To miejsce musi odwiedzić wiele razy każdy uczeń Hogwartu, tu bowiem można dostać wszystkie potrzebne podręczniki, zarówno nowe, jak i te z drugiej ręki. Można tu kupić nie tylko podręczniki, jest tu także wiele ciekawych lektur - począwszy od biografii wielkich czarodziejów do przepisów na niezwykłe potrawy.
Udało mu się wyrwać z Meksyku, dzięki przesunięciu terminu Międzynarodowego Seminarium Runicznego*, na które zapraszany był co roku. Uczestnictwo w konferencjach naukowych nie było jego najulubieńszą czynnością na świecie - jakby nie patrzeć było tam wielu ludzie, którzy koniecznie chcieli zamienić z nim kilka słów i padało wiele głupich i głupszych teorii - mimo to były jednym właściwie rodzajem spotkań towarzyskich, które po bilansie strat i zysków wychodziły na tyle dobrze, że Edgar uczestniczył w nich dobrowolnie. Tym razem opłacało mu się to szczególnie, bo mógł odpocząć od zatłoczonego meksykańskiego pensjonatu i skretyniałej hogwardzkiej młodzieży. Na Pokątnej pojawił się głównie w celu zamówienia nowej szaty wyjściowej, nie omieszkał jednak przy okazji zahaczyć o księgarnię. O tej porze roku niestety kręciło się tu sporo ludzi, w poszukiwaniu podręczników na nowy rok szkolny, na szczęście interesujący go dział historyczny nie był zbyt oblegany. Fairwyn nieśpiesznie oglądał grzbiety książek w poszukiwaniu praktycznych dla niego pozycji, skrzętnie omijając przy tym wzrokiem regał niemal w całości zastawiony kopiami jego własnych płodów literackich. Po chwili poszukiwać zatrzymał się i wyciągnął z półki sporych rozmiarów tom islandzkiego grymuaru. Oparł się o zastawioną woluminami szafkę i wyłączając się na wszystko (a przede wszystkim wszystkich)wokół, zajął się przeglądanie księgi.
Tak, właśnie tak. Arkadiusz wraz ze swym ojcem, Mateuszem chodzili po ulicy Pokątnej, robiąc zakupy. W końcu oboje stanęli przed księgarnią. Dla Arka celem było kupno potrzebnych mu podręczników do szkoły (wybiera się do pierwszej klasy w Hogwarcie, było z tego powodu nieco spięty, nie można zaprzeczyć, ale temu spięciu dobrze towarzyszyło podniecenie i radość). A dla jego taty, Mateusza? Głównie chciałby pooglądać sobie jakieś książki kucharskie (nie wiedząc jeszcze do końca, czy takowe tam znajdzie, ale co tam), z racji że jego główne zainteresowania są... no, są takie, jakie są. W końcu weszli do środka. Arkadiusz nie podszedł jeszcze do żadnej konkretnej półki ani nie podszedł do sprzedawcy, żeby zrobić coś konkretnego w odpowiednim kierunku, a były to porządne zakupy. Najpierw chciał bliżej rozejrzeć się po pomieszczeniu. Nie należy mu się dziwić, zwłaszcza że jest tutaj pierwszy raz, a zarazem pocieszając się myślą, że przekroczy te progi jeszcze wiele, naprawdę wiele razy w swoim życiu. No bo spodobało mu się tutaj. Wdychał nozdrzami woń typową dla papieru książkowego. Kiedy ostatnio Arek odczuwał podobne emocje? Chyba podczas studiowania książek o starożytnych runach i historii magii. Tak, to temat, który go bardzo interesuje. Bardziej niż cokolwiek innego. O zgrozo, znalazł przy tym na jednej z półek nieco pozycji na ten temat, na dodatek pozycji których on sam nie posiada. Podszedł do ojca, z wielkim zafascynowaniem przeglądającego księgi kucharskie, zafascynowaniem odbijającym się w jego oczach oraz mimice twarzy i pociągnął go za ramię, i spytał, czy może kupić taką książkę... chociaż jedną. Tylko jedną. Mateusz jednak nie zgodził się, tłumacząc chłopcu, że ma w domu ich wiele, aż półki się pod nimi uginają, więc Arek po jakimś czasie odpuścił z myślą, że musi pogodzić się z tym. Że jego tata miał najzupełniejszą rację. Chodził w te i wewte po sklepie. W końcu zaczął na poważnie rozglądać się w poszukiwaniu odpowiednich książek...
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Grymuar nie był jednak tak przydatny, ani interesujący jak początkowo mu się wydawało, mimo wszystko przewertował go od deski do deski, zatrzymując się na kilku stronach, chcąc dopatrzeć się czegoś wartościowego. Księga nie była w gruncie rzeczy taka zła, po prostu nie zdawał się wnosić zbyt wiele ani do jego stanu wiedzy, ani do zasobów bibliotecznych. Po chwili więc zamknął ją i już chciał odłożyć na miejsce, aby zająć się nowymi poszukiwaniami, kiedy prawie rozdeptał jakiegoś kręcącego się pod nogami smarka. - Przepraszam - rzucił oschle, wyłącznie pro forma, bo zależało mu jedynie na tym, żeby dzieciak usunął się z drogi. Końcówka sierpnia była w gruncie rzeczy fatalnym okresem na jakiekolwiek zakupy, bo wylęgało to to na ulicę w masowych ilościach. Edgar nawet nie mógł pocieszyć się faktem, że wkrótce całą tę niewydarzoną hałastrę pozamykają w szkole, bo przeklęty los tak chciał, że wylądował tam razem z nimi.
//sory, że krótki i taki byle jaki, ale tak wyszło :<
Szczerze powiedziawszy starania chłopca o kupno podręczników spełzły na niczym. Był po prostu... zbyt podniecony tym miejscem, którego niezwykły czar był natychmiast wyczuwalny i zauważalny. Arek chodził od półki do półki, dotykając grzbietów różnych opasłych tomisk. Ale nie tylko takich, bo cieńszym pozycjom również przeznaczone było pobyć nieco w malutkich dłoniach Arkadiusza. Ten brał taką książkę, otwierał na losowej stronie, wąchał je, potem przeglądał inne stronice, by po chwili odłożyć i wziąć się za coś następnego. Przez takie próżnowanie spędził tak wiele czasu. Aż w końcu... na górnej półce, do której sam by nie potrafił dosięgnąć zauważył coś ciekawego. Coś o runach. Arkadiusz już postanowił: musi to zdobyć. Nieważne, co powie tata. Musi i już! Uznał, że teraz powinien znaleźć kogoś wyższego (najlepiej dorosłego), kogoś kto byłby na tyle miły i zdjął chłopcu tę pozycję z najwyższej półki. Zaczął gorączkowo rozglądać się w te i wewte. W końcu zaczął błądzić po sali księgarni, próbując po wyrazie twarzy rozpoznać, kogo najlepiej poprosić o pomoc. Chłopak nie chciał żadnych sprzeczek, ani żeby ktoś go nazwał... o, gówniarzem chociażby. Chłopak wie, że jest młody i wie, że na takich takie słowo często jest najlepsze, jeśli nie posiada się kultury osobistej, albo gdy jest się po prostu wkurwionym. Nagle przez przypadek nadepnął komuś na but. Podniósł głowę i zobaczył jakiegoś mężczyznę pewnie w średnim wieku, który na sympatycznego nie wyglądał, a jednak, Arkadiusz uznał, że to właśnie TA OSOBA. Mimo, że "przepraszam" było niezykłe oschłe i wyprute z jakichkolwiek emocji. Nie zważając na to, iż to nie wypada, chłopiec złapał mężczyznę za koniec szaty i pociągnął lekko. -Uhm – zaczął, niezależnie od tego czy ten pan jakoś zareagował na zaczepkę (zarówno fizyczną, jak i słowną) czy nie – Widzę, że pan jest kimś naprawdę ważnym. Serio! Od pana aż emituje piękna dusza, kogoś inteligentnego, dojrzałego... i na dodatek przystojnego! A skoro tak... to czy mógłby mi pan w czymś pomóc? – mówiąc to, szczery uśmiech ani na moment nie spełzł z jego oblicza. Trudno w to uwierzyć, ale to, co powiedział, w żadnym stopniu nie było nacechowane jadem, sarkazmem.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Z kamiennym wyrazem twarzy spoglądał w dół, ale nie na bachora, a na ubrudzony lekko but, na który ten mu nadepnął. Nie miał jednak czasu przejmować się skazą zbyt długo, bo dzieciak, który i tak już wlazł w jego strefę komfortu, postanowił zupełnie ją pogwałcić, chwytając go za szatę. Edgar wyszarpał mu ją z garści tak szybko, jak tylko było to możliwe i automatycznie cofnął się pół kroku, piorunując smarkacza spojrzeniem. W alejce trzymała go teraz wyłącznie, którą nadal miał w ręku i której - będąc niemal uzależnionym od uporządkowanych wzorów - nie był w stanie odłożyć gdziekolwiek. Sytuacja przekroczyła jednak wszelkie granice absurdu, kiedy impertynencki gówniarz się zaczął mówić. Ilekroć ktoś otwierał przy nim usta, Edgar z góry zakładał, że wyjdą z nich idiotyczne bzdury, a w ogóle nie miał co do tego wątpliwości, jeżeli usta należały do dzieciaka. Takiej dawki niedorzeczności, którą zaserwował mu smark nigdy by jednak nie przewidział i zupełnie nie był na nią przygotowany. - Słucham? - wypalił z niedowierzaniem, nim zdążył się zastanowić. Podtrzymywanie rozmowy, szczególnie tej, było ostatnim czego sobie życzył i w normalnych okolicznościach zakończyłby ją suchą, pozbawioną wyjaśnień odmową. Jako człowiek pragmatyczny wręcz do bólu, zwykle nie wątpił w to, co na własne uszy usłyszał, jednak poziom nonsensu, z jakim się zderzył przebił chyba wszystko, czym kiedykolwiek potraktowano jego uszy. Nie pierwszy raz, ktoś usiłował zjednać go sobie komplementami, nawet najbardziej kretyńskimi, nigdy jednak nie flirtował z nim jedenastoletni chłopak.
