Tutaj trafiają osoby, które po przebywaniu na innym oddziale, nie doszły do siebie. Ta część budynku składa się z małych, dwuosobowych sal z białymi ścianami. To jedne z najwygodniejszych sal w szpitalu, pacjenci mogą przyjmować gości w dowolnych porach, przy każdy łóżku znajduje się wygodny fotel dla odwiedzających. W pobliżu znajduję się niewielka biblioteka, z której mogą korzystać pacjenci różnych oddziałów, jednak najczęściej używana jest właśnie przez pacjentów specjalistycznej opieki, którzy spędzają w szpitalu dużo czasu.
Słysząc jego słowa nie mogłam się nie roześmiać. To ja powinnam się martwić - zaczynało do mnie dochodzić to, że pewnie nie wyglądam jak wcześniej. A jednak, Xavier brzmiał prawie na przejętego własnymi słowami. Kręcąc głową przysunęłam się jeszcze, by go pocałować w policzek. - Martwi mnie bardziej czy ty wytrzymasz ze mną. Trzydzieści ileś lat... muszę mieć masę zmarszczek! - udałam przerażenie i znów się zaśmiałam. - Bo ja chcę być z Tobą aż do śmierci i jeden dzień dłużej. Jego reakcja na moje pytanie o obrączki sprawiła że zacisnęłam mocno usta. Na prawdę bardzo próbowałam się nie uśmiechnąć; niemal słyszałam jak w myślach gdera na mnie, że tylko ja mogę tak się zachowywać po dziesięciu latach śpiączki. Patrzyłam jak wyciąga łańcuszek i już pozwoliłam sobie na uśmiech. Głupia, coś myślała, że je wyrzucił? - Za duża? - powtórzyłam jak echo za nim, marszcząc brwi. Zrozumiałam dopiero gdy wsunął mi obrączkę na palec. Szczęście i wspomnienie naszego ślubu wymieszało się z kolejnym niepokojem. Moje palce byly prawie jak dłonie szkieletu, tyle że powleczone skórą. Mój stan fizyczny zaczął mnie bardziej przejmować niż jeszcze dwie minuty temu, gdy żartowaliśmy o starości. Zauważyłam, że powiedział tylko o mojej obrączce, ale niepokój dotyczący ewentualnej próby wierności ukochanego zaniknął, gdy okazało się że nosi obrączki przy sobie - bo założyłam, że zawsze tam były, nie tylko na dzisiejszą okoliczność. - Kochanie... - zaczęłam powoli, przerywając i zagryzając usta. Głupio mi było na niego spojrzeć, ale na prawdę mnie to martwiło. - Mógłbyś mi załatwić jakieś lustro? Miałam przy tym kompletnie poważną minę i wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się ze mnie zaczął śmiać. Chwilowo nie mogłam skupić się na niczym więcej, więc patrzyłam tylko na niego, oswojona już z tym jak się zmienił, ściskając go mocno (w mojej ocenie mocno) za dłoń. - Albo poczekaj - wypaliłam nagle i pochyliłam się w jego kierunku, składając na jego ustach pocałunek, nie czekając na jego zgodę. Bałam się tego jak wyglądam i irracjonalnie obawiałam się że jak się zobaczę, stracę pewność siebie, by to zrobić. Mimo że rozum mówił mi że widzieliśmy się wczoraj, czułam głód, tęsknotę za Xavierem.
Nie przejmował się tym jak wyglądał. Chciał odgonić jej myśli od nieprzyjemnych tematów, których rozgrzebywanie w tym momencie było całkowicie niepotrzebne. Sam musiał oswoić się z myślą, że teraz nie będzie sam. Tak długo przyzwyczajał się do myśli, że będzie dzielił życie z Ev. Sam proces przez który przeszli trwał jakiś czas... A potem ona nagle po prostu znikła z jego życia mimo, że cały czas była obok. I teraz wszystko zaczyna się od nowa, mimo, że jej wydawało się iż był to zaledwie jeden dzień. Przez jego twarz przeszedł cień uśmiechu. Chyba nie myślała, że skoro już tak się namęczył w zbliżeniu się do niej kilka zmarszczek go odtrąci? Jego oddanie i przysięga nie zostały nigdy wyrażone słowami. W pewnych momentach naszego życia nie były one wcale potrzebne. To czyny miały największe znaczenie, one mogły wyrazić o wiele więcej niż słowa, tak często nas ograniczające. Tak, obrączki miał zawsze ze sobą. Nigdy ich nie pokazywał, jednak zawsze czuł ich ciężar na piersi. Kiedyś wyjaśni jej dlaczego zniknęła ona z jego palca. Choć nigdy nie przyjmował do wiadomości tego iż będzie musiał jej cokolwiek wyjaśniać, jakby w geście obrony. Nie czuł się winny. Nie uważał tego za zdradę czy chęć oszustwa. Było łatwiej kiedy obrączka znalazła się poza zasięgiem wzroku innych, a może przede wszystkim jego. Nie przywoływało to wspomnień, pozwalało funkcjonować. I była jedyną, które by to powiedział... Ale przede wszystkim mniej bolało. -Schudłaś. Powiedziałbym, że dziesięć kilo po prostu gdzieś zniknęło mimo, że przyjmowałaś pokarm. -Powiedział spokojnie i napotkał jej spojrzenie. Widział zmartwienie i obawy związane z nowymi informacji. Dostrzegł też jak przygląda się swoim dłoniom. Delikatnie uniósł jej podbródek tak aby mogła na niego spojrzeć. -Musisz wiedzieć, że wciąż jesteś tą samą Ev. Nic się nie zmieniło.-Powiedział cicho. Odwzajemnił jej pocałunek, pomimo, że przez sekundę jego ciało odmówiło posłuszeństwa i zamarło. Jednak dotyk jej warg był taki znajomy, taki naturalny. Włożył w ten pocałunek znacznie więcej niż chęć ponownego zbliżenia się. Była to tęsknota, pragnienie, cała frustracja związana z niewiedzą w jakiej żył tyle lat. Po chwili odsunął się od niej i sięgnął do szafki obok jej łóżka. Wyjął niewielkie lusterko i przez moment tylko czekał, nie przysuwając go. Wyprostował się i podał jej lusterko. Cały czas przyglądając się jej, temu co zrobi, temu jak zmieni się wyraz jej twarzy kiedy spojrzy w swoje odbicie. Nie zmieniło się tak bardzo. To niesamowite ale wyglądała dokładnie tak jak te dziesięć lat temu. Była po prostu wychudzona. Jej policzki lekko się zapadły a skóra przybrała mniej żywego odcienia niż zawsze. Powoli podniósł dłoń i przejechał kciukiem po jej policzku, dotykając palcem zarysu jej szczęki. Wciąż była piękna. Tak, jakby nic się nigdy nie zmieniło.
/wybacz czas, ale życie mnie trochę zaskoczyło. I zmiana formy, czasem tak mi się dzieje, jak nie przeczytam swojego posta z wcześniej, tylko osoby z którą piszę i naturalnie przejmuję inną osobę do opisu. Nie gwarantuję że tak będzie na stałe : o
Doskonale pamiętała ten okres, gdy dopiero co przyjął ją do swojego serca. Pamiętała, ile czasu jej zajęło dotarcie do niego, ale nigdy nie zastanawiała się jak on to widział, nigdy nie myślała nad tym, czy ten proces był dla niego na tyle ważny, by był trwały. Zabawnym było to, jak ich proces zakochiwania się różnił. U niej było to raczej... jakby od zawsze wiedziała, że go kocha. Wydawało się jej jednak, że u niego to był długi proces, gdy ją w końcu pokochał. Może dzięki temu ona mogła sobie go "wychodzić", może dzięki temu teraz gdy "wróciła" on wciąż czekał. Mimo wszystko zmiany fizyczne martwiły ją póki co najbardziej. Dziesięć kilo. To znaczyło, że była niemal na skraju jakiejkolwiek normy. Mówienie że nic się nie zmieniło, było dalekie od prawdy, mimo wszystko nie chciała dyskutować. Pomartwi się tym później, wyżali koleżankom... o ile jeszcze jakieś miała. Poczuła to, że się zawahał, ale uznała że to nic więcej, jak zaskoczenie. Kto by się spodziewał że pięć minut po obudzeniu z dziesięcioletniej śpiączki będzie chciała się całować? No, ona by się może spodziewała... ale tak po za tym, raczej nikt po za nią samą nie znał jej wyroków. To było dla niej takie naturalne, takie... normalne, w tym szaleństwie. Osadziło ją na ziemi, już czuła się normaniej. Bezpieczniej. Mniej niepewnie. Zupełnie jakby się na nowo zakotwiczyła... To nie było coś łatwego do opisania słowami, była to taka mieszanka odczuć i różnych emocji, tak silnych, że czuła się po prostu szczęśliwa. I wtedy podał jej lusterko, a ona znów poczuła niepokój. Przez chwilę nie patrzyła na swoje odbicie, tylko na niego, aż zebrała się na odwagę. Jedna, druga, trzecia zmarszczka... patrzyła i patrzyła... i czuła rosnącą ulgę. Xavier dotknął jej policzka a ona uniosła głowę z delikatnym uśmiechem. - Nie jest źle - przyznała w końcu, odkładając lusterko na łóżko. Straciła zainteresowanie tematem swojego wyglądu i przysunęła się bliżej do ukochanego męża, tak by mogła się o niego oprzeć. Prawie jak w domu. Tylko była bardziej zmęczona. Paradoksalnie, bo przecież spała... Ale to teraz, to było zmęczenie fizyczne. Była po prostu wyniszczona. Przez myśl jej przeszło że może jest coś co postawi ją na nogi, ale w zasadzie miało to mniejsze znaczenie. Teraz, gdy już w miarę wiedziała co się z nią działo chciała wiedzieć więcej o najważniejszej osobie w jej życiu... i reszcie, mniej ważnych. - Musisz mi wszystko opowiedzieć, kochanie, wiesz? - powiedziała kręcąc kółka palcem na jego piersi. Przyjemne mrowienie materiału o opuszek jej palca było na swój dziwny sposób kojące. - O tym co robiłeś, co się działo, twoje najciekawsze przypadki... - wyprostowała się nagle i udając srogą minę dodała - oczywiście, ile razy ktoś mi cię próbował zabrać, też muszę wiedzieć! - ale zaraz roześmiała się, pokazując że był to żart i wróciła do poprzedniej pozycji. Jej organizm jakoś dziwnie zaczynał rozciągać w czasie jej sen i zaczynała czuć jakby spała dłużej niż dzień, choć wciąż nie był to okres lat, nawet jednego roku.
