Każdy kto chce tu przyjść, musi pokonać około pięciuset schodków. Jest to z pewnością wysiłek warty zachodu, bowiem rozciąga się tu wspaniały widok na błonia oraz większą część zamku. Warto zostać tu do nocy, szczególnie gdy nie ma lekcji i poobserwować nocne niebo, które widać stąd wspaniale.
Autor
Wiadomość
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Uśmiechnęła się, gdy tylko Victoria stwierdziła, że bardzo dobrze jej się wspólnie pracowało. Zdecydowanie dogadywały się i potrafiły coś wspólnie stworzyć. Wychodziło na to, że nawet z odmiennymi charakterami i opiniami na różne tematy i tak potrafiły stworzyć razem coś istotnego, co mogłoby wzbudzić zachwyt. Chyba jednak coś z yin i yang faktycznie miało sens skoro tak różne osoby potrafiły odnaleźć wspólny język. - Też tak uważam. Jeśli jeszcze kiedyś będziesz potrzebowała kogoś do projektu to wiesz gdzie mnie szukać - odparła rezolutnie, mrugając jeszcze znacząco w kierunku Krukonki. Sama chętnie wznowiłaby tę współpracę, gdyby tylko nadarzyła się do tego odpowiednia okazja. Może będzie je czekał jeszcze jeden kreatywny projekt do klubu magicznych wyzwań? Tego typu zadania naprawdę były niczym Hiszpańska Inkwizycja. Nikt się ich nie spodziewał. - Jasne. Nie ma żadnego problemu. Użyczysz mi do tego kamyków? - spytała, siadając tuż obok koleżanki i skupiła się na wytworzeniu z leżących przed nią kawałków donic oraz rosnących w nich miniaturowych drzewek, których uczniowie mogliby doglądać. Czyż to nie był niezwykle dobry pomysł? - Jasne. Myślisz o jakiś konkretnych ozdobach? Albo masz jakiś pomysł? - dopytała jeszcze w kwestii ścian, gotowa do tego, aby wnieść potrzebne poprawki, gdy tylko Victoria podpowie jej, co dokładnie mogłyby jeszcze zrobić dla wnętrza. - Chyba nie. Nie chciałabym przesadzić, bo jednak kultura azjatycka raczej idzie w minimalizm. Myślę, że jest chyba okay. A ty? - spytała, chcąc jeszcze poznać opinię koleżanki. Na razie miała wrażenie, że faktycznie udało im się ze wszystkim uporać i mogły wrócić do siebie zadowolone z tego, co też udało im się osiągnąć. A naprawdę było to coś wspaniałego.
Victoria nie widziała najmniejszego problemu w tym, żeby faktycznie współpracować z Mulan, kiedy tylko będzie to możliwe. Była pewna, że w wielu kwestiach uda im się dogadać, ze wypracują wspólne stanowisko w tym, czy innym temacie albo po prostu będą ćwiczyć coś, co akurat przyjdzie im do głowy. Wszystkie możliwości były dobre, a to, co właśnie robiły, było tego doskonałym potwierdzeniem. Dlatego też skinęła lekko głową, przystając tym samym na złożoną propozycję, by zaraz skoncentrować się jeszcze na ostatnich poprawkach. - Nie jestem pewna - przyznała, kiedy Huang wspomniała, że ten styl, nad którym właśnie pracowały, był dość minimalistyczny i zaraz rozejrzała się uważnie po wnętrzu. Przez chwilę milczała, lewitując w odpowiednie przedmioty pod ściany, część zostawiając na stoliku, przestawiając je i przekrzywiając lekko głowę, by ostatecznie westchnąć i przyznać, że chyba faktycznie nie było sensu przesadzać i dodawać kolejnych dekoracji, które z całą pewnością zaburzyłyby to, co udało im się do tej pory osiągnąć. Nie można było bowiem starać się za bardzo, wtedy najczęściej uzyskiwało się efekt dokładnie odwrotny od tego, jaki był zamierzony. - Wydaje mi się, że wszystko jest takie, jak być powinno. Nie jestem pewna, ale ostatecznie sama przyszłabym tutaj, żeby napić się herbaty - stwierdziła, przyglądając się drzwiom, stolikom i poduszkom, roślinom, które dodawały wnętrzu elegancji i ciepła, jakiego brakowało z uwagi na gładkie, jasne ściany. Było tutaj teraz bardzo schludnie i Victorii naprawdę podobał się efekt końcowy, miała również nadzieję, że Mulan podzielała jej zdanie. - Myślę, że możemy już iść - dodała, gdy upewniły się, że wszystko zajmuje swoje miejsce i zatrzymała się w drzwiach, by raz jeszcze rzucić okiem na zmienione pomieszczenie, ciesząc się z osiągniętych efektów.
z.t x2
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Zadanie Koła Magicznych Wyzwań kostka: 81 + 14 (zaklęcia) = 95
Valerie stanęła na szczycie wieży, ciężko wzdychając. Pięćset schodów! Oparła ręce na kolanach, czekając cierpliwie aż jej oddech się uspokoi. Chyba powinna wziąć przykład z Remy i też od czasu do czasu cokolwiek poćwiczyć. Zwłaszcza, jeśli chciała pewnego spełnić swoje marzenia. Była ciekawa, czy przymierzając się do zawodu aurora oprócz ogromnej wiedzy o uzdrawianiu, transmutacji i zaklęciach (nie mówiąc o obronie przed czarną magią!) należy zdać test sprawnościowy. Jeśli tak, to miała przesrane. Odrzuciła jednak od siebie złe myśli i stanęła niedaleko barierki. Pomna tego, co ostatnio przytrafiło się jej na tarasie widokowym nawet nie dotknęła balustrady. Podziwiała więc widoki… z daleka. Nie miała co prawda lęku wysokości, ale ze swoim szczęściem wolała nie ryzykować upadku. Droga w dół była za długa. Wyjęła w końcu różdżkę i zaczęła robić to, po co tak właściwie tu przyszła. Jej zadanie było proste - magia płynąca w jej żyłach miała za zadanie chronić. Służyć i chronić, uśmiechnęła się na tę myśl szepcząc starannie inkantację. - Accenure - to nie było zbyt wiele, ale co więcej mogła poradzić? Z całej siły próbowała manipulować energią w taki sposób, aby bariera ochraniała nie ją, a szkołę. Musimy się bronić, myślała, co innego nam pozostało? Odwróciła nagle głowę, bo usłyszała zbliżające się kroki. Nie poczuła strachu, jeśli już była może trochę zawstydzona. Schowała różdżkę za plecami wypatrując z ciekawością, kto pojawi się na szczycie schodów.
C. szczególne : pierścienie i sygnet + blizny na palcach; bandaż na lewej ręce; sińce pod oczami; częste krwotoki z nosa; pieprzyki na twarzy; blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem
Przy trzysetnym schodku myślał, że prędzej zawróci, niż wejdzie na samą górę. A może najlepszym wyjściem byłoby po prostu spaść; przynajmniej szybciej by stąd zniknął, a pojawienie się w skrzydle szpitalnym nawet byłoby mu na rękę. Poza tym, jeżeli zareagowałby odpowiednio szybko, za użyciem magii nic a nic by mu się nie stało; może ewentualnie może zapowietrzyłyby mu się uszy przez tempo spadania oraz wysokość, na jakiej był.
Od czterysta piątego schodka powtarzał sobie w myślach, że jeszcze tylko chwila, a znajdzie się na szczycie. Jeszcze tylko moment, żeby znaleźć się na samej górze i w końcu zrobić to, po co tu przyszedł. Czterdzieści pięć schodków dalej już tylko wyzywał siebie samego w myślach, że na co mu w ogóle ten pomysł, po co zaczął tu włazić i że w ogóle najlepiej by było, jakby poszedł gdzieś indziej, ale... gdzie miałby iść? Wieża w tym momencie wydawała się najbardziej sensowna.