Nie zważał na niechęć, która aż emanowała z osoby mężczyzny. No bo dla niego i tak był kimś wspaniałym. Czuł respekt, jaki odczuwał również względem innych magicznych przedstawicieli rasy dorosłych. Rasy dorosłych? Tak, jak najbardziej. Arkadiusz lubił nazywać różne rzeczy, osoby i zjawiska (i tak dalej, i tak dalej) po swojemu. Oczywiście, wiele osób tak ma. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że ma tak każdy. Ale u chłopaka z bym było inaczej. Tak, inaczej, gdyż chłopczyk zdecydowanie z tym przesadzał. Patrząc w górę, na jego oblicze, wyszczerzył ku niemu swoje wyjątkowo białe ząbki, będące efektem jednym z wielu eksperymentów jego świętej pamięci matki. Była niezwykłą czarownicą (co z tego, że mugolakiem?), ale, niestety, lubiła ryzyko. Lubiła eksperymenty. Lubowała się również poniekąd w sławie, którą otrzymała dzięki swoim eliksirowym wynalazkom, jak i również w tym, że nieraz i nie dwa razy komuś pomogła, co zdecydowanie podbudowywało jej samoocenę. I taką właśnie Arek lubił. Swoją matkę. A raczej – kochał. Lubiła pomagać. Nie lubił, że tyle razy igrała z ogniem, nie wiedząc zupełnie, co właściwie waży się w jej kociołku. No ale cóż. - Oj tak, nie żadne słucham, pan powinien się cieszyć! Że jest pan taki bystry, taki inteligentny, no i przystojny! Przed moim bystrym okiem nic się nie zgubi. I nie zgubiło się teraz nic, nie zgubił się pan. Oj, ja to mam dobre oko. Musi pan przyznać! No chyba że ma pan zaniżone poczucie własnej wartości... No, nad tym da się popracować! Mogę nawet zabawić się w terapeutę. Ale niech pan mnie źle nie zrozumie, o nie! Nie chcę pana obrazić. Po prostu sądzę, że musi pan spojrzeć na siebie mniej krytycznie, za to zauważyć swoje wartości, pozytywne strony, talenty, różne inne uzdolnienia i predyspozycje... Ja to już zrobiłem. I jestem dobry z historii i runów. Ha, mimo że jeszcze nie poszedłem do szkoły! Teraz czeka mnie pierwszy rok, a ja już wiem, co będzie moim ulubionym przedmiotem. Czyż to nie wspaniałe? W domu dużo studiowałem książek na te tematy. Wspaniałe, że dobrze zacznę naukę z tymi przedmiotami. Nie wiem, czy od pierwszego roku to będę miał... ale to nic. Poczekam. Pewnie nie będę miał problemów. Ale co ze mnie za gapa! Mieliśmy mówić o panu, nie o mnie. Tak więc, czy będzie pan tak wspaniałomyślny i pomoże mi pan? Potem nawet mogę panu wyczyścić buty! Co pan na to? Czyż to nie wspaniałe, że można znaleźć tak wiele rzeczy, którymi człowiek może się człowiekowi odpłacić? – skończywszy, posłał mu sympatyczny, radosny i przejęty uśmieszek. Oczekiwał odpowiedzi, nie myśląc nawet że ten jego wywód może być dla mężczyzny męczący. Arkadiusz nigdy nie myślał i nie myśli o tym w takich kategoriach.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Chciało mu się wymiotować. W pierwszej chwili, ściągnął brwi, zdegustowany faktem, że smarkacz ośmielił się odezwać się do niego tymi słowami, insynuując mu jeszcze, że coś powinien. Nim jednak chłopak doszedł do końca pierwszego zdania, zorientował się, że było jeszcze gorzej - dzieciak nie był bezczelny. Był bezgranicznie głupi. "Cieszyć"? Tyle wystarczyło mu, żeby się wyłączyć. Dzieciak gwałcił go właśnie brutalnie przez uszy i gdyby pozwolił znaczeniu jego słów dojść wgłąb czaszki, jego mózg mógł nie wytrzymać zalania takim morzem absurdu. Mimo, że puszczał wszystko mimo uszu, miał ochotę wepchnąć trzymaną przez siebie księgę w zęby szczeniaka, żeby tylko się zamknął. Zaczynał podejrzewać, że gówniarz jest naszprycowany eliksirem bełkoczącym, bo chociaż zawsze miał o ludziach najgorsze zdanie, niemożliwym wydawało mu się, by istniał ktoś, kto naprawdę był w stanie tak długo mleć jęzorem w aż tak bezozumnie. Nie było sensu w tym uczestniczyć. Podczas całego monologu jedenastolatka Edgar przeprowadzał chłodną kalkulację tego czy większym psychicznym dyskomfortem będzie odłożenie tomu, który miał w ręku w byle jakim miejscu, czy dalsze przebywanie w okolicy tej drażniącej... ludzkiej larwy. Wybór wydawał się prosty, chociaż ilekroć był już zdecydowany postawić islandzką księgę rytualną obok "Vademecum kurhanów normandzkich" lub przy "Celtycko-germańskich związkach językowych", jego ręka nie była w stanie popełnić takiej abominacji. Po chwili jednak (zdecydowanie zbyt długiej) irytujące brzęczenie głosiku smarkacza ustało. Mężczyzna przeniósł na niego pozbawione wyrazu spojrzenie, orientując się, że oczekiwał jakiejś odpowiedzi. - Nie - odparł oschle, wpychając w ręce dzieciaka grymuar, po czym odwrócił się na pięcie ukontentowany, że - jak mu się wydawało - pozbył się obu problemów na raz.
Nie wiedział, czemu ów mężczyzna jest taki milczący. Nawet nie wpadło mu do głowy, że faceta po prostu nudzi i poważnie wkurwia ta jego gadanina. Był zbyt zafascynowany tym spotkaniem, tą "rozmową" (bo czy oby na pewno można to tak nazwać?). Nie zawsze ma szansę na takie rozgadanie się, gdyż wiele osób czasami "ucieka", po zorientowaniu się, jak bardzo gadatliwy potrafi być ten chłopiec. A ten chłopiec nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. No cóż. Ale trzeba przyznać, że Arkadiusz też zaczynał być nieco podirytowany. No bo ten pan nie chce z nim rozmawiać! Nie odpowiadał, chyba że zdawkowo i oschle... nie spodobało mu się to. Chłopak zmarszczył gniewnie czoło i spojrzał na niego z tym samym uczuciem. - No dobra. N-n-no to ja... – podrapał się po przedziałku, widocznie zakłopotany – To... – już chciał powiedzieć, że idzie sobie, ale w tym samym momencie mężczyzna wypowiedział to zarówno magiczne, jak i brutalne słowo. "Nie". To mu dało do myślenia. Nie odezwał się już w ogóle, obserwując jak mężczyzna obraca się na pięcie. Zesmutniał, to było niestety widać. I, zupełnie zapominając że miał czekać na swojego tatę, sam przekroczył próg sklepu. Tyle że, w odwrotną stronę.
Wspomnienia znowu kłębiły się w jego głowie. Tłukły się nieprzerwanie, zrywały niczym demony w obrębie otchłani duszy. Broczyły, przenikając przez ledwie stygnące powłoki strupów.
Samotność w tłumie. Samotność - wśród nieistotnych głów oraz głosów. Tętniąca od rytmu podeszew zderzanych cyklicznie z brukiem. Samotność w morzu zobojętnienia. Gwar, rozpętany jak zawsze w magicznej części Londynu, poniekąd działał oczyszczająco. Pozwalał niemal zapomnieć - wtopić się, jak ruchomy i nieistotny element; pozwalał płynąć. Nad jego głową tłoczyły się różnobarwne zachęty szyldów. Przyszedł w konkretnym celu, do określonych sklepów - ot, dla zabicia czasu, ot, korzystając z zasobów ograniczonej wolności. Praca nauczyciela, rzecz jasna - pochłaniała ogromną ilość w obrębie dnia powszedniego, przywiązywała - niemal do murów szkoły, nękała obowiązkami dyżurów oraz szeroko pojętej odpowiedzialności, skrywanej za nienagannym wzorem autorytetu. Zaciekawiony jak zawsze, udał się do najbardziej znanej księgarni. Nacisnął klamkę bez skazy zastanowienia; drzwi ustąpiły z cichą oceną skrzypnięcia. Zanurzył się wkrótce w środku - jego oczom, ukazały się rzędy ogromu sylwetek porozstawianych regałów, jeden za drugim, tworzące niemal labirynt. Uśmiech nieznacznie uginał wargi mężczyzny. Był aktualnie u siebie. Jedno z najbardziej lubianych miejsc na Pokątnej. Przechadzał się wolnym krokiem, obmywając spojrzeniem najrozmaitsze tytuły mijanych lektur. Jasne obręcze tęczówek błądziły zarówno w kategoriach cenionych jak tych pozornie niewzbudzających uwagi. Zatrzymał się. Nagle. Niespodziewanie. Przystanął, spoglądając na znajdującą się naprzeciwko kobietę - zupełnie, jakby się zastanawiał. Jakby rozważał, czy rzeczywiście możliwe - aby spotkali się teraz. Przypadkiem.
