tym razem tak łatwo nie było, więc wyciągnął ręce po termos Casseya i nalał trochę gorącego i gorzkiego napoju do kubka. Odłożył blok i ołówek na koc (aby nie zamiękły), żeby w spokoju się napić. Starał się jednak patrzeć na Puchona, żeby chociaż zorientować się, o czym mówi. Gdy zauważył, że chłopak zaczyna mówić coraz więcej, przerwał mu gestem ręki. Palcami tej samej dłoni wymacał kartki i ułożył je na kolanach, przytrzymując łokciem drugiej, tej, w której trzymał kubek. Czy profesor na pewno dostrzeże w tym jajku Saturn? Z małymi problemami, ale wreszcie udało mu się podnieść blok i utrzymać tak, aby Puchon odczytał kolejne słowa. A przynajmniej miał nadzieję, że mu się to udało. Sceptycyzm Yngve nie miał końca, więc już po chwili Norwego dopisywał kolejne zdania. Kiedyś musi być ten raz. Zwłaszcza gdy się nie ma talentu. Powstrzymał się przed skomentowaniem prób i błędów, szczególnie że Cassie do artysty daleko i pewnie po kilku kolejnych nieudanych próbach po prostu by się poddał i oddał jedna z najgorszych, niestarannych prac. Yngve również miał chwilę zwątpienia, a kiedy coś nie chciało mu wyjść za żadne skarby świata, po prostu zmieniał obiekt i wzorował się na czymś zupełnie innym. Czymś, co chociaż po części potrafił odwzorować. Nie dodał również, że przecież jeden nieszczęsny Saturn nie sprawi, że praca nie będzie autorska. Odpuścił sobie także poinformowanie Caseya, że nawet zawodowcom trzeba było kiedyś pomagać. Znowu odłożył blok i objął wszystkimi palcami ciepły kubek. Nie było wprawdzie tak zimno, ale nie istniało nic przyjemniejszego niż rozgrzewająca kawa. Przynajmniej w tej mroźnej chwili. Przeszło Yngve przez myśl, że o wiele chętniej siedziałby tu (lub leżał), gdyby akurat wypadła noc spadających gwiazd. Mógłby wtedy wypowiedzieć tyle życzeń, że w końcu któreś na pewno by się skończyło! Niestety, jeszcze nie trafił na taka sytuację, zapewne dlatego, że astronomia – oprócz kilku jej aspektów – nie interesowała go wcale, a Cassie mówił o niej znacznie mniej ciekawie niż mógłby. A może po prostu poruszał nudne, przynajmniej dla Ślizgona, tematy? To tak jak na szkolnych zajęciach, gdy profesorowie mimo ciekawego motywu przewodniego, potrafili zamienić lekcję w niekończącą się udrękę. Zamyślił się tak bardzo, że nim się zorientował, że Casey do niego mówi, upłynęła dobra chwila. A to wystarczyło, żeby potem nie mógł się skupić. Puchon początkowo się uśmiechał, a to oznaczało, że albo zgadzał się z którąś wypowiedzią Ślizgona, albo informował o czymś niesamowicie satysfakcjonującym. Niestety, tego Yngve już się nie dowie. Zrozumiał jedynie Hufflepuff, więc wywnioskował, że Puchon zapewne wychwala swoją drużynę. Gdy padło pytanie, odwrócił wzrok, niezbyt pewny, co powiedzieć. Chyba troszeczkę się zapędził, przecież to nie do końca tak wyglądało. Machnął rękę, niemalże rozlewając resztki kawy na blok. W ostateczności udało mu się przesunąć rękę nad sam koc i tam wylądowała ciemna plama. Będzie ją musiał zaraz sprzątnąć. Właściwie nie grałem jeszcze w meczu…. Zaczął pisać, ale nie wiedział, jak dokończyć. Jestem rezerwowym – wyznał – i w ostatnim meczu mieli pełny skład. Mimo wszystko to wciąż jakieś osiągnięcie. Mniejsze, niż mógłby oczekiwać Cassie, ale dla Yngve to było coś ważnego. Mały krok, ale przed siebie. Obawiał się, że kapitan nawet nie pozwoli mu wsiąść na miotłę, ale nie, chyba zdążył usłyszeć trochę o młodym Norweg i liczył na to, że w trakcie meczu niewerbalnie usunie kilku członków przeciwnej drużyny. Oburzył się, gdy kolejny raz został dźgnięty. Nie podejrzewał nawet, że Casey aż tak podniósł głos. Sposób, w jaki mówił, Ślizgon zinterpretował jako olbrzymie niedowierzanie. Może nawet nie wierzył, że kaleka może naprawdę coś osiągnąć? To zdecydowanie byłoby przykre. Przez chwilę bił się z myslami, czy lepiej temat zamknąć czy może kontynuować, po raz kolejny odciął się od rzeczywistości, a Casey mówił cicho, a do tego w powietrze, więc Yngve nawet nie zwrócił na to uwagi. Dopiero po chwili Puchon zaczął kontynuować głośniej, ale wciąż niewyraźnie, do tego z nietypowym akcentem i z użyciem słów, których Yngve nie mógł rozszyfrować. 206 sposobów… co? Mrugał coraz szybciej, nie nadążając za potokiem słów, które zlewały się w jedno. Drgnął, gdy Cassie złapał go za rękę. Gdy skupiał się na twarzy rozmówcy, reszta mogłaby nie istnieć. Każdy gest spoza pola widzenia wydawał się niebezpieczny, więc Puchon miał szczęście, że Yngve nie trzymał różdżki. Nie obyło się jednak bez wyrwania dłoni z obawą, jakby właśnie stało się coś niedobrego. A stało się. Fakt, że Yngve nie nadążał, był jedną z najgorszych rzeczy, jakie mogły mieć miejsce. Poczuł się stłamszony przez młodszego chłopaka. W odpowiedzi zaczął gestykulować i przekazywać informację za pomocą języka migowego. [i]Nie rozumiem. Wolniej. O co chodzi? Stało się coś? Co to jest?[/b] Padało coraz więcej pytań. Niektóre słowa próbował powtarzać, ale problemem było to, że potrafił odtworzyć tylko ich kawałek. Kiedy skończył pokazywać znaki, palcami zaczął macać po kocu różdżkę.