Przy jakimś czterysta dziewięćdziesiątym usłyszał głos i był gotów po prostu się odwrócić, ale... znał ten głos. Zbyt dobrze. Jak mógłby nie rozpoznać głosu przyjaciółki, z którą spędzał tak wiele czasu? Nic dziwnego, że wziął głęboki wdech, starając się uspokoić oddech i faktycznie udawać, ze już wszystko w porządku, żeby tylko nie wyszło, że całkiem nie ma kondycji, a Harmony to powinna ich zabrać na odległą wyprawę, z której powrót byłby obowiązkowo biegiem...
- Valerie! - był nawet szczęśliwy; uniósł kąciki ust w górę wraz ze słowami, którymi przywitał Puchonkę, jak tylko wszedł na samą górę schodów. Poszedł do niej i odruchowo nawet przytulił, w ramach powitania. - Co ty tu robisz? Też z kółka? - mówił ciszej, nie luzując jeszcze uścisku. Dopiero po dłuższej chwili wypuścił ją z objęć i samemu odwrócił się z różdżką w stronę błoni, rzucając proste protego, które dosłownie szeptał pod nosem. Lepsze to, niż nic, prawda? Miał przynajmniej nadzieję, że to faktycznie zadziała.
Kiedy czar opuścił jego różdżkę, odwrócił się w kierunku dziewczyny, wyciągając do niej dłoń. - Długo tu jesteś?
kostka: 81 + 13* (w poprzednim poście się pomyliłam, mam plus jeden do OPCM a nie do zaklęć) + 5 (za protego w tym poście) = 99
- Artie? - spytała zdziwiona, bowiem ze wszystkich osób na świecie nie spodziewała się tutaj spotkać akurat niego. Chociaż nie było to przecież znowu aż takie dziwne. Przecież doskonale znała jego ambitne podejście, świadoma była również tego, że uczęszczał na koło magicznych wyzwań razem z nią. Poczuła, jak jej serce wypełniają dwie przeciwstawne emocje. Radość i strach. Bo choć z jednej strony niezmiernie ucieszyła się na jego widok z drugiej… no cóż, czuła się przy nim ostatnio trochę onieśmielona. Nie sposób powiedzieć jak wielki udział miała w tym jej niedawna rozmowa z Wikiem, a także to, że do niej napisał. Co do zasady unikała ostatnio towarzystwa chłopaków, ale Artie to był przecież jej przyjaciel. A im mogła ufać w pełni. Odwzajemniła uścisk, który trwał przez jakąś już chwilę. Nie żeby narzekała, jego obecność podniosła ją na duchu. Zamknęła oczy, oddając się w pełni tej czułości. A gdy je otworzyła, miała rumiane policzki. Ale to przecież ten wiatr, tłumaczyła sobie w myślach, albo niedawne zmęczenie. W końcu była tu zaledwie przez chwilę. - Tak, też z kółka. Uznałam, że przyda się każda pomoc - odparła, niechętnie wypuszczając go z rąk. Obserwowała w milczeniu jak wyjmuje różdżkę i wypowiada magiczną inkatancję. No tak, protego! Dlaczego ona w ogóle o tym nie pomyślała. Odwróciła się w kierunku błoni mrucząc pod nosem to samo zaklęcie. Znowu skupiała się bardzo mocno na tym, aby energia nie chroniła jej, a okalała zamek. Szczerze mówiąc, nie potrafiła oszacować na ile było to skuteczne ale… chyba liczyło się to, że się stara? - Nie, dopiero przyszłam. Wdrapanie się po tych przeklętych schodach to dla mnie nie lada gratka. Dobrze, że z nich nie spadłam - odpowiedziała, śmiejąc się na głos. Zerknęła przelotnie na jego rękę wyciągniętą w jej stronę i… zdusiła w sobie odruch, aby ją złapać. To co czuję jest głupie, przemknęło jej przez myśl. I niepotrzebne. W końcu jesteśmy przecież przyjaciółmi. - Jak ci minęły ferie? - zapytała niby beztrosko, opuszczając na chwilę różdżkę.
Artie Gadd
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : pierścienie i sygnet + blizny na palcach; bandaż na lewej ręce; sińce pod oczami; częste krwotoki z nosa; pieprzyki na twarzy; blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem
Dobrze się czuł przy Valerie. Zdecydowanie spokojniej niż przy Harmony; może ze względu na różnice w ich zachowaniu, czy jego ogólnym odczuciu, kiedy tak przebywał przy ich dwójce. Albo przez to, jak rozpoczęli znajomość; ufał jej, chyba nawet ciut mocniej niż ich wspólnej przyjaciółce, a jej obecność w tym miejscu... Cóż, nawet czuł się trochę pewniej. Przynajmniej nie była to losowa osoba, przy której pewnie już by się odwrócił i był gotów nawet spaść tych schodów, żeby tylko uniknąć konfrontacji, czy innej formy kontaktu z drugim człowiekiem. Valerie? Valerie była jak najbardziej akceptowalna. Pokiwał głową na jej odpowiedź; prawda, każda pomoc była przydatna. Szczególnie teraz, kiedy faktycznie byli w chwili kryzysu, a każde zaklęcie było na wagę złota. Albo galeona? Tu w grę po prostu wchodziło ich bezpieczeństwo. - Będzie dobrze, jak obydwoje z nich nie spadniemy, schodząc - przyznał z westchnieniem; schodzenie ze schodów było w sumie prostsze niż wchodzenie, chociaż potknięcie się mogło okazać się zdecydowanie boleśniejsze w skutkach. Szkoda, że nie mogli ich tak po prostu zmienić w zjeżdżalnię... Rzucił następne zaklęcie. Nie wiedział, jak dobrze zadziała Barrera, ale miał nadzieję, że też dopomoże. Najwyżej rzuci piasek w oczy, czy inne ślepia, komuś nieproszonemu. - Szybko - wrócił spojrzeniem na dziewczynę. - Ale spokojnie, to chyba najważniejsze. A Tobie?
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Zaśmiała się, słysząc jego uwagę. No cóż, z jej szczęściem wszystko było możliwie. Mogła mieć tylko nadzieję, że jeśli rzeczywiście spadnie nie pociągnie go za sobą. Pięćset schodów to potwornie długa droga w dół. - Źle - odpowiedziała bez namysłu, szczerze, bowiem to właśnie od czasów ferii nie dość, że dokuczał jej ból brzucha to jeszcze przeżywała sprawę okropnego żartu Wika. - To znaczy, na Antarktydzie niby było fajnie. Pływałam z olifantami, smocze psingwiny zafundowały mi kąpiel w lodowatym przeręblu. Paliłam smocze ziele razem z Remy i dziewczynami - jej oczy błysnęły niebezpiecznie, gdy o tym wspomniała. Nie zamierzała robić wzmianki o tym, że Bunny, Mer i Harmony popadały jak muchy po kilkunastu minutach, pozostawiając ją samą na placu boju. - No ale… - zaczęła nowy temat, ale nie miała odwagi go skończyć. To nie tak, że nie ufała Artiemu, wręcz przeciwnie - powierzyłaby mu wszystko. Nie była jednak pewna, że to dobry pomysł mówić każdemu o tym, co stało się kuchni. A co jeśli ona nie miała racji? Co jeśli Wiktor mówił na serio i tylko robiła z siebie idiotkę? Od kiedy napisał do niej na wizzingerze niczego już nie była pewna. - Custodium Custores - rzuciła, unosząc różdżkę, z której wystrzeliły trzy fruwające kulki. Patrzyła, jak odlatują w stronę błoni mając szczerą nadzieję, że to jakkolwiek pomoże. - Wiktor wyznał mi miłość. Ale zrobił to chyba na żarty, sama nie wiem o tym myśleć. I nie wiem, co też co z tym zrobić - wyrzuciła w końcu z siebie z wyraźnym trudem. Obserwowała kątem oka jego reakcję. Postanowiła sobie, że Artie (poza Remy i Jinem) będzie trzecią i ostatnią osobą, której o tym powie. Nie lubiła plotkować, ale chciała to z kimś przegadać. Wiedziała, że może powierzyć ten sekret Krukonowi.