Gdy kolejny raz zaczynasz wszystko od nowa, powinno być łatwiej. Odnalezienie się w niegdyś dobrze znanej, choć mocno zapomnianej rzeczywistości powinno być sprawne, tak samo jak poukładanie kolejnych aspektów życia. Jakiś trzeci (a może już czwarty?) raz zabierasz się za reset miejsca zamieszkania, pracy, otoczenia i towarzystwa, a poniekąd też samej siebie, więc masz już w tym doświadczenie. Powinno być prościej... Nie jest. James wiedziała, na czym się skupić i to pomagało. Pierwszym, co uczyniła po przyjeździe do Londynu, było znalezienie pracy. Kolejną na liście kwestią do załatwienia pozostawało mieszkanie. Zdecydowanie nie mogła pozostać w Dover na dłużej. Rodzinny dom i dawny pokój, choć tak pięknie położone w otoczeniu absolutnie cudnej natury, przesączone były wspomnieniami działającymi jak zaraza. A ona nie chciała znów zachorować. Dzisiejszy wolny poranek jak i przedpołudnie spędziła więc na oglądaniu kolejnych lokali. Wiedziała, że do wieczora podejmie decyzję i to sprawiało, że czuła się na duchu lepiej. Niespiesznie wędrowała uliczką i nawet obfity deszcz jej nie przeszkadzał. Wstąpiła do niegdyś ukochanej księgarni. Tyle lat, a drzwi nadal cicho skrzypiały. Wspaniałe. Zaszyła się gdzieś między regałami, niekoniecznie przywiązując uwagę do działów. Zawsze lubiła zapach książek. Drobna dłoń sięgnęła grzbietu jednego z zielarskich tomów. I kiedy tak przeglądała księgę, poczuła na sobie spojrzenie. Machinalnie uniosła wzrok. Naprzeciwko, w niewielkiej odległości od niej, stał mężczyzna. Niby nic nadzwyczajnego – stał i patrzył. Ale coś w nim sprawiło, że gdy odwróciła wzrok z powrotem na trzymaną w dłoniach książkę, zaraz znowu musiała wrócić spojrzeniem do niego. Ta twarz… Potrzebowała chwili. Niesamowite podobieństwo. Rysy, niebieskie oczy, a nawet postura ciała. Aż niemożliwe, jak bardzo… faktycznie niemożliwe - To naprawdę Ty. Patrzyła na ledwie widoczną bliznę nad wargą Daniela Bergmanna. Detal, który utwierdzał ją w przekonaniu, że to nie pomyłka. Ani sen. Przeniosła wzrok na oczy mężczyzny, łapiąc się na możliwym nietakcie z jej strony. Zamknęła książkę. - Nie wiem, jak się zachować - wyznała ujmująco szczerze, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Nie potrafiła wyjść ze zdumienia.
Uśmiechnął się - początkowo nieznacznie, rozproszył szarość powagi, wygładził - szorstko rzeźbione rysy. Wargi posłusznie, powitalnie - podtrzymywały subtelność łuku. Nie ugiął się pod zmieszaniem kobiety, krótką, ulotną chwilą oczekiwania. Nie pamiętała? Musiała przecież pamiętać; nawet, jeśli ostatnim razem wpatrywał się, przepełniony milczeniem w bezduszne oblicze trumny. Nie mówił wiele - słowa, stanowczo zbyt często nie miały żadnej wartości. Zbyt wiele razy - okazywały się zbędne, irytująco gnieżdżące się wśród powietrza. Zbyt wiele razy po prostu nie miały sensu, były puste, zbyt słabe, aby udźwignąć myśli. Nie zmieniła się znacznie - przynajmniej, takie wysnuwał obecnie powoli wnioski. Z zaciekawieniem przyglądał się twarzy Marlowe, równie młodej i ujmującej jak przedtem, zupełnie, jakby nieznanym cudem uciekła spod bezwzględnego nacisku czasu. Umieścił ją w swej pamięci jako piękną oraz pogodną kobietę, wpisaną w rolę małżonki kolegi z pracy. Przez moment - oddychał przeszłością - zupełnie, jakby Cole żył nadal, jakby nauczał w Trausnitz, jakby on również uczył. Kolejne lata, prócz zmiany pracy przyniosły wgłębienia zmarszczek, choć ogolone oblicze, sprzeczne z dotychczasowym, rdzawym zarostem, wydawało się znacznie odmłodzić wygląd Bergmanna. Oczy, intrygująco niebieskie, nie zatraciły iskier osiadającej bystrości. (Cole nie żył. Trausnitz zostało daleko. Spotkali się przypadkowo w Londynie). - Nie wszystko uległo zmianom - oznajmił, powoli, spokojnie; przybliżając się nieco, aby ogarnąć wzrokiem tytuły książek, rozsianych na niedalekich półkach. Zielarstwo. Uzdrawianie. Nadal była nimi zaciekawiona, o czym wymownie poświadczał wybór lektury, wówczas dzierżonej w dłoniach. Nie zraził się jej słowami, wyważony, dokładnie taki jak zawsze. Nie nagiął granic - wyznaczonych przez konwenanse. Rozmowa była niekiedy skomplikowaną sztuką. - Przyjechałaś na dłużej? - zapytał nienatarczywie. Nie chciał się bezpośrednio narzucać, usiłować dowiedzieć, gdzie mieszka. Gdzie pracuje. Nie drążył - pozwolił wybrać, co sama chciała przekazać. Co robisz, tutaj, w sercu Wielkiej Brytanii?
Nie potrafiła nie wrócić myślami do ostatniego dnia, kiedy się widzieli. Wspomnienie to było nad wyraz wyraźne, jak jedne z tych, których mglistości i zatarcia pragniesz od upływu czasu, a one na przekór stają się jakby ostrzejsze, nie pozwalając zapomnieć ani minuty. To chyba było domeną tych najgorszych chwil. Pamiętała wyzucie z jakichkolwiek emocji. Kolejni ludzie podchodzili do niej, składając kondolencje; ściskali przedramię, ujmowali dłoń, oferowali pomoc. Odpowiadała zdawkowo na te gesty, tak naprawdę nie odnotowując zmieniających się przed nią twarzy i głosów. Tak bardzo wtedy brakowało jej siły. Daniel nie obiecywał wsparcia. Nie mówił, jaka to wielka strata i jak bardzo żałuje, że James straciła męża. Pamiętała, że była mu za to wdzięczna; wdzięczna za ciszę i tamto spojrzenie. Wiele lat upłynęło, od kiedy James straciła męża, a Daniel przyjaciela. Jak bardzo surrealistycznym było, że spotkali się przypadkiem, w Esach i Floresach? Na twarzy Marlowe pojawił się subtelny uśmiech. - Brak zarostu zbił mnie z tropu – rzekła, a uśmiech sięgnął brązowych tęczówek – Dobrze wyglądasz. Czy zmienił się dużo? Oglądała oblicze Bergmanna w poszukiwaniu różnic, rozgrzeszona tym, że on czynił to samo z jej własnym. Z pewnością czas podarował mu nieco zmarszczek, choć to tylko czyniło jego twarz ciekawszą. Wiele prawdy było w stwierdzeniu, że mężczyźni są jak wino; z wiekiem zyskiwali więcej uroku, podczas gdy u kobiet proces starzenia wcale nie był wdzięczny. Niebieskie oczy, nadal bystre i skoncentrowane w swoim spojrzeniu, były nieco smutniejsze, niż zapamiętała. Nie umiała tego sprecyzować, ale w jego wyglądzie było coś, co mogło poświadczać szereg zdobytych doświadczeń. - Na to wychodzi – pokiwała nieznacznie głową – Mama choruje, więc wróciłam, żeby być bliżej – dodała, zaciskając drobną dłoń na książce. Nie był to żaden sekret, więc nie widziała powodu, dlaczego miałaby nie powiedzieć prawdy o motywie swojego przyjazdu do Wielkiej Brytanii. Zwłaszcza Bergmannowi. - Masz rację – zaczęła, na powrót uśmiechając się – z tym, że nie wszytko uległo zmianom. Londyn jest tak samo deszczowy i piękny, co kiedyś. Właściwie, planuję tutaj zostać. Dostałam pracę w Mungu. Zbliżyła się nieco w stronę rozmówcy, nie przekraczając przy tym przyjętych granic. -Jesteś tutaj przyjazdem, czy na stałe? Była ciekawa, co robił w Londynie. Uczył? A może porzucił już tamtą ścieżkę i zajmował się stricte karierą naukową? Może był tu z kimś, albo dla kogoś? Scenariuszy było wiele, zatem cierpliwie czekała na cokolwiek, co Daniel chciałby jej przekazać.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Postanowiła być bardzo dobrą siostrą i zająć się książkami na nowy rok studiów. Darowała Elijahowi chodzenie z nią po sklepach świadoma, że woli pocieszyć się chłodnym powietrzem Wielkiej Brytanii niż kisić się w ciasnej księgarni. Postanowiła więc skoczyć sama i załatwić co trzeba na Pokątnej. Chodziła między regałami i wybierała książki do lewitującego obok koszyka, który non stop domagał się wkładania do środka podręczników. Niezły chwyt marketingowy, choć na dłuższą metę upierdliwy. Trzymała przed nosem notatnik, w którym miała zapisane pozycje, a więc nie rozglądała się zbyt uważnie po księgarni, zainteresowana głównie książkami. Oprócz szkolnych miała na celu zakupienie takich, które przydadzą się do czytania na dziedzińcu Hogwartu czy chwilę przed zaśnięciem. Po zebraniu sześciu książek, stanęła przy ciasnym regale i próbowała zawołać książkę zatytułowaną "Władcą różdżek", na którą polowała od jakiegoś czasu, a nigdy nie miała okazji zamówić. Niestety pozycja była na jednej z najwyższej półek i chyba coś szwankowało, bowiem komenda "Do mnie" nie działała, wyciągnięcie ręki również ani tym bardziej zaklęcie przywołujące - zupełnie, jakby "nie miała zasięgu". Przygryzła kącik ust i wycelowała różdżkę ponownie. - Accio książka. - szeptała, usilnie myśląc o "Władcy Różdżek". Poziom jej frustracji musiał być bardzo wysoki, bowiem nagle zaklęcia jakby się zebrały w sobie i zadziałały z opóźnieniem. Momentalnie z regału zaczęły spadać książki, jedna za drugą, a więc cofnęła się gwałtownie i na kogoś wpadła. Skąd wiedziała, że to ktoś? Zapewne po zduszonym jęku albo miękkim torsie, na którym niechcący się oparła, aby uniknąć stratowania przez siedem opasłych książek. - Ajjj... - ostatnio zbyt często tratowała ludzi. Musiała go dźgnąć łokciami i podeptać mu stopy, kiedy ten niczego nieświadomy ją mijał. Z wrażenia koszyk z podręcznikami również postanowił spaść na ziemię i rozrzucić swoją zawartość. Elaine powoli odwróciła się, zapewne bijąc swoją ofiarę włosami po twarzy i nagle zobaczyła z bardzo bliska znajomą twarz. - Ojj, Riley. - zrobiło się jej wstyd, a więc zrobiła ten krok w tył (prawie się przy tym potknęła o książki... a podobno są przyjaciółmi prawdziwego Krukona; szkoda, że chcą ją zabić) i posłała mu bardzo przepraszające spojrzenie. Przecież to prefekt naczelny, z którym nigdy nie miała okazji porozmawiać dłużej niż kilka minut. Jeśli się już ze sobą kontaktowali to tylko w sprawach formalnych- hogwardzkich. Obracali się w innym towarzystwie, a zatem spotkanie go tutaj było czymś nowym. - Przepraszam, nie chciałam cię stratować. Bardzo cię obiłam? Słowo Swansea, nie zauważyłam cię. Jesteś taki cichy.