Polana w tym miejscu jest dobrze nasłoneczniona i ukwiecona. Uczniowie, którzy zostali na weekend w Hogwarcie lubią rozkładać tu obszerne koce i oddać się odpoczynkowi, choć nierzadko przychodzą również z książkami. W okolicy panuje idealna cisza, przerywana jedynie odgłosami natury. W oddali widać trybuny boiska, a czasami latające małe punkciki, czyli zawodników odbywających trening.
Tak słowem sprostowania, większość Puchonów była bardzo taktowna, poprawna i pełna miłości, ogółem takie zwierzątka do terapii dla całego Hogwartu. Tam, gdzie wszystkie domu rzucały się sobie do gardeł, tam Puchoni siedzieli i jedli ciasteczka, popijając je herbatką. Cassie był, oczywiście, znakomitym od tego wyjątkiem, chociaż czasem lubił dać się zająć sobą jakiejś starszej szóstoklasistce z potrzebą czynienia wszystkich szczęśliwymi. Aha, i podobno Hufflepuff miał największy odsetek uczniów z nadwagą spośród wszystkich domów, ale to tylko plotka. To dziwne, że głuchoniemi nie potrafili mówić, ale nadal dało się usłyszeć jakieś tam szczątki ich głosów w dźwiękach, jakie wydawali. Blondyn rzadko doświadczał tak ekstremalnych reakcji od strony Ślizgona, więc ten niby-krzyk odebrał jako pierwszy krok do zwycięstwa. No, i wtedy nastąpiła jego sromotna porażka. Szykował się już, żeby zadać finalny cios, ostatnie wbicie palców pomiędzy żebra, kiedy Yngve postanowił zagrać w najbardziej nieczysty sposób, w jaki mógł - i kopnąć go między nogi. To znaczy, prawdopodobnie celował w brzuch, bo nawet jego nie podejrzewałby o tak okrutne zamiary, ale trafił dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej. Cas oderwał się od niego jak oparzony i opadł na trawę obok, zakrywając się rękami i praktycznie wijąc w bólu. - Krwawię, boże, umieram! Właśnie pozbawiłeś życia moje dzieci. Boże drogi, moje dziedzictwo umarło w tej chwili. Ja pierdolę kurwa mać jak to boli, ale nie tak bardzo jak świadomość, że nigdy nie będę mieć dzieci. - I tak dalej, typowy agonalny dialog mężczyzny, który właśnie dostał w jaja. Turlał się po trawie, traktując zimno jej listków jak pieszczotę, mającą odwrócić jego uwagę od niesamowitego bólu. Nie miał nawet żadnej amortyzacji w postaci spodni jako człowiek noszący piżamę zawsze i wszędzie. Zabrało mu chwilę, zanim doszedł do siebie na tyle, żeby się wyprostować. Nadal zakrywając ręką krocze, rzucił Norwegowi najbardziej nienawistne spojrzenie na świecie. - Spójrz, coś ty zrobił. Jak ja teraz to wytłumaczę moim fankom. Jak ja przekażę dalej moje piękne, blond geny, Yngve? Odpowiedz mi! - No dobra, z tym zbolałym tonem to już trochę przesadzał i po czasie przypomniał sobie, że Ślizgonowi to w sumie wszystko jedno z jego tonem i nie zrozumie powagi sytuacji. Cassie machnął więc w jego kierunku ręką, jakby wyrażając "szkoda gadać" i bardzo ostrożnie powrócił do koca, obserwując towarzysza czujnie. Rzeczywiście, to kawa się rozlała - nie była to jakaś diametralna sprawa, biorąc pod uwagę, że miał jeszcze dwa. Blondyn wyciągnął różdżkę z kieszeni na tyłku (BHP!) i wymruczał "Silverto", kierując strumień gorącego powietrza na kawową plamę na tylnej łapce Puffowego borsuka. Zmierzył wzrokiem oprawcę swoich potencjalnych dzieci; pod linią włosów Norwega, tuż pod uchem, siniał trudny do pomylenia ślad ludzkich zębów. Ludzie zaczną myśleć, że kogoś w końcu zaliczyłeś. Powinieneś mi dziękować. - Napisał i wyszczerzył się do niego, wskazując na szyję. Przynajmniej teraz rozwieje wszelkie podejrzenia na temat orientacji chłopaka, zwłaszcza te dotyczące jego potencjalnej miłości do zwierząt kopytnych czy nieczułości seksualnej (ale to chyba była cecha wszystkich Ślizgonów). - Ale chyba i tak coś czuję, że znajdę sobie innego utalentowanego niewerbalnie przyjaciela. I on będzie taki dobry, że jak go poproszę, to będzie rzucał na mnie niewerbalne Drętwoty, i ty będziesz to obserwował z daleka, i pomyślisz 'boże, a mogłem zagrać z nim w "Zgadnij jakie to zaklęcie" w grudniu"'. A ja się będę śmiał.
W takich chwilach Yngve zastanawiał się, czy dobrze zrobił, wybierając ten oto wyjątek na towarzysza spośród całej reszty taktownych, poprawnych i pełnych miłości Puchonów. Nadal nie rozumiał, jak to się stało, że Cassie tak się do niego… przywiązał? Przyzwyczaił? W każdym razie spędzał z nim za dużo czasu jak na gust Yngve i jego znajomość relacji między domami. Gdy tylko sobie o tym przypominał, zastanawiał się, czy może przy ich pierwszym spotkaniu (a może i kolejnych) ktoś mu czegoś nie nasypał do napoju albo dodał do jedzenia? Nie wyglądało mu to raczej na eliksir Gregory’ego. Chyba wybił Puchona z rytmu swoim niby-krzykiem, bo wtedy jakby… poszło łatwiej. Cassie na chwilę zastygł w bezruchu i gdy się nie wiercił, wydawał się lżejszy. Tym samym Yngve łatwiej było unieść się chociaż na chwilę, odrobinę, żeby zburzyć jego równowagę i udało się aż za dobrze. Puchon przesunął się zdecydowanie za bardzo i że Yngve trafił nie tam gdzie trzeba? Nie jego wina. Chłopak przetoczył się na zimną, przykrytą śniegiem trawę, a Ślizgon wreszcie mógł odetchnąć głęboko. Przez chwilę jakby zabrakło mu tchu, chociaż Cassie nie był taki ciężki. Kiedy uspokoił, przekręcił głowę i spojrzał na młodszego, a potem uniósł się do siadu i przyjrzał chłopakowi krytycznie. Coś krzyczał, ale przy tym kręcił się, wiercił i turlał, więc Yngve nawet nie próbował domyślić się, o co mu chodzi. Po części wiedział, co może Puchonowi przychodzić na usta w tej chwili, ale czy on aby nie przesadzał? Nie kopnął go tak mocno. Chyba. Dobra, w tej chwili nawet on się przejął, chociaż nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji (na szczęście!). Yngve aż podparł się na łokciu i przekręcił w kierunku Puchona, po czym szturchnął go drugą ręką z niemym pytaniem, czy żyje. Może i jego dzieci nie, ale kogo obchodziłyby jego dzieci? Gdyby nie miały matki z silnymi genami, nic dobrego by z nich nie wyszło. W każdym razie zaangażowanie Ślizgona w problem przyjaciela (prawda, że się postarał?) sprawił, że Cassie oprzytomniał i nawet wstał (za co Norwego wciąż go podziwiał i jeszcze patrzył na niego szeroko otwartymi oczami), a potem rzucił na Ślizgona najbardziej nienawistne spojrzenie, na jakie było go stać. To sprawiło, że Yngve postanowił wysłuchać kolejnego lamentu, a przynajmniej tego oczekiwał. Aż go zatkało, bo w pierwszej chwili nie wiedział, o jakie fanki chodzi i co Casey chce pokazywać, ale… Myślę, że jak je potrzymasz w niecierpliwości to będą bardziej chętne. Odnalazł różdżkę. Wprawdzie nie wyobrażał sobie święcącego tyłkiem Puchona w grupie dziewczyn, ale skąd mógł wiedzieć, co się dzieje w puchońskich dormitoriach? Jeszcze może się okazać, że oni to się tam bawią najlepiej! Podrapał się w głowę, nie wiedząc, co jeszcze mógłby powiedzieć, ale Cassie go wybawił. Albo znudziło mu się udawanie, albo stwierdził, ze Yngve i tak nie zrozumie. Jeżeli to drugie, to Ślizgonowi wcale się to nie podobało. Zmrużył oczy, jakby chciał wyczytać coś jeszcze z twarzy Puchona, ale stwierdził, że groźną miną niczego więcej nie zdziała, a jedynie sprawi, że Casey zacznie się dziwnie zachowywać. Westchnął i odsunął się od Puchona, żeby go uświadomić, że on niczego nie planuje. Zachował jednak czujność, o wiele większą niż chwilę wcześniej. Jeszcze jeden taki numer, a naprawdę stąd pójdzie i Cassie będzie go przepraszał następnego dnia na kolanach. W tym czasie Puchon zdążył posprzątać bałagan, jednak trochę kawy się zmarnowało. A że było jej coraz mniej… to Yngve pozwolił sobie wziąć kolejny kubek wypełniony napojem po brzegi. Starał się jednak zrobić to powoli na tyle, żeby nie stracić ani kropli. Sączył właśnie rozgrzewającą kawę, kiedy Cassie gryzmolił na kartce. Norweg spojrzał na nią z uniesionymi brwiami, a potem, żeby nie korzystać z dwóch rąk, wykorzystał różdżkę. Skoro nie prosisz o to samo… może pochwalisz się swoim pierwszym razem? Tak, napis był pełen złośliwości, przyjacielskiej złośliwości, ale skoro Yngve powinien się pochwalić malinkami (teraz uświadomił sobie, że muszą być naprawdę widoczne), to Cassie miał już to dawno za sobą. No, z kim, mów! Idealnie wychodziło mi proszenie, mimo że nie mógł nadać wypowiedzi odpowiedniego tonu. Wszystko można było wyczytać z jego twarzy. Myślał, że chociaż teraz Puchon da sobie spokój, ale skądże. Skoro nie mógł czynem, to będzie dalej próbował słownie. Uparciuch. Czy chcesz przez to powiedzieć – po sposobie pisania można było zobaczyć, jaka powaga bije od tych słów – że w Hogwarcie jest ktoś lepszy w magii niewerbalnej niż ja? Czy powinien to potraktować jako obelgę? Myślisz, że żaden inny przyjaciel nie wykorzysta sławetnej naiwności Puchonów? Chyba że miał na myśli profesora zaklęć, on na pewno przewyższał Yngve pod każdym względem.