Artie Gadd
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : pierścienie i sygnet + blizny na palcach; bandaż na lewej ręce; sińce pod oczami; częste krwotoki z nosa; pieprzyki na twarzy; blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem
Nasłuchał się niemiłosiernie dużo o tej wyprawie na Antarktydę i łapał się na żałowaniu decyzji o tym, że jednak nie pojechał. Pingwiny, smoki, zimno; jeszcze jakieś nielegalne palenie. Jak tylko o tym wspomniała, paczka Wizz-Wizzów w jego kieszeni stała się trochę cięższa... jakby to nie był teren szkoły, to pewnie by z tego skorzystał w tym momencie, ale trochę za bardzo obawiał się nakrycia przez jakiegoś nauczyciela. Albo kogokolwiek innego. Zostaną więc na... lepszą okazję.
Na początek następnego wątku, z zainteresowaniem spojrzał na jej twarz, jakby zachęcając do tego, żeby rozwinęła temat. Ale rzuciła zaklęcie. Poszedł tym samym tropem, kierując różdżkę w kierunku błoni i wypowiadając ciszej: - Cave Inimicum - z nadzieją, że zareaguje to też na smoki; chociaż pewnie reagowałoby na każde możliwe zagrożenie. Może i lepiej? Przecież uczniów, studentów i absolwentów nie traktowałaby jak obcego, a tak to będą mieli chociaż świadomość, jakby zjawił się tutaj ktoś nieproszony.
Nie spodziewał się jej następnego wyznania. Po prostu patrzył w kierunku, w którym poleciało jego zaklęcie i jedyne, co zrobił, to podniósł i opuścił brwi. - No nie wiem, gratuluję? - był totalną amebą emocjonalną; nie miał bladego pojęcia, co powinien zrobić w tej sytuacji, ale odwrócił się w kierunku Valerie. Może pisał piękne wiersze i tworzył na podstawie odczuć, ale nie oznaczało to, że miał pojęcie o reagowaniu na nie. - Chcesz to przegadać, czy chcesz moją opinię na ten temat?
Wolał zapytać. Co jak co, ale teraz to potrzebowała komfortu, a on zamierzał jej go zapewnić. Nawet jeżeli robił to nieudolnie.
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Gratulacje? Ze wszystkich reakcji, jakich mogła się spodziewać nie spodziewała się akurat tej. Prychnęła z poirytowaniem, przypominając sobie raz jeszcze całą tę sytuację. "Nie no, Val, mówię na poważnie. Widziałaś ten sok?" - Wydaje mi się, że nie ma czego gratulować. Jak na moje to musiał być jakiś podły zakład czy coś. Nie wiem. Jeszcze teraz do mnie pisze, że chce, żeby było jak dawniej. Jak ma być jak dawniej, jeśli coś takiego powiedział? - rzuciła dziewczyna. Wzniosła różdżkę do góry i wydukała bezmyślne. - Accenure - żałując, że nie może otoczyć się takim szczelnym murem nie przed zaklęciami, a przed uczuciami. - No powiedz. Co o tym myślisz? - powiedziała po chwili, spoglądając w jego oczy. Była szczerze ciekawa opinii Artiego. Być może nienajlepiej radził sobie z emocjami (co widać było na załączonym obrazku), ale uważała go za rezolutnego chłopaka. I choć miał tyle samo lat co ona, w pewnym sensie myślała o nim jak o kimś nieco starszym. Na pewno w wielu kwestiach był bardziej dojrzały od niej.
Artie Gadd
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : pierścienie i sygnet + blizny na palcach; bandaż na lewej ręce; sińce pod oczami; częste krwotoki z nosa; pieprzyki na twarzy; blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem
Słuchał jej z uwagą; sam w końcu zapytał, ale też odnosił wrażenie, że ta po prostu potrzebuje takiego najzwyklejszego wygadania się; powiedzenia, co ją trapi i co sama myśli na temat tej sytuacji. Sam nie miał w zwyczaju dzielić się swoimi przemyśleniami i przeżyciami, ale niektórym to pomagało. Rozumiał. Na swój własny sposób, który... był specyficzny. Jak on sam, zresztą.
Nawiązując z nią kontakt wzrokowy, przerwał go pierwszy, po ledwo kilkunastu sekundach, po prostu odwracając głowę w kierunku, gdzie rzucił następne zaklęcie. Protego; najprostszego z zaklęć nigdy za wiele, a kto wie, ile już razy właśnie to zostało użyte, wspomagając ochronę szkoły? Jedno machnięcie nie sprawi, że całość będzie w pełni bezpieczna, ale już kilka pomoże zdecydowanie lepiej. Swoją drogą, niby takim bezsensownym machnięciem różdżki kupił sobie czas na przemyślenie odpowiedzi.
- Myślę, że - dopiero wrócił spojrzeniem do przyjaciółki, ponownie starając się łapać kontakt wzrokowy - za bardzo nad tym rozmyślasz, Val. Jest taka piosenka, sekundkę... - znowu się od niej odwrócił; zaczął cicho nucić pod nosem, zanim głośniej faktycznie zaśpiewał: -Maybe you should take it back, say you were trying to make me laugh and nothing has to change today, you didn't mean to say "I love you"...
Dopiero po tym podniósł głowę. Odchrząknął. - A jak ty się w ogóle z tym czujesz? Sama... masz do niego jakieś uczucia, czy teraz to nawet nie wiesz?
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Zastanowiło ją to, jak nagle odwrócił od niej swoją głowę. Czyżby coś ukrywał? Może pomyślał, że jest głupia? Val przegryzła wargę, zastanawiając się o co może chodzić. Jej ręka drgnęła, ale nic nie powiedziała. W końcu odetchnęła z ulgą, gdy z powrotem się odezwał. Słysząc nuconą piosenkę, założyła ręce na ramiona. Może, może Artie miał rację. Być może jej reakcja była przesadzona. Co nie zmienia faktu, że póki co nie wyobraża sobie rozmowy z Wikiem. Jak ona miałaby tak właściwie wyglądać? Val nie miała w sobie odwagi, żeby się na nią zdobyć. Ilekroć go widziała, szła po prostu w drugą stronę. Co nie zmienia faktu, że byłoby dobrze tę sprawę jakoś zakończyć. Uśmiechnęła się smutno, zanim odpowiedziała: - Wiesz, no. Czuję się źle. W sensie… zanim to się stało, owszem, byłam być może nieco zauroczona - czuła, jak rumieńce wstępują na jej twarz. Głupio było jej to w ogóle powiedzieć na głos, wszak nie tylko Wiktor był obiektem jej ponadprzeciętnego zainteresowania - Ale po tym, puf, uczucie zniknęło. Wiem, że żarty są śmieszne ale chciałabym, żeby następne takie wyznanie było na serio. Tylko może nie z jego strony. Wyciągnęła różdżkę, raz jeszcze inkantując najprostsze na świecie protego. - A u ciebie? Coś nowego? Coś wartego szczególnej uwagi? - zapytała, chcąc zmienić temat. Czuła się już trochę lepiej, a wymiana zdań z Artim dała jej do myślenia. Może będzie traktować Wiktora odrobinę łagodniej, w sumie powinna już dawno złapać dystans do tej sprawy. W końcu minęło kilka tygodni.
Artie Gadd
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : pierścienie i sygnet + blizny na palcach; bandaż na lewej ręce; sińce pod oczami; częste krwotoki z nosa; pieprzyki na twarzy; blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem
- Miłość to dość kapryśne uczucie - zauważył, prychając cicho. - Sam jeszcze go nie rozumiem - dodał jeszcze, jakby chcąc dodać pewności Valerie. Mógł sprawiać wrażenie dojrzalszego; w końcu, był w pewnym sensie ojcem ich grupy, a to trochę go zobowiązywało. Sprawiało, że czuł się za nich wszystkich odpowiedzialny. Czuł pewnego rodzaju obowiązek zapewnienia im bezpieczeństwa, który zapewne nie płynął tylko z tego, że był Krukonem.