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Przygotowania do nowego roku szkolnego mijały mi dokładnie tak jak wszystkie poprzednie. Już od dawna nie potrzebowałem niczyjej pomocy, aby zaopatrzyć się w przybory potrzebne do rozpoczęcia nauki, więc jak zwykle samodzielnie przemierzałem ulicę Pokątną, dzielnie dźwigając wszystkie te rolki pergaminów i podręczniki w jednej, piekielnie już ciężkiej chociaż sprytnie zaczarowanej papierowej torbie z logiem sklepu Scrivenschafta. Na szczęście moje zakupy powoli zbliżały się już ku końcowi. Jeszcze tylko kilka drobnostek, takich jak na przykład miła lektura na nadchodzące, jak miałem nadzieję, chłodniejsze, jesienne wieczory i byłem już gotów, aby wracać do Doliny Godryka. Trzymałem w dłoni jeden z potencjalnych wyborów, ewidentnie zastanawiając się wyjątkowo intensywnie przed podjęciem tej jakże ważnej decyzji, kiedy to ktoś na mnie wpadł. Torba z zakupami wydała z siebie ten dziwny dźwięk, jaki tylko gnieciona tektura potrafi stworzyć, ale nie wypuściłem jej z dłoni. Książki również, chociaż zatrzasnąłem ją tak gwałtownie, że dodatkowo stłukłem sobie kciuk. Odwróciłem twarz w stronę Elaine, aby zobaczyć co się dzieje i machinalnie wyciągnąłem dłonie przed siebie, aby ją przytrzymać, żeby nie upadła. Kontakt fizyczny nie od dzisiaj nie był mi przyjacielem i nie poczułem się z tym komfortowo, a jednak wolałem zabezpieczyć ją i siebie przed ewentualnie bolesnymi konsekwencjami tego zderzenia. - Ostrożnie - powiedziałem machinalnie, najpewniej niepotrzebnie, kiedy zachwialiśmy się jak pijani, z jednej strony odgrodzeni własnymi ciałami i regałami, a z drugiej unieruchomieni przez mknące ku Swansea książki. Podeptane stopy i twarz zaatakowana przez włosy mi nie przeszkadzały. Znałem ją, więc mogłem podejrzewać, że nie zrobiła tego specjalnie, a jednak jakoś tak dziwnie się poczułem, kiedy Elaine postanowiła być tak… szczera w swoich słowach. Zaśmiałem się krótko, dość nerwowo, natychmiast cofając dłonie, gdy wsparcie nie było jej już potrzebne. Wydostałem też palec z książki. - Nie, wszystko dobrze. - Skłamałem, ignorując pulsujący ból odzywający się gdzieś z okolic małego palca lewej stopy. Uśmiechnąłem się do niej uprzejmie, chociaż jej słowa okropnie mnie zawstydziły. Co można odpowiedzieć na podobne… stwierdzenie? Oskarżenie? Cholera, nie wiedziałem nawet jak to sklasyfikować. - Przepraszam, zaczytałem się. - Odpowiedziałem więc, starając się przywołać na twarz przepraszający wyraz. Gdybym faktycznie nie był tak zainteresowany lekturą moglibyśmy uniknąć tego zderzenia. Trzymajmy się tej wersji. Zerknąłem na stos książek, które zalegały teraz pod jej nogami. - Pomogę ci - zaoferowałem, wsuwając swoją lekturę na właściwe miejsce w regale i pochylając się, aby zebrać dzieła z podłogi.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie dała wiary jego słowom, że wszystko jest w porządku. Bardzo wyraźnie czuła, że go poturbowała przynajmniej w dwóch miejscach i zamiast opieprzu napotkała spokojne spojrzenie niebieskich oczu. Nie rozumiała dlaczego zawstydziła się napotykając jego wzrok. Nie była pewna dlaczego się zaśmiał, jednak na wszelki wypadek uśmiechnęła się, może nieco niepewnie, ale szczerze. Zgarnęła włosy z twarzy i wyminęła jedną książkę, by jej przypadkiem nie zdeptać. Znajdowali się między ciasno ustawionymi regałami, a więc starała się dać mu taką przestrzeń jakiej być może potrzebował. Nie każdy jest tak przytulaśny jak ona, a mogła wyczuć rezerwę w pospiesznym zabraniu rąk. - Oj, nie przepraszaj mnie. To ja na ciebie wpadłam i jesteś kolejną osobą, której muszę to wynagrodzić. W sumie chętnie to zrobię, jeśli się dasz gdzieś wyciągnąć. - przymrużyła oczy i spoglądała na niego uważnie. To byłaby szansa, aby porozmawiać sobie sam na sam z prefektem naczelnym i miło byłoby pogawędzić o czymś innym niż regulaminy, kontrolowanie pierwszaków, dostarczania informacji i tym podobne. - O, dzięki, też pozbieram i spróbuję niczego nie zrzucić, a tym bardziej na ciebie nie wpadać. Książki pchają mnie w twoim kierunku. - zachichotała i posłała mu pogodny, wesoły uśmiech mając nadzieję, że go nim zarazi. Schyliła się również, by pozbierać tekturowych napastników rozrzuconych u ich stóp. Zebrane opierała w zgięciu swojego łokcia i sprawdzała czy gdzieś przypadkiem nie spadła tu lektura "Władcy różdżek". Niestety egzemplarz musiał się gdzieś zapodziać, bowiem nigdzie nie mogła go znaleźć. W pewnym momencie sięgnęła po tę książkę, którą chciał wziąć Riley, jednak uprzejmie cofnęła dłoń i wyprostowała się, zerkając na niego przyjaźnie. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że pomimo swojej cichej natury, jest przesympatyczny. W spojrzeniu miał coś ciekawego, tylko nie potrafiła określić co dokładnie. - Dasz się gdzieś zabrać jak wyjdziemy z Esów? Miałam zrobić sobie przerwę na mrożony koktajl, podobno gdzieś na Pokątnej otwarto budkę i planowałam to sprawdzić. Zapewniam, przebywanie w moim towarzystwie rzadko kończy się siniakami. Jesteś pewien, że ci żadnego nie nabiłam? - przyjrzała mu się uważnie spojrzeniem niebieskich oczu i zagadywała go. Wyczuwała, że ma do czynienia z introwertykiem albo typowym milczkiem, jednak póki co jej to nie przeszkadzało. Jak zawsze przy niespodziewanych spotkaniach włączał się jej słowotok. Nie miała żadnych skrupułów przed propozycją przedłużenia ich przypadkowego spotkania. To byłaby szansa zatarcia wrażenia, że jest typową niezdarą. Elaine chciała być lubiana, a więc wolała dmuchać na zimne.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Jej słowa nieco zbiły mnie z tropu i wpędziły w dziwne, nie do końca dla mnie zrozumiałe zakłopotanie. Poczułem się trochę tak, jakbym właśnie zobaczył ją po raz pierwszy w życiu, chociaż dość często mijaliśmy się na lekcjach i szkolnych korytarzach. Nawet zdarzało nam się czasem odbywać wspólny patrol po korytarza, a jednak nigdy wcześniej nie pomyśleliśmy o zacieśnieniu tej więzi, jakby zarówno dla mnie jak i Elaine jasnym było, że Fairwyn i Swansea nie mają prawa dzielić między sobą towarzystwa. Dziwne, pomyślałem, zachodząc w głowę jak to się stało, że do tego dopuściliśmy, chociaż brak ku temu było jakichś wyraźnych przesłanek. Może to ten wianuszek rodziny czy znajomych, jaki zwykle gromadził się wokół niej sprawiał, że odruchowo trzymałem się na dystans? Ciężko stwierdzić, zwłaszcza, że nie byłem taki ani od dziś, ani zresztą od wczoraj. Nieomal niewidzialny i wtapiający się w szkolne mury z zadziwiającą skutecznością. Wobec tego wszystkiego najpewniej ta propozycja po prostu nie trafiła do mnie z początku tak jak powinna. Spojrzałem na Elaine tak, jakbym nie do końca wierzył, że chciała mnie zaprosić. Trochę było mi wstyd, ale przez chwilę uznałem, że mówi tak tylko dlatego, że jest jej głupio, iż mnie stratowała. Nie byłby to pierwszy raz, gdy ktoś tak mnie potraktował, więc nawet nie byłbym na nią o to zły. Zmieszała mnie, to chyba najlepsze określenie. - Jestem pewien, że celowały we mnie. Miałem szczęście do zakłóceń, może do fali książek też mam. - Podchwyciłem jej żart, widząc w nim jedyną ucieczkę od poczucia niepewności jakie poprzednio mnie ogarnęło. Nie uśmiechałem