Isolde zarumieniła się pod jego spojrzeniem, czując narastającą irytację. Właściwie to była zła na samą siebie, że wpadła na tak idiotyczny pomysł, jak proponowanie Vanbergowi, by się jej przyjrzał. Taksował ją spojrzeniem, a ona była sama sobie winna, bo w końcu to, że potraktuje jej prośbę tak dosłownie było nieuniknione. Miała nieprzyjemne wrażenie, że Dexter na podstawie tych oględzin jest w stanie dokładnie powiedzieć, jaki kolor ma jej bielizna. Gdy spojrzał w jej ciemnoniebieskie oczy, Isolde przywołała na usta spokojny uśmiech, mimo że do spokoju było jej daleko. Nie należała do dziewczyn, które lubią być taksowane wzrokiem, czuła się wtedy jak jałówka na targu, jakby ktoś ją wyceniał, a to zawsze doprowadzało ją do szału. Ale w porządku, sama go do tego zachęciła, to był strzał w kolano, to teraz trzeba znieść oględziny Vanberga z godnością. Jeszcze bardziej zbił ją z tropu gest Dextera, który odgarnął kosmyk włosów z jej czoła, muskając przy tym mimowolnie jej skórę. Wzdrygnęła się, ale myliłby się ktoś, kto by uznał, że przez ciało Isolde przebiegł dreszcz pożądania czy coś w tym stylu. Nie. Ona po prostu bardzo nie lubiła kontaktu fizycznego z osobami, których nie znała albo znała bardzo słabo. Przejście przez granicę jej prywatności nie było łatwe, a takie spontaniczne, pozornie miłe gesty odbierała jako jej naruszenie. Zazwyczaj takie sytuacje kwitowała krótkim bez poufałości, proszę, jednak tym razem uznała, że ma do czynienia z człowiekiem na tyle inteligentnym, że dostrzeże jej brak entuzjazmu. - Wiem, wiem, miło że nie oceniasz po pozorach. Niemniej jednak jestem świadoma faktu, że nie wyglądam na szaloną rockmenkę. W ogóle niewiele mam wspólnego z szaleństwem- uśmiechnęła się kącikiem ust, zakładając za ucho jeden z misternie ułożonych jasnych loków. Z całej jej osoby biła łagodna powściągliwość, w rysach miała coś, co niektórzy nazywali klasą, a inni dostojeństwem, a czego Is wyjątkowo w sobie nie lubiła, twierdząc, że sprawia przez to wrażenie kogoś niezwykle zimnego i pozbawionego uczuć. Cholera, takie geny. Każdy jej gest był wyważony, spokojny, nigdy żywo nie gestykulowała, wykonywała raczej łagodne ruchy dłoni, które wygładzały jej wypowiedź. Mówiła dokładnie, nie spiesząc się, nie połykając końcówek ani nie kalecząc słów. Wydawała się doskonale spokojna, opanowana i taka też była, dopóki w grę nie wchodziła miłość albo ognista nienawiść, chociaż również wtedy trudno było oczekiwać, że rozbije komuś głowę albo wskoczy do łóżka, pf! - Obsesyjnie kocham Pląsające Trolle- wyznała, obdarowując Vanberga jednym ze swoich najładniejszych uśmiechów, tych, którymi potrafiła podbijać serca i wzbudzać lawinę ciepłych uczuć. Nie było w nim nic uwodzicielskiego ani zmysłowego, po prostu szczerość. Ten uśmiech sprawiał, że każdy, kto wziął ją za chłodną i bezduszną zaczynał pukać się w głowę i zastanawiać, jak w ogóle mógł wpaść na równie idiotyczny pomysł. To był uśmiech, którym zdobywała sympatię dzieci i starszych ludzi. Niekoniecznie zainteresowanie facetów, no ale o tym mniejsza. Może to właśnie był do tej pory największy problem Is- za mało się krygowała, wdzięczyła, była zbyt prostolinijna i otwarta w swoich przekonaniach, poglądach. Dopiero Marcel uznał, że jest wartościowa nie tylko jako człowiek, ale i jako kobieta. Ach, Marcel. Czy powinna siedzieć tutaj i popijać Ognistą z największym imprezowiczem Hogwartu? Czy to było aby na pewno w porządku? Właściwie dlaczego nie? Ale może jednak... Nie przypuszczała, żeby uraziła go tym stwierdzeniem. Po prostu Is wolała być... poprawna. Wolała powiedzieć coś uprzejmego, ale zbędnego, niż nie powiedzieć , co mogło doprowadzić do jakiegoś zgrzytu. Tak, dobrze wychowana panienka z czystokrwistego domu. Jej rodzice byli bardzo postępowi, ale pewne podstawy zostały jej wpojone i weszły w krew, czyniąc trochę archaiczną postacią. Tak gdzieś z lat 20. dwudziestego wieku, ale taki już jej urok. - Jasne, rozumiem-- przytaknęła z rozbawieniem.- Pamiętam jak pierwszy raz napiłam się wódki... Zrobiłam to jakoś tak głupio i bezsensownie, że przez dwa dni drapało mnie w gardle i miałam lekką chrypę. Opera zupełnie odpadała. W końcu przerażona pobiegłam po mojego ojca i spytałam, czy to już na amen. Jak on się ze mnie śmiał...- roześmiała się cicho, unosząc na Vanberga oczy i upijając łyk whiskey.- Powiedział, że następnego dnia wszystko wróci do normy i oczywiście tak się stało- tak, miała wtedy... sama nie wiedziała, ile lat, ale pamiętała ten strach, że jej kryształowy głosik zmieni się w straszliwe rzężenie i już nigdy, ale to nigdy nie zaśpiewa żadnej arii operowej ani operetkowej. Koszmar. Spojrzała na Vanberga i potrząsnęła z uśmiechem głową, gdy zaczął kłuć ją w nogę źdźbłem trawy. Jej strój musiał go naprawdę irytować, ale w chwili obecnej nie miała zamiaru nic z tym robić. W sumie mogłaby transmutować kombinezon w jakąś lżejszą sukienkę, ale chyba się jej nie chciało, zresztą dowiodłaby tym samym, że len nie jest na tyle przewiewny, by mogła w nim wytrzymać te cholerne upały, więc milczała. - Sama nie wiem... a znasz może "Falling slowly"?- tutaj zaczęła nucić cichutko refren, przymykając przy tym oczy. Po chwili zmarszczyła nos i zamyśliła się głęboko.- A może coś Pląsający Trolli? W tym mogłaby jakoś się odnaleźć... znasz ich w miarę dobrze?- przechyliła swoją jasnowłosą główkę, patrząc na niego uważnie.- A co do wyzwań... tak. Wyzwania są potrzebne, bo inaczej życie nie miałoby absolutnie żadnego sensu. Człowiek musi do czegoś dążyć- stwierdziła z przekonaniem. |