Deorsinio; jeżeli cokolwiek będzie się chciało tu dostać, to będzie musiało przebić się przez magię dmuchawców; to chyba było jednym z tych zaklęć, o których istnieniu nie zawsze pamiętał. Może uda im się przeciwstawiać naciskowi magii czy smoków; kto wie, czy ta bariera nie potrzebowała właśnie takiej świeżości?
- U mnie? Cóż, ja... ostatnio spędzam więcej czasu z Moony - prawie się uśmiechnął na wspomnienie łyżew i spaceru. Było to... miłe. Naprawdę miłe. - I napisałem dla niej utwór na najbliższe zawody... Jakoś tak po prostu - wzruszył ramionami, rozglądając się jeszcze dookoła; jakby dla pewności, czy ktoś czasem do nich nie dołącza. - Myślałem, że jestem w stanie tworzyć tylko pod wpływem Orfeusza - uniósł kącik ust w górę - a tu taka niespodzianka...
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Noc okryła błonia swoim ciemnym płaszczem, wiodąc smacznie śpiącą DeeDee w jeszcze głębszy sen. Nie wiadomo, czy bardziej zmęczyło ją pokonanie setek schodów, by wejść na sam szczyt wieży astronomicznej, czy to czuwanie, aż słońce schowa się za horyzontem tak ją nastroiło, lecz w bardzo szybkim tempie odpłynęła w krainę Orfeusza, śniąc o niebieskich migdałach. Tak naprawdę przed oczami przewijały jej się gwiezdne konstelacje, których układu uczyła się tuż przed tym, jak powieki zaczęły jej dotkliwie ciążyć. Nie zamierzała przeciągać swojej wizyty w tym miejscu na tak długi czas, lecz los miał inne plany - kazał jej uciąć komara. A potem była zmiana i to ją uciął komar. Wpił się w jej policzek tak siarczyście, że dziewczynę aż wybudziło ze snu to nieprzyjemnie kłujące wbijanie komarzej rurki w jej własną skórę. Wymierzyła sama sobie siarczysty policzek, czego natychmiast pożałowała, gdy cała twarz zapaliła się do czerwoności od tego uderzenia. Nieświadoma własnej siły, prawie się ponownie znokautowała. Jęknęła pod nosem i podniosła się nieco znad otwartej książki, na której cały ten czas opierała głowę. Pomięła sobie kilka stron, ale to nic, wyprostuje się zaklęciem - tak pomyślała w pierwszej chwili, pocierając ten drugi policzek i orientując się, że cała jest poklejona od własnej śliny. - Ohyda - wymamrotała sama do siebie, wycierając się w rękaw z zapamiętaniem. Jedno porządne spojrzenie na widoczne z wieży błonia i zamek kazały jej stwierdzić, że było zdecydowanie za późno, by mogła tu przebywać. Nawet jej przywileje wynikające z odznaki prefekta nie usprawiedliwią podobnej nocnej eskapady. Obrazy potrafiły naprawdę skutecznie donosić kadrze o wszystkich wybrykach hogwartczyków, więc aż dziw brał, że jeszcze nikt nie przyszedł jej tu wlepić szlabanu.
- Całkiem normalne przy tak głębokim śnie – odezwał się Josh, który stał kawałek za nią, nieco z boku i sam wpatrywał się w widoczne na niebie gwiazdy. Tym razem do niego należał nocny dyżur i sprawdzanie, czy nikt nie wałęsa się po zamku i choć wolałby być w Nieśmiałkowie, w swoim łóżku, tak nie narzekał. Wykorzystał okazję i po sprawdzeniu, że nikogo nie ma na korytarzach i w nieużywanych salach, skierował się do wieży astronomicznej. Od pewnego czasu częściej spoglądał w gwiazdy, cieszyć się ich obecnością, upewniał, czy wciąż potrafi odnaleźć właściwe konstelacje na niebie. Tej nocy także chciał to zrobić, ale zamiast odszukiwać trójkąt letni, znalazł Krukonkę. Widząc, że zasnęła nad podręcznikiem, postanowił dać jej trochę czasu i nie budził jej. DeeDee Carlton… Pamiętał, że miała trudną sytuację rodzinną, o ile wciąż mógł mówić o rodzinie, gdy rodzic stawał się duchem i w tej formie próbował ją dalej wychowywać. Musiało jej być ciężko, ale do tej pory nie mieli okazji ze sobą porozmawiać. Miała ostatecznie swojego opiekuna i pewnie nie powinien tym się przejmować, skupiać na tym, ale dobrze wiedział, że czasem właśnie tego potrzebowali. Tak jak snu. - Zastanawiałem się, czy nie sprowadzić tutaj do ciebie jakiegoś koca i poczekać, aż się obudzisz, ale szczęśliwie ocknęłaś się wcześniej – dodał jeszcze, ruszając przed siebie, aby podejść do wielkiego teleskopu, przez który można było dostrzec liczne galaktyki oddalone od nich na tyle, że mugole nie byliby w stanie tego zobaczyć. – Jak się czujesz? – zapytał w końcu ciepłym tonem, odsuwając się od teleskopu, aby spojrzeć na chwilę na Krukonkę, a później znów w gwiazdy, uśmiechając się, gdy dostrzegł trójkąt letni, o czym wspomniał szeptem.
W ułamku sekundy, gdy rozległ się za nią męski głos, jej serce stanęło, a potem ruszyło z kopyta jak rączy koń, niemal wybijając się siłą uderzenia z jej klatki piersiowej. Poczuła mrowienie, gdy cała krew odpłynęła jej z twarzy, pozostawiając jej oblicze bladym jak ściana, a właściwie niemal przezroczystym, bo tylko trochę brakowało, by wyzionęła ducha. Wstrzymała oddech, zastygając w miejscu, z mokrym od śliny rękawem przy brodzie, z wszystkimi myślami bijącymi na alarm. Musiała uciekać. Ale nie miała jak. Odwróciła się w kierunku źródła głosu, w którym na początku nie rozpoznała profesora Walsha. Na swoje usprawiedliwienie musiała przyznać, że wyjątkowo rzadko miała z Joshuą do czynienia. Był opiekunem Hufflepuffu, więc zawiadował tymi, którzy mieszkali w suterenie, a dodatkowo uczył miotlarstwa, z którym DeeDee miała zupełnie nie po drodze. Jej jedyny kontakt z Quidditchem miał miejsce podczas szkolnych rozgrywek, gdy wraz z innymi Krukonami zasilała trybuny w tym rzadkim momencie zjednoczenia z resztą domu. - Przepraszam, profesorze, to przypadkiem... Zasnęłam... Nie chciałam - plątała się w słowach, próbując jednocześnie doprowadzić się do porządku i sprawić wrażenie skruchy, którą słusznie odczuwała. Nie miała tego w planach, łamanie regulaminu nie było w jej naturze i sama świadomość działania wbrew zasadom sprawiała, że w tej chwili żałowała tak "szczęśliwego ocknięcia". Jego kolejne pytanie zbiło ją z tropu. - Nie wiem - odparła, po czym zawiesiła głos z miną wyrażającą głęboką konsternację. Pytał, czy się wyspała? Może chodziło o coś więcej? Jej umysł jeszcze częściowo dryfował po sennych wodach podświadomości, przytłumiając rozsądek i ogląd sytuacji.