się jednak szeroko jak ona, a jedynie uniosłem lekko kąciki warg w objawie niezwykle stonowanych emocji. Nie był to bynajmniej sposób na kolejne zachowywanie dystansu, a zwyczajne dla mnie zachowanie. Wiecznie opanowany Riley Fairwyn. Mało kto zdawał sobie sprawę, że było to największe kłamstwo w całej tej prawdzie, którą udowadniałem na co dzień. - Czego szukasz? - Zapytałem, kiedy już przykucnąłem, aby pomóc jej w uprzątnięciu tego bałaganu i dostrzegłem jak przegląda okładki. Zerknąłem na niewielki stosik jaki zgromadził się w moich ramionach. Może miałem to u siebie? Również chciałem cofnąć dłoń, kiedy chcieliśmy złapać za tą samą książkę. Zawahałem się, a potem uśmiechnąłem się już z trochę większym rozbawieniem zanim zacisnąłem na niej palce. Nic nie mówiąc dorzuciłem ją do rosnącej kupki. Wstałem, robiąc krok w bok, aby przedostać się obok Elaine do półki, która chwilę wcześniej tak ochoczo splunęła w nas powieściami. Wsunąłem jedną na miejsce i zamarłem z dłonią zawieszoną na grzbiecie Życia i Kłamstw Albusa Dumbledore’a. Zerknąłem kątem oka na Swansea, a widząc, że mi się przygląda skierowałem twarz w jej kierunku. Zawahałem się na chwilę i musiała to zauważyć, zwłaszcza że jednocześnie wziąłem do rąk kolejną z książek. Położyłem ją obok poprzedniej i dopiero wtedy się odezwałem. - Tylko jeśli obiecasz, że nie spróbujesz ponownie. - Zgodziłem się, krzyżując z nią spojrzenia, chociaż nieco zbyt mocno zaciskałem palce na opasłym tomie stanowiącym podwaliny mojej książkowej wieży. To wszystko dlatego, że staliśmy zdecydowanie zbyt blisko siebie. Nieomal czułem zapach jej perfum czy szamponu i byłem przekonany, że i ona będzie od teraz kojarzyła zapach mojej wody kolońskiej. - No dobra, zgniotłaś mi stopę - przyznałem, próbując najwidoczniej rozluźnić w ten sposób samego siebie i uśmiechnąłem się szczerze. - Możemy iść na koktajl, ale pod warunkiem, że pomożesz mi jakiś wybrać.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Odkryła coś niesamowitego. Riley nie tylko jest sympatyczny, ale ma miły dla ucha głos. Cichy, spokojny, łagodny, a to było lekarstwem dla jej duszy. Musiała się sama przed sobą przyznać, że nie poświęcała mu nigdy zbyt wiele uwagi poza przypadkowym dobraniem w jeden zespół czy wspólnym patrolem na korytarzach. Jeśli już rozmawiali... w sumie przypomniała sobie, że to ona zazwyczaj nawijała jak najęta i zapewne nieraz nie dała mu dojść do słowa. Potrafiła wpaść w silny słowotok, co dla milczków czy introwertyków musiało być męczące, bowiem jak zatrzymać potok jej słów? Poczuła pewien rodzaj żalu, że nie zatrzymała się i nie postanowiła sprawdzić jaki naprawdę jest ten Riley Fairwyn, ten cichy chłopak z wyższego roku studiów. Dzisiejszym spotkaniem zaintrygował Elaine, a to zazwyczaj kończyło się niepohamowaną ciekawością, taką typową dla uczniów Ravenclawu (a może dla licznej rodziny Swansea?). - O nie, nie dopisuj sobie zasługi przyciągania anomalii, to też i moja działka. - roześmiała się i poprawiła książkę, która ewidentnie chciała się wyrwać i uciec gdzieś między regały. - Musimy podzielić się zasługami w tej dziedzinie. - popatrzyła na niego z żywym zainteresowaniem i zastanawiała się co też chodzi mu po głowie. Rozważała jakie są szanse, że podłapie żartobliwy wątek i go pociągnie dalej. Bez przerwy uśmiechała się szeroko wierząc, że kiedyś go tym zarazi. Przy Elijahu, Cassiusie i Gabrielu ten myk się sprawdzał i wcale, ale wcale nie miało to znaczenia, że są rodziną. Próbowała sobie to tak wmawiać, a więc wypróbowała tego sposobu na Riley'u. - Szukam "Władcy różdżek". Próbowałam wezwać ją z półki, ale mnie zlekceważyła, a gdy nie dawałam za wygraną spadła z innymi. Przeprowadziła zamach na moje życie i naraziła twoje zdrowie. Tym bardziej muszę ją zdobyć tylko sęk w tym, że chyba uciekła. - szukała jej na podłodze, a i zerknęła do tych, co trzymał Riley, jednak nie dostrzegła wszystkich tytułów. Przy okazji zauważyła jak zerkał na nią ukradkiem, więc posłała mu bardzo życzliwy uśmiech. Miał w wyrazie swojej twarzy coś, co podtrzymywało jej dobry nastrój, a tego ostatnio jej brakowało. Powiodła wzrokiem do okładki "Życia i Kłamstw", jednak nie skomentowała jego zawahania w żaden sposób. Gdyby znali się lepiej, z pewnością nie obyło się bez upierdliwego pytania, jednak póki co chronił go... immunitet przed nadmierną ciekawością Elaine Julie Swansea. Już raz zasypała Leonela milionem pytań i nieco go tym rozdrażniła, a więc przy Riley'u chciała przystopować chociaż odrobinę. - Słowo Swansea, obiecuję nie nabijać ci siniaków. A już nie specjalnie. Będę grzecznie patrzeć pod nogi. - wyprostowała się dumnie i podeszła bliżej półki, przy której stał, aby odłożyć tuż obok "swoje" książki. Na wpół świadomie robiła to naprawdę wolno i starannie, jakby chciała przedłużyć tę chwilę w nieskończoność? - Ojej, przepraszam stopo Riley'a. - momentalnie przejęła się i posłała skruszone spojrzenie jego butom, mając nadzieję, że rozbawi tym chłopaka i sprawi, że da się wyciągnąć na koktajl. Spodobał się jej jego uśmiech. Elaine kochała szczere emocje wypisane na twarzy, zaś jej blade blond włosy postanowiły okazać jej obecne uczucia i nabrać bardziej złocistej barwy. Oczywiście nie była tego świadoma, jak prawie w każdej sytuacji. - Łii, chętnie! - niemal pisnęła zachwycona jego propozycją. Trafił na podatny grunt i wywołał kolejny uśmiech, który sprawił, że jej niebieskie oczy zalśniły z radości. Miała nieodpartą ochotę wyciągnąć go z księgarni już, teraz, natychmiast. Niechętnie odłożyła ostatnią książkę na półkę, a więc oparła się ramieniem o regał i był to werbalny znak, że chętnie porozmawia z nim dłużej. - A ty czego szukałeś zanim tak cię boleśnie potraktowałam?
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie zdawałem sobie sprawy ze skali zaciekawienia, jakie w niej wywołałem. Co prawda, coś musiało być na rzeczy skoro faktycznie nie odłożyła tylko ze mną tych książek i nie poszła dalej, a jednak nie byłbym w stanie aż tak próżnie o sobie myśleć, aby uznać, że naprawdę chciała zatrzymać mnie dłużej przy sobie. Mój umysł pomknął myślami o wiele dalej, najpewniej próbując przewidzieć chociaż trzy następne jej kroki. Nie szło mu to szczególnie dobrze, głównie dlatego, że już na początku źle ją oceniłem. Jednak nie mogłem poradzić nic na fakt, że faktycznie czułem się nieco podenerwowany takim nagłym zainteresowaniem. Nie od dziś nienawidziłem stawania w blasku fleszy. - Mówisz? Więc to może za tobą ciągnęły się te wszystkie katastrofy, a ja po prostu stałem niedaleko? - Zapytałem na wpół serio i uciekłem od niej spojrzeniem, jakby to miało mi pomóc przed zniknięciem spod ostrzału jej spojrzeń. Jakby faktycznie czymś dziwnym było patrzenie na rozmówcę. Przez ostatnie miesiące zdecydowanie jeszcze bardziej zdziczałem… a może to tylko wina Fabiena, który wiecznie napędzał mi strachu? - Ach… - wyrwało mi się, kiedy wyjaśniła mi co było zapalnikiem dla tej całej katastrofy. - To może po prostu pożyczę ci własny egzemplarz? - Zapytałem, jakbym codziennie obdarowywał koleżanki z domu swoimi książkami. Znowu nieco się zmieszałem. - To znaczy, jest trochę zużyty i nieco pobazgrany. Zaznaczyłem w nim kilka fragmentów. Chcę powiedzieć, że jeśli tylko ci to nie przeszkadza to… no, masz plan awaryjny jakby ta nowa jednak zaraz się nie znalazła. - Trochę pogubiłem się w tym zdaniu. Nieczęsto oferowałem komuś coś z własnym, prywatnych zasobów. Zwłaszcza, że przemyślenia, które pisałem na marginesach mogły gorszyć tych szanujących każdą książkę czytelników już samym swoim istnieniem. Nie wspominając o treści, która nie zawsze dotyczyła tematyki powieści, a na przykład przepisu na pułapkę wabiącą… - Nie musisz aż tak na to uważać. - Odniosłem się do patrzenia pod nogi. - Może właśnie wręcz przeciwnie, trzeba się rozglądać i kontrolować czy znowu magia nie chce spłatać nam figla? - Zasugerowałem, czując się nieco dziwnie z faktem, że właśnie oto prowadziliśmy ze sobą zwykłą pogawędkę. Niby nic szczególnego, ale jak na osobę, która normalnie była raczej cicha, zdążyłem już powiedzieć zdecydowanie zbyt wiele. Uśmiechnąłem się więc tylko, starając się nie kwestionować „słowa Swansea”, na które się powoływała. Znałem przecież, chociaż trochę powierzchownie, jej kuzyna Cassiusa… i faktycznie, również nie widziałem tutaj nigdzie tej książki, a udało nam się już uprzątnąć zdecydowaną większość. Jej przeprosiny, zamiast mnie rozbawić, uświadomiły