Zgodnie ze zwyczaje Valerian przy ładniej pogodzie spędzał czas na błoniach. Po ostatnim piciu nadal go bolała głowa więc grał na gitarze bardzo spokojną melodię. Siedział oparty o przewróconą kłodę drzewa, wyprostował nogi i grał z pamięci przy zamkniętych oczach. Miał wielką nadzieję, że nikt mu dziś nie przeszkodzi bo miał problem z logicznym rozumowaniem i jeszcze by na pytanie odparł "aughyagy" czy coś w tym stylu. Oprócz dźwięku gitary słychać było śpiew ptaków wśród drzew, te bardziej odważne siadły na ziemi a nawet na kłodzie obok gryfony i wtórowały do jego gry. Widok był bezcenny, nadawał się na oprawienie w ramkę. W pewnym momencie chłopak westchnął i przestał grać, otworzył oczy i popatrzył się na swoje ręce. Nie mógł zapomnieć tego co wtedy zrobił. Tłumaczył sobie, że był pijany, ale jego dumy to nie zaspokajało. Minie mu pewno za parę dni, ale na chwilę obecną Valerian był pełen żalu który postanowił wydalić z siebie poprzez kolejną piosenkę. Była ona smutna, zaczął nawet do niej nucić mimo bólu głowy. Ptaki wyczuły zmianę nastroju i odleciały. Kto by chciał spędzać czas ze smutnym człowiekiem, nie?
Po ostatnich wydarzeniach nie pozostało jej nic innego jak strzelić sobie kulką w łeb. Chociaż.. to ostatnie prawie jej się udało, gdyby tylko wiedziała jak chłopak ma na imię oraz z jakiej rodziny pochodzi. Tak, to nic, pustka! Równie dobrze mógł być prawie mugolem, a to skazywałoby ją na banicję. Wystarczyło tylko powiedzieć tatusiowi. - Och, zapomniałam Ci powiedzieć.. Przespałam się ze szlamą - śmiała się w myślach, dostając niemalże depresji. A wszystko dlatego, że po meczu poszła i przesadziła - z trunkami oczywiście. Kieliszki szły jeden po drugim, a później nawinął się ten młodzieniec, pusty pokój i.... No właśnie. Tak to mniej więcej wyglądało, a przynajmniej tak to pamiętała, bo równie dobrze mogła to zrobić gdzieś indziej. Od imprezy jej wspomnienia były strzępkami, a bóle głowy tylko potwierdziły jak daleko się posunęła - Zadrżała. Tego dnia wiatru prawie nie było, ciepłe słońce odbijało się od jej bladej skóry. Nie chcąc kryć się przed światem, postawiła na krótką spódniczkę i dopasowaną do ciała oraz biustu zwiewną bluzeczkę, którą wiązało się szeroką szarfą na szyi. Wtedy go zobaczyła, a wszystkie szczegóły nabrały ostrości. Zarejestrowała gitarę, te same włosy oraz oczy. Przełknęła głośno ślinę, cofając się o krok do tyłu. Nie spodziewała się, jednak, że gałązka pod jej stopami się złamie, demaskując jej obecność. W pierwszej chwili się zarumieniła, zaś w drugiej opuściła głowę, nie mogąc spojrzeć na jego buzię. Gdzie jej pewność siebie, odwaga? Była gdzieś w środku, stłamszona problemami z ostatnich dni. Można by rzec, iż była wyczerpana psychicznie. Co z resztą, nie odbiegało od prawdy. - Cześć - powiedziała na tyle głośno, by przebić muzykę, jednocześnie idąc krok do przodu. Do diabli, musiała coś zmienić. Postanowiła, więc zacząć od tego.
Miał już dość użalania się nad sobą i zamierzał wstać, ale został wytrącony z równowagi. Do jego uszu dotarł ten miękki i śliczny głos który go tak uwiódł tamtego dnia. Podniósł głowę i spojrzał na nią lekko otwierając usta. Ona też była najwidoczniej zażenowana tą sytuacją. Oj okrutny losie, dlaczego to robisz. Nie mógł się przespać z panną której już nigdy nie zobaczy? Gryfon spuścił na chwilę wzrok by przełożyć gitarę i poklepał miejsce obok siebie. -Chodź, siadaj. O dziwo głos mu nie zadrżał i brzmiał nawet spokojnie. W środku przeszedł zawał, serce wywędrowało do gardła i biło jak dzwon. Co on ma teraz do cholery jej powiedzieć? Nie dość, że wstydził się za samego siebie, to musi to jeszcze przeżywać z drugą poszkodowaną. Na chwilę obecną wiedział jedno...nigdy więcej nie pójdzie pić z zespołem. Ba, pewno alkoholu już nie tknie.
Czuła się speszona. Po mimo charakteru jaki posiadała, była łagodna niczym baranek, a nawet gorzej! Nie mogła zapanować zarówno nad ciałem jak i mową, szczególnie po jego spotkaniu. Delikatnie drżała, gdy ten bez wahania zaprosił ją, by usiadła obok niego. Z początku łapała jedynie oddech, aż po głębszym wdechu, wzruszyła ramionami i przysiadła tak blisko, że stykali się do siebie bokami. Miała przełamać barierę? To czemu, by nie pójść na całość? - Dzięki - uniosła kąciki ust, po czym zaczęła skubać idealnie zieloną trawę - To jak się czujesz po tym wszystkim? Widzę, że grasz coś wyjątkowo smutnego... A myślałam, że chłopcy to znoszą lepiej, heh - zaśmiała się ironicznie, a następnie zerknęła kątem oka na niego. Zupełnie w tym samym momencie, co jeden z niesfornych kosmyków opadł w dół i przesłonił jej pole widzenia. - Może się myliłam? - zapytała delikatnym głosem, zupełnie tak, jakby za bardzo tego nie przeżywała. Ba, relaksowała się w jego obecności, co w jej przypadku zdawało się być nowością. - Zacznijmy może prosto... Jak się nazywasz? Nie pamiętam momentu przedstawiania się... Wybacz za te niesforność. Maniery przede wszystkim nawet, gdy przez przypadek urwała trzymane przez nią ździebełko. Przyjrzała mu się dokładnie, obracając go w palcach najpierw w lewą stronę, a później prawą. Jednocześnie podkuliła pod siebie nogi, nie zwracając uwagi, iż mogła wydać się mu... Dziwna?
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
Jemu to chyba całkiem odbiło bez baby. Ona rozumiała wszystko. Brak chętnych, chorobę, nawet to, że może Maise się nie chciało grać, jednak dlaczego wybrał ją na stanowisko. Przecież chyba był tam ktoś jeszcze oprócz niej, kto robił cokolwiek. Ona przecież grała jak jakaś najgorsza ciota, która nigdy nie miała z tym sportem do czynienia. W sumie to ona wtedy grała właściwie pierwszy raz, więc no. Ale to nic nie zmieniało, dalej nie uważała, że zasługuje na to, żeby być w drużynie. No, ale przyszła na te "korepetycje" oczywiście nie myślała, żeby tutaj latać i robić jakieś inne triki na kiju, jedynie chciała wybić mu ten pomysł z łba ewentualnie trochę z nim pogadać i może się pośmiać. Na polanie była pierwsza. Nie niecierpliwiła się zbytnio, jednak z każdą minutą jej złość i strach wzrastała. Powinna się spóźnić, tak to przynajmniej nie myślałaby o tych wielu niepotrzebnych rzeczach, bo najzwyczajniej nie miałaby na to czasu, ale przepadło. Klapnęła na tyłek, nie zważając nawet na to, że może sobie pobrudzić spodnie, ugięła nogi w kolanach i przytuliła je do siebie. Quidditch był zresztą niebezpieczny. Mogła się połamać i nie miałaby możliwości grania, a tego to by chyba nie przeżyła. Zresztą Gemma też byłaby wściekła. W sumie to już po poprzednim treningu była na nią wkurzona, bo przecież mogli ją połamać tam, na szczęście nic takiego się nie stało. Za chwilę nadeszło jej nemezis. Ciemne, długie i postawne Nemezis palące papierosa i niosące pod pachą dwie miotły. Nie spodziewała się po nim, że pali. Wyglądał jej na typowego sportowca co to odmawia wszystkiego na P i jedyne co trenuje to latanie. No, ale najwyraźniej pozory mogą mylić. Pomimo rozchwianego nastroju uśmiechnęła się do niego, przecież nie powinna być jakaś bardzo chamska, nie?