Josh uśmiechnął się do niej ciepło, wyraźnie nie zamierzając robić jej problemów z powodu spania w wieży astronomicznej. Widział, że była z podręcznikiem, a poza tym była prefektem. Zakładał, że uczyła się wcześniej i po prostu nie wyszła, zanim zaczęła przysypiać. Takie rzeczy się zdarzały, szczególnie przed egzaminami, więc należało być wyrozumiałym. Jednak nie spodobała mu się jej odpowiedź na pytanie jak się czuła. Miał wrażenie, że nie rozumie o co pyta i pewnie nie powinien jej winić, skoro nie dość, że nie mieli częstego kontaktu ze sobą, to jeszcze wyraźnie się nie wybudziła. - Podejrzewam, że stres przed egzaminami daje ci się we znaki, więc nie przejmuj się, nie zamierzam dawać ci szlabanu – powiedział łagodnie, po czym usiadł na parapecie jednego z okien i spojrzał uważnie na Carlton. Jak powinien zapytać o sytuację rodzinną, żeby nie czuła przesadnej presji, ale wiedziała, że jest to moment, gdy mogła się otworzyć i powiedzieć o wszystkim? Nie chciał nigdy naciskać na dzieciaki, jednak zdawał sobie sprawę, że czasem trzeba było ich popchnąć. Delikatnie, wskazując odpowiedni kierunek. Wiedział, że od ostatnich wakacji Carlton nie rozmawiała z nikim, nie słyszał aby miała rzeszę przyjaciół, ale po tym, co się przytrafiło jej ojcu, powinna mieć z kim porozmawiać. Jednak wtedy jeszcze opiekunem Ravenclaw był Alex, który nie wspominał nic o niej, a teraz także wszyscy milczeli i nabierał przekonania, że poza wpisem w aktach dziewczyny, nic więcej w tym temacie nie zrobiono, a ona z pewnością potrzebowała wsparcia. Kto wie, czy to, że na nią teraz wpadł nie było znakiem, że powinien spróbować z nią porozmawiać? Odetchnął lekko i uśmiechnął się pod nosem. - Ciekaw jestem, gdzie teraz pojedziemy na wakacje i jakie gwiazdozbiory będą widoczne na tamtym niebie. Wybierasz się też na wyjazd z innymi uczniami i studentami, czy zamierzasz wracać do domu? – zapytał w końcu łagodnie, wpatrując się w nią ciepło.
Może to i lepiej, że przysnęła przy książce na wieży, a nie zemdlała gdzieś ze zmęczenia, schodząc po tysiącu schodów, które miałaby do pokonania. Prawdopodobnie szybciej znalazłaby się u ich podnóża, ale czy miałaby wtedy jeszcze głowę na karku? Wątpliwe. Odetchnęła z ulgą, gdy profesor Walsh otwarcie przyznał, że nie zamierzał jej dawać szlabanów. Nigdy w życiu nie zarobiła kary (ponieważ nie łamała regulaminu nawet pod groźbą tortur), prawdopodobnie zapadłaby się pod ziemię, gdyby na samej końcówce siódmej klasy przez tak głupie zaniedbanie musiała polerować kafle czy, co gorsza, tłuczki. - Dziękuję - odparła, zarówno w odpowiedzi na zapowiedź braku konsekwencji, jak i na empatyczny ton, który do niej wystosował w swojej wypowiedzi. Było jej może ociupinkę lżej, że profesor Walsh rozumiał, jak stresujący jest to czas i ile emocji mogło się kłębić w ciele i głowie zwykłej nastolatki. Kwestia jej problemów domowych zdawała się być... Tematem tabu. Dla niej samej na pewno były to kwestie nieporuszane. Poza niezwykle stresującą wizytą w gabinecie dyrektorki wraz z początkiem roku, kiedy to otrzymała zapowiedź pomocy w trudnościach o każdej porze dnia i nocy, nikt więcej nie wyciągnął ku niej dłoni. Choćby palca. Ona sama nie zmieniła się w porównaniu z poprzednim rokiem, bo ciężko byłoby jej wycofać się bardziej, niż dotychczas lub odzywać się mniej niż wcześniej. Jeśli któryś nauczyciel znał ją w poprzednich latach, z pewnością miałby problem z zauważeniem, że przechodziła przez trudny okres. Że straciła ostatniego rodzica. Nie winiła nikogo za ten "brak zainteresowania", doskonale wiedziała, że to po jej stronie leżał jakikolwiek ruch w tej sprawie. Wolała to, niż gdyby latano za nią i upewniano się na każdym kroku, czy na pewno dobrze się czuje - no bo jak miałaby? Zbierała swoje rzeczy z podłogi, próbując je szybko zorganizować i schować do torby, w której je tu przytaszczyła, gdy Joshua zaczął swój wywód na temat wakacji. Zmarszczyła lekko brwi, lecz ta drobna zmiana w jej mimice mogła mu umknąć pod osłoną nocy. - Nie bardzo mam wybór - stwierdziła, wzruszając ramionami. - Nie bardzo mam dom - dodała jeszcze, gdyby poprzednia informacja nieszczególnie wybrzmiała.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Josh dostał już nauczkę od życia, że jeśli nie spróbuje wyciągnać ręki do dzieciaków, ci nie powiedzą o swoich problemach i zmaganiach. Z jednym dzieciakiem nie raz się kłócił z tego powodu, niemal stał się kolejnym dorosłym, który zawiódł jego zaufanie i nie chciał tego powtarzać. Teraz, gdy miał okazję naprawdę porozmawiać z Carlton bez wzywania jej do gabientu, gdy miał okazję przyjrzeć się jej uważniej, nie zamierzał odpuszczać. Chciał wiedzieć, jak się trzymała, a był pewien, że nie było dobrze. Chciał dowiedzieć się, co zamierzała robić dalej, czy miała perspektywy na pracę, czy miała za co utrzymać rodzinny dom, skoro została sama z duchem przywiązanym do miejsca, które powinno być dla niej bezpiecznym azylem. - Dom masz, choć nie jest już taki, jak dawniej - zaprzeczył łagodnie jej słowom, zaraz przechylając głowę na bok. - Nie pytam jak się z tym czujesz, bo to nie jest łatwa sytuacja, ale zastanawiałem się, czy miałaś możliwość tak naprawdę przeżyć to, co się wydarzyło, czy wpadłaś w wir nauki, który jednak dobiega już końca - dodał cicho, spokojnie, starając się nie brzmieć w żaden sposób nachalnie. Chciał jednak wiedzieć, czy miała czas na przeżycie straty, czy w jakiś sposób ułożyła sobie wszystko w związku ze zmianami, jakie zaszły w jej życiu, a jakie nie były standardowe. Mimo to, nie zamierzał zmuszać jej do rozmowy, do zdradzenia wszystkich myśli i tego, z czym się zmagała. Takie wyznania potrzebowały czasu, jak i zaufanie, które musiało odpowiednio dojrzeć, nim człowiek otwierał się przed kimś nowym. Jednocześnie był świadom, że nie należało zbyt długo zwlekać z rozmową, bo im później, tym trudniej to przychodziło. Nie chciał, aby Carlton odcinała się od tego, co ją spotkało i zamykała w szkole, unikając powrotu do domu. Był pewien, że jej ojciec również tego nie chciał i dlatego skończył w tak nieszczęśliwej formie.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
Fakt, że nie wyciągano do niej ręki cały ten czas nieszczególnie dziwił Carlton. Gdyby szkoła faktycznie troszczyła się o swoich uczniów tak, jak zakładała i głosiła wszem i wobec, nie spotykałyby ich wszystkie te kataklizmy w postaci pożarów, nagłych śmierci, czy nawet męczącego magicznego smogu. Nie byłoby sytuacji, w których kilkunastoletnie dziecko zostawia się na pastwę rówieśników, pozwalając im, by zepchnęły zbolałą, niekompletną duszę na szary koniec szkolnego korytarza. Wykluczenie dotykało ją od pierwszego dnia w Hogwarcie i nie potrafiła samej sobie odpowiedzieć na nurtujące pytanie - dlaczego? Była inna, to na pewno, uświadamiano ją o tym od samego początku, wielokrotnie w brutalny, pozbawiony empatii sposób, bo dzieciaki bywały naprawdę okrutne. To te sześć, siedem lat w szkole zamknęło jej skutecznie usta, ucząc, że nie warto było otwierać swojego serca dla innych. Poczucie należenia do jednej wspólnoty, choć była nią nieustannie w jakiś sposób otoczona, przychodziło do niej niezwykle rzadko. Jeszcze rzadziej spotykała się z przyjacielskim gestem wystosowanym do niej w innej niż przypadkowej manierze. Nie należało jednak mierzyć wszystkich jedną miarą i choć nadziei na wsparcie od kadry miała naprawdę niewiele, nie mogła odmówić Walshowi starań. Nawet jeśli zajęło mu to blisko dziesięć miesięcy, stał tu z nią na szczycie wieży i próbował rozmawiać. Nie było wykluczone, że dalsza konwersacja znudzi go, zirytuje lub sprawi, że już nigdy więcej nie będzie chciał jej powtarzać - musiał przygotować się na kolczysty pancerz, w który zapięła się w zeszłe wakacje. - To tylko ściany - skwitowała jego komentarz o domu, jawiącym się jej obecnie wyłącznie w formie ceglanego pudełka, w którym zamknięte zostały przedmioty materialne niegdyś należące do jej rodziców. Teraz teoretycznie należały do niej, ale koncepcja ta była co najmniej abstrakcyjna. - Przeżyłam, to co się wydarzyło - odparła sucho, z nagła twardniejąc. Wbiła w niego spojrzenie czarnych jak węgle oczu. - Byłam tam i widziałam wszystko. Przeżyłam to. I żyję dalej - dodała, choć w głębi duszy od dawna czuła się, jakby sama zaraz miała wyzionąć ducha. Nie z powodu nawału pracy, nie z powodu problemów uczuciowych związanych z pierwotnym odkrywaniem własnej natury. Powodem było to uczucie, które co jakiś czas wypływało na powierzchnię basenu jej podświadomości i nękało ją, najczęściej nocami, w które budziła się zlana potem i z zaschniętym na ustach krzykiem. Została sama.