mi tylko, że jestem naprawdę niezręczny towarzysko. Ledwie się uśmiechnąłem i zdradziłem tym samym, że zdecydowanie lepiej czuje się słysząc żarty sytuacyjne z daleka, niż będąc ich bezpośrednim odbiorcą. A może to po prostu kwestia faktu, że nie znałem zbyt dobrze Elaine i też nie do końca potrafiłem zgadnąć czy w jej słowach nie kryje się odrobiny kpiny? Byłem przewrażliwiony. Nie mogłem się powstrzymać i przechyliłem lekko głowę w bok w fizycznym objawie zaciekawienia. Zauważyłem tę subtelną różnicę w kolorze włosów nieomal natychmiast, ale nie odezwałem się nawet słowem na ten temat. Jedynie zalała mnie pospieszna fala przemyśleń oscylująca wokół tajemniczych problemów z metamorfomagią i zeszłorocznych zakłóceń. Miałem cichą nadzieję, że obecnie byłem już bezpieczny i wpadki jak ta, której właśnie byłem świadkiem, nie zdarzały mi się. Postanowiłem mieć się bardziej na baczności. Fakt, że była świadoma tego daru sprawiał, iż jednocześnie mogła być spostrzegawcza, gdy chodziło o pewne delikatne sygnały zdradzające czarodzieja z tą przypadłością. W moim przypadku zmiana była trwała i raczej spora. Nie zawsze potrafiłem podtrzymać odpowiedni poziom skupienia, zwłaszcza że robiąc to codziennie działałem już całkowicie machinalnie. Jej radość wydała mi się szczera, więc podchwyciłem ją i uśmiechnąłem się nieco szerzej. Niestety jej ręka zasłoniła mi też regał, na który miałem odłożyć właśnie ostatnią lekturę. Jej pytanie, niby normalne, dla mnie było już nieco prywatne. Nie lubiłem dzielić się informacjami na własny temat, nawet jeżeli były to takie pierdoły, jak w tym przypadku. - A, niczego szczególnego. Może po prostu wezmę tę? Niech mnie zaskoczy. - Niejako powiedziałem jej prawdę, unosząc jednocześnie egzemplarz „Mojego życia jako mugol”, nie zerknąwszy nawet na tytuł powieści. Teraz, gdy książki oddały nam odrobinę przestrzeni osobistej, cofnąłem się pod poprzedni regał, aby podnieść tekturową torbę, którą przytargałem do księgarni. Jej żałosny szelest wydał mi się dziwnie pocieszający. - To… pójdę zapłacić - oznajmiłem, machnąwszy teraz książką w stronę kas i uciekłem, jakże subtelnie we wskazanym kierunku.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nieświadomie zaczęła bawić się jedną z wielu bransoletek wiszących na jej nadgarstku. Nie odrywała wzroku od Riley'a i nie miała absolutnie żadnej świadomości ani nawet podejrzeń (!), że mogłaby mu się w ten sposób naprzykrzać. Elaine była osobą towarzyską, łatwo nawiązywała kontakty z drugą osobą i za każdym razem pragnęła być lubiana. Na całe szczęście potrafiła zachować granicę między skrajną życzliwością a toksycznym zabieganiem o atencję. Oferowała Riley'owi własny pakiet otwartości, a więc nie zrozumiała czemu ucieka wzrokiem w bok i mówi nieco bardziej nerwowo. Rysowała portrety, szkoliła się w obserwacji mimiki twarzy, a więc patrząc na chłopaka odnosiła wrażenie, że nie do końca czuje się swobodnie przy niej. Czyżby stała za blisko? Dopiero co poczuła zapach jego wody kolońskiej, przywodzącej na myśl... nie była pewna co, ale było to ewidentnie miłe i przyjemne. - Może masz rację, pech lubi mnie łapać w niewygodnych momentach. - odpowiedziała krytyką wobec własnej osoby. - Ale gdyby nie on, to bym na ciebie nie wpadła i zapewne nie zauważyła jak mnie mjasz. - zastanowiła się czy by ją zaczepił albo powitał, gdyby książki nie zmusiły ich do dialogu. Skrzyżowała ramiona pod biustem i przyglądała się mu przyjaźnie całkowicie nieświadoma, że wprawia go w dyskomfort. Słuchała jego zamotanej propozycji z anielską cierpliwością. Powinien widzieć ją jeden z kuzynów, to nigdy w życiu by nie uwierzył, że ich mała Elaine jest cierpliwa. - Dzięęki, chętnie, Riley. Też zaznaczam ołówkiem fragmenty, więc nie będzie mi przeszkadzać. - póki co straciła zainteresowanie "Władcą Różdżek", ale za to przypomniała sobie, że na ziemi wciąż leży koszyk i kilka książek, które wybrała. Sięgnęła więc po nie i dała Riley'owi więcej przestrzeni osobistej, co odczuła poprzez delikatny chłód, kiedy się od niego nieco oddaliła. Czyżby ogrzewał powietrze w tym ciasnym kąciku księgarni? Nie, to niemożliwe. Dostrzegła jego nagłe zaciekawienie, jednak nie potrafiła znaleźć przyczyny. Paplała jak najęta, a więc niełatwo było odgadnąć, w którym momencie wzbudziła jego zainteresowanie. Gestykulowała, wodziła wzrokiem tu, tam, bez przerwy mówiła, a więc nie zwróciła na to większej uwagi i tego żałowała. Nie miała bladego pojęcia skąd wzięła się zmiana w zachowaniu chłopaka. Nagle jakby się spiął bądź... uraził? Szeroki uśmiech Eli nieco przygasł, a w jej oczach pojawiło się zaskoczenie i niezrozumienie. - Interesują cię mugole? - zapytała z niedowierzaniem widząc okładkę książki. Nawet nie dostała odpowiedzi, bo zrobił w tył zwrot i poszedł sobie, zostawiając ją samą przy regale. - Ale... - opuściła ramiona i patrzyła jak się oddala. Czy powiedziała coś nie tak? A może mu się narzuciła? Pomasowała kark i z lekkim przestrachem próbowała ocenić własne zachowanie. Leonela rozdrażniła pytaniami, a Riley'a czymś, czego jeszcze nie odkryła. Powinna przystopować... złoty blask jej włosów wrócił do standardowego, i tak poprawionego, wyglądu. Westchnęła i podeszła do kontuaru, poczekała jako trzecia w kolejce, aby zapłacić za wybrane podręczniki. Płacąc, zerkała kątem oka na Riley'a czy przypadkiem nie chciał opuścić księgarni bez pożegnania. Podziękowała ekspedientce, wzięła od niej zakupy i podeszła niepewnie do chłopaka. - To dalej interesują cię te koktajle? - była przekonana, że odmówi. Zapytała go z nutką żalu wyczuwalną w głosie? Chyba go czymś uraziła, tylko nie miała pojęcia czym, więc nieco posmutniała. Dyskretnie odetchnęła z ulgą, gdy jednak się zgodził. Wyszli z księgarni, jednak Elaine cały czas analizowała ich rozmowę w poszukiwaniu własnego błędu. Przestała trajkotać i się w niego tak wpatrywać. Wskazała kierunek i ruszyła w tamtą stronę.
zt x2
Dragos Fawley
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185
C. szczególne : agresywne rysy twarzy, poparzone prawe ramię, blizna na lewej łopatce, czasami dziwny akcent
Ostatnie dni Dragosa były jałowe i letargiczne. Doby wymykały się, a on, zamiast budzić się wraz z nadchodzącą wiosną, miał wrażenie, że wręcz przeciwnie – dopiero szykuje się do hibernacji. Rutyna, w którą popadł, stała się formą obrony przed trudnymi emocjami, z jakimi musiał się w końcu zmierzyć. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie umiem złapać oddechu. Schemat tego poranka nie różnił się niczym od pozostałych. Zapach świeżo zaparzonej mięty unosił się w powietrzu, a Fawley bezwiednie przeglądał Proroka Codziennego. Inercyjnie przewracał kolejne strony gazety; jego myśli krążyły wokół niespodziewanego spotkania z Albescu, w czasie którego wszystkie mosty i tamy zostały zniszczone. Skołatane serce nie potrafiło powrócić do spokojnego, miarowego rytmu, a on… A on po prostu drżał od środka i boleśnie ćwiartował resztki równowagi, coraz to intensywniej wracając do (nie)przyjemnych wspomnień. Schematycznie wykonywał swoje obowiązki w Hogwarcie i skutecznie ignorował ludzi dookoła siebie, uparcie wmawiając sobie, że - wraz z nadejściem słońca i zieleni – odżyje. Z początkiem wiosny dojdę do siebie, obiecywał. Jednak to list od ojca był impulsem, który zmusił go do opuszczenia murów zamku. Nie umiał zignorować jego prośby o zakup książki dotyczącej ksylomancji.
Odetchnął głęboko, gdy znalazł się w Londynie na ulicy Pokątnej. Delikatny uśmiech przemknął mu przez twarz. To miejsce, mimo tłoku, hałasu i gwarów rozentuzjazmowanych rozmów, napawało go błogim spokojem. Każdą częścią siebie chłonął wszystkie szczegóły i z uwagą obserwował mijane sklepy. Wszedł do księgarni i skinął głową w kierunku sprzedawcy w ramach uprzejmości. Stosy równo ułożonych podręczników szkolnych sprawiły, że fala ciepła zalała go od środka. Pierwsze lata w Ardeal były naznaczone słodką beztroską, poczuciem bezpieczeństwa i przede wszystkim stanowiły początek pięknej przygody z odkrywaniem swoich zdolności i świata magii. Z dużą czułością wracał do tych momentów, oznaczonych jako jedne z nielicznych radosnych retrospekcji. Rozejrzał się, szukając pozycji tak bardzo pożądanej przez ojca. Jego uwagę przykuła jednak wielka księga „Największe bitwy czarodziejów”, leżąca na półce w rogu księgarni. Podszedł tam, delikatnie pogładził grzbiet książki i wziął ją do ręki, uważnie oglądając każdy detal okładki.