Cassie przewrócił oczami i odtrącił rękę Norwega, dorysowywując na pergaminie strzałkę i opisując ją "Saturn". Teraz. Nie powinno być już żadnych wątpliwości. - Większość ludzi miało irytujący zwyczaj przejmowania się szczegółami, jak na przykład, czy Saturn wygląda jak Saturn, a nie czy Saturn jest w miejscu, gdzie Saturn być powinien. To zdecydowanie za dużo powtórzeń "Saturn" w jednym zdaniu. Dobrze, że Irlandczyk nie znał opinii Yngve na temat jego astronomicznych rozważań, które, za jego własną skromną opinią, były najciekawsze na świecie. Bo przecież wymienianie magnitudo wszystkich gwiazd jakiejś gromady czy rozprawianie o możliwych nieodkrytych satelitach Plutona i ich wpływie na grawitację Urana było po prostu porywające. Ale, na szczęście, towarzysz najwyraźniej jeszcze nie miał serca burzyć zamków na piasku blondynka i pozwalał mu tkwić w przekonaniu, że jego wykłady są interesujące. Osobiście z kolei spadających gwiazd nie lubił. Nie, nie tylko ze względu na aspekt naukowy - gdzie były po prostu odłamkami kosmicznego śmiecia spalającym się w atmosferze i minimalnie zwiększały polucję świetlną, utrudniając zobaczenie najbardziej odległych ciał niebieskich. Kiedy jeszcze wierzył w to, że mogą coś zmienić, ani razu nie zdarzyło się, żeby spełniły którekolwiek z jego marzeń. Nawet tych najbardziej błahych. Nie ma lepszego sposobu na zniszczenie dziecięcej wiary w cudy. - Ty mnie znowu nie słuchasz. - Stwierdził, zanim Norweg w ogóle skupił na nim swoje spojrzenie. Nagle, ku własnemu ogromnemu zdumieniu, poczuł gdzieś w sercu leciutkie ukłucie żalu, przebłysk świadomości, że tak naprawdę nigdy nie będzie w stanie w stu procentach porozumieć się z chłopakiem. Ale to znikło jeszcze szybciej, niż się pojawiło, i jego twarz znowu rozciągnął uśmiech z dołeczkiem po jednej stronie. - Jestem z ciebie bardzo dumny. Serio. Mój mały Ślizgon dorasta. Nie znali się od wczoraj. Ciemnowłosy wiedział, że jego 'niepełnosprawność' jest na absolutnym dole tego, co definiowało go w oczach Caseya, a pomimo to i tak miał czelność się o to martwić. I to jest kolejny przypadek, w jakim niewiedza ocalała Irlandczyka od niewątpliwego załamania światopoglądowego. Bardziej był oburzony, że nie był pierwszą osobą, do jakiej Norweg poleciał, żeby pochwalić się nową posadką, bo definitywnie było czym. - Spoko. Obiecuję, że po kolejnym meczu z Hufflepuffem już nie będą mieć pełnego składu. To kogo się pozbyć, wszystkich ścigających? - To napisał na pergaminie, więc teraz Yngve miał fizyczny dowód na mordercze zapędy blondynka. Ale młodszy chłopak kompletnie mu w tej kwestii ufał i wiedział, że jego własne słowa nie będą obrócone przeciw niemu. Dobra, teraz trochę się zapędził. Z wyrazu twarzy towarzysza już mógł wywnioskować, w ilu procentach tamten go zrozumiał - tak jakoś w 0. Gdy tylko tamten zaczął machać rękami w powietrzu, Irlandczyk złapał go za nadgarstek, powstrzymując wszelkie próby migowego, bo chociaż w wielu językach mówił, to tego jeszcze nie ogarnął. Chwila, jeden wdech, drugi, nawet ludzie obdarzeni nienagannym słuchem w dużej ilości przypadków po prostu nie rozumieli, co Cassie chce przekazać. Jak już wspomniałem - za dużo informacji w zbyt szybkiej manierze, z czego znany i uwielbiany był już w każdym poziomie Piekieł. Tym razem skupił się na pisaniu liter w powietrzu wolną ręką, starając się, żeby były w miarę czytelne jak na jego możliwości. - Wybacz. Po prostu przyjmijmy, że jako jedyny z całej drużyny przeżyjesz. Mniej więcej o to mi chodziło, ale tak długo jak ja jestem odpowiedzialny za pałki, tak długo możesz czuć się bezpiecznie. - W końcu puścił nadgarstek chłopaka i wetknął mu jego różdżkę do ręki, kątem oka dostrzegając gorączkowe jej poszukiwania. No tak, w końcu to Cassie mógł polegać na więcej niż jednym zmyśle, nie na odwrót. - Ej, nie masz teraz zamiaru mnie spetryfikować czy coś? Tak tylko się upewniam.
Yngve westchnął, uświadomiwszy sobie, że z Puchonem nie wygra. Mógłby mieć pół tuzina argumentów, a chłopak zawsze znajdzie o jeden więcej. Według Norwega podpisywanie elementów na rysunkach dobre było dla dzieci, które dopiero uczyły się korzystać z ołówka. Dla niego najważniejsze było to, aby rozpoznanie obiektu nie stanowiło większego problemu. Nie musiał być idealny, ale chociaż przyzwoity, a Yngve miał dość wysokie wymagania i jego definicja słowa przyzwoity nieco różniła się od właściwej. Warto się zastanowić, czy Ślizgon w ogóle zrozumiałby, o czym do niego Cassie mówi. Na pewno nie porozumieliby się po migowemu – tak trudnych słów chłopak nie umiał i, przynajmniej na razie, nie widział potrzeby się uczyć. Nie sądził, żeby musiał rozmawiać, gestykulując, na temat układu planet czy też składników eliksirów. Podejrzewał, że duża część słownictwa może po prostu nie istnieć. Może marzeń nie spełniały, ale pozwalały wierzyć, a tego Yngve potrzebował. Mogło to być tylko szczęście, ale ucieszyłby się, gdyby choć jedno jego pragnienie się spełniło. Uwierzyłby nawet w cud. Potrzebował czegoś, na czym mógłby się skupić, bo modlenie się do czegoś, co nie istniało, nigdy go nie satysfakcjonowało. To zawsze jakaś moc magiczna, której mógłby zawierzyć i nie wyrzucać jedynie sobie, że coś się nie udało. To nie tak, że Yngve nie słuchał. Tak jak każdemu zdarzało mu się zabłądzić myślami gdzieś daleko czy zagapić, a że nie był taki, jak wszyscy, nie mógł też poszczycić się wybitną podzielnością uwagi. Jeżeli z kimś rozważał, musiał skupić się bezpośrednio na tej osobie, patrzeć na nią niemal bez przerwy, wystarczyło, że zbyt długo miałby zamknięte oczy, a już mógłby zgubić wątek. Nie podobało