Mondragón niepokoił się o nieobecność Manese na dwóch treningach z rzędu na tyle, żeby wypytać dokładnie dziewczynę o to, co dalej z jej pozycją w drużynie. Ślizgonka wolała przejść na rezerwę, więc Lope musiał pomyśleć nad tym, kogo wytypować na miejsce pałkarki. Nie była to decyzja łatwa do podjęcia - wbrew pozorom Slytherin nie miał aż tylu dobrych graczy. Lope pomyślał o Dramie, ale sam fakt, że za pierwszym razem dosłownie w niego wleciała, sugerował, że to nie była najbardziej odpowiednia osoba. Tyle, że Lope naprawdę mało kiedy przejmował się takimi błahostkami i ludźmi, którzy będą się pukać w czoło, kiedy o tym usłyszą. Poczuł, że chce przyjąć ją na pałkarkę i tak też zadecydował. Drobnym zaskoczeniem była odpowiedź dziewczyny, bynajmniej nie dziękująca mu i obiecująca, że szybko dogoni resztę pod względem poziomu umiejętności. Fakt, że próbowała zaprotestować, rozbawił nieco Hiszpana. Nie spieszył się ani trochę, kiedy skończył lekcje. Przebrał się w coś luźnego, żeby nie przeszkadzała mu dość ciepła pogoda, jaka zdążyła zapanować w Wielkiej Brytanii. Nie było to w ogóle porównywalne do upałów panujących w Hiszpanii. Lope spędził trochę czasu w składziku, wybierając najlepszą miotłę z tych, jakie oferowała szkoła. Nie pomoże to Dramie ukryć tego, jak słaba była w Quidditcha, ale zawsze coś. Wetknął między wargi jednego z Feniksowych papierosów, po czym bez ociągania ruszył na polanę. Z daleka zdołał dostrzec drobną sylwetkę Ślizgonki. Zastanawiał się, o czym myśli. Jest zdenerwowana? A może podekscytowana możliwością spotkania się z nim? Egoistyczna część Lope natychmiast zdecydowała, że to drugie. - Czy ty naprawdę myślisz, że mi można tak po prostu odmówić? - spytał spokojnie, nie odwzajemniając uśmiechu. Wpił w nią spojrzenie swoich czekoladowych tęczówek na tyle mocno, że mogła je poczuć pomimo okularów przeciwsłonecznych, z którymi wiosną, latem, a także jesienią się nie rozstawał. - Moja mała naiwna... - pokręcił nieco głową i zbliżył się, podając jej miotłę. Nie miał zamiaru nawet zastanawiać się nad tym, że musiałby ją jakoś przekonywać. Lope był przekonany, że i tak ma pannę Vin-Eurico w garści. - Próbowałem przekonać dyrektora, co do tego tarana, ale nie udało się. - stwierdził jeszcze, nawiązując do swojego komentarza pod koniec pierwszego treningu. Pamiętał dobrze, jak musnął dłonią jej biodro, gdy na nim leżała. Czasami mimowolnie w głowie zostawały mu takie drobne szczegóły. Zatopił palce we włosach, zmieniając tym samym nieco układ jego zawsze perfekcyjnej fryzury. - Ale z pałkami to chyba umiesz się obchodzić, nie? - spytał, odczepiając jedną od własnego paska do spodni i podrzucając w górę. Pozwolił przy tym, żeby szeroki, szelmowski uśmiech wpłynął na jego usta.
Dreama Vin-Eurico
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185 cm
C. szczególne : Wyjątkowo szczupła, posiada kilka drobnych tatuaży, kolczyk w nosie.
I przyszedł. Oczywiście wyglądał jak zawsze idealnie, z tymi ciemnymi włosami i okularami, z którymi się chyba nigdy nie rozstawał. Przez chwilę Dreamie wydawało się nawet, że Lope podąża w jej stronę w spowolnionym tempie, ale po delikatnym uszczypnięciu, który zaserwowała sobie samej wrażenie to minęło. Postanowiła się mu nie dać. Wstała więc szybko i niebezpiecznie zbliżyła się w stronę hiszpana, który podał jej miotłę. Jego postawa świadczyła o tym, że nie może i nie da rady się mu sprzeciwić. Czuła, że patrzy na nią, jak na małą dziewczynkę, która kłóci się o coś ze swoim ojcem, a to zadziałało na nią, jak płachta na byka. Zmarszczyła brwi i podeszła jeszcze bliżej, tak że prawie stykali się klatkami piersiowymi. Pomimo że była bardzo wysoka, jak na dziewczynę, dalej górował nad nią wzrostem. - Tak, myślę, że mogę Ci odmówić. - krew buzowała jej w żyłach. Wkurzyła się, jego arogancja sprawiały, że miała ochotę połamać mu nos. Jedyne co ją przed tym powstrzymywało było to, że w sumie nie zrobił jej niczego złego i chyba sam trochę żałował tej decyzji. A przynajmniej taką miała nadzieję. W innym przypadku uznałaby, że jest szalony. Było jej też trochę szkoda nosa chłopaka, bo prezentował się bardzo sympatycznie, a to jednak szkoda psuć coś, co wyglądało dobrze w tej szkole pełnej paskudnych angolów. - Kurde, Lope, ja wiem, że jesteś w kropce, ale bez przesady. Ja tam poszłam dla śmiechu i trochę rozruszać cielsko po zimie, a nie jakaś drużyna. - wykrzyczała prawie wściekła. Chciała zapalić. Musiała zapalić, bo inaczej by wybuchła, jak jakaś gryfonka. Błyskawicznie wyciągnęła dłoń w stronę jego ust i wyciągnęła z nich papierosa, którego zaraz wsadziła w swoje usta i mocno zaciągnęła się tym co jeszcze z jego zostało. Dym przyjemnie połaskotał jej gardło, a ona sama zaraz wypuściła dużą chmurę dymu. - Ja przez Ciebie i tego waszego Quidditcha zwariuje. - skomentowała i westchnęła ciężko. Wzięła w dłonie miotłę. W myślach przyznała przed sobą, że jeśli chce grać musi kupić coś lepszego, bo na tych szkolnych miotłach dużo nie pociągnie. Uwagę o taranowaniu puściła pomimo uszu, jednak na następne słowa nie mogła nie zareagować. - A co, mam Ci pokazać, jak obchodzę się z takimi pałami, jak ty? - Uśmiechnęła się delikatnie i jakiś cudem udało jej się złapać pałkę, którą podrzucał w powietrzu. Mocno ujęła ją w dłonie i odsunęła się od niego. - Dobra, im szybciej zaczniemy, tym szybciej skończymy. Mów co mam robić.