Mówi się, że nowa pasja może odwrócić życie do góry nogami. A kiedy życie już jest wywrócone do góry nogami, być może w końcu ustawi je w odpowiedni sposób. Istnieje szansa, że stanie na nogi, poukłada sobie nieporządek w głowie, znajdzie coś, co kocha, a w związku z czym nie musi ryzykować cały czas życiem. Może nauczy się, że ekscytacja nie wiąże się tylko ze stanem bliskim śmierci. Kilka dni temu postawiła pierwszy krok ku prawdziwej dorosłości. Wyprowadziła się z zatęchłego poddasza w którym to nawet nie rozpakowała kufrów, chociaż przez kilka lat swojego życia dzieliła to niewielkie lokum z miniaturowymi akromantulami, które siedziały pochowane w kątach. Teraz miała swoje cztery ściany – mieszkanie na Pokątnej. Niewielkie, niezbyt pokaźnych rozmiarów, ale miało w sobie coś innego, co złapało ją za gardło i trzymało tak mocno, aż mentalnie znalazła się na kolanach. W tym szczególnym miejscu promienie słońca padały w nim pod takim kątem, że kiedy stawała w ich zasięgu i zamykała oczy, czuła się znowu jak dziecko. To uczucie rozpływało się pod jej skórą falą ciepła, które otulało jej zmarznięte serce, przywołując je do bicia. Kiedy po raz pierwszy to ciepło ją odnalazło, zalała się łzami. Poczuła się bardzo mała, bardzo samotna i bardzo… na miejscu. W końcu. Po tylu latach. A może po całym życiu. Nareszcie mogła wyjść poza schemat, opuścić tą górską kolejkę, w której wydawała się być uwięziona. Tylko, że za pozorną wolnością szła również całkowita bezbronność. Logicznie nie mogła uzasadnić tego, że za nową pasję wybrała akurat zielarstwo – może zapach ziół przypominał jej o długich i leniwych letnich miesiącach, spędzanych w posiadłości babki, a może o cudownych latach w szkole, kiedy to w przerwach pomiędzy zajęciami chowała się w szklarni i na Błoniach. Może też delikatnie ją ubodło, że była tak marna z tej dziedziny nauki, w której biegłość była niesamowicie przydatna, szczególnie kiedy to z roślin tworzyło się lecznicze papki i wywary. Nie odnajdywała się w nic nie robieniu, więc kiedy tylko spędziła pierwsze leniwe popołudnie od miesięcy, zaczęła wariować i dosyć spontanicznie zdecydowała, że zbuduje w zacienionym kącie mieszkania małą zielarnię – a raczej coś na jej kształt. Stworzenie donic nie było zbyt trudne, o wiele trudniejsze okazało się ich umiejętne wypełnienie. Przegrzebała kufry z książkami, ale nie znalazła tego czego szukała, a dokładniej dosyć osobistej książki, bowiem na jej okładce widniało jej własne nazwisko. Celeste Vries nie tylko była babką Lii, ale również wybitną zielarką, z których podręczników uczyła się cała francuska szkoła magii. Tu, w Londynie, była ona mniej znana, ale równie szanowana. Na tyle, że jej pozycje powinny znaleźć się w „Esach i Floresach”. Chyba. Paradoksalnie, przemierzanie Pokątnej wciąż było jak plucie sobie jadem w otwartą ranę w sercu. Wciąż bolało, po tylu latach, więc włosami zasłoniła sobie policzki, by nie móc zerkać na boki. Ciekawość zawsze brała u niej górę, dlatego niepewna swoich reakcji przyśpieszyła kroku i prawie wpadła na drzwi od księgarni. W środku jak zwykle było kilkoro klientów, ktoś rzucił jej znudzone spojrzenie, ktoś inny jeszcze posłał jej półuśmiech, a reszta wydawała się zbyt zaczytana w licznych pozycjach, by w ogóle zarejestrować fakt, że ktoś jeszcze pojawił się na arenie. Omiotła spojrzeniem wysokie półki, szukając odpowiedniego regału. Z, z, z… zio… ziołolecznictwo! Skierowała swoje kroki w stronę odpowiedniej biblioteczki, kiedy coś w środku kazało jej się odwrócić. Cichy głosik, niekontrolowany alarm, intuicja, sama cząsteczka Merlina, wszechświat – zwał, jak zwał. Spojrzała w bok, powoli, jak myśliwy, który zarejestrował zwierzynę i na widok tego, co miała przed oczami, automatycznie zacisnęła pięści. Oto i on, znowu. Wróciła myślami do ich ostatniego spotkania. Nie, to nie było spotkanie, a raczej utarczka, krótka i dosyć agresywna wymiana zdań na środku Nokturna. Może i zareagowała zbyt gwałtownie, przyszpilając go do muru, może nie powinna blokować mu ruchów, zaciskając rękę na jego szacie, ale wydawał jej się cholernie szemranym typem. Wystarczyło na niego spojrzeć. Ludzie z twarzą taką jak jego, kręcący się przy Borginie i Burkesie, zazwyczaj mają swoje za paznokciami. Być może to efekt stresu pourazowego, do którego nie chciała się przyznać. Przepracowanie wdało jej się we znaki i tamtego wieczora zobaczyła w nim zło całego świata. Prawie dałaby sobie złamać różdżkę, że na jej drodze stanął przemytnik. Tylko, że Ci niczym się nie wyróżniają. Ani strojem, ani sposobem chodzenia, tonem głosu, a nawet twarzą. A on wydawał się być po prostu w złym miejscu, o złym czasie i zdecydowanie wpadł na aurorkę, która niepewnie balansowała na granicy tego, co naprawdę jest, a co jej się tylko wydawało. Tymczasem on zdawał się być… całkiem łagodny w swoim zamyśleniu. Czytał jakiś opasły tom, którym można było zabić, gdyby uderzyło się drugą osobę w głowę. Z jednej strony wciąż słyszała bijący w sobie alarm, a z drugiej czuła wręcz nieopisaną potrzebę przeproszenia za to, co zrobiła. Nie była sobą. Kim byłaś w takim razie, bestyjko? Magiczna siła popychała ją do przodu, zanim zarejestrowała, że jej stopy miękko kroczą w stronę nieznajomego. Niepewnie wyciągnęła dłoń, by położyć mu ją na ramieniu – nie chciała go wystraszyć, nie tym razem. - Spokojnie, spokojnie. Przychodzę z gałązką oliwną. – Ha, nie potrzebowała mieć dużej wiedzy o zielarstwie, by wiedzieć, że gałązka oliwna zwiastuje pokój. Na jej policzki wstąpił delikatny rumieniec, ciężko było jednak stwierdzić, czy to wina londyńskiej pogody, czy pewnego rodzaju zawstydzenia.
Dragos Fawley
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185
C. szczególne : agresywne rysy twarzy, poparzone prawe ramię, blizna na lewej łopatce, czasami dziwny akcent
Miejsce, w którym znalazł obszerną księgę, było idealne do spokojnego przeglądania jej treści. W rogu pomieszczenia kręciło się mało ludzi, zresztą, czy ktokolwiek w tych czasach interesował się historią magii? Po tylu latach od zakończenia szkoły na nowo odkrył w sobie pasję do nauki i z przyjemnością poszerzał wiedzę z wielu dziedzin. Posada woźnego, choć żmudna i nudna, wiązała się z mnóstwem wolnego czasu, który mógł poświęcać na czytanie rzeczy, jakie niekoniecznie go ciekawiły w Ardeal. Niegdyś jego głowę zaprzątały tylko magiczne stworzenia, teraz nie potrafił o nich myśleć, wzbudzały w nim poczucie niebezpieczeństwa i chęć mordu. Niech płoną w piekle. Zanurzył się w opowiadanych historiach, z błyskiem w oku chłonął fakty, a ręce zaczynały drżeć od ciężaru tomu. Wyłączył się na wszelkie dźwięki pochodzące z wnętrza księgarni; nie zwracał uwagi na kolejno wchodzących klientów. Szmery rozmów stanowiły swoistego rodzaju tło dla czytanych opowieści. Zlewały się w biały szum, tak bardzo nieistotny w tej chwili. Gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu, gwałtownie zamknął książkę i obrócił się w kierunku nazbyt śmiałego intruza. Przeszedł go dreszcz; na naruszenie sfery osobistej reagował spięciem i gotowością do walki. Od zaginięcia siostry lgnął do ludzi, pragnąc wypełnić po niej pustkę, ale paradoksalnie, wciąż nie przywykł do dotyku, zwłaszcza do takiego nadchodzącego znienacka. Zamarł na widok stojącej obok kobiety. Tej samej, która kilka dni temu zbombardowała go milionem pytań i uznała za szalenie niebezpiecznego. Zacięcie, jakie płonęło wtedy w jej oczach, przypominało mu ten sam upór, który widział w sobie, kiedy miał do czynienia ze smokami. Odkąd przeprowadził się do Londynu, ulica Śmiertelnego Nokturnu niesamowicie go intrygowała i czuł wewnętrzną potrzebę stałego zaspokajania tej ciekawości. Trafił na nią zupełnie przypadkiem, nieświadomy jej złej sławy, gdy po raz kolejny błądził po mieście, które nagle stało się nowym domem. Nie miał wątpliwości, że jest to okolica podejrzana, ale nie zmieniało to faktu, że tkwiła w tym miejscu jakaś magia. Agresywne rysy twarzy skutecznie pomagały wtopić się w otoczenie i nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Z wyjątkiem jej – rzuciła się na niego i przyszpiliła do ściany, blokując mu jakąkolwiek możliwość ruchu. W tamtym momencie przeklinał Merlina za zbieg okoliczności, który skrzyżował ich drogi. Teraz, obserwując chłodno jej posturę, był szczerze zdumiony skąd w niej tyle siły i natarczywości. Nie wyglądała na przesadnie silną; błysk podziwu i zaskoczenia przemknął mu przez twarz, wciąż naznaczoną jednak skupieniem i oczekiwaniem na kolejny atak z jej strony. Uniósł brwi, gdy usłyszał spokojnie. Och, tak się składa, że był wybitnie spokojny – zarówno tutaj, jak i wtedy na Nokturnie. To nie on zaatakował, choć aktualnie był na to gotowy, mimo wzmianki o pokojowych zamiarach. – A już myślałem, że chcesz mnie przesłuchać w sprawie czytania książki w księgarni – zakpił, robiąc krok w tył, tak dla bezpieczeństwa. Przyjrzał jej się dokładnie – dumna, wyprostowana postawa, lekko zaróżowione policzka, nienaturalnie blada skóra i szarobłękitne szpileczki, uparcie w niego wpatrzone. Nie sprawiała wrażenia ani agresywnej ani niebezpiecznej, ale nie potrafił ot tak wyprzeć wspomnienia ich pierwszego spotkania. Krążenie przy Borginie i Burkesie może i jest podejrzane, lecz na pewno nie zakazane. Zorientował się jednak, że nie powinien tak z marszu skreślać jej prób przeprosin i za szybko przeszedł na ty. Zapomniałeś o manierach, upomniał się w myślach. Kultura wymagała się przedstawić i chociaż ani trochę nie ufał kobiecie, nie planował być gburem. Odłożył książkę na półkę i wyciągnął niepewnie dłoń w jej stronę. – Ostatnim razem chyba źle zaczęliśmy – chrząknął, delikatnie się uśmiechając. – Dragos Fawley.