mu się stwierdzenie, że nie słucha. On nie mógł usłyszeć, chociaż naprawdę chciał. To było krzywdzące. Wymigał podziękowanie, ale pochwali się zrehabilitował i napisał po angielsku. Na szczęście z tym nie miał problemu i nawet w chwilach uniesienia posługiwał się brytyjskim. Norweski stał się swego rodzaju tajnym kodem, którego używał tylko czasami, gdy nie chciał, aby go zrozumiano. Zdarzało mu się przeklinać w ojczystym języku, ale częściej rozmawiał w nim z rodakami. Używał go zwłaszcza w listach, gdy pisał do domu albo ostatnich znajomych, których zostawił w starej szkole. Nie twój i nie mały – dopisał zaraz. Ale te miłe słowa podniosła go na duchu. Może jednak nikt się nad nim nie litował i nie będzie jedynie drużynie przeszkadzał. Jakby nie patrzeć – nie oberwał tłuczkiem ani razu, chociaż nie wiadomo, jak byłoby w trakcie prawdziwego meczu, kiedy przeciwnicy celową będą kierować w niego agresywne piłki. Wtedy nie zawsze będzie mógł zdać się na swój instynkt, a przecież nie istnieje zaklęcie, które sprawiłoby, że widziałby wszystko dookoła. Uśmiechnął się blado. Widok zadowolonego Casey poprawiał mu humor. A przejmować się nie musiał, bo tak naprawdę tylko ci, którzy byli na treningu, wiedzieli o jego osiągnięciu. Teraz mam dowód. – Tryumfu nie dało się dostrzec w słowach, jeśli nie znało się Yngve i nie rozumiało go, jednak on naprawdę tam był. Nie chciał likwidować zawodników, w końcu musi być ktoś, kto go zastąpi, gdy to on wyląduje nieprzytomny w skrzydle szpitalnym. Jednak tutaj kończyła się zwykła rozmowa i zamiast spokojnego, ironicznego Yngve pojawiła się ta jego wersja, o której nie chciał pamiętać. W tych chwilach boleśnie uświadamiał sobie swoją niepełnosprawność, z którą nauczył się żyć na co dzień. Różdżka jakby nie istniała, bo palce natykały się jedynie na miękki materiał, a Yngve bał się odwrócić wzrok od Puchona. Kiedy myślał, że oswoił się z niespodziewanym dotykiem, okazywało się, że bał się go bardziej niż jawnego niebezpieczeństwa. Cassie chyba go rozumiał i starał uspokoić, a przynajmniej on nie podnosił głosu i nie denerwował za dwóch. Yngve mógł być mu za to wdzięczny. Odczytywał powoli słowa Po każdym brał głęboki oddech, aby wreszcie, gdy złapał różdżkę, być spokojnym na tyle, na ile mógł. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że niedługo dostanie zaklęciem w plecy. Wystarczy, że cię uciszę. Słowa z wolna pojawiały się w powietrzu. Yngve nie ufał własnym palcom i nie chciał ryzykować rozedrganych liter. Powinien przeprosić za swoja reakcję, ale to jak przyznanie się do ułomności i beznadziejności sytuacji.
Może jeśli chodzi o umiejętności strategiczne, umysł Cassiego nie był najjaśniejszą gwiazdą na firmamencie, ale był tak jakoś stuprocentowo przekonany, że bycie głuchoniemym nie przeszkadzało w prostym siedzeniu na miotle. Od kiedy pamiętał, gra w Quidditcha wymagała głównie rąk, nóg i oczu, a czasem użycia głowy, ale w znakomitej ilości przypadków nie było to konieczne. Ogółem, umysł Irlandczyka nie był w ogóle skomplikowany - tak długo, jak dało się z drugą osobą porozumieć i nie zasnąć od razu, tak długo chciał z nią przebywać. - No dobra. Nie jesteś wcale taki mały, właściwie całkiem przeciętny. - W kwestii wzrostu czy budowy ciała, Cassie nie miał żadnych podstaw do komentarzy. Wszyscy w jego rodzinie byli raczej przeciętni, najwyższą częścią rodziny był generalnie odłam islandzki, ale wszyscy mieli taką samą, uroczą tendencję do tycia. Której blondynek, oczywiście, zażarcie się przeciwstawiał. W obecnej chwili miał na sobie akurat płaszcz i sweter tak gruby, że pogrubiały go jakoś dwukrotnie, ale oprócz tego, to ostatnio miał całkiem dobrą passę jeśli chodzi o pozostawanie chudym i pięknym. Dowód na co? Na to, że jestem absolutnie najlepszym przyjacielem i jestem gotów wyświadczyć ci wielką przysługę? - Tak to jest, jak Cassie raz na sto lat postanowi zrobić coś dla innych. Kolejny punkt do powodów, dla których nie wierzy w spadające gwiazdy i małżeństwo. Puchon nie sprawdziłby się ani jako psychiatra, ani jako przedszkolanka, ani nawet jako starszy brat. Kiedy młodsza siostra wywaliła się albo złamała nos na miotle, zazwyczaj śmiał się z niej i opowiadał o tym wszystkim, bo to przecież takie komiczne, jak nos w lewo zawiewa. Może i był przyjemny w obyciu, ale najzwyczajniej na świecie nie umiał odczuwać współczucia i nie miał zamiaru tego się nauczyć. Trochę za późno. Obserwując widocznie spanikowanego Yngvego Cassie głównie nie rozumiał. Nie potrafił odnaleźć żadnego powodu, dla jakiego chłopak się tak zachowywał, ale po prostu przyjął to do wiadomości - i chyba szło mu dobrze, bo Norweg nie wydawał się tak bliski zawału, jak minutę temu. Blondynek przez moment rozważał nawet, czy nie zawołać Andrei czy coś w tym stylu, bo kobiety z reguły były lepsze w rozumieniu uczuć innych i uspokajaniu płaczących dzieci. Musiałbyś mnie zabić. To dlatego tutaj ze mną przyszedłeś? Żeby odciągnąć mnie z dala od ludzi i dokonać mordu? Pewnie gdzieś masz szklankę mleka, którą wmusisz we mnie siłą. Rozgryzłem twój plan do części pierwszych. - Nietolerancja laktozy to piękne schorzenie, trzeba uważać na składniki chrupków i w ogóle. Serio, w ostatnie wakacje skończył w ten sposób na ostrym dyżurze. Zaśmiał się i otworzył kolejny termos, wlewając w siebie gorącą kawę i przeklinając cicho sekundę potem, przekonany, że właśnie wypalił sobie wnętrzności na wylot. - Mam wrażenie, że ta przyjaźń jest trochę toksyczna. Nie, żebym zaprzeczał twoim szlachetnym zamiarom, ale uciszanie ludzi wbrew ich woli i wiedzy nie jest zachowaniem typowym dla zdrowych relacji.