To był jeden z najgorszych dni w życiu Kimbry Hudson. Kobieta siedziała sobie spokojnie w swoim ulubionym, puchatym, różowym fotelu w salonie w mieszkaniu. Ulica Pokątna tętniła życiem i kobieta z uśmiechem na ustach grała w magicznego wisielca wsłuchując się w stłumiony gwar, gdy przez okno wleciała sowa. List, który niosła, był autorstwa jej środkowej córki, słodkiej Bridget. Szkoda tylko, że historie, które pisała, nie były już takie słodkie... Och, ileż by dała, żeby dziecko napisało jej coś o swoim śniadaniu zamiast tego! "Mamo, ostatnio znów zdarzyło się coś strasznego w Hogwarcie" - tak zaczynał się list. Kimbra odłożyła kartkę, by poszukać swoich okularów do czytania (co zajęło jej relatywnie sporo czasu, mimo że znajdowały się tuż obok fotela na stoliczku), a następnie powróciła do lektury listu. "Gryfoni i Ślizgoni grali w Quidditcha i jedna z zielonych uwolniła Obskurusa. Zupełnie jak na tym festiwalu, pamiętasz jak Ci opowiadałam?" - Oj, Kimbra doskonale pamiętała. Okropnie się bała, kiedy dwie z jej córek znalazły się w ogniu wydarzeń na festiwalu muzycznym. Podobno wtedy zginęła jakaś młoda dziewczynka! Chwała Merlinowi, że to żaden bąbelek Hudsonów! List ciągnął się jeszcze dalej, ale Kimbra nie mogła przeczytać nic więcej. Jej uwagę przykuło jedno jedyne zdanie, które sprawiło, że okulary prawie spadły jej z nosa, a serce zabolało tak mocno, że aż przycisnęła rękę do obfitej piersi. Czy Bridget napisała, że "Profesor Fairwyn oberwał siedząc na trybunach i teraz leży w Mungu będąc w śpiączce"?! Czym prędzej wskoczyła w swoje puchate, różowe kapcie i przez kilka minut dosłownie biegała po całym mieszkaniu, paradoksalnie próbując uspokoić gonitwę myśli w głowie i ułożyć zamiast tego jakiś plan. Przecież nie mogła tego tak zostawić, prawda? Była założycielką największego fanclubu Edgara Fairwyna, na gacie Merlina, musiała chociaż spróbować coś zrobić, co nie? Thomas patrzył jedynie z politowaniem na swoją żonę, gdy oświadczyła mu, że nie może zwlekać ani chwili dłużej i musi znaleźć się w Mungu, a on sam musi ją doprowadzić do sali, w której leżał @Edgar T. Fairwyn. Pan Hudson nigdy nie rozumiał tej niezwykłej obsesji Kimbry, lecz nie protestował - zresztą jak zwykle. Zasugerował jej jednak odczekanie na bardziej sposobny moment. O dziwo zadziałało! Kimbra najpierw odpisała córce, że bardzo dziękuje jej za informacje i zaprasza ją do Munga, a do listu dołączyła pieniądze na pokrycie kosztów świstoklików tam i z powrotem. Następnie stworzyła notatkę informacyjną na specjalny wizbook fanclubu, którą potem powieliła kilkakrotnie za pomocą magii i rozesłała pocztą do najbliższych przyjaciółek z dopisanymi datami planowanych dyżurów przy pisarzu. Wiele godzin planowania dla Kimby sprowadziło się do tego dnia, którego razem z córką miała zjawić się w szpitalu. Bywała tam już kilkakrotnie, jednak uzdrowicielki nie chciały jej wpuszczać na więcej niż piętnaście minut. Niemniej jednak wykorzystywała ten czas, by poprawić leżącemu poduszki, cyknąć jakąś uroczą fotkę, czy też wstawić do wazonu świeże kwiaty. Ogólnie starała się! Stojąc przed drzwiami sali rozglądała się nerwowo, wypatrując kręcących się w okolicy uzdrowicielek, które już chyba zaczynały być wobec niej podejrzliwe. - BRIDGET, KOCHANIE MOJE, PRZYNIOSŁAŚ TĄ LAURKĘ Z PODPISAMI SWOICH KOLEGÓW I KOLEŻANEK? - zapytała teatralnym szeptem.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Wieść o śpiączce Hogwartckiego postrachu rozeszła się po szkole w zastraszającym tempie. Smutne, posępne spojrzenia, które wlepiali w niego niektórzy uczniowie, a szczególnie fanki Edgara, które zalewały się rzewnymi myślami na samą myśl, że ich ukochanemu profesorowi może się coś stać, oprowadzały go po właściwie całej placówce. Czuł je idąc do kibla, paliły na zajęciach, wbiłaby się niczym szpile na posiłkach i na korytarzach. Parę osób miało na tyle nerwów, żeby złożyć chłopakowi coś na wzór kondolencji, traktując ich wspólną przypadłość, jak coś ostatecznego. Wszyscy spodziewali się po nim wielkiego ubolewania, łez w oczach, załamującego głosu, dołku psychicznego, wielkiej boleści duszy i rozpaczy, która rozrywała jego serce na kawałki. On uważał, że tak właściwie to nic się nie stało, zdeptali go, choroba, która nie była śmiertelna się odezwała i tyle. Reakcje chłopaka na słowa, które miały go pocieszyć były dość osobliwe — za pierwszym razem było mu głupio, jedyne, na co się zdobył to pogardliwe spojrzenie, kulturalne kiwnięcie głową i odejście w swoją stronę, potem zrobiło się komicznie, a już, szczególnie kiedy jedna z Ślizgonek wcisnęła mu w dłoń kilka galeonów, „na pocieszenie: żeby sobie kupił jakąś czekoladę, bo to przecież każdemu poprawia humor". Inna sprawa, że on sam popsutego humoru nie miał, ale za radą koleżanki kupił sobie coś „na pocieszenie „- kolejną z książek, która miała powiększyć już dość sporą kolekcję. Potem wybuchał głośnym śmiechem i tyle. Patrzyli na niego jak na wariata, czasem wyklinali, bo przecież: „JAK MOŻNA NIE MARTWIĆ SIĘ O WŁASNEGO OJCA”, a on nie miał właściwie żadnych oporów. Edgar w równym stopniu ignorował i jego, więc byli kwita, nie? Dużo bardziej trapił go incydent, w którym główną rolę odgrywał Obscurus. Ależ on żałował, że go przy tym nie było. Jeszcze przed festiwalem, przed tymi wszystkimi dziwnymi akcjami, przed załamaniami magii interesował się tym tematem, magiczna moc i sposoby jej ujawniania były mu szczególnie bliskie — ze względu na zainteresowania i rodzaj magii, jakim się parał oczywiście. Nie był jakimś zwyrolem, który chciał opanować świat, jednak ta cała otoczka nieposkromionej mocy, energii, której nawet najbardziej doświadczony czarodziej nie był w stanie ujarzmić była w osobliwy sposób fascynująca. W głowie Caesara pojawiały się dziwne myśli, marzył o poskromieniu takiego tworu, chciał pomóc osobom, które ujawniałyby tego typu zdolności, powstrzymać tę niszczycielską moc. I na razie obserwował. Nikt nie przyciągnął jednak uwagi młodzieńca. Często gburowaty, przyjaciół oprócz Hill nie miał. Zresztą i z druga z prefektów Slytherinu nie utrzymywał bardzo zażyłych kontaktów. Nie miał czasu, bo albo się uczył, albo odsypiał nocne dyżury na korytarzach — dlatego też ewentualna obserwacja była utrudniona. Zaraz brali go za zakochanego geja albo zakochanego hetero, albo chłopaka, który najwyraźniej szuka problemu. Po co pojawił się tego dnia w Mungu? Chciał zobaczyć, jak wygląda ciało w czasie tej specyficznej śpiączki, wywołanej przez chorobę i tyle. Kiedy wszedł do sali przy łóżku ojca stała już jakaś kobieta i dziewczyna, którą parę razy mignęła mu na korytarzu. PW głowie pojawiła się myśl, że może to jego kobieta, jednak zaraz zgasła. Żadna DOROSŁA osoba, z pełna rozumu by przecież na niego poleciała. Zrozumieć mógł gówniary w jego wieku, które podniecali tacy starsi, zimni i niedostępni mężczyźni, ale kobiety w średnim wieku? Trudno było mu uwierzyć, że były aż takimi dziwaczkami. Chociaż, uważał swoją matkę za dość rozsądną i inteligentną kobietę, a przecież również z nim wpadła. Może w przypadku tej drugiej było podobnie? Tylko ona słysząc o śpiączce ojca swej córki, postanowiła przyjść z nią w odwiedziny, w nadziei, że może ich słodkie, kochające głosiki go obudzą. Caesar uśmiechnął się na samą myśl o tym, że jego ojciec miałby się obudzić w takim głupim celu, jak spotkanie własnego dziecka. Prędzej doszłoby do tego, gdyby dowiedział się, że ktoś inny będzie uczyć run w Hogwartcie ewentualnie na samą myśl o tym, że jest na świecie ktoś, kto ma więcej fanek od niego. Trochę nie wiedział co ze sobą zrobić, wycofywać się nie było sensu to też nieodzywający się słowem podszedł do szpitalnego łóżka, w którym smacznie śpiączkową sobie Edgar, siadł na jednym z wolnych krzesełek, po czym zaczął uważnie przyglądać się powłoczce, która otaczała ciało chorego. Śmiesznie. Naszła go nawet ochota na podobne doświadczenie — chciał zapaść w bezwład. Niestety się nie zapowiadało. W głowie na chwile pojawiła się myśl, że może sam powinien rzucić się pod samochód albo spaść z miotły, w nadziei, że uda mu się trafić w podobny stan. Pomysł nie był trudny w wykonaniu, gorzej z poziomem głupoty, który prezentował. No umierać to on jeszcze nie chciał, chociaż podejście do życia miał czasem bardzo pesymistyczne.