Madeleine Ford
Wiek : 24
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : brunetka,migdałowo-orzechowe oczy,piegi które dodają uroku,specyficzny prawostronny uśmiech,mały niebieski kolczyk w wardze po lewej stronie.
Mad weszła do księgarni i od razu powiedziała sprzedawczyni czego chce. Miała wszystkie książki, lecz chciała sobie coś innego kupić. - Dzień dobry. - odparła do sprzedawczyni, po czym podeszła do półek z książkami do Magii Leczniczej. - To ja ją poproszę - Minęło 5 minut, sprzedawczyni wszystko skompletowała i poprosiła o należną kwotę 60g. - Do widzenia!
z/t
Jewgienij Ilja Krawczyk
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 187 cm
C. szczególne : Obojętny wyraz twarzy, bladość, zimne spojrzenie, piegi, rude włosy i zarost, wschodni akcent.
Praca w księgarni nie obfitowała w atrakcje, jak zapewne nietrudno było się domyślić. Od samego rana zajmował się rozstawianiem na półkach nowych książek, które przyszły z ostatnią dostawą do Esów. Lubił to zajęcie. Spokojne, niewymagające długiego przemyślenia czy kombinowania. Idealne do wyciszenia myśli. Dlatego zawsze, gdy tylko przychodził nowy towar, Żenia zgłaszał się jako pierwszy do jego porządkowania. Tego dnia towaru było niestety niewiele. Zapewne dlatego, że największa ilość książek i tak schodziła zawsze przed początkiem roku szkolnego, gdy wszyscy uczniowie zaopatrywali się w nowe podręczniki i inne tomiszcza potrzebne do nauki. Rozkładanie skończył więc dosyć szybko, a że w księgarni nie pojawił się żaden klient, przysiadł na chwilę za ladą. Szybko jednak znudziło mu się takie siedzenie, więc ponownie ruszył między regały, tym razem po to, by uporządkować ewentualnie te tomy, które tego wymagały. Gdy przyszedł pierwszy klient, chyba wszystkie książki stały równiutko na swoich miejscach, a Jewgienij musiał wyczyścić swoją marynarkę, bo przy okazji ustawiania książek zgarnął też z półek trochę kurzu i drobnych pajęczyn, które zebrały się gdzieś przy górnych półkach. Doprowadził się do porządku, bo przecież nie wypadało stawać przed klientem w takim stanie, a następnie zajął się obsługiwaniem kupujących. I na tym minęło mu kilka godzin, bo ludzie chyba poczuli nagłą potrzebę wiedzy, i uzbierało się ich w księgarni całkiem sporo. Przynajmniej teraz Jewgienij na nudę nie mógł narzekać. Zwłaszcza po tym, jak jeden z klientów, próbując przywołać do siebie zaklęciem jedną z książek na wyższej półce, przez przypadek przywołał razem z nią połowę pozostałych tomów stojących w pobliżu upatrzonego przez siebie egzemplarza. Krukon, nie chcąc by ktoś namieszał i ustawił książki nieodpowiednio, sam zajął się ponownym ustawianiem tych tomów, co również zajęło mu trochę czasu. W pewnej chwili nadleciało również kilka sów z zamówieniami listownymi, którymi zajął się w pierwszej, wolnej chwili. W końcu nie mógł pozwolić sowom czekać. Zawijanie ksiąg w papier i wiązanie ich tak, by sowy dały radę je unieść zajęło mu trochę czasu, ale i z tym sobie ostatecznie poradził. Pod wieczór ruch w księgarni ponownie zmalał, więc Jewgienij chwycił za miotłę. Wiadomo, mógł wyczyścić podłogę zaklęciem, ale wolał zrobić to w tradycyjny sposób. W końcu i tak nie było nikogo do obsłużenia, więc nie zależało mu na zaoszczędzeniu czasu. A zwykłe zamiatanie również miało w sobie coś uspokajającego. Gdy skończył sprzątać, a klientów nadal nie było, postanowił powoli przygotowywać lokal do zamknięcia, bo zbliżała się już odpowiednia godzina. Na pergaminie sporządził spis wszystkich sprzedanych tego dnia książek i podręczników, a dodatkowo podsumował utarg. Potem zdjął z wystawy książki o tematyce bożonarodzeniowej, bo chyba nadeszła na to odpowiednia pora, a zastąpił je egzemplarzami nowych bestsellerów, które rano przyszły z towarem. Może widok nowych powieści zachęci ludzi do książkowych zakupów? Na koniec poszedł jeszcze na zaplecze, gdzie uporządkował odkładaną tam nadwyżkę towaru, a także różne kartony, papiery i pergaminy, w których przychodził towar lub w które pakowali książki na prezent, jeśli ktoś miał takie życzenie. Gdy już wydawało mu się, że zrobił wszystko, co powinien, zaczął zbierać się do wyjścia. I tak zasiedział się chyba dłużej niż normlanie, ale nie narzekał. Wziął swoje rzeczy, uporządkował wszystko na ladzie i ruszył w głąb lokalu w poszukiwaniu właściciela. Gdy już go znalazł, poinformował go o tym, że wychodzi i pożegnał się. Zamykanie księgarni nie należało do jego obowiązków. // zt
Liam G. Walker
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : pieprzyk na lewej kości policzkowej, dość krzaczaste brwi, włosy w wiecznym nieładzie
Skoro pojawił się na Pokątnej (nie żeby został do tego zmuszony!) nie mógł odpuścić wizyty w księgarni, która odkąd pierwszy raz odwiedził tę ulicę była punktem obowiązkowym na liście młodego Walkera. W przeciwieństwie do siostry, bo to lubiła obracać się w towarzystwie innych ludzi - on wolał zaszyć się gdzieś z książką w dłoniach, oddając lekturze. Nie chodziło tylko o pogłębianie wiedzy - głównie tej przydatnej w szkole - ale przede wszystkim ciekaw był, jak to wszystko się zaczęło, jak rzeczywistość podzielona została na tę magiczną i nie, chciał poznać dzieje czarodziejów, skoro przyszło należeć mu do ich grona. Przechodząc między kolejnymi regałami, które wręcz uginały się od ilości książek co kilka lub kilkanaście kroków zatrzymywał się przeglądając kolorowe okładki. Odczytywał kolejne tytuły wybierając z nich takie, które zainteresowały go najbardziej. Zbyt pochłonięty tą czynnością automatycznie zrobił krok naprzód nie spodziewając się oporu, który jednak napotkał, a raczej to on uderzył w postać rudowłosej dziewczyny stojącą tuż obok, zwyczajnie jej nie zauważając. -Sory - rzucił po raz kolejny dzisiejszego dnia, chyba powinien bardziej uważać.
Dzień zleciał jej szybko - w pracy. Zawsze tak było, kiedy w sklepie Madame Malkin znajdowało się dużo osób w godzinach jego otwarcia. Wymęczona bardziej psychicznie po intensywnym dniu z ludźmi, potrzebowała zajrzeć jeszcze do kilku miejsc na Pokątnej i załatwić kilka spraw. Jednak mieszkanie na własną rękę pozwoliło jej wypracować doskonałą organizacje i nie miała problemu z działaniem na własną rękę. Kiedy obowiązki miała już z głowy, przechodząc obok Esów i Floresów, przypomniała sobie, że wczoraj wyszedł najnowszy numer Magart, w którym miał pojawić się obszerny artykuł o najmodniejszych wykończeniach materiałów. Właśnie to zachęciło ją do wstąpienia do księgarni. Weszła do środka i praktycznie od razu, znalazła regał z czasopismami. Chwyciła gazetę, jednak kusiło ją aby pooglądać, co nowego mają w sekcji książek o haftowaniu. Ostatnio ten temat ją zainteresował i w jeśli już tutaj była... Nie zaszła jednak daleko, bo na jednym z zakrętów poczuła mocne uderzenie w ramię. Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła chłopaka, którego twarz wydawała jej się znajoma. Zrobiła krok do tyłu i wtedy ją olśniło. - To Ty... - wyrwało jej się niezbyt głośno, ale słyszalnie. Od razu po tych słowach, na jej policzki wkradł się lekki rumieniec zawstydzenia. - To znaczy... Powinieneś uważać, bo zrobisz komuś krzywdę. - dodała po chwili, chcąc jakoś uratować sytuacje tego, że tak wypaliła. Ale jeszcze bardziej się zagmatwała, przez co odwróciła na moment wzrok i przygryzła policzek od wewnątrz, starając się zapanować nad wszechogarniającym ją zakłopotaniem. Po co w ogóle się odzywała? Ale z drugiej strony, to on powinien się wstydzić tego, że wcześniej na ulicy trafił ją kamieniem a teraz na nią wpadł.