Był spostrzegawczy i z samego zachowania Dreamy mógł wywnioskować całkiem sporo. Fakt, że zdążył już polubić tę dość nietypową dziewczynę nie był niczym zwykłym. Zazwyczaj osoba, która nie nudziła Mondragóna zdarzała się tylko raz na jakiś czas. Patrzył na pannę Vin-Eurico z góry, kiedy próbowała pokazać mu, że ma w temacie przyjęcia do drużyny coś do powiedzenia. Nie miała, ale na razie Lope chciał pozwolić jej w to wierzyć. Milczał z nikłym uśmieszkiem na wargach, kiedy wyczuwał od niej tak wyraźną złość. Skoro tak szybko potrafił podnieść Dramie ciśnienie krwi to zapowiadało się całkiem ciekawe. Drażnienie i wyprowadzanie z równowagi należało do specjalności Mondragóna. W tamtej chwili wydawało się, że upatrzył już swoją nową ofiarę i dosłownie ostrzył sobie na nią zęby. - Naprawdę myślisz, że wybrałem cię, bo jesteś ostatnią deską ratunku czy coś w tym stylu? Oj mała, chyba nieco się przeceniasz. - odparł, w przeciwieństwie do niej całkiem opanowanym głosem. Mógł na miejsce pałkarki wziąć kilka innych osób, może nie jakichś wybitnych, ale nadal dobrych. Dawał jej szansę, której nie chciała przyjąć. Lope niemal nigdy niczym się nie przejmował i nie wiedział, co szkodziło jej grać w drużynie. Bała się upokorzenia? Złośliwości ze strony Ślizgonów? Mógł ją zapewniać, że granie z nimi jest świetnym pomysłem, że da sobie radę i że wystarczy trochę rozwinąć jej talent. Tyle, że może i był kapitanem, ale ten typ motywacji nie pasował do Lope, który wolał zjechać kogoś z góry do dołu i jeszcze kopnąć leżącego, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Co złego jest w odrobinie szaleństwa? - mruknął Mondragón, po tym jak nagle dziewczyna zabrała mu papierosa. Przy tych słowach pomyślał o Pandzie, która podczas ich pierwszego spotkania powiedziała Lope, że tylko wariaci są coś warci. On sam był zniszczony wewnątrz, ale doskonale się z tym maskował. Wpatrywał się, jak pali chyba trochę zbyt intensywnie, przez to, że się zamyślił na krótką chwilę. - Może później, na razie musisz nauczyć obchodzić się z tymi. - odpowiedział, czując, że ujawniają się dołeczki na jego policzkach. Dziwił się trochę, że jeszcze nie udało mu się zawstydzić Dramy. Inne dziewczęta łatwo było spłoszyć, a pewność siebie Lope tylko to pogłębiała. Dla Ślizgona i tak to wszystko było tylko zabawą, drobnym urozmaiceniem życia. - Zobaczysz, że spodoba ci się tak bardzo, że zechcesz się spotkać i jutro i pojutrze i później znowu... - wsiadł na miotłę zgrabnym ruchem, ale nie wzbił się w powietrze, tylko popatrzył na dziewczynę, która też powinna już wpakować się na ten kawałek drewna. Zorientował się już, co mu nie pasuje. - Na sam początek coś, co powinna umieć robić dobrze każda kobieta. - mrugnął do Vin-Eurico. Swoją drogą ile ona w ogóle miała lat? Wydawała się Lope bardzo młoda. - Mianowicie dosiad. Byłem pewien, że na treningach siedziałaś trochę nieprawidłowo na miotle i rzeczywiście. Wbrew pozorom to dość ważne, zwłaszcza jeśli latamy parę godzin. Te podpórki przy witkach... - wskazał na jej miotłę, gdzie zauważył już, że były nieco obluzowane. - Pamiętaj, żeby opierać na nich bardziej śródstopie, a nie piętę. Do tego kiedy lecisz spróbuj nie siedzieć na miotle przez cały czas, bo przez to mogą cię szybko uda rozboleć. Staraj się pozostawać trochę podniesiona, dzięki temu będziesz lepiej pokonywać opór powietrza i łatwiej będzie ci przyspieszać. Odepchnął się stopami od ziemi i zaprezentował poprawną pozycję. - To tyle z teorii, możemy na rozgrzewkę się przelecieć. - zaśmiał się i nie oglądając na Dramę pomknął naprzód, żeby zatoczyć duże koło.
Rzuć kostką, parzysta zostajesz w tyle tak bardzo, że wstyd, nieparzysta prawie doganiasz Lope, a właściwie siedzisz mu na ogonie podczas całego lotu.
Benjamin nie był zwolennikiem zimy. Oj, definitywnie nim nie był i choć naprawdę mu ona nie przeszkadzała, śnieg był całkiem fajny, a rzucanie śnieżkami w Axela jeszcze lepsze, to nie lubił zimna i wszechobecnych w tej porze roku mrozów, które na dłuższą metę bywały uciążliwe. A teraz był już, kurde bele, luty, który przybijał go jeszcze bardziej ze względu na Walentynki, które obchodził w ten sposób, że zajadał się czekoladowymi żabami, słuchał piosenek o złamanym sercu i śpiewał po nocach, przez co wielu powoli zaczynało... Cóż, drzeć się na niego, że nikt normalny nie śpiewa o drugiej w nocy mugolskich piosenek typu Careless whisper lub Rasputin. No ale kto mówi, że Benjamin był normalny? Miał w sobie coś osobliwego, coś... Ekscentrycznego. I lubił to. Lubił to nawet wtedy, gdy inni mu to mówili i nieraz wypominali. Nigdy mu to jednak nie przeszkadzało i szedł przez życie z podniesioną głową. A przynajmniej się starał. I cieszył się, że do walentynek zostało jeszcze kilka dni, bo może dzięki temu przygotuje się na nie psychicznie. Tego dnia ubrał się w swój najcieplejszy płaszcz i narzucił na szyję stary, w kilku miejscach już dziurawy szalik w barwach Ravenclaw. Po zajęciach musiał przejść się na błonia, aby ulepić bałwana i poskładać myśli, które kotłowały się w jego czaszce i wprawiały w nie tyle zły nastrój, ile nastrój wręcz depresyjny. Mógł nawet przysiąc, że przeżywa prawdziwe załamanie nerwowe rok w rok, na tydzień przed walentynkami, gdy widzi te wszystkie zakochane pary. Ugh. Niesprawiedliwe. Nie był w końcu brzydki, nie był też głupi i mało ambitny. Jasne, nie był idealny i miał naprawdę wiele wad, ale myślał, że mógłby być nawet w typie swoich rówieśniczek. Musiał się jednak nieźle mylić, skoro wszystkie jego miłostki kończyły się złamanym sercem. Jego sercem, bo serca drugich stron zwykle były w nienaruszonym stanie. Gdy był już na polanie, zaczął zastanawiać się nad sensem życia i istnienia. Gdyby był simem z tej popularnej gry, w którą grają mugole, miałby ciemnoniebieski nastrój. Smutek. I to nie pierwszy raz w tym miesiącu; nie pierwszy raz w tej dekadzie i tym życiu. Może w końcu powinien zostać zeswatany z bałwanem, którego właśnie zaczynał lepić? Samotnie, bo tak. Samotność nie była zła, choć potrafiła nieźle zdołować, o czym doskonale wiedział z własnego doświadczenia. Musiał zarzucić pomysł Desce, Charlotte i Amy. Musiał im powiedzieć, że nie chce mieć więcej złamanego serca przez żadną damę, której swe serce ofiaruje i że tak naprawdę zawsze marzył o byciu z bałwanem. Takim jak on sam.
Czas mijał dzień za dniem. Coraz to szybciej i szybciej, a ona nie mogła go zatrzymać. nie mogła sprawić by stanął w miejscu czy biegł wolniej. Starała się żyć chwilą, nie wracać do przeszłości, nie myśleć o przyszłości. Ale tak się nie dało. Szare myśli często ją dopadały, a ona nie miała zielonego pojęcia co z tym powinna zrobić. Dopiero co dostała swój pierwszy list z Hogwartu, dopiero co ze swoją siostrą bliźniaczką zaczęła naukę i nawiązywać nowe znajomości, dokuczać rodzeństwu, robić dowcipy, spotykać chłopców a już się okazuje, że niedługo skończy szkołę. Wkrótce prze nią studia. Dwójki z jej rodzeństwa już na nich nie będzie. Czyż to nie smutne? Mimo częstych sprzeczek kochała ich najbardziej na świecie i nie wyobrażała sobie nauki bez nich. To będzie ciężkie przeżycie dla niej. Na szczęście razem z nią jeszcze będzie Ben, który co prawda żył w swoim świecie, ale chociaż będzie miała komu dokuczać! Walentynki to najgorszy dzień dla osoby samotnej. Wszędzie widzi się zakochane pary trzymające się za ręce, obejmujące się, szepczące sobie na ucho różne rzeczy i wymieniające się różnymi prezentami. Deska próbowała o tym nie myśleć. Nie chciała nawet wychodzić z swojej sypialni wiedząc, że chcąc czy nie chcąc natknie się na kogoś i będzie jej strasznie przykro! Ale czy tak powinno być? Dzisiaj natomiast ubrała się swobodnie. nie chciała targać się w szacie po tym śniegu. to tylko utrudniało chodzenie, a nie chciała znów prosić rodziców o nową! To tylko denerwowało ich. Wyszła na zewnątrz po raz kolejny. Zimę nie bardzo lubiła. Ale skoro już była to chciała z niej skorzystać! Gdzieś w oddali zobaczyła brata. Nie zastanawiając się długo wzięła gołymi rękami trochę śniegu i ulepiła z niej kulkę. Jak to dobrze, że śnieg się lepił! Rzuciła w niego śniegiem i podeszła bliżej. - Że też chce ci się samemu robić to coś.- wskazała na bałwana, którego zaczął lepić. Czy to była jego podobizna?