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget była zszokowana faktem, że do kolejnego uwolnienia Obskurusa doszło akurat w Hogwarcie, w dodatku podczas meczu Quidditcha! Gdy tylko próbowała sobie wyobrazić, jak bardzo było to niebezpieczne, aż jej się jeżyły włosy na ciele. Nie mogła powiedzieć, że przywykła do tych okropnych rzeczy. Od dobrych dwóch miesięcy, a może nawet dłużej wliczając w to wakacje w Grecji, działo się naprawdę źle i Bridget czuła się coraz gorzej w związku z tym. Nie miała już tak dużego oparcia w swojej różdżce, w której do tej pory pokładała większość swoich nadziei w chwili zagrożenia. Nie była już tak pewna, gdy wracała popołudniami z zajęć opieki nad magicznymi stworzeniami lub z zielarstwa, ponieważ musiała przechodzić w okolicy kamiennego kręgu, gdzie grupę uczniów zaatakował wilkołak w biały dzień. No i festiwal... Nic dziwnego, że wyglądała tak marnie. Blada cera dodatkowo podkreślona przez kontrastujące z nią ciemne włosy, nadawała jej wygląd nieco chorej. W sumie można było pomyśleć, że obecna z nią matka składała wizytę jej samej. Dziewczyna trzymała w rękach całkiem pokaźny bukiet, który zamierzała ułożyć przy łóżku leżącego w śpiączce profesora Fairwyna. Jego wypadek również nią wstrząsnął. Zawiadomiła mamę prawie natychmiast, bowiem wiedziała, jak bardzo jej zależało na informacjach o Edgarze, lecz nie sądziła, że zostanie zaciągnięta do samego szpitala. Niemniej jednak zamierzała złożyć mu wizytę, po cichu licząc, by jeszcze spał... - Tak, mamo, mam ją - rzuciła zmęczonym głosem, wywracając oczami. Robiła z tej laurki wielkie halo, a w gruncie rzeczy była to zwyczajna kartka z życzeniami powrotu do zdrowia. To nic, że podpisała ją połowa szkoły i wyliczanie przez laurkę całej listy tych osób trwało pięć razy dłużej niż życzenia. Jej wzrok padł na chłopaka idącego korytarzem w ich stronę. Jakoś tak zrobiła się nieco nerwowa - rozpoznała go. Caesar Fairwyn, syn profesora starożytnych run przyszedł, by odwiedzić ojca w szpitalu akurat tego samego dnia co ona i jej mama. Ale siara. Zdobyła się jednak na delikatny uśmiech. - Cześć - rzuciła, gdy był blisko. Nie wiedziała, czy Ślizgon w ogóle kojarzył ją chociażby z widzenia, ale uznała, że wypadało się przywitać, tym bardziej, że znała jego powiązania z Fairwynem i poniekąd współczuła mu. - To syn nauczyciela - powiedziała półgębkiem do mamy licząc, że chłopak jej nie usłyszy. - To musi być straszne, przychodzić do ojca w śpiączce - dodała jeszcze, wzdychając cicho.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Caesar w jednej chwili stracił całą wiarę w ludzkość. Mocno zmarszczył brwi i przyjrzał się dwóm paniom. Zaraz spojrzał na piękny bukiet kwiatów i laurkę, którą w dłoni trzymała młodsza. Nie mógł się powstrzymać i prychnął śmiechem, próbując jednocześnie zagłuszyć swą reakcję kaszlnięciem. Musiało to brzmieć bardzo sztucznie, bo starsza z kobiet spojrzała na niego niepochlebnie i, jak mu się wydawało, wręcz przewróciła oczami na całkowity brak wychowania chłopaka. Fairwyn na chwilę przestał zwracać na nie uwagi, coraz uważniej przyglądając się ojcu i stanowi, w jakim się znajdował. Jego zamyślenie przerwały jednak szepty, z których zrozumiał słowa „syn” oraz „ojca w śpiączce". Gdyby mógł zmarszczyć brwi jeszcze bardziej, to najprawdopodobniej by to zrobił. Poczuł wielką irytację i rozdrażnienie. Westchnął głośno i ostentacyjnie tak, żeby usłyszały go te dwie wariatki, które pomyślały, że Fairwynowi najwyraźniej będzie miło, kiedy się obudzi, a przy łóżku znajdzie świeże kwiaty i laurkę. Były najzwyczajniej w świecie naiwne. Jeszcze rozumiał starszą, nie znała Fairwyna oko w oko, nie wiedziała, jak zachowuje się na co dzień, jak bardzo paskudny jest jego charakter i jak okropnie traktuje ludzi. Po puchonce spodziewałby się trochę więcej oleju w głowie, ale wszystko wskazywało na to, że jej makówka była całkowicie pusta. Czyli ona również była zauroczona intelektem ojca, bo przecież żadnych innych pozytywnych cech mężczyzna nie wykazywał. No dobra, potrafił przekazywać wiedzę lepiej niż dobrze, ale to i tak nie było w stanie oczyścić go ze wszystkich win. Baby to jednak są głupie, powiedział do siebie w myślach na koniec i znów zainteresował się ojcem. Po dłuższych oględzinach dowiedział się wszystkiego, czego chciał i już miał wychodzić, kiedy w głowie pojawił się szatański plan. Umiał kłamać i chociaż rzadko kiedy z tej umiejętności korzystał, to kiedy wymagała tego sytuacja, nie miał żadnych oporów. W jednej chwili na twarzy Ślizgona pojawił się całkowicie inny wyraz, posmutniał, przygarbił i skulił się w sobie, chciał sprawiać wrażenie załamanego całą sytuacją. W oczach pojawiły się nawet łzy, wskazujące na to, że nie jest z nim najlepiej. Spojrzał posępnie na kobiety i drżącym głosem rzekł. - Wybaczcie, mój poprzedni wybuch - wydawało mu się, że brzmi zadziwiająco dobrze i przekonująco, dlatego kontynuował swój wywód dalej - ale przez tę tragedię miewam wahania nastroju - popatrzył na Bridget i uśmiechnął się smutno - a najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie wiem jak mu pomóc! - zrobił dramatyczną przerwę i zwrócił smutny wzrok w bok, jego usta przybrały zaś kształt podkówki wywiniętej do dołu. - Bezsilność jest czymś, co mnie zabija. - zakończył, wstał i w nerwowym ruchu zaczął krążyć po sali. Nie mógł powstrzymać delikatnego i głupiego uśmiechu, dlatego też zakrył twarz dłonią. Nagle zatrzymał się przy łożu, oparł o metalowe oparcie łóżka, znajdujące się w nogach profesora i płaczliwym głosem wypowiedział - Ileż bym dał, żeby być na jego miejscu - zrezygnowany pokręcił głową, w skupieniu spoglądając na ojca w śpiączce.
Kimbra Hudson z przekonaniem pokiwała głową, wciąż rozglądając się po korytarzu z zaniepokojeniem wymalowanym na twarzy. Uzdrowicielki chyba poważnie myślały, że kobieta czyhała tu na czyjeś życie, bo od kilku tygodni panoszyła się po praktycznie wszystkich piętrach i można powiedzieć, że prawie zamieszkała w Mungu. Zamiast jednak zapałać do niej sympatią, pracownice stały się podejrzliwe. Przecież była nieszkodliwa, prawda? No i miała chorą córkę, halo! Na chłopaka zwróciła uwagę dopiero gdy wydał z siebie to nieuprzejme parsknięcie. Obrzuciła go dziwnym spojrzeniem, nie do końca wiedząc, co powinna powiedzieć. Bridget twierdziła, że był synem Fairwyna, w dodatku wyglądał na całkiem porządnego chłopca, gdyby właśnie nie ten lekceważący stosunek do nich! Przecież on nawet nie odpowiedział Bridget na przywitanie! Gdzież się podziały jego maniery? Postanowiła mu jednak wybaczyć, prawdopodobnie było mu ciężko z powodu stanu w jakim znajdował się jego ojciec. Westchnęła lekko, rozglądając się po raz setny. - Wiesz co, Bridget? Wejdź do sali i odłóż ten bukiet z laurką gdzieś na stolik. Ja skoczę do bufetu, przyniosę nam herbatę i jakieś ciastka. Myślisz, że temu tam też wziąć coś? - zapytała, ale zaraz machnęła ręką. - A wezmę, co mi tam, jak nie on to ojciec zje. Pewnie siedzi wciąż u Charlotte na oddziale. Swoją drogą do niej też wstąpię, już chyba powinna wstać, nie sądzisz - Nie czekała jednak na odpowiedź tylko od razu odwróciła się na pięcie i ruszyła szybkim, lekkim krokiem wzdłuż korytarza, pozostawiając za sobą wyłącznie stukot obcasów i nikłą woń piwonii.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget nie poczuła się wcale urażona, kiedy nie otrzymała odpowiedzi na swoje powitanie, jednak nie mogła zignorować tego parsknięcia. Nie uważała tego za grzeczne zachowanie, lecz nie zwróciła mu uwagi. Przecież jego ojciec leżał w tej sali w śpiączce, to raczej jasne, że może być rozdrażniony obecnością w pobliżu innych osób, w szczególności nieznajomych - a jeśli już wejść w szczegóły i postawić przed drzwiami mamę Bridget w całej jej ekscentrycznej okazałości, z burzą nieuczesanych farbowanych blond włosów, z obfitym biustem, głosem zdecydowanie zbyt donośnym i ubraniem świadczącym raczej o kryzysie wieku średniego niż o dobrym guście... Bridget sama by prychała. Niespecjalnie chciała zostawać sama w sali ze śpiącym profesorem, jednak skoro mama postanowiła się na moment ulotnić, nie pozostało jej nic innego tylko wejść do środka i zrobić to, co kazała. Bukiet był naprawdę ciężki, a ją już bolały ręce, więc z ulgą włożyła go do wazonu, tuż przy nim kładąc ową laurkę, z którą chodziła po całej szkole i zbierała podpisy. Posłała Ślizgonowi niepewne spojrzenie i delikatny uśmiech. Naprawdę nie chciała, by uważał ją za jakąś nadgorliwą fankę Edgara - istotnie, imponowała jej jego niezwykła wiedza w dziedzinie starożytnych run i zdecydowanie adorowała jego lekcje, na które chodziła regularnie. To, co w tej chwili robiła, nie było jednak jej własną wolą. Oczywiście z chęcią by przyszła odwiedzić nauczyciela, lecz w swoim czasie, prawdopodobnie nie z ogromnym bukietem i bez całej tej szopki, którą robiła jej matka. Szczerze powiedziawszy nie widziała sensu dłuższego siedzenia w sali śpiącego profesora wraz z jego synem, tak uporczywie wpatrzonym w obraz leżącego w śpiączce ojca. Czuła się niekomfortowo i miała wrażenie, że narusza coś bardzo prywatnego, że wpakowała się z buciorami w miejsce, w którym jej stopa w ogóle nie powinna stanąć. Poprawiła tylko dwa odstające kwiatki w bukiecie i już chciała się odwrócić na pięcie i odejść, gdy chłopak przemówił. Jego głos sprawił, że Bridget zatrzymała się w pół kroku i odwróciła w jego stronę z miną wyrażającą mieszankę mnóstwa emocji. Uśmiechnęła się delikatnie, a potem zrobiło jej się przykro. - Współczuję Ci - stwierdziła łagodnym głosem, robiąc krok czy dwa do przodu. - To było nie do przewidzenia, nikt nie mógł nic zrobić - powiedziała jeszcze, chcąc jakoś uspokoić jego najwyraźniej skołatane nerwy. Wypadek na meczu był po prostu... No, wypadkiem. Nikt nie mógł nic zrobić, a całe zdarzenie było wyjątkowo niefortunne. - Na pewno będzie dobrze, pewnie niedługo się obudzi - dodała pokrzepiająco i ponownie posłała mu uśmiech. Naprawdę w to wierzyła.