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Uniósł brwi w geście zdziwienia, gdy tylko usłyszał jej słowa, jak sprowadziła rodzinny dom do czegoś właściwie bezwartościowego. To nie były tylko ściany i był zdania, że dziewczyna tak naprawdę nie mówiła teraz szczerze. Mówiła tak, żeby dać jej spokój, nie zadawać kolejnych pytań, tego był pewien. Jednak nie potrafił tego zrobić, nie w chwili, w której naprawdę nadarzyła się rozmowa z nią całkowicie sam na sam, bez przerywnika w postaci nadchodzących zajęć. Skoro sama nie szukała do tej pory pomocy, choćby rozmowy, to mogło oznaczać, że naprawdę sobie dobrze radziła, albo nie potrafiła tego zrobić i Walsh był pewien, że chodzi o to drugie. - Tylko ściany… A w nich zamknięte wiele wspomnień z twojego życia, z dzieciństwa, które przytrzymało w miejscu ducha twojego ojca - zauważył łagodnie, po czym odetchnął ciężko, spoglądając na moment na gwiazdy. - Nie można zaprzeczyć temu, że jesteś żywa, że dalej trwasz, ale czy naprawdę żyjesz? - zapytał, nim wrócił do niej spojrzeniem. Nie widział w pełni jej mimiki, ale głos zdradzał wycofanie. Właśnie głosem zdradzała, jak wielki mur wzniosła wokół siebie, zachowując się, jakby odcięła się również od własnych emocji. Nie pozwalała sobie na ich pełne przeżycie i to nawet nie było dziwne. Ojciec zmarł i wróciła do szkoły, wpadła w wir zajęć, pracy domowej, została prefektem. Miała wystarczająco wiele na głowie, żeby nie myśleć o żałobie, udawać, że wszystko już minęło. - Wiem, jak to jest stracić ostatnią osobę z najbliższej rodziny i żyć w pustych ścianach. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak trudno musi być dzielić takie mieszkanie z duchem tej osoby, ale wiem, że nie jest to coś, co można tak po prostu przeżyć. Pozwolenie sobie na żałobę nie jest też niczym złym, nie robi z nas ludzi słabych, a wręcz przeciwnie. Potrzeba też chwili na nią, aby żal i smutek nie zalały nas w najmniej oczekiwanym momencie - odezwał się ponownie, cicho i cierpliwie, starając się nie być zbyt nachalnym. Zastanawiał się, czy od początku roku DeeDee była w mieszkaniu. Była jednak uczennicą i jeśli nie wróciła do domu na święta, z pewnością nie była tam ani jednego dnia. Czy mógł zaproponować jej swoje towarzystwo, gdyby chciała tam podjechać przed wakacjami, aby spakować potrzebne na wyjazd rzeczy? Czy może nie był to dobry pomysł…?
Oczywiście, że nie potrafiła sobie poradzić z tą sytuacją sama. Mało kto potrafiłby udźwignąć ciężar takiej straty na własnych barkach, nie mówiąc już o wątłych ramionach niespełna siedemnastoletniej Dee, której świat zawalił się w i tak od lat rozchwianych podstawach. Druzgoczący był nie tyle upadek, co jego preludium - bowiem nic na niego nie wskazywało. Przeciwnie - jej ojciec zaczynał stawać na nogi, odzyskiwać trzeźwość umysłu i wolę życia zrywając z wyniszczającym go nałogiem i zdejmując kaptur depresji, która raz po raz nakrywała go swoim czarnym jak noc płaszczem, zamykając go przed wszystkim i wszystkimi, włącznie z jego jedyną córką, której nie tylko brakowało w życiu rodzica, ale i życiowego przewodnika. Minione lato było najlepszym, jakie przeżyli od czasu śmierci jej matki. A teraz już go nie było. Słowa Walsha ugodziły ją jak nóż, prosto w serce. Każde kolejne kręciło klingą, a ból rozlewał się pomału, sącząc się z zadanej jej rany. Lepkimi mackami wpełzał między komórki, wszczynając alarm w całym jej ciele, które od dawna szykowało się do ucieczki. Nie była gotowa na tę rozmowę. Nie należała do osób skłonnych do konfrontacji, a podjęcie tak bolesnego tematu było dla niej zbyt dużym kalibrem. - Proszę... - jęknęła cicho, zaciskając na moment powieki i próbując uspokoić wzburzoną przyspieszonym oddechem klatkę piersiową, bo z każdym wydechem do jej oczu napływała kolejna łza. - Nie... - podjęła ponownie, ale słowa uwięzły jej w gardle, zbyt ciężkie, by język był w stanie je wypchnąć, pozwolić im wybrzmieć. Wargi zlepiały się ze sobą, uniemożliwiając jej dalsze mówienie, a jedna z malutkich, perłowych łez przemknęła szybko wzdłuż jej policzka, by zawisnąć na czubku brody. Szybko zginęła w rękawie jej szaty, gdy neurotycznie machnęła ręką, by czym prędzej zatrzeć dowody swojej słabości. Wbiła wzrok w niebo, tam gdzie i on spoglądał, szukając wśród gwiazd ukojenia dla rozedrganej duszy. W jej oczach rozbłysły granaty i purpury, zasnuwając gwieździsty całun barwną chmurą, tworząc malownicze galaktyki dostępne tylko dla niej. Jej własny mikrokosmos zamknięty w szklanym umyśle. - A czym... Czym jest życie, naprawdę? - zapytała w końcu, pomiędzy jednym a drugim spokojniejszym oddechem. Czego chciał od niej usłyszeć? Opowieści o tym, jak bujne życie towarzyskie wiodła? Jasne, paliła się do opowiedzenia wpędzającej ją w poczucie grozy historii o tym, jak kąpała się w towarzystwie starszych studentów. Może pragnął dowiedzieć się czegoś o jej fantastycznych hobby? Jedno miał okazję zaobserwować - przesiadywanie nocami w obserwatorium, iście fascynujące, wszak zasnęła. Miała mu powiedzieć, kiedy ostatni raz piła kremowe piwo i z zadowoleniem pozwoliła sobie beknąć? Niestety nie zazna takich bajek. Gdy zaczął mówić, wróciła do niego swoimi ciemnymi jak noc oczami. Pozwoliła mu dokończyć swoje rozważania, przyjmując kolejne słowa jak ciosy, zaciskając zęby i przygryzając policzki, jakby fizycznym dyskomfortem próbowała zakryć pulsujący w głowie ból. - Duch czy nie, to wciąż ta osoba - powiedziała głucho. - Więc ciężko tu mówić o stracie - dodała, wyrażając w tych słowach sedno męczącego ją od miesięcy dylematu. Czy w ogóle miała prawo go opłakiwać? Może nie był w stanie przytulić jej lub podać kubka herbaty, nie rozwinie prezentu spod choinki, ani nie zrobi jej obiadu - ale był tam, prawda? Istniał, zawieszony między życiem i śmiercią. Z jej winy. - Proszę nie zrozumieć mnie źle, profesorze... Daleka jestem od negowania cudzych uczuć... Ale chyba nie ma profesor pojęcia, jak to jest. Ja nie straciłam ojca w zeszłe wakacje. Ja go straciłam lata temu - wyznała, pozwalając kolejnej łzie na żłobienie swojej ścieżki w skórze policzka. Tak niestety brzmiała prawda. Jej ojciec zanurzył się we własnej żałobie, depresji i nałogach długi czas przed tym, nim faktycznie wyzionął ducha. Był nim już za życia - więc jaka to różnica? Teraz po prostu wiedziała, że już nigdy nie będzie miała szans go odzyskać.