Rozłąka z rodzeństwem, trwająca ponad trzy tygodnie w końcu dała mu się w znaki. Z trudem przyznał przed samym sobą, że potrzebuje ich do normalnego, wręcz prawidłowego funkcjonowania i długie przerwy zdecydowanie nie są dla niego. Jeszcze ten staż, na którym ciężko zasuwał, nie mając obok się Amy... Bliźniaczka była jak jego alter ego. Byli nieodłączni, tak poniekąd. Ben wspomniał w liście, że zamierza dzisiaj wyjść na błonie. Ax uznał, że to doskonała okazja, aby spędzić z nim trochę czasu. Co więcej, poinformował nawet Amy, aby do nich doszła w wolnej chwili. Ubrał się w mugolską, dżinsową kurtkę (trochę za cienką, jak na taką pogodę) i szalik z barwami domu; ciemnowłosy przepadał za zimą, bo była idealnym dodatkiem do uprzykrzania życia Benowi. Pędził w stronę polany, niczym rozwydrzony dzieciak, którego ledwo co wypuścili ze szlabanu, gdy z oddali zobaczył Destiny. Uśmiechnął się szeroko, widząc jak jego młodszy brat oberwał śnieżką. Zatrzymując się kawałek za nim i chowając się za pniem drzewa, nabrał w dłonie sporo puchu, ale nie zgniatał go w kulkę. Przyczaił się i powoli, po cichu, zbliżał się do najmłodszej z całej rodziny Rogersów, przykładając palec wskazujący do ust, aby dać znak Benjaminowi, aby nie pisnął nawet słowa na jego temat. Gdy znalazł się już w odpowiedniej odległości podbiegł do siostry i z ogromną dozą delikatności przyłożył śnieg do jej twarzy, co mugole zwykle nazywają "umyciem". Odskoczył od Destiny, śmiejąc się i zaraz znów nabrał białego puchu w ręce. Tak na wszelki wypadek, gdyby któreś z nich postanowiło zrobić coś szalonego. - Stęskniliście się? - zapytał, nawet nie czekając na wymarzone potwierdzenie. Doskonale wiedział, że teraz to go prawdopodobnie nie cierpią. - To co, Des? Chcesz dostać bonusową śnieżkę czy teraz myjemy Beniucha? - Uniósł pytająco brwi. - A i ojciec chce się niedługo z nami zobaczyć. Warto wziąć to pod uwagę- dodał i zamachnął się, trafiając śniegiem w szatę Benjamina.
Stęskniona dziura wypalała się w sercu Amandy, od czasu, kiedy jej brat sobie wyjechał na staż. A to - tak w zasadzie - minęły tylko dwa tygodnie. Dla cierpiącej, bliźniaczej duszy Axela były to aż dwa tygodnie, które ciągnęły się prawie że w nieskończoność i jeszcze na dodatek Amy nie była do końca świadoma tego, kiedy jej brat wróci. Także ten czas był momentem, w którym pielęgnowali swoje relacje w czwórkę, równie wszyscy wkurzeni na Axa, który nie podzielił się swoimi planami z rodzeństwem. I może właśnie to sprawiało, że chodziła trochę przybita, chociaż bardzo próbowała nie przejmować się jego nieobecnością. Było to dla niej coś nowego zwłaszcza przez to, że oni naprawdę nigdy nie rozstawali się na taki okres czasu. Czyżby to był odpowiedni krok ku dorosłemu życiu? Jak szkoła życia, żeby przystosować się do długich rozłąk i nie mieszkania w pokoju obok. Ale nagle ta zagubiona dusza się odnalazła i nawet łaskawa była ją poinformować o schadzce na błoniach. A ona takiej okazji, jak wspólne spotkanie, nie mogła przegapić! Dlatego ubrała się ciepło, zawijając się po czubek nosa szalikiem, żeby nie marznąć przy nich na tym zimnie, chociaż była przekonana, że znowu coś wymyślą, że wszyscy wrócą zgrzani. I widziała z daleka, że przyszła na miejsce ostatnia i kurczę, może była zła na Axela, ale naprawdę ucieszyła się, widząc jego postać chociaż od tyłu. Nawet już wzięła rozbieg, machając z oddali Benowi i przygotowywała się, żeby wskoczyć Axowi z zaskoczenia na barana i najlepiej go przewalić, ale przypomniała sobie, że była obrażona, więc zahamowała przy nich gwałtownie. Nogą zahaczyła o niewidoczną dla niej rzecz w śniegu i idealnie wyglebnęła się twarzą w biały puch, próbując przed upadkiem nieudolnie chwycić się Axela i Destiny. I chociaż chciała zrobić na złość bratu, tak pod zimową kopułę pociągnęła Deskę, która akurat idealnie napatoczyła jej się ręką podczas próby nie utonięcia w zaspie. - Oj sorcia, Des - powiedziała niewinnie, kiedy po chwili się podniosła na kolana, pociągając też za sobą młodą i otrzepała jej włosy, przy tym z dozą czułości i przypadku mierzwiąc jej włosy. A żeby się podnieść, uniosła drugą rękę ku górze, chwytając Axa za przedramię i podciągając się na niej jak po lianie. - Ale ci bicek urósł, na jakim ty stażu niby byłeś - powiedziała poważnie, próbując ukryć swoje rozbawienie.
Z tym samotnym lepienie bałwana to było tak, że Ben po prostu zapragnął mieć bliźniaka, tak samo, jak jego trzy siostry i brat. Bo, wychodziło na to, że tylko on w nowym pokoleniu Rogersów nie miał bliźniaka. I zwykle był zazdrosny o tak doskonale relacje swojego rodzeństwa, ale w tej chwili myślał tylko o ulepienie bałwana. Takiego jak on. Jego bliźniaka. Nazwałby go Benadryl. Lub Bertram. I choć na początku lepił sobie bratnią duszę, teraz zmienił zdanie, chcąc ulepić sobie bliźniaka, bałwana takiego samego, jak on. Gdy zobaczył jak podeszła do niego Desia, uśmiechnął się słabo. Nawet pomimo tego, ze w ostatniej chwili uchylił się przed śnieżką, choć ta i tak uderzyła go w ramię. — Wiesz, jak jest, Des. Każdy potrzebuje swojego bliźniaka. Może ty tego nie rozumiesz, tak samo, jak Amy, Charlie czy Axel, ale naprawdę każdy potrzebuje kogos, kto zrozumie cię bez zbędnych słów. Ja odnalazłem tę osobę w Benadrylu Bertramie Rogersie. Ewentualnie Bertramie Benadrylu — powiedział, poszerzając powoli swój uśmiech, który za moment, tak czy siak, zniknął. W oddali zauważył idącego w ich stronę brata, ale nic nie powiedział. Tylko poruszył dyskretnie brwiami, patrząc cały czas na młodszą siostrę. Miał nadzieję, że zorientuje się, o co mu chodziło. Choć było to trudne, bo równie dobrze mógł poruszyć brwiami coś jej sugerując. Ale nie był z tych, którzy sugerowali coś siostrom. Właściwie nie był z tych, którzy cokolwiek sugerowali. Nie zamierzał w przyszłości ruszać brwiami i mówić, żeby ktoś szedł z nim zobaczyć małe żmijoptaki w piwnicy. Albo niuchacze. Ewentualnie kangury, bo zawsze chciał mieć własnego kangura. Takie marzenie z dzieciństwa. Gdy Axel był już całkiem blisko i położył kciuk na ustach, Ben ponownie się uśmiechnął i zgarnął z ziemi trochę śniegu, który pacnął z wielką siłą (czyt. z siłą uderzenia w twarz łapką szczeniaka małej rasy) na częściowo uformowana już kulą. Nie patrzył na rodzeństwo, gdy Ax potraktował Destiny śniegiem w tak brutalny sposób. No co? Ostrzegał ją. Brewkami! Brwiami ją ostrzegał! — Nikt za tobą nie tęsknił, idź popływać z Wielką Kałamarnicą — odparł, choć tak naprawdę pomyślał o Axelu, jak o idiocie, skoro zadawał takie pytanie. Przecież wszyscy tęsknili. — Wypraszam sobie, mnie myć nikt nie musi. Jestem świeży i pachnący jak ten kwiatuszek wychodzący spod śniegu. Jak im było... przebiśniegi! Jak przebiśnieg. — Pokiwał głową, aby dodać powagi swoim słowom, ale się nie uśmiechał. Gdzie się podział stary wiecznie wesoły Ben? Walenie tynków naprawdę potrafiło zmienić człowieka. — Tata? Przecież widzieliśmy się całkiem niedawno, bo niecałe dwa miesiące temu. — Zmarszczył brwi, dokładnie w chwili, gdy zobaczył Amy. O mamo. Cały gang w komplecie. Oprócz Charlie. Ona zawsze chodziła własnymi ścieżkami jak ten kot. Ben niemalże wybuchnął śmiechem i wywalił na bałwana (biedny Benadrylo-Bertram!), gdy zobaczył, jak Amy się wywaliła. Musiał mocno zacisnąć zęby i odwrócić wzrok na coraz większą już kulę, w którą znów pacnął śniegiem. Zaczął obiema dłońmi ugniatać śnieg, aby kula była twarda. I nie chciał używać do tego magii, bo wiedział, że są z nią problemy. Jeszcze by tą wielką kulą trafił któremuś w twarz i byłoby, że celowo komuś złamał nos. Gdy usłyszał uwagę Amy o bickach Axela, uniósł wzrok i przyłożył dłoń prostopadle do brwi. Zmarszczył je i lekko uchylił usta, marszcząc przy tym nos. — Bicki? To on ma jakieś bicki? Poczekajcie, muszę znaleźć swoje okulary! — odparł i zaczął macać swoje kieszenie w poszukiwaniu okularów, których nawet nie nosił.
