Przez moment była pewna, że czas się zatrzymał. Nawet jej oddech, utkwiony w połowie drogi do płuc, dławił ją w gardle, rosnąć do rozmiarów guli. Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Spodziewała się czegoś: że krew wsiąknięta w materiał nagle cofnie się, podążając tą samą ścieżką, którą spływała, by znaleźć źródło swojego ujścia, przerwane naczynie krwionośne, krzepnąc i przywracając zdrowszy kolor jego twarzy. Albo, że Lockie chociaż odezwie się, spojrzy na nią trzeźwo i kiwnie głową, że już po wszystkim, mogą się rozejść. Zamiast tego ślizgon runął na jej kolana jak szmaciana lalka, bezwzględnie rzucona w kąt pokoju po skończonej zabawie. Dolna warga drgnęła jej mimowolnie w nerwowym odruchu. Skuliła się nad nim, osłaniając go od siąpiącego deszczu, jednocześnie zastanawiając się co dalej. Jej dłonie powędrowały ku niemu, jedną ręką obejmowała jego ramię, drugą głaskała go pogłowie, nieprzerwanie mamrocząc jego imię. Wszystko w niej krzyczało, niemal czuła, jak w środku buzuje jej magia, napierając na granicę wyznaczoną przez cielesną materię, jakby bezradność próbowała rozerwać ją od środka. Osunęła się nieco, próbując odwrócić biodrem, tak by mogła wsunąć ręce pod jego pachy, ciągnąc go ku górze. Był ciężki. Nieporównywalnie większy od niej, a próba uniesienia go, choćby po to, by go pionizować, graniczyła niemal z cudem. Jeszcze kilka miesięcy temu ugięłaby się pod jego ciężarem, ale to ciało nie należało już do kruchej i delikatnej rzeźbiarki, to ciało nosiło na sobie ślady buntu, złości i wyczerpujących treningów - jej mięśnie zaczęły się przyzwyczajać do wysiłku, do dyskomfortu, mogła na nich polegać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Z jej ust wyrwał się pojedynczy jęk, gdy skumulowała w sobie całe zasoby siły, unosząc jego tułów, tak, by wsunąć się w jego bok, jak podpora, na której mógł się wspierać. Głowa Lockiego opadła w zagłębienie jej szyi, a ona pozwoliła sobie oprzeć czubek brody w gęstwinie mokrych włosów. Pachniał papierosami, mieszanką potu i krwi, ale i czymś cięższym, jakby ambrą i cedrem, które blakły przez rezonującą metaliczną dominację. Obejmowała go i kołysała delikatnie, jak gdyby byli na spokojnych wodach, poruszając się w rytm morskich fal, niemal zaborczo trzymając go w ramionach. Wiatr szarpał za jej splątane włosy, za czarną wstążkę, a oprócz dźwięku wydawanego przez aksamitny materiał, szum drzew i łopoczące bicie jej serca, nie była w stanie wyodrębnić innych dźwięków. Żadnych kroków, głosów w oddali, niczego, co sugerowałoby, że jest tu może ktoś jeszcze. Wiedziała, co musi zrobić. Nie mogli tu zostać. Teleportowanie pod bramy szkoły nie wchodziły w grę, nie byłaby w stanie doprowadzić go do wejścia, a liczenie, że jakimś cudem wpadną tam na kogoś o tej porze, graniczyło z cudem. Z drugiej strony centrum Hogsmeade wydawało się idealnym miejscem, gdyby nie jeden, mały niuans. Plotki rozchodziły się z prędkością światła, a pojawienie się dwójki zakrwawionych studentów zwróciłoby niechcianą uwagę. Tym bardziej że jeden z nich był nieprzytomny, a, to co tak skrzętnie ukrywał, odrośnięte było teraz przez głębokie rozcięcie w swetrze. Nigdy by jej tego nie wybaczył. Szeptów na korytarzach, dorabianych historii na jego temat, przekazywanych sobie, kiedy znikałby za zakrętem, spojrzeń przyklejonych do jego pleców. Objęła go mocniej, niemal w opiekuńczy sposób, który wydarła z siebie lata temu, próbując wykorzenić z siebie tę miękkość i bezbronność pojawiającą się, gdy o kogoś dbała. Zacisnęła oczy, czując, jak jej brwi ściągają się, gdy myślała o miejscu. Wyobraziła je sobie ze wszystkimi szczegółami, kumulując w sobie siły i zdążyła jeszcze przycisnąć drżące usta do męskiego czoła, zanim wpadli w wir teleportacji. Wypadając, poczuła, jak upada na żwirową ścieżkę, a ostre kamyczki wbijają się w bok jej uda i odsłonięte lędźwie, tnąc przez materiał cienkich rajstop. Upadek niemal wybił jej oddech z płuc, gdy Lockie przygniótł ją do ziemi, poddając się grawitacji i upadając bezpośrednio na krukonkę. Szarpnęła się, łapiąc za krtań, jednocześnie próbując przeturlać chłopaka na plecy, by wyswobodziła się spod jego nieprzytomnego ciała. Czuła jego oddech na piersi, niespokojny, nierówny, ale obecny. Nie umarł. Ignorując ból klęczenia na nierównych, kłujących kamieniach, dokładnie sprawdziła, czy nigdzie się nie rozszczepił. Nie chciała podnosić wzroku. Potrzebowała jeszcze sekundy. W końcu znajdowali się w jedynym miejscu, w którym obiecała, że jej noga już nigdy nie powstanie.
/ zt x 2 |