Właśnie dlatego tak wielu ludzi go nie rozumiało. Nawet nie zauważali, w jak wielu sytuacjach korzystają ze słuchu. Nawet gdy przechodzi przez pasy, mimowolnie rejestrowali dźwięki dookoła, dlatego czasami dwukrotnie sprawdzali, czy nic nie jedzie. Na boisku było podobnie. Gracze krzyczeli do siebie, wymieniali swoje imiona czy też ostrzegali przed niebezpieczeństwem. Tego Yngve był pozbawiony, co znacznie utrudniało mu komunikację z drużyną. Musiał wszystko widzieć, a siłą rzeczy nie był w stanie obserwować całego boiska. Mógłby oberwać tłuczkiem już w pierwszej minucie, a jeśli nie, to usunąłby go z boiska inny gracz, który bez problemu zwaliłby winę na niego. To on nie uważał. Tak, mimo że chciał sobie cos udowodnić, wciąż dostrzegał więcej wad niż zalet swojego postanowienia. Gdyby poproszono go, aby nakreślił plusy i minusy sytuacji, wyszłoby mu o wiele więcej negatywnych aspektów. Nie poddawał się jednak i nie myślał o tym, że może się zdarzyć tak, że nie skończy się to prostym złamaniem. Równie przeciętny jak ty, cisnęło mu się na usta, ale powstrzymał się od komentarza. Teraz, kiedy uspokoił się na tyle, żeby prowadzić rozmowę bez rozbieganego spojrzenia, mógł pozwolić sobie na powrót do swojego nieznośnego charakteru. Przecież powinien wiedzieć, że Cassie nie pozwoli, żeby ktokolwiek zaszedł go od tyłu. A przynajmniej Yngve miał taką nadzieję. Nie mógł pochwalić się, że zna Puchona na wylot, ale coś mu mówiło, że w chociaż w stosunku do niego nie byłby taki obojętny i bezduszny. Że ci na mnie trochę zależy – odpisał, a informacja przez chwilę wisiała w powietrzu i jaśniała. Czy to nie jest urocze? Tak się o mnie martwisz, że aż planujesz, jak pozbyć się innych ścigających. A niech się zawstydzi. Ciekawe, czy ktokolwiek miał okazję powiedzieć mu coś takiego, zanim zginął pożarty przez potwora. Ścisnął mocno różdżkę, powtarzając w myślach znane zaklęcia, które mogłyby mu pomóc w kryzysowej sytuacji. Tak, z zaklęciami ofensywnymi nigdy nie miał problemów. Od razu zabijać… – zaczął powoli kreślić literki – wystarczy jedno Silencio i mógłbyś mnie wkurzać jedynie nadpobudliwością. – Już się tak zdarzyło, że zamiast Drętwotą Cassie dostawał zaklęciem odbierającym jeden ze zmysłów. Najczęściej albo mowy, albo wzroku, rzadziej słuchu, Yngve nie zależało na tym, żeby nie słyszał. Już prędzej sprawiłby, że dźwięki stałyby się głośniejsze. Musiał przyznać, że mleko nie było głupim pomysłem, ale dobrze pamiętał, że Cassie cierpi przez nie tak bardzo, więc nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby robić mu coś takiego. Nie był jednak tak spaczony, żeby sprawdzać, czy dana potrawa nie zawiera śladowych, a być może niebezpiecznych ilości laktozy. To my się przyjaźnimy? – zapytał żartobliwie. Początkowo zaczął migać, ale poprawił się już przy drugim słowie. Cassie powinien nauczyć się języka migowego. Czemu się śmiejesz? Pytanie dodał po chwili, jakby dopiero zarejestrował, że coś Puchona rozbawiło.
Cassie był beztroskim człowiekiem - nie trudził się nazywaniem swoich uczuć stosunkiem kogokolwiek, dzieląc ich na dwie grupy - lubię i nie lubię. To na tyle. Ale gdyby tak zajrzeć głębiej, na fundamenty jego relacji z tym małym, norweskim nieszczęściem - jego stosunek najbardziej można było nazwać w jakiś pokrętny sposób opiekuńczym, wręcz prawie tak, jakby mu na nim zależało. Ale nie w taki sposób, w jaki zależało mu na rodzinie, nie w sposób w jaki zależało mu na dziewczynie; tylko w ten trzeci, najsubtelniejszy, wręcz najbardziej niewinny. Ale, znowu - kto by się takimi bzdurami przejmował. Nie jestem pewien, czy jest zależność pomiędzy moimi tłuczkowymi zapędami a zażyłością z tobą. - To był bardzo grzeczny sposób na danie Norwegowi łagodnego friendzone'a. Casey i przebłyski taktu, zawołajcie fotoreporterów. - To znaczy, nie zaprzeczam i w ogóle, ale głowy rozbijać chciałem od pierwszej klasy. I zgadzam się, to jest urocze, ja jestem uroczy, nawet ty nie możesz się temu urokowi oprzeć. Może i jesteś sobie nieprzystępnym Ślizgonem pełnym tajemnic i w ogóle, ale jakbyś umiał mi się oprzeć to by cię tutaj nie było. - Pewność siebie w niektórych przypadkach była wadą. Oto ten przypadek, siedzi na kocu, bawiąc się termosem, szczerząc zęby radośnie, a jego blond włoski falowały na najmniejszym podmuchu wiatru. - Jesteś kutangiem, Yngve. - Tak, z premedytacją powiedział to na głos, żeby zmusić chłopaka do wysiłku jakim jest czytanie z ust. Tylko po to, żeby dowiedzieć się czegoś tak ważnego. Dalsze wywody kontynuował jednak w sposób niewerbalny, różdżką, w powietrzu - nie był w humorze do pastwienia się nad biednymi Ślizgonami, dzisiaj to w ogóle wszystkich by kochał. - Wiesz, w co powinniśmy teraz zagrać? W "zgadnij jakie to zaklęcie". - "Zgadnij jakie zaklęcie" to kolejny genialny wynalazek pewnego Puchona irlandzkiego pochodzenia - otóż by zagrać w tę grę, jedyne czego potrzebujesz, to przyjaciel z luksusem rzucania zaklęć niewerbalnych. No, i oczywiście, wielkiej odwagi - chociaż w tym wypadku granica pomiędzy odwagą a głupotą była bardzo cienka. A bawi się bardzo prosto - przyjaciel rzuca zaklęcie, a osoba zaklinana zgaduje, jaka to formułka. Cassie, naturalnie, uważał się za mistrza tej sztuki. - Dawaj, ty pierwszy. Jestem gotów. Na pytanie o przyjaźni odpowiedział jedynie wywróceniem oczu. Ślizgoni i ich sławetne poczucie humoru. Śmieję się, bo mam dobry humor. Tak robią normalni ludzie. - Objaśnił, pisząc powoli i bardzo czytelnie, jakby pouczał przedszkolaka, a pod koniec dopisał uśmiechniętą buzię. Z tego też zaczął się śmiać. - A tak naprawdę, to wyobraziłem sobie śmierć poprzez wypicie szklanki mleka. Umarłbym spuchnięty, czerwony i absolutnie nierozpoznawalny, a jakby napisali o mnie w gazetach i wrzucili zdjęcie, to cały świat czarodziejski też by umarł, ale ze śmiechu. Najgorszy sposób na zejście. - Odstawił termos na ziemię, wziął pergamin i nabazgrał na nim wielkimi literami. - UMARŁ(16l.) PRZEZ MLEKO.