Niektórych może to zdziwić, ale niemądrze jest ignorować magiczne łańcuszki, które otrzymuje się za pomocą sowiej poczty, gdyż pozornie głupi tekst może okazać się niebezpieczną klątwą - tak było w tym przypadku. @Caesar T. Fairwyn rozmawiał z @Bridget Hudson nad łożem swojego ciężko poranionego ojca, gdy nagle jego szczękę rozerwał ostry ból. Chłopak otworzył usta i... nagle na podłogę wypadły wszystkie jego zęby. No cóż, było to bardzo bolesne i na pewno strasznie upokarzające biorąc pod uwagę, że rozmawiał z piękną dziewczyną, jednakże miał tyle szczęścia, że tego typu wypadek zdarzył mu się w szpitalu.
Przypominam, że zignorowanie akcji MG wiąże się z utratą galeonów!
______________________
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Caesar kisł w środeczku. Głupio mu się było zaśmiać, jednak utrzymanie kamiennej twarzy było nad wyraz trudne. Kobieta wyglądała dziwnie, powody pojawienia się jej w szpitalu, przy ojcu Edgara były też dziwnie. Jednak pomimo tej całej dziwności Caesar wywnioskował, że chyba, nie jest jakaś wredną jedzą czy zakochaną w ojcu wielbicielką. No cóż. Ciągnęła się za nim łatka syna jednego z bardziej popularnych czarodziejskich badaczy, tego że Edek był chujem nijak nie dało się udowodnić, a on nie miał zamiaru rozpowiadać całemu światu jaki to jego ojciec jest, był i będzie jednocześnie dzieląc się z innymi wrażeniami z dzieciństwa i jak super było się wychowywać bez żadnego wsparcia. Zrobiło mu się trochę głupio i trochę mniej śmiesznie, kiedy zauważył, że dziewczyna z którą został sam na sam naprawdę mu współczuła. Nie przewidział, że przeżywa w swym życiu trudne chwile, a żywot obcej panienki do usłanych różami nie należy, ale najnormalniej na świecie nie spodziewałby się tego po puchonkach. Nie trzeba było być rasistą żeby zauważyć braki w rozumkach uczniów domu borsuka. Dalej głupio mu było myśleć o kimkolwiek źle, dlatego postanowił porzucić manierę załamanego chłopca, na manierę normalnego chłopca, który już załatwił wszystkie sprawy w mungu i musi się zbierać. - Dobrze, nie będę zawracał Ci głowy i jemu - podbródkiem wskazał ojca, jednocześnie zarzucając na głowę kaptur czarnej bluzy. I już miał się odwracać, już chciał odejść w super atmosferze tajemniczości jak na szanującego się ślizgona przystało, kiedy wypadły mu wszyściuteńkie zęby. Szok. Niedowierzanie. Brak zębów. Zrobił zdziwioną minę za bardzo nie wiedząc co się dzieje. Nie otwierał ust w obawie przed tym, że przestraszy swą towarzyszkę (A tego jakoś bardzo nie chciał) i pędem tak bardzo niepasującym do jego osoby udał się w poszukiwaniu jakiegoś magodentysty czy magomedyka czy jakiegoś innego maga coby mu te ząbki naprawił.
/zt ps. jakbym nie musiała spierdzielać to by było dłużej XDDD ps2. może wrócę
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Cienka osłonka pokrywająca ciało Fairwyna zaczęła znikać, co mogło umknąć uwadze zebranej nad jego łóżkiem młodzieży. Dosłownie sekundę, po opuszczeniu sali przez jego bękarta, Edgar odzyskał świadomość. Tak jakby... Przez krótką chwilę miał bowiem wrażenie, że znajduje się na zapleczu sklepu Fairwynów w lipcu 1993 roku, po tym jak przyrżnął głową w kant biurka pod koniec stażu. Szybko jednak napłynęły do niego wspomnienia kolejnych dwudziestu czterech lat i połączył fakty w całość, jeszcze zanim otworzył oczy. Mniej więcej, ale na razie wystarczająco. Rozchylił powieki, mrużąc się od jaskrawego światła. Poruszał lekko zdrętwiałą ręką, odzyskując w niej czucie, po czym powoli, niezdarnie uniósł ją do twarzy. Miał wrażenie, jakby nie należała do niego i poruszała się na jakiś sznurkach. Przetarł oczy zjeżdżając palcami ku nasadzie nosa i tam zamarł wpatrując się nieostro w stojąco przy jego łóżku dziewczynę. Chwilę zajęło mu skojarzenie kim była, głównie dlatego, że jej obecność tu była bardzo zastanawiająca. - Panno Hudson? - wychrypiał w końcu i pozwolił swojej ręce zsunąć się z jego twarzy. Nie zwracał uwagi na krępującą atmosferę, która zawisła w sali. Czuł jedynie lekkie rozdrażnienie faktem, że nie wiedział, co robiła tu dziewczyna i winą za to obarczał w swój zastygły po śpiączce umysł. Usiłował dojść do jakiegoś wniosku, ale kropki, które wymagały połączenia, żeby to zrobić, zdawały się biegać po jego głowie, gubiąc go pomiędzy nieistotnymi wspomnieniami i informacjami. Chcąc, nie chcąc, musiał na moment porzucić ten problem i rozwiązać parę ważniejszych nieścisłości. - Jaka jest data? - zapytał nieco wyraźniej. Mentalnie przygotował się na każdą możliwą odpowiedź. Nawet taką, że stojąca przed nim dziewczyna nie była @Bridget Hudson, a jej bardzo podobną córką. Byłoby to co prawda jeszcze dziwniejsze, ale niewykluczone.
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget wykazywała się dużym zrozumieniem dla wielu ludzi, niezależnie od wieku, płci i domu, wobec czego nie miała problemu z okazaniem Caesarowi współczucia. Do głowy jej nawet nie przyszło, że chłopak mógł udawać przed nią fałszywy smutek w związku ze śpiączką ojca. Dziewczyna czasem zdawała się być oddalona od rzeczywistości, jakby zupełnie nie pamiętała, że na świecie nie każdy posiada dobre relacje ze swoimi rodzicami tak jak ona. Uśmiechnęła się do chłopaka przyjaźnie, ale nie otrzymała niczego w zamian. Nie chciała się narzucać, więc odpuściła. Ślizgon chciał wychodzić i dosłownie w tej samej chwili z jego ust zaczęły wypadać zęby i polała się krew. Bridget wydała zduszony okrzyk, zakrywając usta dłonią. - Merlinie, trzeba wezwać pomoc! - powiedziała, ale zanim skończyła to zdanie, Caesar wypadł za drzwi. To prawdziwe szczęście, że znajdowali się w szpitalu, dziewczyna była pewna, że szybko znalazł potrzebną mu pomoc. Wyjrzała za drzwi, próbując dostrzec, w którą stronę podążył młodszy Fairwyn, gdy nagle ten starszy... Obudził się? Bridget przywarła do ściany, nie wiedząc, co zrobić ani jak się zachować. Profesor nie dość, że się obudził, to jeszcze od razu spojrzał na nią i... O Merlinie, pamiętał jej nazwisko. Uśmiechnęła się nerwowo. - Dzień dobry, profesorze Fairwyn - przywitała się głupkowato, czując, że pocą jej się dłonie. - 4 listopad - odpowiedziała, dopiero po kilku sekundach dodając do daty obecny rok. Tak na wszelki wypadek.