Nieco oburzyła się. To, że miała bliźniaczkę nie oznaczało, że nie rozumie jego. A może tak faktycznie było? Nie rozumiała go? Może faktycznie coś w tym było? Ale na szczęście miał rodzeństwo, które go kochało z całych serc. - Charlie nie rozumie mnie bez słów. Czasami kiedy do niej mówię mnie nie rozumie. Albo udaje. Ciężko stwierdzić już po takim czasie. Ale przyzwyczaiłam się- wzruszyła obojętnie ramionami. Nie kochała się z swoją siostrą jak Axel z Amy, nie chodziły razem wszędzie gdzie się tylko dało, nie myślały o sobie całą dobę. Ale jednak była czasami między nimi nić porozumienia. - Nie każdy potrzebuje bliźniaka. Wiesz ile ludzi nie ma bliźniaków? Tysiące! I żyje- to była prawda. Ci co mieli bliźniaki można było nazwać wybrykiem natury. Dziwadłami. On był sam i mógł się cieszyć swoją wyjątkowością! A potem zauważyła jego dziwne poruszanie brwi? O co mu chodziło? To był jakiś trik nerwowy? A może po prostu był chory... to było niepokojące! Już miała spytać co mu się dzieje kiedy poczuła przerażające zimno i rękę, która ją zaczęła nacierać. Psiknęła z zaskoczenia, a potem to coś puściło ją i zostawiło w spokoju. Popatrzyła na osobę, którą stała się ofiarą. Cholerny Axel! Dlaczego to jej zrobił?! Czyży aż tak tęsknił za nią? Nie, to nadal był ten sam jej brat, który wrzucał w zaspy każdego z rodzeństwa jeśli miał okazję i zanosił się głośnym śmiechem. Że też musiał to zrobić teraz! Walnęła go z całej siły w ramię. Aż jej kości strzeliły! - Ty durniu! Tak na powitanie traktujesz siostrę?!- warknęła, ale szybko złość jej przeszła. W końcu po dwóch tygodniach wrócił do nich. Tęskniła za nim cholernie ale nie przyzna się to tego. Zamiast tego przytuliła się do niego i wykorzystując okazję szepnęła mu do ucha - Myślę, że teraz pora na Bena A potem przyszła Amy i jakby tego było mało pociągnęła ją. Dlaczego właśnie ją?! Dzisiaj miała jakiegoś cholernego pecha czy co? Fuknęła głośno otrzepując się z śniegu. - Co z wami ludzie nie tak?- zaśmiała dając sobie spokój. Miała nadzieję, że jej włosy wyglądają w porządku. Albo nawet i lepiej! Co z tego, że przed chwilą całą mordę miała w sniegu i pewnie teraz jest czerwona jak burak! Spojrzała na brata marszcząc brwi. - Weźcie to sami pod uwagę. Ja z chęcią pobędę jeszcze w Hogwarcie bez konieczności powrotu do domu.- z chęcią by wcale nie wracała do domu. Jakoś ją nie ciągnęło by móc znów widzieć ojca. Co takiego mogło mu chodzić? Że niby tęsknił za nimi? Oderwał się na chwilę od roboty? Wielkie rzeczy! Jak ona go długo nie widzi nie wzywa go na spotkanie rodzinne!
- Co to za seksi brewki - parsknął, przypominając Benowi ten gest, który wykonał w stronę Destiny, aby ją przed nim ostrzec, po czym spojrzał na Amy na ziemii. Jego twarz nagle rozpromieniła się, bo stęsknił się za swoją bliźniaczką i naprawdę brakowało mu jej, szczególnie nie stażach. Zazwyczaj wszystkie projekty robili razem, więc będąc na zajęciach poza szkołą, najbardziej odczuwał jej nieobecność. Pomógł jej wstać, uśmiechając się przy tym głupkowato. Zaraz potem podał rękę Destiny, aby i ją podciągnąć i żeby się tylko żadna z nich przypadkiem znowu nie przewróciła. - Macie mnie, ten staż był przykrywką. Tak naprawdę trenowałem boks - powiedział żartobliwie. Słysząc natomiast słowa brata, wydął wargę z niezadowoleniem i splótł ręce na klatce piersiowej jak obrażony dzieciak. Po chwili, która trwała zaledwie kilkanaście sekund rozpędził się i uderzył w Bena, przez co oboje wpadli w najbliższą zaspę. - I kto tu jest silniejszy, dzieciaku. Mogę pokazać ci siłę moich bicków, hehe - odparł, krusząc mu śnieg na twarz; po chwili zlazł z niego zadowolony z siebie. - Teraz jesteś jeszcze bardziej czysty, wręcz lśnisz! Która następna? Może Amy? W końcu tak dawno cię nie widziałem? - zaśmiał się, ale na razie powstrzymał się od wszelkich prób ataku. Mimo to poruszył głową w stronę Destiny, żeby może ona czegoś spróbowała. Miał tylko nadzieję, że on za to nie oberwie.
- Boks? Prędzej leżałeś i umierałeś, bo pierwszym nokaucie przez worek treningowy - parsknęła śmiechem, chociaż nadal uważała, że coś się zmieniło. Spojrzała podejrzliwie na brata bliźniaka, ale nie miała co głębiej osądzać - przecież codziennie nie macała jego bicków, nie wiedziała, jakie dokładnie były wcześniej. Prawda? Prawda. Axel i Ben zaczęli się lać i Amy nie była pewna, czy wywróciła oczami na ich “bójkę” - których swoją drogą jej bardzo brakowało w ostatnim czasie - czy na komentarz Destiny o wracaniu do domu. Szturchnęła ją łokciem, kiedy Ax nacierał Beniochowi twarz mokrym śniegiem. - Schowaj dumę i tę swoję urazę na chwilę do kieszeni, raz na jakiś czas możesz pojechać do ojca. Na pewno będzie mu miło, tym bardziej, że naprawdę często się z nim nie widujemy. To całkiem możliwe, że tęskni za dzieciakami - skomentowała. Może powodem jest tęsknota za tą rozbrykaną i zdecydowanie wyrośniętą piątką dzieciaków, a może po prostu coś od nich chciał, co jest zagadką. Naprawdę nic jej takiego nie przychodziło do głowy, więc sądziła, że po prostu może chce spędzić weekend z nimi tak, jak kiedyś - kiedy jeszcze byli o wiele młodsi i łatwiej było ich ściągnąć z Hogwartu do domu. - Łapska precz ode mnie. - Zagroziła Axelowi palcem, zaraz pokazując na Bena i Deskę, którzy już od jego smarowania śniegiem mieli całe czerwone twarze od zimnego. - Na razie wolę wyglądać lepiej niż oni. Nasze rodzinne, małe, czerwone pyzusie - powiedziała, spoglądając z rozczuleniem na dwójkę młodszego rodzeństwa, które niestety było złapane przez rodzinną bestię zwaną Axelem i miało nieprzyjemne spotkanie ze śniegiem. Dla niej byłoby to wyjątkowo nieprzyjemne, bo Amy naprawdę nie lubiła śniegu. Nie lubiła ogólnie zimy i każde wychodzenie z zamku na ten mróz sprawiało, że miała większe ciarki od minusowej temperatury, ale starała się nie narzekać i z takim poświęceniem przyszła do nich, żeby spędzić razem czas, jak to nie raz mieli w zwyczaju.
— Ale tamci, którzy jakoś to znoszą, nie mają czwórki rodzeństwa i dwóch par bliźniaków w jednym. Ale wiesz co? Może ja po prostu swojego bliźniaka zjadłem w łonie? To też możliwe. Tylko nie pasuje do mojego obecnego charakteru, bo nie jestem dominujący... — powiedział, nieznacznie się krzywiąc i mrużąc oczy w zastanowieniu. Po chwili akcja wokół się rozkręciła, a on tylko obserwował. A gdy Des zaproponowała, że teraz jego kolej, zaczął się powoli cofać. I, naturalnie, musiał się potknąć, bo nie byłoby ważne, prawda? Jednakże ledwie wstał, a już poczuł, jak uderza w niego rozpędzony niczym szarżujący byk Axel. — Ty pierdzielony kretynie, zostaw mnie! — rzucił, zamykając oczy dokładnie w tej samej chwili, w której starszy brat zaczął prószyć mu śnieg na twarz. Niestety trochę puchu wpadło mu do ust. dlatego też nawet przez chwilę nie wahał się przed zrobieniem tego, co zrobić według swojego mniemania musiał. Aby pozbyć się zimnego śnieg z ust, splunął prosto na twarz Axela. A przynajmniej... Zamierzał trafić w twarz, bo finalnie splunął tylko na jego kurtkę. Szlag by to! — Byłem czysty już przed tym, głupku... — W końcu udało mu się wstać i zaczął się otrzepywać. Śnieg wpadł mu nawet za kołnierz i znalazł się między jego włosami, dlatego otrzepując się wyglądał trochę tak, jakby miał w gaciach wiewiórkę, którą z całych sił chciał przegonić. A, dla jasności, nie miał w gaciach wiewiórki. Po prostu śnieg, który wpadł mu do środka kurki nie był wcale przyjemny. Wywoływał dreszcze i łaskotki. A przynajmniej do czasu roztopienia się. Przez chwilę się nie odzywał, choć uważnie ich wszystkich słuchał. On sam bardzo chciał spotkać się z tatą. Ale to może dlatego, że czasami nie umiał rozmawiać z mamą? Kochał ją nad życie, ale lepiej rozumiał tatę. Może przez to, że był aurorem i Benny wciąż dążył do pójścia w ślady ojca? Słysząc jednak słowa Amy, zmarszczył brwi i skrzyżował ręce na klatce piersiowej. — Sama jesteś czerwony pyzuś. A przynajmniej będziesz! — Zabrzmiało to jak groźba, ale cóż miał na to poradzić? Szybko schylił się po śnieg, z którego migiem uformował kulkę i rzucił ją w stronę Axela, trafiając wprost idealnie w prawy bark. Popatrzył na Destiny z dumą, a potem na Amy z jeszcze większą dumą. — To za Deskę, Axel! — powiedział i już zaczął się schylać po kolejną kulkę, którą dopiero zamierzał uformować.