Uśmiechnął się ironicznie. Casey mógł się wypierać, ale Yngve potrafił odróżnić, kiedy ktoś udawał lub żartował. Wszyscy ludzie w szpitalu byli mili i traktowali go, jakby był najważniejszy, a tak naprawdę chodziło tylko o nich i ich obowiązek. Cassie po prostu traktował go na równi. Jeszcze uznam, że nie potrafisz mnie trafić – napisał ze złośliwością na kartce. Ten sposób był wygodniejszy, bo Yngve nie musiał czekać, aż słowa znikną, żeby mógł kontynuować wypowiedź w tym samym miejscu. Trzeba sprostować, że Ślizgonowi nie chodziło o żadne bliższe relacje! Dobrze mu było tak, jak jest, Casey wciąż potrafił go zirytować, ale – tak wydawało się Norwegami – sprawdza się jako przyjaciel. Może nie aż tak bliskim, jak mógłby, ale jednak. Przy Puchonie Yngve mówił zaskakująco dużo, co czasami tak go wykańczało, że potem milczał przez resztę dnia. Albo od razu padał na łóżko i nie wychodził z niego przez najbliższe godziny. Uniósł wysoko brwi. Co sugerował Cassie? Twoim zdaniem to ty przekonałeś mnie do wyjścia? Dopytywał. Tak, zamierzał zrobić chłopakowi na złość. Sugestia, jakoby Casey działał na niego inaczej niż reszta uczniów ani trochę mu się nie podobała. To nie było tak, że litował się nad nim, ale też nie powiedziałby, że to za sprawą czyjegokolwiek uroku osobistego. Atmosfera zagęściła się, a to wszystko przez kilka słów. Nawet nie chodziło o to, że raniły; Yngve poczuł się odkryty, przejrzany. Spojrzał, jakby znudzony, na chłopaka. Aż tak nisko zniżać się dzisiaj nie zamierzał. Mógł jedynie ostentacyjnie pokazać, jak bardzo nie zależy mu na opinii chłopaka w tej sprawie. Potarł dłonie, które mimo wszystko zaczęły mu marznąć. Jeszcze trochę, a nie będzie w stanie utrzymać ołówka. Zaraz blondyn wyskoczył z kolejnym dziwnym pomysłem, tym razem wpadł na pomysł… rzucania na siebie zaklęć, jakby zapomniał, że Yngve nie zna praktycznie żadnych miłych zaklęć. Chyba że bardzo chciałby zmienić kolor włosów albo w ogóle obciąć się na łyso, wtedy Ślizgon służy pomocą. Nawet nie wyciągnął przed siebie różdżki, którą teraz trzymał na kolanach. Zamiast tego patrzył z politowaniem na towarzysza. Zaraz też znacząco rozejrzał się na boki, jakby ktokolwiek mógł ich zobaczyć. A właściwie jego w towarzystwie takiego idioty. Brak snu ci szkodzi – napisał i uniósł blok. Zdanie zakończył sugestywną kropką. Jeszcze chwilę temu byłeś śmiertelnie obrażony, że chciałem cię uciszać. No tak, ale to Cassie i teraz dawał mu przyzwolenie na rzucenie tego zaklęcia. Jak tu Yngve miałby się z kimkolwiek dogadywać? Żeby jeszcze bardziej podkreślić brak poparcia dla tego pomysłu, wrócił do szkicu i teraz zajął się oknami, których dotychczas nawet nie ruszył. Szło mu gorzej ze względu na zmarznięte palce, ale nie przestawał, jakby to było najważniejsze zajęcie w jego życiu. Potem kątem oka czytał to, co pisał Cassie. Przynajmniej doszli do konkluzji, że Yngve do najnormalniejszych się nie zalicza chociaż na chwilę. Następnym razem przygotuję ci kawę z mlekiem – słowa nabazgrał na prawie całkowicie zapisanej kartce – abyś mógł zostać najpopularniejszym samobójcą. Oczywiście, że żartował, ale mogli się trochę poprzedrzeźniać. Słodzenie drugiej osobie w ogóle do nich nie pasowało. Poproszę kogoś o zrobienie zdjęć, a sam napiszę arcyciekawy artykuł. Trzeba jakoś wykorzystać śmierć przyjaciela, prawda?