Kimbra Hudson przemierzała korytarze szpitalu krążąc między piętrami. Zdążyła pójść do starszej córki, która miała się już znacznie lepiej, "po drodze" zahaczając o bar, w którym kupiła sobie jakąś sałatkę i dwie kawy, które teraz niosła chwiejnie w kierunku oddziału specjalistycznej opieki. Nie sądziła, że przez ten naprawdę krótki czas zdążyło wydarzyć się aż tak wiele! Minęła w drodze tego niespecjalnie miłego Ślizgona, który ściskał w dłoniach coś, co wyglądało jak migdałki... Co dopiero kilka sekund później rozpoznała jako zęby. Cóż, zgadzałoby się w związku z krwią, która jawiła się na jego buzi. - BRIDGET, SŁONKO, COŚ TY ZROBIŁA TEMU CHŁOPCU? POBIŁAŚ GO? WYLAZŁ STĄD CAŁKIEM ZAKRWAWIONY - powiedziała, przekraczając próg sali, w której leżał Edgar Fairwyn. Stukot jej obcasów odbijał się od ścian, gdy wykonała tych kilka kroków od drzwi w kierunku łóżka... I nagle krzyknęła głośno, zupełnie jakby ujrzała mysz na posadzce. - NA ZŁOTE BOBKI JEDNOROŻCA, PANIE FAIRWYN, PAN ŻYJE! Nie miało znaczenia to, że kubki z kawą, które wcisnęła w ręce swojej środkowej córki praktycznie wybuchły, ochlapując wszystko wkoło kropelkami płynu, łącznie z mężczyzną leżącym na łóżku (dobrze, że między piętrami napój zdążył wystygnąć). Kobieta jednak nie przejęła się tym faktem, niemal kładąc się z emocji na Fairwynie. - NA MERLINA, PRZEPRASZAM NAJMOCNIEJ, PO PROSTU TAK SIĘ CIESZĘ! JUŻ MYŚLAŁAM, ŻE BĘDZIE Z PANEM ŹLE, A TU TAKA NIESPODZIANKA! - Jeśli w tym momencie do sali nie weszła jeszcze żadna uzdrowicielka, oznaczało to, że ściany były dźwiękoszczelne... Ton głosu Kimbry podniósł się na tyle, że wręcz krzyczała, a głos z natury miała dość donośny. - PANIE FAIRWYN, NIE WIEM CZY MNIE PAN KOJARZY, ALE WIDZIELIŚMY SIĘ JUŻ KIEDYŚ! NA JEDNYM ZE ZLOTÓW, ORGANIZOWAŁAM GO, KIMBRA HUDSON, NIEZMIERNIE MI MIŁO PONOWNIE PANA UJRZEĆ - dodała, chwytając jego dłoń i potrząsając nią energicznie - prawdopodobnie ręka nauczyciela wyglądała jak rozgotowana kluska. Następnie chwyciła leżącą obok łóżka paczkę chusteczek, wyciągnęła jedną i zaczęła przykładać ją w miejsca na twarzy mężczyzny, które zostały przyozdobione kropelkami. Bridget natomiast, zaraz po tym jak otarła twarz z resztek kawy, schowała ją w dłoniach.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
Kiedy wstawiali mu zęby, poważnie zastanawiał się nad tym, czy aby na pewno chce wrócić na oddział ojca. Jakoś dziwnie czuł się, z tym że zostawił Bri samą, a nie wiedział, kiedy powróci zwariowana matka nastolatki. Bardzo, bardzo dziwnym byłoby, gdyby właśnie tego dnia obudził się Edgar. Młodszy Fairwyn nie chciał, by ten pomyślał, że w jakikolwiek sposób zależy mu na nim. Ojciec stał się jedynie ciekawym obiektem badawczym, szczególnie że Ślizgon głęboko wierzył w dziedziczność Fairwynowskiej choroby. I trochę w pechowość własnej osoby. Pierwszy raz czuł się jakby szedł jakiś naćpany — ludzie wydawali się jacyś inni, jakby trochę bardziej przyjemni i czasem rozmazywał się mu obraz przed oczami. Wszystko zwalił na zabieg, w którego czasie najprawdopodobniej coś mu zapodali — Głupiego Jasia czy inny narkotyczny środek. Jakby jeszcze stresował się tym, że właśnie stracił całe uzębienie. Na szczęście był czarodziejem, może jakby pogrzebał trochę głębiej, to udałoby mu się wstawić, żeby sobie samemu. Ostatecznie dłużej nie zastanawiał się nad tym pomysłem, bo zakłócenia magii mógłby mieć wpływ na efekt końcowy. W głowie zanotował jeszcze, żeby już nigdy więcej nie ignorować durnych, listownych łańcuszków. Kiedy dostał ten pieprzony list, od razu go spalił, nie przejmując się jego treścią, bo i po co. Chłopak był za bardzo logiczny i niezbyt bawiły go tego typu "zabawy". Jak się potem okazało z niezbyt dobrym skutkiem, bo wszystkie zęby mu wypadły i to jeszcze w tak feralny dzień. Po cichu dziękował Merlinowi, że ten głupi śmieszek nie postanowił napisać niczego o odpadających kończynach albo śmierci, bo gdyby tak było to skończyłby gorzej — bez palca albo ręki. Bo wolałby umrzeć niż nie móc uprawiać swego magicznego zawody. Wszedł do sali, by sprawdzić co się tam dzieje, trochę zaalarmowany krzykami kobiety, z których nic nie mógł wyczytać. Może spełniało się jego marzenie i ojciec zdychał dusząc własnymi wymiocinami? Podekscytowany jakby trochę bardziej zadowolony otworzył drzwi z impetem, a widok, jaki w pomieszczeniu zastał, przyprawił blondyna o ciarki. Takiego przebiegu spraw nie życzyłby nikomu, nawet, N A W E T tej Fairwynowskiej gnidzie. Widząc, jak Kimbra, niczym tryton na powierzchni wody, rozdziera się na cały głos — trochę jakby chciała wybudzić ze śpiączki cały oddział i rzuca na Edgara, prychnął trochę nieodpowiednim co do miejsca wydarzeń, śmiechem. To wszystko było takie komiczne, a Caesar szczerze wątpił w to, że jakikolwiek pisarz czy scenarzysta wpadłby na pomysł tak cudownie komicznej sytuacji, bo ta, jak się chłopak domyślał, niespełna rozumu kobieta w jednej chwili, rzuciła na ojca z całych swych sił. Wydawało mu się, że w tym szale, gorącym szaleństwie zapomniała, że jest w szpitalu — w miejscu, gdzie trzeba być cicho, a już szczególnie w sytuacji, kiedy ktoś przed chwilą wybudził się z 3 tygodniowego stanu całkowitej nieważkości i nieczynności umysłowej. No, chyba że ktoś od urodzenia utrzymywał swój mózg w tego typu nieczynności. No cóż, nie miał wyjścia. Nie chciał ściągać kobiety siłą i stwierdził, że jedno szybkie zaklęcie szybko zmieni jej pozycje, bo najprawdopodobniej rzuci się na niego albo bardzo, bardzo, bardzo wkurzy. No cóż, nie przepuszczał, że kiedykolwiek spotkają się wspólnie na pogaduszkach przy kawce, dlatego bez większego skrępowania machnął różdżką i rzekł. - Silencio — i w jednej chwili zapanowała tak upragniona przez ich wszystkich, łącznie z pielęgniarkami i lekarzami z co najmniej dwóch pięter w górę i w dół, cisza. Ślizgon widząc, jak kobieta mknie w jego stronę z wściekłym wyrazem twarzy i prawdziwym mordem w oczach, zaczął unikać jej za wszelką cenę. Krążył po sali, próbując mówić, jednak mordercza kobieta ciągle mu to utrudniała. - Pani Hudson, to jest szpital, a nie plac zabaw, dlatego panią wyciszyłem. Dopóki pani się nie uspokoi, to pani nie odczaruje. Proszę siąść i poważnie pomyśleć nad swoim zachowaniem, bo zaraz wezwę magomedyków z eliksirem uspokajającym. - dodał pewny siebie, zatrzymując się w miejscu, by zatrzymać tę karuzelę śmiechu. Zawiedziony spoglądał na dorosłą kobietę i szczerze współczuł Bri matki z tak wielkim nadmiarem energii. Powinni ją zapiąć w szelki i wziąć na smycz skoro nie potrafi zachować się nawet w szpitalu.
rzut na zaklęcie:
Kostka: 4 Punkty w kuferku: • z zaklęć - 10 • z transmutacji - 7 • z uzdrawiania - 0 Liczba możliwych przerzutów w wątku: • wg statystyki z zaklęć - 1 • wg statystyki z transmutacji - 0 • wg statystyki z uzdrawiania - 0 Wykorzystane przerzuty: • wg statystyki z zaklęć - 0 • wg statystyki z transmutacji - 0 • wg statystyki z uzdrawiania - 0
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Bridget nie mogła udawać, że nie była zażenowana zachowaniem własnej matki, ale w praktyce nie miała za bardzo jak zareagować. Zajęła się bardziej faktem, że rodzicielka wcisnęła jej w ręce dwa kubki z kawą, które praktycznie wybuchły w chwili spotkania z jej nieprzygotowanymi do ich przechwycenia dłońmi. Cała opryskana kawą, mrużyła oczy, do których dostał się płyn, jednocześnie próbując złapać odpowiednio te nieszczęsne kubki i w miarę możliwości rozglądając się po sali za odpowiednim miejscem, gdzie mogłaby je odłożyć, stała jak ta sierota. Słysząc słowa, które wydostały się z ust Kimbry Hudson dodatkowo zamarła, niczym spetryfikowana, nie mogąc uwierzyć w całą sytuację. Jak ona miała wrócić do szkoły po tym wszystkim? Profesor ewidentnie rozpoznał ją mimo trzech tygodni leżenia w śpiączce, doskonale wiedział, z kim miał do czynienia, bowiem matka dziewczyny sama się mu przedstawiła. Czy może być gorzej? Owszem, może. Na to wszystko wparował Caesar, który widząc całą sytuację najpierw zaśmiał się, a następnie... Rzucił zaklęcie prosto w matkę Bridget. Puchonkę zatkało, rozdziawiła usta w geście totalnego zdumienia. Kimbra rzuciła mu mordercze spojrzenie, Bridget nie miała czasu na analizowanie sytuacji. Czym prędzej odstawiła na parapet oba kubki, po czym rzuciła przepraszające spojrzenie w kierunku nauczyciela, który prawdopodobnie w tej chwili marzył wyłącznie o tym, by ponownie zasnąć - najlepiej tak na zawsze. Wiedziała, że jej matka potrafiła być... Straszna w niektórych sytuacjach. Ale sama nie wiedziała, który stan był gorszy.
//rzucałam na zaklęcia, ale nie wykorzystuję, bo nie ma sensu
W umyśle Kimbry Hudson cała ta sytuacja nie wykraczała poza ramy przyzwoitości - wręcz nie dostrzegała, że jej zachowanie może wydać się komuś... Extra. Może i mówiła w sposób, jakby chciała porozumieć się z Fairwynem stojącym na drugim końcu boiska do Quiddticha. Może nie była aż tak filigranowa, by swoim ciałem nie spowodować trwałych uszkodzeń w jego organach wewnętrznych. Może nie zachowywała się jak prawie pięćdziesięcioletnia kobieta... Ale to w zasadzie było normą. Od normy odbiegał natomiast stan, w którym chwilę później się znalazła. Do sali wrócił ów chłopak, którego Bridget opisała jako syna Edgara Fairwyna i który okazał się niezbyt przyjemną osobą. Wrażenie to nie zostało zatarte - rzekłabym, że kobieta do końca życia zapamięta sobie tę twarz... W jednej sekundzie odwróciła się do niego z widocznym w oczach podekscytowaniem, gotowa powiedzieć mu, że nadszedł kres jego smutków, bowiem tatko się przebudził... A w następnej sekundzie ujrzała wyciągniętą w swoim kierunku różdżkę. Po swoją sięgnąć nie zdążyła, zresztą wszystko działo się za szybko. W jednej chwili utraciła zdolność mowy w związku z rzuconym na nią silencio. Wywrzaskując w głowie przeróżne, najobrzydliwsze obelgi jakie przyszły jej na myśl, rzuciła się w jego kierunku, w pierwszym momencie pragnąc zemsty fizycznej. Zaraz potem opamiętała się jednak i wyciągnęła z wewnętrznej strony szaty różdżkę, którą się odczarowała. - Czy naprawdę sądzisz, młody człowieku, że potrzebowałabym twojej pomocy? - wycedziła przez zęby. Nie wiadomo, co było groźniejsze - Kimbra jako chodzący wulkan energii, czy to chłodne monstrum, które teraz stało tuż przed Caesarem. - Bridget, wychodzimy - zapowiedziała w kierunku córki, po czym odwróciła się na pięcie i zaczęła zmierzać w kierunku wyjścia. Zatrzymała się jednak, po czym zwróciła się do Edgara - Niewiele przejął z Pana, Panie Fairwyn. Jest Pan pewien ojcostwa? - A następnie jej burza blond włosów zniknęła za rogiem.