Słyszał jej prośby, żeby przestał, żeby nie mówił nic więcej, ale nie zamierzał tego robić. Ostrożnie dobierał słowa, próbował brzmieć delikatnie, nie chcąc mimo wszystko wyrządzić jej w ten sposób żadnej krzywdy, ale nie zamierzał w tej chwili przerywać rozmowy. Potrzebowała jej, nawet jeśli tego nie wiedziała, albo jeśli próbowała udawać, że wcale tak nie jest. Potrzebowała wyrzucić wszystko z siebie, zapłakać gorzko nad utratą ojca, kiedy nie miała już przy sobie matki. Wiedział, że zajmowała się nią ciotka, ale też doskonale rozumiał, że to nie było to samo. Znał towarzyszące podobnej stracie uczucia aż za dobrze, nawet jeśli nie były to dokładnie takie same wydarzenia. Nawet jeśli nieznacznie się różniły, oboje stracili ważne dla siebie osoby. - Życie to emocje, nie zawsze przyjemne. Życie to pozwalanie sobie na odczuwanie ich wszystkich, świadome stawianie im czoła, a nie jedynie trwanie z dnia na dzień, pamiętając o tym, że należy się odżywiać i zaliczać kolejne egzaminy. Życie to radość i smutek, płacz oraz śmiech, przeżywanie chwil szczęścia i chwil rozpaczy - wyjaśnił nieco filozoficznie, ale miał wrażenie, że Carlton będzie wiedziała, o czym mówił. Ona zamknęła się w skorupie, do której nikogo nie wpuszczała, udawała, że wszystko było w porządku, choć było wręcz przeciwnie. Trwała, być może w nadziei, że kiedyś to minie, być może dlatego, że sama nie była przyzwyczajona do życia między innymi, może była skrajnym przypadkiem introwertyka, ale nawet tacy przeżywali swoje emocje w pełni, nie odcinali się od nich. Słysząc jej kolejne słowa, niejako atak w jego kierunku, uśmiechnął się nieco szerzej. Cieszył się, że próbowała z nim dyskutować, że poddawała w wątpliwość jego zrozumienie, choć tym razem nie trafiła. - Owszem, wiele osób z pewnością ucieszyłoby się, gdyby mogli jeszcze raz porozmawiać z ważną dla nich osobą, nawet w postaci ducha, ale to nie jest to samo, a najgorsze, że taki duch, nie wyjedzie z nami na wakacje, nie odwiedzi nas w nowym mieszkaniu. Duch jest niewiele lepszy od ożywionego portretu i wciąż - jest duchem, a więc wspomnieniem żywej osoby. Dowodem, że ją straciliśmy - powiedział spokojnie, zaczynając od ważniejszego tematu. Nie wiedział, czy była możliwość, aby duch pana Carltona mógł kiedykolwiek opuścić dom, w jakim niegdyś mieszkał, czy mógł przenieść się gdziekolwiek indziej, czy też dom rodzinny Krukonki był z góry skazany na bycie domem strachów. - Moja babcia, która właściwie wychowywała mnie, zamiast moich rodziców, zmarła w styczniu trzy lata temu. Jednak przez pięć lat nie rozpoznawała mnie i myślała, że jestem kimś zupełnie innym. Przez pięć lat słyszałem od niej słowa, jakich nigdy nie skierowała do mnie, wysłuchiwałem uwag, które nie miały przełożenia na rzeczywistość, ponieważ nie dotyczyły mnie. A przy tym wszystkim byliśmy swoją jedyną rodziną, więc zajmowałem się nią, choć nie wiedziała kim jestem. Wiem, jak to jest powoli tracić kogoś bliskiego, kogoś naprawdę ważnego. Wiem, jaką pustkę człowiek wtedy czuje i rozumiem niepewność, jaka wtedy towarzyszy. Moja co prawda nie polegała na tym, czy naprawdę mogę mówić o jej utracie, ponieważ ostatecznie wciąż jest obok jako duch, a tyczyła się tego, czy mogłem odczuwać taką ulgę, jaka się pojawiła wraz ze świadomością, że to koniec kłótni i prób przypomnienia kim jestem - wyjaśnił spokojnie, wzruszając w końcu ramionami. - Nie przeżyłem dokładnie tego co ty, masz rację, ale naprawdę rozumiem poczucie straty i kiedy mówię, że powinnaś sobie pozwolić na żałobę, mówię to całkowicie szczerze. Mimo wszystko straciłaś ojca, do którego nie będziesz mogła przyjść z problemem, nie będziesz mogła go dotknąć, nawet jeśli uda się wam porozmawiać.