A co cię przekonało? Szansa na randkę z testralem, czy okazja na przysypianie na zimnie? Może i jesteś Ślizgonem, ale nawet ty nie masz takich dziwnych upodobań. Bo nie masz, prawda? - Ręka zaczynała go boleć od pisania, ale dzielnie parł dalej; dla niego atmosfera wcale się nie zagęściła, a zrobiło się ciekawiej. Lubił, kiedy Norweg dla odmiany okazywał uczucia, jakie nie były zniesmaczeniem czy politowaniem. Miła odmiana. Parł dalej, z tym samym uśmiechem zadowolenia z siebie. - Odpowiedź jest tylko jedna: perspektywa spędzenia ze mną nocy. Sam na sam. Niejedna drugoklasistka dałaby się za to pokroić. - Rozgryzł go. Znowu. Może jednak powinien rozważyć karierę psychoanalityka? Sen jest dla słabych. Wyspać to się mógł na kacu, a nie wtedy, kiedy mógł żyć, działać, cały czas zapisywać się na nowo w kartach historii - najlepiej jako najmniej puchonowaty Puchon wszech czasów. Jako, że towarzysz nie wyglądał na zbyt przekonanego, Cassie postanowił zadziałać drastycznie. PROOOSZĘ. - Napisał szybko w powietrzu i rzucił różdżkę w bok, po czym z pełnym impetem uwiesił się na chłopaku - tak dla podkreślenia wagi jego prośby. Lubił w to grać; ten moment oczekiwania na rzucenie zaklęcia, niepewność, jak chodzenie z zamkniętymi oczami w stronę przepaści czy coś, czuł że żył. Niestety, Yngve, pomimo swoich wprost idealnych predyspozycji do gry w "Zgadnij, jakie zaklęcie", praktycznie nigdy się na tę zabawę nie zgadzał. Cassie musiał więc podjąć środki drastyczne, jakimi było naruszanie jego przestrzeni osobistej i uniemożliwianie jakiegokolwiek szkicowania. Kolejny wypadek, w jakim Løsnedahl mógł dziękować niebiosom za swoje braki - gdyby mógł słyszeć, pewnie i tak by ogłuchł przez podobne do zawodzenia szyszymory jęczenie blondynka. Gdyby ktoś wyjrzał w tej chwili przez okno i ich zobaczył, miałby o czym opowiadać znajomym. Każda próba uwolnienia się od Casowego tulenia (które przypominały raczej diabelskie sidła bardziej niż wyraz zażyłości) kończyła się zacieśnieniem uścisku, do stopnia, w jakim praktycznie zgniatał nie tylko chłopaka, ale też jego pieczołowicie zaszkicowany pergamin. Miał cel. Jego celem było nie puszczenie, dopóki tamten się nie zgodzi. Cassie miał zaskakująco dużo siły jak na kogoś swojej patyczkowatej postury i na diecie jeden kociołek dziennie. Ale jak ty to przygotujesz, to to będzie morderstwo. Nie samobójstwo. Wszystkie poszlaki będą wskazywać na ciebie, Yngve, twoja mama się załamie, że położyłeś kres życiu tak obiecującego, pięknego i seksownego czarodzieja. - Może słodzenie drugiej osobie nie pasowało, ale samemu sobie - jak najbardziej. - Dzięki. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć nawet zimny i całkiem martwy. Jesteś moją jedyną ostoją w tym okrutnym świecie.
Widzisz testrale? Pytanie było poważne. Tak poważne, że nawet do jego zapisania wykorzystał różdżkę. Nigdy nie rozmawiali o śmierci, więc Yngve nie wiedział, czy Casey był jej świadkiem. Tak samo Puchon mógł myśleć, że Yngve od wypadku dostrzega testrale. Nic bardziej mylnego. Stracił przytomność wkrótce po zderzeniu z drzewem i w ostateczności niewiele z wypadku pamiętał. Nie był pewien, czy spotykanie się z czymś, co przypominałoby o śmierci, byłoby dobrym pomysłem. Upodobania, jako Norweg, miał zgoła inne niż rodowici Brytyjczycy, ale Cassie powinien to wiedzieć – zapewne on też wyniósł z Irlandii wiele nietypowych dla Anglików nawyków. Prędzej się pochlastam. Gdyby mógł mówić, powiedziałby to z taką dozą dramatyzmu, której pozazdrościłby prawdziwy aktor. Yngve potrafił przesadzać i bynajmniej nie na poważnie. Jeszcze tego brakowało, żeby po wypadku stał się rozhisteryzowanym nastolatkiem, o którego zdrowie psychiczne trzeba by było martwić się bardziej niż o kalectwo fizyczne. Teraz ciężko było powiedzieć, co mogłoby Ślizgona złamać. Norweg czuł się teraz silniejszy niż kiedyś i uważał, że poradziłby sobie ze wszystkim. Prychnął. Tak słaby, że w ostateczności to Yngve spędzi bezsennie noc na pilnowaniu Casey, któremu to akurat przyjdzie ochota na drzemkę. Zawsze kończy się tak, że to Ślizgon musi pokazać swoje dobre serce. A przeciez mógłby, idąc śladem Puchona, po prostu go zostawić na pastwę losu. Ale nie, pewnie jeszcze ogrzałby go jakimś zaklęciem. Zaraz jednak uśmiechnął się promiennie, a przynajmniej tak to wyglądało w kontraście do wiecznie ponurej miny czy też ironicznego uśmiechu, bo tak naprawdę w tej chwili Yngve jedynie odrobinę uniósł kąciki ust. Nikt się nie dowie – odpisał. Biła od niego taka pewność siebie, jakby już kiedyś robił podobne rzeczy. Wtedy mógłbym iść na randkę z testralem. Nie dość, ze zrobiłby dobry uczynek, to jeszcze miałby z tego jakąś korzyść. I może wreszcie przyjęliby go na stanowisko dziennikarza w jakiejś szanowanej gazecie. Zawsze do usług – dopisał jeszcze, zanim Cassie nie zmienił tematu na mniej przyjemny dla Ślizgona. Nie zdążył schować bloku (ani chociaż odłożyć go trochę dalej), więc wciąż leżał na jego kolanach wraz z ołówkiem, a wtedy Irlandczyk po prostu się na niego rzucił. Nie było to tak niespodziewane, żeby przestraszyć Ślizgona, ale na tyle nieprzyjemne, żeby Norweg się wzdrygnął. Jego powściągliwość kontrastowała z nadpobudliwością Puchona i wielokrotnie doprowadzała do konfliktu. Teraz chłopak leżał na starszym koledze i gniótł przy okazji blok z całkiem udanym rysunkiem, którego potem Yngve będzie żałował. Ślizgon chciał powiedzieć: Zostaw mnie!, ale nie miał możliwości. Kolega był zbyt blisko, żeby mógł zobaczyć jakikolwiek napis. O ile w ogóle patrzył, bo Yngve podejrzewał, że Cassie zamknął oczy. Nie zamierzał się jednak tak szybko poddawać i mimo nieprzyjemne skurczu brzucha starał się odepchnąć Puchona o siebie. Zabrakło mu jednak sił i wciąż znajdowali się w tej dziwnej i niewygodnej pozycji. Casey oddalił się jedynie o kilka centymetrów.