finite
/zt dla Kimbry, możliwe, że dla Bridget też, jeśli nikt nie chce już żadnej interakcji
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Odetchnął z ulgą słysząc, że był w śpiączce tyko 3 tygodnie. Wszystkie zaległości dało się jeszcze odrobić, nie naginając zbytnio terminów. O ile będzie mógł się tym szybko zająć. Bez odpowiedzi pozostawało pytanie, co przy jego łóżku robiła Hudson, ale to też szybko się wyjaśniło. Edgar zmierzył wzrokiem głośną kobietę, która weszła do sali, ale nim zdążył połączyć jej postać z kimkolwiek (prawdopodobnie ze względu na zastały po trzytygodniowej niemocy umysł, bo mówiąc szczerze, nie trzeba mieć pamięci absolutnej, żeby pamiętać osobę pokroju Kimbry Hudson) ta zaczęła wrzeszczeć w częstotliwościach, które przestraszyły zapewne wszystkie psy w promieniu trzech mil. Ściągnął brwi i skrzywił się, kiedy wylądowały na nim krople kawy, ale nie był w stanie za bardzo się ruszyć, zaś dojść do głosu nie pozwalały mu krzyki narwanej baby. Odruchowo zamierzał się cofnąć, kiedy do niego przylgnęła, ale tylko wcisnął się bardziej w poduszkę. Gdzie podziewały się pielęgniarki, kiedy były potrzebne i dlaczego nie pilnowały, żeby nikt nie uciekał z oddziału psychiatrycznego? Teraz przynajmniej wiedział kim byli ludzie, którzy potrzebowali do szczęścia aż osiemnastu jego podpisów... Nienawidził tych wszystkich zlotów i spotkań z fanami. Postać Kimbry Hudson przypomniała mu się dopiero teraz. Mało co obchodziło go tak niewiele, jak osoby, które je organizowały. Jednak nie powinien był jej tak bagatelizować. Po pierwszym spotkaniu powinien był złożyć do Wiznegamotu wniosek o zakaz zbliżania, podobnie jak w przypadku wielu innych pieprzniętych bab. Pomyśleć, że gdy jego pierwsza książka poszła do druku, był pewien, że odbiorcami będą ludzie inteligentni. Winił swojego edytora. Kimbra Hudson na moment przysłoniła mu cały świat, absolutnie nie w przenośni, nie wiedział, więc dlaczego nagle zacichła. Najważniejsze było jednak to, że przestała. Dopiero po chwili dostrzegł własnego syna. Właściwie to nic już go chyba nie mogło zaskoczyć. Szopka w sali trwała w najlepsze. - Wyszedłbym, żeby wam nie przeszkadzać - mruknął niewyraźnie, kiedy kobieta rzuciła się w kierunku chłopaka - ale obawiam się, że nie dam rady się ruszyć. Tak jak podejrzewał, raczej nie zwrócili na niego uwagi. Sarkazm był mu jednak do życia potrzebny tak bardzo, że ani zardzewiałe struny głosowe, ani fakt, że nikt go nie słuchał. Zebrał dość sił, żeby ponowie podnieść rękę i złapał się palcami za nasadę nosa, czekając aż towarzystwo przypomni sobie o jego obecności i zacichnie lub chociaż przeniesie kłótnie na korytarz. Na szczęście Hudson dość szybko postanowiła opuścić salę, ciągnąc za sobą zażenowaną córkę. Fakt, nie miał pewności co do ojcostwa, ale akurat w tym momencie niespecjalnie w nie wątpił. Odprowadził kobietę beznamiętnym spojrzeniem, które po jej wyjściu przeniósł na bękarta. Nie sposób było powiedzieć czy był mu wdzięczny czy był nim rozczarowany, ale to chyba żadnego z nich nie obchodziło. Edgar podniósł się powoli do półsiedzącej pozycji, wkładając w to wszystkie swoje siły. - Nie masz może papierosa? - wychrypiał. Raczej nie tak powinny brzmieć pierwsze słowa wypowiedziane do syna, ale tytuł ojca roku i tak mu nie groził. Teraz zaś obchodziło go to jeszcze mniej niż zwykle.
Caesar T. Fairwyn
Wiek : 27
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192 cm
C. szczególne : Brak dwóch palców, wysoki wzrost, skupiona twarz, zimne spojrzenie, wyraźna nieśmiałość wobec młodych dam.
W tak dziwnej i popieprzonej sytuacji nie znajdował się nigdy. Kobieta właściwie ani na chwilę nie odzyskała zdrowego rozsądku, a jej chłodna postawa nie zrobiła na młodym Fairwynie żadnego wrażenia. Za piękny pokaz dała chwilę wcześniej, wydzierając gardło wniebogłosy i nie okazując ani krzty szacunku Edgarowi. Nie, żeby Cezarowi zależało na tym, by biła mężczyźnie pokłony, jednak no cóż, rzucanie się na kogoś zaraz po tym, gdy ten wybudził się ze śpiączki, nie było dobrym rozwiązaniem. Nawet jeśli ten ktoś był totalnym chujem. - Sądzę, że potrzebowała Pani otrzeźwienia. Podziałało. A teraz do widzenia i do zobaczenia w szkole Bridget. - złapał się za zatoki, jakby nagle dostał okropnej migreny. Na początku nawet nie zdał sobie sprawy jak wiele Caesarowych nerwów pożarła ta szopka. Nie przywykł do aż tak buntowniczego i szybkiego działania, bo raczej rzadko sytuacja wymagała od blondyna takich środków — zadziałał impulsywnie, całkowicie nie w swoim stylu, przez co po cichu przeklną sam siebie. Po co to robił? Czy ta pieprzona altruistyczna część musiała odzywać się w najbardziej nieodpowiednich chwilach? Czasem bycie chujem popłacało, oszczędziłby sobie przynajmniej tej żenującej sytuacji i jakichkolwiek rozmów z ojcem, rozmów, które dotychczas udawało mu się sprytnie omijać. Z letargu wybił Caesara zachrypły głos ojca, zdziwiony licząc trochę na to, że może całkowicie zignoruje jego obecność, potrząsnął głową na boki, żeby chociaż trochę otrząsnąć się ze stanu zamyślenia. Bez słowa wyciągnął z kieszeni spodni, dość zmaltretowaną paczkę papierosów razem z mugolską zapalniczką w środku i podał ją ojcu. - Proszę - brzmiał nienaturalnie i dziwnie. Głupie proszę wywołało więcej emocji niż każda dotychczas przeprowadzona rozmowa z kobietą. Niezręcznie, było mu niezręcznie i modli się o to, by Edgar wyprosił go z sali, jak najszybciej się dało. Co miał mówić, w jednej chwili wszystkie ewentualne oskarżenia, które mógł kierować w jego kierunku wydawały się głupie i melodramatyczne. Nie znał ojca i nigdy nie poznał, ale czy powinno być mu z tym aż tak źle? Matka zapewniła chłopakowi wszystko, czego potrzebował, a on i tak przez całe życie przejmował się tylko tym, że ojciec zostawił ich, gdy jego jeszcze nie było na świecie. Był idiotą, młodym idiotą, a Caesar, pomimo że był wyjątkowym altruistą nie wiedział, czy przypadkiem nie postąpiłby tak samo. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że tłumaczy go przed samym sobą. Nędznie, zdecydowanie nie spodziewałby się tego po sobie.
Edgar T. Fairwyn
Wiek : 48
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : kamienny, lekko znudzony i pogardliwy wyraz twarzy
Nigdy wcześniej nie przyglądał się Caesarowi dokładnie i nie miał okazji dostrzec podobieństwa do siebie. Z resztą wcale go nie szukał. Z pewnym niepokojem obserwował teraz niektóre zachowania chłopaka, będące jego lustrzanym odbiciem. W jednej sekundzie stała przed nim jego młodsza wersja, w kolejnej zwykły, obcy smarkacz. Pomyśleć, że ludzie to sobie robili z własnej woli... chociaż z drugiej strony było to nawet fascynujące. Czuł się trochę tak, jak oglądając zwłoki ofiary nieznanej klątwy - jakby nie mógł się zdecydować czy widok jest przerażający czy pasjonujący. W przypadku klątw natura odkrywcy zawsze zwyciężała, teraz dziwne niezdecydowanie trwało w nieskończoność. Wziął od syna paczkę, nie spuszczając z niego badawczego spojrzenia. Milion emocji na twarzy chłopaka, w której dostrzegał własne rysy były najbardziej groteskowym obrazem jaki kiedykolwiek miał przed oczami. Odwrócił wzrok, skupiając się teraz na wyjęciu i zapaleniu papierosa. Zapalniczka trzy razy wypadła mu z dłoni zanim w końcu udało mu się ją odpalić. Zaciągnął się głęboko, opadając na poduszki. Miał wrażenie jakby wziął pierwszy oddech odkąd się obudził. Wypuścił dym nosem, przyglądając się trzymanemu w dłoni opakowaniu. - Więc ty też... - mruknął tak bezbarwnym tonem, że trudno było powiedzieć czy to pytanie czy stwierdzenie. Czy powinno go to obchodzić? Jego ojciec był wściekły, kiedy przyłapał go z papierosem, a Edgar po dziś dzień nie rozumiał co go obchodziło, czy się truł. Jakby jednak nie patrzeć jego ojciec zawsze był idiota. Odrzucił paczkę, a raczej wypuścił ją ze zdrętwiałej dłoni i dużo przytomniej niż do tej pory spojrzał na Caesara. - Co tu robisz? - zadał w końcu kluczowe pytanie, ponownie się zaciągając. Czy możliwe, że bądź co bądź jego własna latorośl była aż tak kretyńsko sentymentalna, czy raczej przyszedł go dobić? A może bał się, że skończy tak jak on i chciał się przyjrzeć co dokładnie dostał od ojca w genach? Cóż, zawsze lepsze Somnium niż dodatkowy chromosom.