Zaśmiała się głośno na jego słowa. Cóż za durnoty on mówił? Przecież to było naprawdę niedorzeczne! Nie wierzyła, że powiedział to naprawdę. - Od zawsze miałeś wielki apetyt, ale to jest takie niedorzeczne! Przystań narzekać. Jesteś jedyny w swoim rodzaju i nigdy nie czujesz się jakbyś patrzył w lusterko kiedy patrzysz na swojego brata czy siostrę. Ja osobiście wolałabym nie mieć bliźniaczki. Byłabym taka wyjątkowa- zaśmiała się. Chociaż i tak była wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju. On tak uważała przynajmniej. Kto inny ma takiego pierdolca co ona? Kto inny chciałby być wszędzie i robić co tylko się da? No dobra, znalazłoby się parę osób. Przyjrzała się jak teraz bracia wylądowali w śniegu i Benowi się dostało. Miał za swoje! Mógł bardziej ją ostrzec! Krzyknąć "uważaj, chcą cię natrzeć śniegiem a potem złożyć złe nowiny!" ale nic z tego. - Raz na jakiś czas? Ostatnio już byłam, liczy się? Nie muszę chować jakieś dumy. Jest mu miło tylko wtedy kiedy idzie do pracy. W końcu do ona była ważniejsza a nie my. Tylko nie mów mi, że minęło tyle lat a ja nadal mam mu za złe przeprowadzkę!- powiedziała siostrze nieco zła. Nie podobało jej się to. Ale nadal była zła na ojca. Zupełnie jakby nie mógł wtedy z nimi porozmawiać. Tylko zdecydował i tak się stało. - Chcesz wyglądać lepiej od nas? Oh - zaśmiała się głośno. Fakt, dała się natrzeć bratu. Ale wcale nie odstawała od reszty. Teraz pora natrzeć resztę rodzeństwa. Chcieli wypaść lepiej? To nie u nich! Jeśli chcieli z tego wyjść cało to nie powinni tutaj przychodzić wcale. Kiedy Ben rzucił śnieżką w brata jej oczy aż zabłysły z podekscytowania. - Bitwa na śnieżki!- krzyknęła i od razu pobiegła w miejsce gdzie było jeszcze więcej śniegu. Nawet nie czekała na słowa potwierdzające czy jakiekolwiek inne. Zrobiła pierwszą kulkę i rzuciła w Alexa. To właśnie on najmniej dostał! Myślał, że przyjeżdżając z powrotem wyjdzie z tego cało? O nie! Nie u nich. Zrobiła kolejną naprawdę twardą kulkę i tym razem trafiła ona w siostrę. Ups? Przecież nie będzie wyglądała tak jak oni! Jej ręce aż zamarzały z zimna, ale ponownie sięgnęła po śnieg.
Nie zapowiadało się, aby zakłócenia magiczne skończyły się w najbliższym czasie, a do skrzydła szpitalnego trafiało coraz więcej ofiar źle użytych zaklęć. Poparzenia, połamania, przebicia, pocięcia, urwania... Co tylko dusza zapragnie, a co wiązało się nieodłącznie z gorszą szkodą, niż pierwotnie zakładano. Strach zatem pomyśleć, jaki skutek by przyniosło, gdyby uczniowie próbowali samodzielnie się leczyć. Zdążyła się już na kilku delikwentach przekonać, co zaklęcie zasklepiające rany potrafi uczynić z niewinnie wyglądającymi zadrapaniami. Chociaż miała wieloletnie doświadczenie, cudotwórcą nie była. Czarnoksiężnikiem także. Zza grobu nikogo nie ściągnie, choćby miała najczystsze intencje. Szła przez błonia w stronę polany. Pogoda była wspaniała, warto z niej skorzystać. A i mniej problemu ze sprzątaniem, bo nie wierzyła, by uczniowie w trakcie bandażowania nie zdążyli zabrudzić sztuczną krwią manekinów, siebie, posadzki oraz swoich kolegów, a nawet ścian i sufitu. Uczniowie są zdolni, zaś kreatywności nie można im odmówić. Wobec tego zajęcia na zewnątrz stanowiły bezpieczniejszą dla otoczenia opcję. Chłoszczyć też sprawiało problemy. Za pielęgniarką podążała osobliwa parada złożona z fantomów. Wyglądem przypominały manekiny sklepowe - w cielistym kolorze, pozbawione twarzy, z jednakowo odlanymi od formy ciałami. Jedynie różniły się obrażeniami. Część miała rozbite i krwawiące głowy, inne pocięte przedramiona, ręce niektórych wyginały się pod kątami nienaturalnymi nawet dla lalek. Tamten miał wbity nóż w brzuch, kolejny pierś przebitą prętem. Dostrzec można było nawet takie osobliwości, jak różdżka w oku. Co tylko dusza zapragnie w kwestii obrażeń - a wszystko zgoła realistycznie krwawiące. Parada nie wyglądałaby jeszcze aż tak przerażająco, gdyby zakłócenia nie przeszkodziły w rzuceniu zaklęć. W efekcie część manekinów zamiast grzecznie iść gęsiego za pielęgniarką, pełzła po trawie w parodii sceny z taniego horroru. Nora przystanęła w miejscu zbiórki i odwróciła się, aby spojrzeć na manekiny. Ruchem różdżki zatrzymała je i rozlokowała w odpowiednich miejscach, czekając na uczniów. I tu nie obyło się bez problemów, kiedy jeden z manekinów zamiast grzecznie się położyć, zaczął tańczyć break-dance, łamiąc obie nogi w trzech miejscach. Nora westchnęła ciężko, zanim uspokoiła manekina. Ktokolwiek wylosuje tego muzykalnego delikwenta, będzie miał sporo zabawy.
Holden A. Thatcher II
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175
C. szczególne : anorektycznie chudy, ma kilka tatuaży i kolczyków, naderwane ucho, blizny na twarzy, rękach i plecach, bardzo widoczne cienie pod oczami
Siedzę na parapecie i czytam książkę (no, czasem mi się zdarza takie o zwierzakach), gdy kątem oka dostrzegam drobną postać, za którą unosi się w powietrzu parada popaprańców z nożami wbitymi między żebra. Widok dość zaskakujący, nawet na tę szkołę, ale moja ciekawość wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Zrywam się więc z miejsca, w biegu pakując książkę do plecaka i lecę na dół, by sprawdzić, co to za cuda się wyczyniają na błoniach. Coś mi świta z tyłu głowy o jakiejś lekcji uzdrawiania, ale sam nie jestem do końca pewien, kiedy się ma odbyć, więc może to i lepiej, że zwracam uwagę na Blanc i jej eskortę, bo nie ominie mnie – być może – dobra zabawa. Doganiam pielęgniarkę, gdy ta rozkłada się już z manekinami, a jeden z nich zaczyna się wyginać w rytm nieistniejącej muzyki. - Może powinna go pani pożyczyć profesorowi Forresterowi na zajęcia z tańca – proponuję, śmiejąc się z manekina. - Dzień dobry – dodaję jeszcze, gdy uświadamiam sobie, że się nie przywitałem, a wypadałoby. Przyglądam się nowym kolegom piguły, stwierdzając, że są dosyć nietwarzowi. Mimo wszystko może nawet bym się z nimi zakumplował, o ile nie zaczęłyby machać rękami na zbyt długą paplaninę z mojej strony. - Będziemy je ratować z opresji? – pytam jeszcze Norę Blanc, choć odpowiedź powinna być dla mnie oczywista. A jednak liczę na to, że może jednak będziemy domalowywać im twarze sztuczną krwią, albo barwy bojowe i poślemy do walki z ministerstwem, które spanikowałoby z myślą o tym, że to inferiusy. Pewnie Thidleyom spodobałby się ten plan.