Pokiwał energicznie głową, rozjaśniając się znowu. Babcia ze strony mamy wykręciła się przy całej rodzinie. Wiesz, taka islandzka tradycja - zbierać się dookoła łóżka i oglądać, jak ktoś umiera. A tak naprawdę, to postanowiła nam zrobić niespodziankę w wakacje. - Najczęściej jednak czarne koniki objawiały mu się jako kontury na nocnym niebie, nurkujące w stronę Zakazanego Lasu. No, i oczywiście, na początku roku szkolnego - wtedy właściwie miał jedyną okazję im się przyjrzeć z bliska. Jako, że widział je od pierwszej klasy, nie były dla niego niczym specjalnym i w sumie bawiło go, kiedy inni brali głęboki wdech i zakrywali usta, gdy im o tym mówił. Poza tym, śmierć pani babci była jednym z punktów zapalnych, po których jego własnej matce zaczęło odbijać. O tym też za dużo nie mówił. Możliwe, że zostawiłem już w pokoju wspólnym list pożegnalny, w jakim napisałem dokładnie, gdzie i z kim idę. I możliwe, że zrobię to po raz kolejny. Byłbyś ostatnią osobą, z jaką mnie widziano, na dodatek sam na sam. - Aż nie dało się nie odwzajemnić tak szerokiego uśmiechu. Nawiasem, Yngve wyglądał bardzo dziecinnie, kiedy zdarzało mu się rozchmurzać; i, tak szczerze mówiąc, bardziej w guście Irlandczyka. Jeżeli jego zdanie się liczyło, oczywiście. - Nie martw się, będę się z tobą przyjaźnił nawet, kiedy twoja żona będzie testralem. Miłość jest miłością i cóż ja mogę z tym zrobić. - Oczywiście, była to nieprawda. W życiu nie zadawałby się ze Ślizgonem, którego wybranka serca byłaby rasy kopytnej. Nawiasem, żadnego listu pożegnalnego nie było, bo, jak już zostało wspomniane - blondynek ufał Yngvemu, nawet z własnym życiem, chociaż niekoniecznie była to rzecz jaką najbardziej cenił. Cassie był cudownie ślepy na uczucia innych ludzi. Był też nadpobudliwy, impulsywny i absolutnie uparty, musiał dopiąć swego, a przede wszystkim - nie mógł za bardzo dostrzeć, usłyszeć sprzeciwu, chyba, że byłby to sprzeciw magiczny. A właśnie o to mu chodziło, najlepiej, żeby na dodatek trochę zabolało. Tak jest zabawniej, tak jest fajniej, tak bardziej czuć. Chyba kopnął jeden z termosów, bo na kolanie poczuł jakąś taką nieprzyjemną, gorącą wilgoć, i miał ogromną nadzieję, że to kawa, i że nie znajdowała się w pobliżu jego nieszczęsnej mapy (która i tak była, nawiasem, do wyrzucenia). Tak samo z resztą kanarkowożółty kocyk z logiem Hufflepuffu, jaki zwinął z dormitorium wcześniej. Owszem, udało się temu przeciętnemu Norwegowi odepchnąć go na kilka cali - wystarczająco, żeby mogli sobie mniej więcej spojrzeć w twarz. Ramię Ślizgona wrzynało mu się w pierś mocno, opierając na kościach mostka pomimo grubego płaszcza i swetra. - Liczę do trzech. Po trzecim będę gryźć. A uwierz mi, nie chcę tego robić. - Brak różdżki zmusił go do znienawidzonego przez Yngvego zajęcia, czyli czytania z ruchu warg. Był absolutnie bezbronny i zdany na łaskę blondynka, i może to i lepiej, że Cassie nie zdawał sobie sprawy, ile władzy nad nim teraz miał. - Raz. Dwa. No dawaj, chociaż Drętwotka. Dwa i pół.
Czyli jednak. To trochę tak, jakby Cassie przeżył więcej, dotknął tego czegoś nienamacalnego, do czego Yngve nie ma dostępu. Nie tylko przez kogoś, ale i przez siebie. Jakby śmierć omijała go wielkim łukiem, aby dać do zrozumienia, że do samobójstwa też się nie nadaje. Przygryzł wargę, ale już nic nie odpowiedział. Nie było czego gratulować ani z czego się śmiać. Okazywanie współczucia też niekoniecznie pasowało do sytuacji – Cassie wyglądał raczej na rozbawionego niż zdołowanego. W takich sytuacjach Norweg nie wiedział, jak reagować. Szczególnie że jego uczucia diametralnie różniły się od puchoniastych. Ślizgon jakby ucichł z powodu wspomnień. Zabrakło mu riposty na kolejne uwagi chłopaka, a może w ogóle nad nimi nie myślał, bo gdyby chciał, nie miałby problemu z kilkoma celnymi uwagami. Czasami wyglądało to tak, jakby zawsze miał je przygotowane, jakby wyciągał je z szufladki w mózgu z napisem riposty, jednak Yngve po prostu taki był. Szczery aż do bólu, a teraz miał okazję pokazać swoje prawdziwe ja. Nie musiał nikogo udawać, nie miał dla kogo starać się być miłym. Kalectwo chroniło go przez większością kar, chociaż warto zaznaczyć, że i on nie mógł przekroczyć pewnych granic. Sceptycyzm wziął górę nad przygnębieniem, kiedy Casey wspomniał o byciu przyjaciółmi na zawsze, nawet jeśli jeden z nich – w tym przypadku Ślizgon – podejmie najgorsza w życiu decyzję i wyjdzie za stworzenie pokroju konia. Chłopak musiał przyznać, że to go nawet rozbawiło i w duchu prawie się roześmiał. Może nawet jego ślub nie wyszedłby na jaw, skoro i tak chodziłby z niewidzialną istotą. Mimo że Cassie zapewne by się wygadał, mógłby zaprzeczyć. Chyba że w Hogwarcie uważają go aż za takiego dziwoląga. Nawet gdyby Yngve odpowiedział, temat nie zostałby dalej pociągnięty. Cassie mógłby próbować, ale był zbyt blisko, żeby przyjaciel go usłyszał, więc byłby to raczej monolog niż rozmowa. I było to Ślizgonowi na rękę, bo nigdy nienawidził, gdy ktoś nad nim wisiał i się żalił, jęczał czy smęcił. W ogóle nie cierpiał, kiedy inni za dużo mówili. Minimalista. Niestety (albo stety, zależy dla kogo), napój wylał się wprost na ten paskudny rysunek. Paskudny, bo przecież niesamodzielny. Cassie na pewno poradzi sobie jeszcze raz. Dla Yngve po rozmowie odbytej chwilę wcześniej taki obrót spraw był idealny. Niech Puchon ma za swoje! Siłował się z chłopakiem, który zjadł chyba wyjątkowo dużą kolację, bo nie brakowało mu sił. Norwego znajdował się na straconej pozycji, jako że młodszemu udało się go wziąć z zaskoczenia. Jedyne, co dotychczas osiągnął, to odrobina przestrzeni osobistej, która swoja drogą nie była najlepszym rozwiązaniem – Puchon znowu zaczął nawijać, a Yngve miał ochotę go przytulić, aby zamilkł. Gryzł, jeszcze czego! Spojrzał na niego oburzony i zamiast spełniać jego zachciankę, wbił długie palce pomiędzy jego żebra tak mocno, aby zabolało. Skoro łokieć na mostku nie zadziałał, to trzeba próbować inaczej. Poruszył palcami, aby Cassie poczuł je jeszcze bardziej. Jakby się zastanowić, to Yngve dawno nie podchodził naturalnie do takiej sytuacji.