Żadna praca nie hańbi, a do tego w świecie czarodziejów panowała znacznie większa tolerancja na zawody takie jak sprzątaczka, więc nic dziwnego, że gdy pojawiłaś się z wiadrem i mopem na oddziale, wszyscy się z Tobą witali i przesyłali serdeczne uśmiechy. Podeszłaś do dyżurującej tu pielęgniarki i zapytałaś, co dziś jest najważniejsze do sprzątnięcia.. Rzuć Kostką! Możliwe Scenariusze: 1,6 Twoim pierwszym zleceniem było uprzątnięcie toalet na korytarzu. Na szczęście były zamykane na klucz i pacjenci nie mieli okazji tam zbytnio nabałaganić. Zabrałaś się więc do pracy, nucąc pod nosem z zadowolenia, że dużo pracy nie masz. Wyrzucając śmieci, dostrzegasz leżący przy śmietniku notes! Podnosisz go i przeglądasz z zaciekawieniem, jednak okazuje się, że wszystkie kartki są puste. Gratulacje! Znajdujesz Magiczny Dziennik! Chowasz go pod spód swojego wózka, wiedząc, że raczej nikt się po niego nie zgłosi. Upomnij się o przedmiot w odpowiednim temacie! 2,3 Musisz zmienić pościel w pokojach pacjentów, co nigdy nie należało do Twoich ulubionych czynności. Wiedziałaś, jak specyficzni mogą przebywać tu ludzie. Wchodząc do kolejnego pokoju, dostrzegasz wpatrującą się w okno dziewczynkę, na której karcie pacjenta tkwi wzmianka o amnezji i ewentualnych uszkodzeniach mózgu. Robisz swoje, chociaż dziecko wydaje Ci się odrobinę przerażające, zupełnie jakby pozbawione było duszy. W końcu odwraca się w Twoją stronę, bacznie obserwując Twoje poczynania! Chyba się wystraszyłaś, bo poślizgnęłaś się na mopie i wywróciłaś, wylewając wodę z wiadra. Czujesz, że masz przemoczone ubrania i nabiłaś sobie siniaków, tucząc tyłek. Przez twarz dziewczynki przemyka grymas rozbawienia, zaraz jednak znikając. Czyżby miała jakieś telepatyczne zdolności i podłożyła Ci mopa pod nogi? Tego się nie dowiesz. Przyszła pielęgniarka i Ci pomogła, chociaż dzień już miałaś zepsuty. 4,5 Uwinęłaś się z robotą szybciej, niż planowałaś. Oddział był czysty, pacjentów było niewielu i pielęgniarki zaprosiły Cię na ciastko i herbatę w swoim pokoju. Zaczęły opowiadać Ci o najciekawszych przypadkach ostatniego tygodnia oraz nowych sposobach medyków, na walkę z dolegliwościami. Słuchasz z uśmiechem, pytając je o podstawy uzdrawiania oraz najlepsze sposoby wiązania bandaży. Okazuje się to bardzo owocnie spędzonym czasem! Nie dość, że masz nowe koleżanki, to jeszcze zyskujesz 1 Punkt Uzdrawiania ! Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie!
______________________
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
I zaiste, po jakimś czasie kobieta poczuła się lepiej. Jeszcze chwilę posiedziała w izbie przyjęć, w towarzystwie kobiety, która była tu uzdrowicielką i która to uwolniła Henriettę od nagłego ataku bólu. Uzdrowicielką, która przemówiła pannie Moseley do rozsądku. Okej, może w niezbyt miły sposób, ale osiągnęła to. Dzięki temu lekarka wypisała dla Henrietty skierowanie, z którym musiała się pokazać w recepcji. Tak. Wypiła to paskudztwo, skrzywiła się bardzo... ale nie wypluła żadnej z podanych jej substancji. Przez chwilę miała wrażenie, że za chwilę zwymiotuje, aczkolwiek udało jej się stłamsić w sobie ten paskudny smak. Przez chwilę miała go jeszcze w ustach, ale całe szczęście, tylko przez chwilę. Potem nadeszła pora, by wstać i podziękować uzdrowicielce. Zwłaszcza, że substancje pomogły tej, która je wypiła. Całe szczęście... należałoby dodać, iż podziękowała aż nazbyt wylewnie, ale już taka bywała ta nasza Henrietta. Ale nie mogło to trwać w nieskończoność, więc krawcowa ulotniła się natychmiast z izby przyjęć, z kartką w dłoni, którą położyła na blacie w rejestracji, tuż pod nosem kobiety, która siedziała za tym blatem. - Mam skierowanie na ten oddział. – rzekła krótko i rzeczowo. Bo po co to przeciągać? Po co wdawać się w jakąkolwiek dyskusję? Wolała to mieć już za sobą. Szczerze powiedziawszy, chciała już znaleźć się na odpowiednim oddziale... i po prostu się położyć. Była więcej niż wyczerpana. Nie można jej się dziwić. Omdlenie, potem końska dawka bólu... to wszystko wyczerpało ją kompletnie. Chciała się znaleźć pod ciepłą, czystą kołdrą. Chciała położyć głowę na poduszce i... po prostu zasnąć. Nie wiedziała jednak, czy będzie to jej dane. Mogą zaraz wziąć ją na jakieś badania. Albo na wywiad, by dowiedzieć się czegoś więcej o niej samej. Tak czy owak, marzenie o świeżej pościeli nie minęło. Obawiała się tylko jednego: że nie będzie miała tu własnych rzeczy, typu szczoteczka do zębów. Ale może jednak wypuszczą ją szybciej niż uważała, i dzięki temu nie będzie jej potrzebna? Nie miała jednak czasu się tym zamartwiać, gdyż ta sama kobieta, która przyjęła skierowanie, poprosiła Henriettę, by poszła za nią, a krawcowa posłuchała i ruszyła w ślad za kobietą. Po jakimś czasie znaleźli się na jakimś oddziale, a potem kobieta weszła do jakiejś pustej sali. - Proszę wybrać sobie łóżko – odparła krótko, a Henrietta wybrała pierwsze po lewej, i sama nie wiedziała, dlaczego.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Rutyna przedzierała się przez palce. Wchodziła w najgorsze zakamarki umysłu, zamykała go w szczelnej klatce, kiedy to już od dwóch miesięcy zmagał się z powrotem z Meksyku. Czuł się... dość dziwnie. Poczuł pewne zmiany w życiu, które to najwidoczniej chwyciły go za dłoń i poprowadziły dalej, jakby miał jeszcze powód, by stąpać po ziemi, po ścieżce wyjątkowo rzadko uczęszczanej, byleby zacisnąć mocniej zęby i po prostu pójść dalej. Nie poddawać się. Wziąć głęboki oddech. Przestać myśleć. Pozwolić sobie na coś więcej niż tylko powtarzanie w kółko tego samego schematu - jego cel zawsze wydawał się znajdować wśród pruderyjnych wzgórz oraz rzek, jakby wcale nie był obecny duchem w miejscu, gdzie powinien dbać o pacjentów. A ostatni okres rzucania czarów wydawał się być wyjątkowo okropny - każda pomyłka w zakresie ludzkiego zdrowia mogła kosztować realne życie - a takiego słoika nie dało się już naprawić ani za pomocą Reparo. Kiedy to kawałki szkła uderzały z hukiem o podłogę, wchodząc pod meble, na dywan, kasztanowe panele, odbijając i tworząc w pewnym stopniu pryzmat dla promieni słonecznych, dla fali białej, fali pełnej kolorów; to nie był tylko koniec - a także, prawdę powiedziawszy, początek czegoś całkiem nowego. Codziennie znajdował się na granicy, starał się zrzucić ten szklany pojemniczek, aczkolwiek kończyło się tylko i wyłącznie na spoglądaniu w jego stronę, jakoby pokładając wiarę i nadzieję w sobie, że wszystko będzie w porządku. ...w porządku. Pojawił się na oddziale specjalistycznym, dowiadując się to coraz nowszych rzeczy; rzeczywiście, kiedy panna Moseley miała umówiony z nim termin, nie znajdował się prawidłowo w pracy. Nie było go w gabinecie. Zniknął, jego stan psychiczny się pogarszał, chwytał się za głowę, muskał dłonią kędzierzawe włosy, starał się nie pozostawać w tym wszystkim sam. Wszystko to odbijało się na nim skutecznie - na tyle skutecznie, że wory pod oczami były już praktycznie normą, spojrzenie pozbawionych blasku błękitnych tęczówek zdawało się przypominać tylko i wyłącznie pustkę, jaką opanowywała jego ciało. Gorzej się trzymał - apatia skutecznie wstąpiła, jadł mniej, pił mniej, sypiał coraz więcej, chociaż nie mógł. Ale jakoś się trzymał - wmawiał sobie, że wszystko jest w porządku. Jak zawsze - przeboleje to, nie potrzebuje żadnego wsparcia ani pomocy; pokładał nadzieję na lepsze jutro, kiedy to dłoń zacisnęła się na klamce prowadzącej do pomieszczenia, w którym przebywała pacjentka. - Dzień dobry. - rzucił nikłym, posępnym uśmiechem, aczkolwiek posiadającym odrobinę pozytywnej gamy, kiedy to spojrzał w stronę kobiety. Po papierach wiedział, że nie jest z nią najlepiej - jakby wszystko zaczęło się sypać oraz zamieniać w drobny piach, który to skutecznie przenikał przez jego palce. Nie lubił tego oddziału, był cholernie nieludzki, sam siebie zaś wyobrażał, jak przypinają go pasami do łóżka, jakby stwarzał zagrożenie dla samego siebie. - Panna Henrietta Moseley. Przepraszam za niedyspozycję w gabinecie. - przeprosił i ukłonił się, zbliżając się do jej łóżka ostrożnym, aczkolwiek jednocześnie pewnym krokiem. - Pani Diana Hazel powinna się pojawić za chwilkę.
Wcale nie chciała tam iść. Uważała, że jej praca została zakończona w momencie, kiedy namówiła tę kobietę na pobyt w szpitalu. No bo czego jeszcze mogliby od niej chcieć? Zrobiła co miała zrobić, przepisała odpowiednie leki pacjentce, a nawet zrobiła ponad to, co powinna! W końcu podała jej jakieś eliksiry od razu w gabinecie, prawda? Czego jeszcze można by było od niej wymagać? Kiedy usłyszała wezwanie na oddział specjalistycznej opieki, nie przejęła się tym szczególnie mocno. Była w trakcie palenia kolejnego tego dnia papierosa. Nie zamierzała porzucić tego tylko dlatego, że jakaś pacjentka na nią czekała. Zdecydowałaby się na podobne działanie w momencie, gdyby miała świadomość, że ktoś jest umierający. A w przypadku takim jak Henrietta nie było konieczności pośpiechu. Dlatego zaciągnęła się ponownie mocno i strzepnęła nadmiar popiołu z końca papierosa przez okno swojego gabinetu. Dopiero kiedy niedopałek został wyrzucony, zdecydowała się ruszyć na oddział. Im szybciej to zrobi, tym lepiej, miała w końcu jeszcze dzisiaj sporo pracy. Nie lubiła tego oddziału, to musiała przyznać. Napawał ją jakiegoś rodzaju dziwnym niepokojem i nie była w stanie nic na to poradzić po prostu. Dlatego właśnie jej nieprzyjemny wyraz twarzy stał się pewnie jeszcze bardziej nieprzyjemny. Podpytała szybko recepcjonistki w którym pokoju znajdzie swoją pacjentkę, po czym się tam udała. Przeżyła nie mały szok, kiedy weszła do środka i zastała tam jeszcze kogoś prócz Henrietty. Odmalowało się to na jej licu natychmiast. Jedna z czarnych brwi uniosła się ku górze, a oczy rozszerzyły, jakby mogły pytać o to, co tu się dzieje. No bo była pewna, że sama będzie ją dalej diagnozować i prowadzić badania, których wcześniej nie zdołała zrobić. Przysłali jej pomoc? Może ona ma nadzorować tego gościa? Ciekawa sprawa... -Diana Hazel - przedstawiła się, podchodząc do mężczyzny w uzdrowicielskiej szacie i wyciągając przed siebie dłoń, aby ją mu podać. -A pan tu w jakim celu? - nie zdołała się ugryźć w język i po prostu musiała zapytać o konieczność jego pojawienia się tutaj. Błagam, niech jej to ktoś wyjaśni...