Kiedy obudził się dzisiaj, uznał, że mógłby przespać cały dzień. Nie miał ochoty na żadne zajęcia, ani o dziwo nawet interakcje z ludźmi, był od jakiegoś czasu trochę markotny i ciężko było mu powrócić do normalnego stanu. Ostatnio nawet nie zagadywał zbyt wielu dziewczyn, oszczędnie rzucał typowe dla siebie teksty i ograniczał się jedynie do powolnego egzystowania. Cóż, tak wyglądał Luke, kiedy pierwszy raz w życiu dotarło do niego, że coś faktycznie mu nie wyjdzie, a wszelkie próby są skazane na niepowodzenie. Tak wyglądał Luke, do którego dotarło słowo nie. Mimo wszystko na lekcję postanowił się wyrwać, żeby całkiem nie utkwić w tym marazmie i spróbować wrócić na właściwe tory. Zawsze uważał, że uzdrawianie to jeden z ciekawszych przedmiotów. W dodatku był praktyczny i warty zagłębiania. Nigdy nie wiadomo kiedy takie umiejętności okażą się niezbędne, nawet jeżeli jako uzdrowiciel nie zamierzał pracować. Szczerze mówiąc planował samotnie spędzić te zajęcia, nie zagadując do nikogo i w ciszy dotrwać do końca. Mimo wszystko, kiedy wyszedł z zamku i zobaczył @Cherry A. R. Eastwood zmierzającą w tym samym kierunku, natychmiast zmienił zdanie. Była osobą, na której towarzystwo naprawdę miał ochotę. Była jedną z nielicznych dziewczyn, które traktował stricte jak przyjaciółkę i nawet jak czasem powiedział jej jakiś komplement, czy cokolwiek takiego, to robił to raczej w formie czysto przyjacielskiej. W dodatku głównie po to, żeby ją odrobinę speszyć. (Tak uroczo się rumieniła!) - Hej, Cherry - rzucił w jej kierunku, podchodząc bliżej niej i razem z nią zaczął zmierzać w kierunku miejsca zbiórki. - Rozumiem, że też wybierasz się na uzdrawianie? - spytał dla pewności, bo właściwie mogła iść w zupełnie inne miejsce. Kiedy dotarli na miejsce, była już tam nauczycielka. - Dzień dobry - przywitał się z nią, obserwując manekiny. Widać, że będą mieli z nimi sporo roboty. Przynajmniej zapowiadały się ciekawe zajęcia.
Kiedy spotkała @Nessa M. Lanceley przed wyjściem z zamku, przypomniała sobie o zajęciach. Tak naprawdę planowała się przejść na długi i odprężający spacer, całkowicie przekonana, że ma teraz wolne i nie trwają akurat żadne interesujące zajęcia. Kiedy przywitała się ze ślizgonką, już miała pytać dokąd ta idzie i czy nie ma ochotę przejść się z nią, uświadomiła sobie, że na śmierć zapomniała o uzdrawianiu. Od rana miała wrażenie, że coś wypadło jej z głowy. Na te zajęcia oczywiście planowała iść i nie chciała się spóźnić. Nie była zbyt dobra z uzdrawiania i wiedziała, że jest to coś, co warto nadrobić. - Na śmierć zapomniałam o tej lekcji - przyznała dziewczynie, uderzając w czoło w geście załamania nad sobą. Cóż, mogła mieć jedynie nadzieje, że uda jej się na nich przetrwać bez żadnego wcześniejszego przygotowania z potencjalnego materiału. O uzdrawianiu nie wiedziała wiele i może gdyby pamiętała, zajrzałaby do jakiejś książki. Razem ze ślizgonką poszły na polanę, gdzie jeszcze nie było tłumu. Natomiast już po chwili przyszedł @Ezra T. Clarke i Emily spojrzała na niego z uśmiechem. - Hej. Mam nadzieje, że tę lekcję przetrwasz we względnej czystości. Nie widzę właściwie Fire na horyzoncie, więc nie powinno być tak źle - odchrząknęła. Od ich wspólnego onms Emily jakoś polubiła chłopaka, mimo jego stosunku do Fire. Wiadomo, dziewczynę znała dłużej i prawdopodobnie gdyby było trzeba, stanęłaby po jej stronie, ale przecież niczego nie musiała wybierać. Mieli już trochę więcej, niż po 10 lat.
Właściwie, to wcale nie planowała udania się na uzdrawianie. Trochę niepokoiła ją wizja rzucania zaklęć leczniczych w obliczu panujących zakłóceń magicznych; oczywiście, Cherry miała świadomość, że nikt na zajęciach nie będzie krzywdził drugiego człowieka... Ale i tak średnio jej się to uśmiechało. Nie znała się na magii leczniczej, ze wszystkimi poważnymi obrażeniami chodziła do skrzydła szpitalnego, a niegroźne otarcia czy zadrapania potrafiła znieść bez profesjonalnej opieki medycznej. Rzecz w tym, że pogoda była świetna. Wiśnia nie potrafiła wysiedzieć w zamku i doszła do wniosku, że fajniej będzie posiedzieć na błoniach i tam też trochę poczytać - musiała w końcu zabrać się za wypracowanie na Eliksiry, kończył jej się termin pracy domowej na Zielarstwo, a w dodatku w ręce dziewczyny trafiła ciekawa biografia jednego zawodnika Nietoperzy z Ballycastle. To tak postanowiła spędzić popołudnie, a jednak - oczywiście - nie było jej to dane. Początkowo planowała czmychnąć gdzieś dalej i tym samym uciec przed Blanc i jej przerażającą wycieczką fantomów... Potem znikąd wpadła na @Luke Williams i wbiła w niego zaskoczone spojrzenie. - Uzdrawianie? - Powtórzyła, wyjątkowo niepewnie. No, nie chciała, nie planowała, ale z drugiej strony... Aż głupio byłoby teraz wrócić do robienia innych rzeczy; tym bardziej, że nie miała zaplanowanego towarzystwa, a tutaj trafił jej się Luke! - No, w sumie... czemu nie! - Uśmiechnęła się ostrożnie, wiernie dorównując chłopakowi kroku. Powitała też cicho nauczycielkę, rozglądając się po polanie z zaciekawieniem. Trochę mało tu było ludzi, a to oznaczało trudności w zgubieniu się w tłumie. Cholera. I w ogóle, była tu jedyną Puchonką, a to kiepski znak dla Hufflepuffu, wytrwale walczącego o punkty domów.
Zbliżająca się przerwa od zajęć powoli uderzała uczniom do głowy. Roześmiane twarze mijały jej przed oczyma na korytarzu, a szalone szepty na temat planów na dni wolne uderzały do uszu, niekiedy wywołując na jej drobnej twarzy wyraz rozbawienia. Zawsze zaskakiwało ją ile pomysłów, jak bujną wyobraźnię mają ludzie. Przyśpieszyła kroku, kierując się w stronę sali wejściowej, skąd następnie miała udać się na lekcję uzdrawiania. Jak zwykle nienagannie ubrana, ze swoją słynną listonoszką zbiegała po schodach, nucąc coś pod nosem. Omiotła spojrzeniem orzechowych oczu korytarz, dostrzegając znajomą blondynkę - @Emily Rowle - wpadły na siebie niczym w jakieś książce. Dziewczyna była młodsza, ale jej towarzystwo jakoś specjalnie Nessie nie przeszkadzało. Krótka konwersacja zakończyła się wspólnym spacerem w stronę polany. Drobne, rude stworzenie uśmiechnęło się zadziornie pod nosem, idąc obok koleżanki i przekręcając głowę w jej stronę, obdarzając ją przelotnym spojrzeniem. - Skleroza niestety nie boli skarbie. Może jednak czas zainwestować w przypominajkę? Chociaż dla naszego domu i tak nie ma już nadziei w tym roku.- rzuciła ze wzruszeniem ramion, prostując się i przyśpieszając kroku. Znów wybrali sobie zajęcia na zewnątrz, a Lanceley korzystając z ładnej pogody i słońca, zrezygnowała z czarnego, sięgającego uda płaszcza. Odziana była w dopasowane spodnie z nieco wyższym stanem z jeansowego materiału, pod szyją miała biały kołnierz, wystający spod zielonego — w kolorze domu i z jego herbem na piersi — swetra, na stopach zaś czarne botki na delikatnym obcasie. Jej płomienne włosy związane były w wysokiego kucyka za pomocą cienkiej, równie zielonej wstążki, natomiast usta pokryte były czerwoną szminką. Odpuściła mundurek, jednak nadal pozostawała w formalnym odzieniu. Na polanie znalazły się dość szybko. Ruda stanęła obok koleżanki, w milczeniu lustrując znajomą twarz bruneta wzrokiem. Była pewna, że @Ezra T. Clarke był towarzystwem jej kochanej kuzynki na ostatniej imprezie we wiosce. Uśmiechnęła się w charakterystyczny dla siebie sposób, poprawiając torbę na ramieniu. - No właśnie, gdzie zgubiłeś Blaith? Ostatnio wydawaliście się zaabsorbowani swoim towarzystwem, bawiliście się świetnie. Czyżby moja kuzynka odpuściła dzisiejsze zajęcia? - zapytała z ciekawością w głosie, dość bezczelnie, jak to miała w zwyczaju, lustrując jego twarz swoimi orzechowymi oczyma. Zawsze była bezpośrednim stworzeniem i wcale nie oznaczało to, że chciała być dla chłopaka niemiła — wręcz przeciwnie. Taki już był jej urok. Odgarnęła kosmyk włosów za ucho, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu znajomych twarzy. Dostrzegając @Holden A. Thatcher II , uniosła dłoń i pomachała mu, posyłając dłuższe spojrzenie. Różowiutki jak zwykle wydawał się być w dobrym humorze.