Śmierć. Śmierć była tematem paradoksalnie bardzo często poruszanym przez pozornie zakochanego w życiu Puchona; zawsze gdzieś się tam w tle kręciła, zawsze żartobliwie, jakby niczym specjalnym nie była. Nie mógł jednak powiedzieć, że wykitowanie babci na jego oczach miało jakiś diametralny impakt na jego życie; nigdy nie torturował zwierzątek ani nie eksperymentował z budowaniem jakichś broni masowej zagłady czy coś. Po prostu widział testrale raz na ruski rok. Po prostu było to dla niego śmieszne, i już. Jak łatwo życie mogło się skończyć, pomimo tego, że było jedyną rzeczą, jaką człowiek miał na własność. Lubił się więc z nim bawić, żonglował swoim jakby miał ich dziewięć, jak kot. Przytulanie nie działało na Caseya, bo nie traktował kontaktu fizycznego jako jakiegoś wielkiego wydarzenia i nie rozumiał, czemu Norweg płonił się jak dziewica, kiedy Puchonowi zdarzało się go macnąć tu czy tam. To znaczy, w jego wypadku to trochę bardziej łatwe do zrozumienia, ale nigdy nie rozgryzł, czemu rzucanie się komuś na szyję na dzień dobry nie było akceptowalną formą powitania. Albo czemu przyjaciele nie mogli się ze sobą tak po prostu przespać po imprezie, po przyjacielsku. No właśnie, musiał zagadać o tym z Andreą. Jego duża kolacja, to, jak już wspomnieliśmy, kociołek i jakoś tak trzy hektolitry soku dyniowego, okraszonego butelką piwa kremowego jakie składował pod łóżkiem, a zapasy uzupełniał po każdej wizycie w Hogsmeade. Musiał jakoś kontynuować tradycję narodową, nie? W każdym razie, jego paliwem w tej chwili była głównie determinacja. I znajomość słabych punktów towarzysza, oczywiście. - Dwa i trzy czwarte. Weź się w garść, Yngve, zapomniałeś że jesteś czarodziejem? - Nie czuł ani fali gorąca, oznaczającej zaklęcie wymiotne, ani nagłych dreszczy zwiastujących Drętwotę. Nogi nie zaczynały mu tańczyć ani nie zamieniały się w żelkę, co oznaczało tylko jedno - Norweg nie miał zamiaru się bawić. - Jezu chryste. Dwa i dziewięćdziesiąt dziewięć dziesiątych. - Zawsze uważał, że Ślizgon to straszliwy sztywniak. Zawył, czując palce wbijające się w żebra, i szarpnął się w górę, ale i tak miał zamiar dopiąć swego. - Ty potworze! - Ale tego już Yngve dowiedzieć się nie mógł, bo Puchon zanurkował i złapał zębami za najbliższą część ciała chłopaka, do jakiej miał dostęp; gdzieś pomiędzy szyją a uchem, w każdym razie, ścisnął bardzo mocno i na pewno bolało. Przetoczył się na bok, pociągając za sobą chłopaka i wpakowywując się łydką prosto w mokrą, kawową plamę na kocu i przeszedł do kontrataku. Teraz to już w ogóle, ewentualni okienni widzowie pewnie myślą, że oglądają właśnie jakieś słabe porno. Będzie ślad.
Po pierwsze: Yngve się nie rumienił. Jedynie wzdrygał, kiedy ktoś dotykał go z zaskoczenia, jak każdy normalny człowiek. Nie lubił, jak każdy normalny człowiek, kiedy ktoś naruszał jego sferę osobistą. Kultura nakazywała zadbanie o komfort rozmówcy bardziej niż o swój, ale Puchowi nigdy się tym nie przejmowali. Yngve dlatego w większości ich nienawidził – potrafili jedynie rzucać się na innych w geście pocieszenia. Albo nawijać bez przerwy, jakby nie potrzebowali chwili oddechu. Niektórzy byli naprawdę dziwnymi przypadkami i chyba zmówili się, żeby przyprawić Norwega o zawał serca. Cassie był czasami taki sam. Teraz nie dał się nawet zbyć i uparcie dążył do postawionego sobie celu, jakim było wkurwienie Yngve. I to nie zwykłe wkurwienie. Puchonowiła zależało na tym, żeby Ślizgon po prostu sobie stąd poszedł i trzeba przyznać, że chłopak był temu bliski. Tylko że wtedy Cassie raczej nie będzie zadowolony. Chciał powiedzieć: weź przestań, ale jedynie poruszał ustami, czego chłopak i tak nie widział. A nawet gdyby, to i tak by to zignorował, jak to Cassie. Pełen zapału ale w zupełnie innych aspektach życia niż powinien. Miał też zwyczaj zmieniać wątek, więc Yngve nie wysilał się, żeby przemówić mu do rozsądku. Cassie liczył w nadziei, że to zmotywuje przyjaciela, jednak zdecydowanie się przeliczył. Norweg mógł poszczycić się niemałą wytrwałością. Wkrótce Cassie stracił cierpliwość i tym samym pozwolił Yngve zatryumfować. Wygrał ten pojedynek, chociaż Casey wciąż się nie poddawał, a do tego zaczął grać nieczysto, a już na pewno nie przyjemnie. Jeszcze chwilę Norweg uśmiechał się perfidnie, kiedy wyczuł, że Islandczyka zabolały palce wbite w żebra, a jego ciało wyginało się, żeby tylko uciec od bólu, ale potem tylko mrugał, gdy Puchon podjął kolejne próby walki. Yngve wydał z siebie nieokreślony dźwięk, który miał być chyba krzykiem niedowierzania i złości. Ta świnia naprawdę to zrobiła! I jakby tego było mało, gdy skończył jeden ślad, stwierdził, że ta pozycja jest niewygodna, więc pociągnął Ślizgona na koc, a potem przetoczył się tak, żeby go przygnieść. Tym razem Yngve nie był tak łagodny jak jeszcze chwilę temu i nie dał robić ze sobą dziwnych rzeczy – a ewidentnie gryzienie znajomych uważał za wybitnie nie na miejscu. Skoro palce nie pomagały, to zgiął kolano, żeby przywalić nim z całej siły, jaką mógł z siebie wykrzesać w tej pozycji, w brzuch. Jeżeli to go nie zwali, to niedługo Puchon wyląduje w skrzydle szpitalnym.