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Kiedy kobieta opuściła salę szpitalną, Henrietta usiadła ostrożnie na łóżku. Wysunąwszy nieznacznie do tyłu rękę, przejechała dłonią tej samej kończyny po świeżej, białej kołdrze. I wciąż nie mogła dojść do siebie, gdyż to wszystko zadziało się tak szybko... zdecydowanie za szybko. Przyjście na izbę przyjęć, omdlenie, ból... to zbyt wiele jak na jeden dzień dla osoby takiej, jak nasza Henrietta. Może nie powinna w tym stanie przeżywać na raz tylu emocji? Ale żaden z dwóch uzdrowicieli, jacy ją badali, nie powiedział nic w tym temacie. Wniosek więc nasuwa się sam. Pomyślała sobie, ile ma tu pozostać. Kilka dni, dobę, a może tylko kilka godzin? Każda z tych opcji jest możliwa. Pożyjemy, zobaczymy. Zastanawiała się jeszcze, co to za oddział, w czym się specjalizuje. Uznała finalnie, że musi być oddziałem ogólnym. Tak, to najbardziej logiczna odpowiedź na to, o czym aktualnie myśli krawcowa. Siedziała i tępo wpatrywała się w drzwi, za którymi tak niedawno zniknęła tamta kobieta. Tak, niedawno, chociaż dla Henrietty ów czas wydawał się być wręcz co najmniej godziną. O ile nie wydaje jej się, iż minęło o wiele więcej czasu, niż dystans sześćdziesięciu minut. Niedawno... Już za chwilę drzwi otworzyły się ponownie, a Henrietta spięła się w środku, coś czując że to ta sama kobieta, która ją tu przyprowadziła. I od razu w jej głowie odezwała się dziwna mieszanka lęku i niedowierzania, które, łącząc się, tworzyły osobliwą "miksturę". Przebywając w jej umyśle, tworzyły coś, co trudno jest wytrzymać. To ostatnie tyczy się głównie samej pani krawcowej, jako że trochę dzisiaj przeszła, w pokoju przeznaczonym na izbę przyjęć. Sam ból oraz omdlenie nie brały w tym kluczowej roli. Rodziły się w niej wyrzuty sumienia, że tak a nie inaczej zareagowała na propozycję pozostania w szpitalu na jakiś czas, przez co pani Hazel (Henrietta nie zna albo nie pamięta jej imienia) musiała uciec się do takich, a nie innych słów. Słów, które mimo iż są tylko słowami, niezbyt ważnymi, wbiły się w jej mózg, jak przy lobotomii. Brały udział w obarczaniu kobietę winą. Czuła się z tego powodu tak źle, że aż podniosła drugą dłoń i.. sama siebie uderzyła w policzek. We własny policzek. I to jak najmocniej. Używając tyle siły, ile tylko kumulowało się w tej uzdolnionej manualnie dłoni. Od razu tego pożałowała... gdyż w tym samym momencie drzwi do sali otworzyły się. Tak, powracamy do tego wątku, gdyż teraz on jest tu najważniejszy, co z czasem na pewno ulegnie zmianie. I coś czuła, iż mężcyzna, w którym Hen rozpoznała pana Alexander, zauważył ten gest. Pewnie pomyślał, że ona nie jest w pełni władz umysłowych... uzdrowiciel przywitał się i uprzedził, że za chwilę nie będą jedynymi osobami w tej sali. A Henrietta, przypominając sobie iż ten człowiek zauważył na pewno jej "gest", zarumieniła się nieznacznie. Już chciała powiedzieć coś w stylu "to nie tak, jak pan myśli". Już chciała przyłożyć dłoń do policzka, który piekł ją niemiłosiernie. Ale nie mogła zrobić anie jednego, ani drugiego... nie chciała, by to, co przed chwilą zrobiła, stało się podstawą do rozmowy o tym. Może milczenie będzie tu najlepszą opcją? - D-dzień dobry. – uśmiechnęła się, starając się by jej uśmiech był sympatyczny i delikatny, ale jak jej to wyszło, mógł to ocenić tylko ów uzdrowiciel. - W porządku. A już niebawem drzwi otworzyły się ponownie. Henrietta z zaciśniętymi zębami oczekiwała kolejnej fali lęku i niedowierzania, a jednak, na widok poruszającej się klamki zareagowała... normalnie. I oby tak pozostało... Weszła Diana Hazel. Przekroczyła próg, a Henrietta wyczuła coś na wzór dziwnej, groteskowej aury. Dlatego postanowiła milczeć. Siedziała więc sobie spokojnie na łóżku, trwając w tym postanowieniu, obiecując sobie że odezwie się dopiero, gdy o coś jej się spytają. O ile jej się to uda... Jedno jest pewne. Pani Hazel najwidoczniej nie kojarzyła drugiego, przebywającego w tym pomieszczeniu uzdrowiciela. A czy on kojarzył ją? Możliwe, że nie, może dostał tylko informację że kobieta o takim imieniu i nazwisku zajęła się jego pacjentką. Ale po chwili mogła być już pewna. Po geście, jaki wykonało tych dwóch lekarzy...
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nieznajomość obrazu tliła się przez umysł ciemnym, trudnym do zrozumienia płomieniem. Lękliwość stawała się jego nieodłącznym elementem życia. Starał się coś zmienić, przetransformować swój stan na cokolwiek innego, ale kończyło się to zawsze tylko i wyłącznie tym samym. Nieustanne próby zmiany siebie wywoływały efekt powrotu problemów, tylko że ich dawka była znacznie większa oraz bardziej szkodliwa. Próbował, starał się, szczególności na początku, aczkolwiek ostatecznie się poddał, popadając w eter niezmierzonych wówczas myśli, które, pędząc nieustannie, wyniszczały jego szare komórki doszczętnie. Nadzieje wygasły już dawno - zdmuchnięte własnymi ustami, płuca nabierające tlen, uderzone niezmiernie łopatą ze znaczną siłą, dzierżone zrządzeniem losu, które wywoływało u niego odruch wymiotny, z czasem tancerz wydostał się spod kurtyny, upadając na podłogę, cały zakrwawiony, cały we krwi, cały ochlapany, cały pobrudzony. Im bardziej uzdrowiciel, obecnie znajdujący się w sali, myślał nad własnym losem, tym bardziej stawało mu się to wszystko obojętne; nie popadał w szał używek, nie wyniszczał swojej (już) wyniszczonej wątroby, którą to zdewastowały doszczętnie leki. Czuł się źle, nie miał zamiaru się leczyć. Otrzymywał obrażenia, nie odczuwał bólu. Odchodził w cień, odchodził w zapomnienie. Rozpływał się, znikał, przenikał, stawał się jednością z atmosferą otaczającą nie tylko pomieszczenie, w którym przebywał - strach przed jakimkolwiek zagrożeniem już dawno temu zażegnał. Dziwne, że jeszcze nie skoczył przez okno, nie zrobił kroku do przodu, nie stał się jedynie pustą, bezużyteczną, pozbawioną jakiegokolwiek sensu plamą, którą następnie żywiłyby się bakterie, zaś krew, nasączona srogością oraz strachem, przydałaby się bardziej roślinom niż codziennej, nieustającej wówczas rutynie. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust - ile jeszcze będzie musiał walczyć - ile razy poczuje się bezużyteczny, by służyć tylko i wyłącznie jako podłoże dla roślin oraz bakterii, by dać im następnie życie? Oczywiście istniały inne formy jego przekazania; aczkolwiek czuł się chorobliwie obrzydzony faktem tego, że ktoś ma przejąć jego pozbawione czegokolwiek pozytywnego - i wcale nie chodziło tutaj o emocje. Nie nadawał się do reprodukcji, do przekazywania kolejnym pokoleniom własnej cząstki. Nie mógł patrzeć na własne odbicie, które napawało go tylko i wyłącznie poczuciem beznadziejności. Kiwnął głową - długo to jednak nie trwało, choć w umyśle zaczęły zbierać się kolejne myśli - jakby nie mógł się od nich odciąć; cholerne pijawki spijały to, co stanowiło jego podstawę do funkcjonowania. Coś zauważył, coś zdołał dostrzec w postawie kobiety, którą przecież znał; aczkolwiek postanawiał do tego tematu po prostu nie wracać. Każdy ma jakieś dziwne zachowania, dziwne zwyczaje - uważał, że jeżeli on sam nie ma zamiaru zwrócić się z poradą w ich sprawie, nie powinien nigdy się z nimi paprać; szczególnie grzebiąc w głowie pacjentów. - Matthew Alexander. Jestem uzdrowicielem pani Henrietty Moseley. - przywitał się z Dianą Hazel, która to weszła do pomieszczenia, podając tym samym swoją zimną na wskroś rękę. Ewidentnie przypominał zombie, ale lepiej było do tego po prostu nie wnikać. Odkopywanie tematów, które nie są głównym celem spotkania, raczej nie przyniesie niczego pozytywnego. - Mamy za zadanie ustalić, co dokładnie dzieje się w jej organizmie - ze względu na nieskuteczne leczenie. - powiedział, podchodząc tym samym spokojnie do szafek przeznaczonych dla personelu; szukał czegoś, a przede wszystkim paru innych przyrządów, których nie zastosował podczas pierwszego badania. Jeżeli miał być na obserwacji, co było niezwykle śmieszne, to trafił idealnie - na oddział zamknięty, gdzie mogliby go przypiąć pasami i nie puszczać.