Prawdopodobnie nigdy nie byłaby gotowa na podobną rozmowę, bo jej dom nie ukształtował ją na człowieka, który umiał to robić. Nie chodziło o prowadzenie dyskusji na lekcjach, opierając się na merytorycznych faktach zapisanych cudzym piórem w ogólnodostępnym podręczniku. Mówienie o cudzych historiach i cudzych doświadczeniach przychodziło jej prościej, niż opowiadanie o swoich własnych, bo w gruncie rzeczy niewiele myśli poświęcała na ich analizę. Zdawać by się mogło, że ktoś zamknięty na cztery spusty we własnym umyśle znałby się na wylot i odkryłby najdalsze zakamarki swojej duszy, ale niestety nie zawsze tak było. Zamiast odkrywać tajemnice najdalszych meandrów jej podświadomości, budowała wokół siebie coraz grubsze mury, zbyt skupiona na ochronie cennego diamentu, niż na jego polerowaniu. Profesor Walsh przejrzał ją w pięć sekund, zaraz po tym, jak rozbroił ją wcześniejszymi słowami, przez które opuściła nieco gardę i okazała tę wrażliwą stronę - to zagubione dziecko, skąpane w dojmującej samotności, uciszane przez lata, trzymane w okowach zimnego rozsądku jak w kaftanie bezpieczeństwa. Nie pozwalała sobie przeżywać tego, co ją w życiu spotykało, zaczynając od drobnych potknięć aż po makabryczne tragedie. Dusiła w zarodku zalążki uczuć, zarówno tych złych, jak i dobrych, na pierwszym planie stawiając równowagę duchową i w myśl ortodoksyjnego stoicyzmu nie pozwalała sobie na wahanie w żadną stronę. Nie płakała po porażce, nie cieszyła się z sukcesów. Przyjmowała je jak kolejne suche fakty wycięte ze stronic książek i wklejała je do własnego notesu życia, odhaczając obowiązki i brnąc dalej. Było jednak zbyt wcześnie, by roniła te łzy, o których mówił. Za wcześnie na tak całkowite zburzenie tamy, za którą wzbierały wszystkie uwięzione przez nią łzy. Kilka uciekło, spływając w dół jej twarzy, ale basta. - To nie jest takie proste - powiedziała cicho, a jej słowa zabrzmiały dziwnie śmiesznie w przestrzeni między nimi. DeeDee przeczyła założeniom nastoletniego wieku, nie ulegając wahaniom nastrojów, silnym emocjom, burzy hormonów i gdy tak mówił jej, jak powinna żyć, czuła się jeszcze gorzej z tym, kim była i kim się stała, zostawiona pod opiekę samej siebie - człekopodobnym odlewem, niż faktyczną osobą z krwi i kości. Cała ta rozmowa zaczynała przybierać wymiar metafizyczny, bo wraz ze zmieniającymi się przed jej oczami barwami, z każdym przyspieszonym oddechem miała wrażenie, że coraz bardziej oddalała się od swojej materii. W ustach czuła posmak paniki. Wdech, wydech, wdech... - To nie jest w tym wszystkim najgorsze - stwierdziła ochryple, zaraz jednak zacisnęła zęby, bo słowa wbijały jej się w gardło jak chmara szpilek, skutecznie zamykając je przed wydaniem z siebie kolejnych dźwięków. A może to tylko spływające tyłem, słone łzy, które łykała w tajemnicy? Paradoksalnie, jego smutna historia nie zasmuciła jej, a pozwoliła na moment zaznać spokoju od własnych, dręczących ją demonów. Faktycznie ich historie różniły się paroma detalami, z gruntu będąc o czymś zupełnie innym, a jednak finalny efekt sprowadzał się do tego samego - oboje stracili kogoś bliskiego sercu, nim fizycznie odszedł on z tego świata. Spojrzała na niego krótko, chcąc wyczytać emocje z jego twarzy, mimo panującego na wieży półmroku, z zaskoczeniem dostrzegając cień majaczącego nań półuśmiechu, kontrastującego znacznie z treścią snutej przez niego opowieści. Stracenie własnej tożsamości w oczach ostatniego bliskiego nie mogło być łatwe, więc dlaczego sam teraz nie płakał? Czyżby wylał już wszystkie łzy? - Przykro mi - podjęła, co również zakrawało o białe kłamstwo, bo w gruncie rzeczy współczuła mu, ale dominującą emocją, przebijającą się przez ciemne chmury w jej umyśle, była... ulga. Ulga ze znalezienia kogoś, kto rozumiał jej ból. Ulga, że ktoś w końcu dostrzegł ją. Ulga wynikająca z nadziei, że może nie była tak do końca sama na tym wielkim, podłym świecie, jak dotychczas myślała.
- Oczywiście, że nie jest takie proste, bo życie, moja droga, nie jest proste, ale to nie znaczy, że należy z niego rezygnować - odpowiedział spokojnie, zastanawiając się, co w tej chwili dzieje się w sercu młodej Krukonki. Różnili się, on sam był inny, kiedy był jeszcze dzieciakiem, a już na pewno kiedy wszystko zaczynało się psuć ze zdrowiem jego babki. Teraz zostawało pytanie, czy dziewczyna zdoła się podnieść, czy zdoła naprawdę ruszyć dalej, czy wciąż będzie chciała przypominać kłodę, jaką los miota po wodach. - W takim razie co, według ciebie, jest najgorsze. Powiedz na głos, z czym masz problem się zmierzyć, przed czym zdajesz się uchylać, żyjąc w dość bierny sposób - zapytał jeszcze, przyglądając się jej uważnie. Nie chciał zgadywać, co jej zdaniem było najgorsze, ale podejrzewał, że wszystkie negatywne myśli kierowała wobec samej siebie. Tak najczęściej było, że dzieciaki uważały siebie za winne sytuacji rodzinnej i próbowały zmienić wszystko w sobie, zamiast dostrzec błędy gdzieś indziej. Czy tak samo mogło być w przypadku Carlton? Tego nie wiedział i wolał niczego nie zakłądać, chcąc usłyszeć wszystko od niej. - Niepotrzebnie - powiedział cicho, na chwilę spoglądająć w stronę gwiazd, kiedy tylko wyraziła słowa współczucia względem jego historii. - Wiesz, kiedy miała problemy z pamięcią udawałem ciągle kogoś innego. Nie pokazywałem, że dzieje się coś złego, a dla niej odgrywałem rolę mężczyzny, za którego mnie brała, bo było to łatwiejsze, niż przypominanie, że jestem jej wnukiem. Ale kiedy zmarła załamałem się, bo nagle straciłem swoje miejsce. Możesz nie pamiętać, że nie było mnie w Hogwarcie, bo nie jesteś raczej częstym uczestnikiem zajęć z miotlarstwa, ale zamknąłem się… I to nie było dobre - rozwinął swoją myśl, zastanawiając się, jak wielu profesorów wytknęłoby mu, że nie powinien zdradzać własnych słabości dzieciakom. Z drugiej strony, co jeśli właśnie to mogło im pomóc? - Poczułem się lepiej, kiedy przypadkiem spotkałem się z wówczas jedynie znajomym, przyjecielem, który pomógł mi przez to wszystko przejść, pokazując, że tak naprawdę nie zostałem całkiem sam. I jestem przekonany, że ty również masz takie osoby w swoim otoczeniu, nawet jeśli ty ich nie dostrzegasz. Z pewnością są osoby, które cieszą się, że cię widzą na korytarzu, które chcą spędzać z tobą czas i które byłyby gotowe pomóc ci naprawdę uporać się z emocjami, które gromadzisz w sobie od wielu lat - zakończył spokojnie, wbijając w nią uważnie spojrzenie. Zszedł też z parapetu okna, choć wciąż opierał się o nie spokojnie, starając się wyczuć atmosferę, która miał wrażenie, że jednak zelżała, jakby jednak przebił się, częściowo, przez gardę, jaką wzniosła. - Mój gabinet, a nawet dom w Irondale, także stoją otworem, gdybyś chciała porozmawiac, albo po prostu napić się herbaty w towarzystwie kogoś, kto rozumie - dodał jeszcze, pochylając lekko głowę. Mówił szczerze, kolejny raz nie mogąc po prostu przejść obojętnie, a i miał pewność, że Chris nie będzie widział problemu w obecności kolejnego ucznia, czy studenta w ich domu, jeśli tylko jest to tym, czego dany dzieciak potrzebuje.
______________________
Peace in your gardens and light from your eyes
No one can hold me the way you do
Danielle Carlton
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 163
C. szczególne : cydrąż wyglądający z rękawa szaty, ciemne jak noc oczy, zapach jabłek
DeeDee nigdy nie spojrzała na swoje położenie jako wyraz jawnej rezygnacji z życia. Przecież sypiała nocami, zdobywała dobre stopnie. Skupiała się na swojej edukacji, może jedynie pragmatycznie, ale skutecznie osiągała zakładane przez siebie cele. Nie sprawiała kłopotów, została nawet prefektem - z wierzchu wszystko wyglądało nieźle, całkiem ładnie nawet, gdyby przymknąć oko na wyjące w tle syreny alarmowe, nieustannie wyciszane. Profesor Walsh... Nie miał o niej bladego pojęcia. Prawdopodobnie gdyby nie tragedia, która ją spotkała, nie umiałby wyłowić jej twarzy na korytarzu i połączyć go z jej imieniem. Cała ta farsa, choć potrzebna, w tej chwili ciążyła jej ogromnie. Ucisk w klatce skutecznie uniemożliwiał jej mowę, a ona sama nie wiedziała, co zrobi w następnej kolejności - zemdleje, czy może skoczy z wieży? Na szczęście nie zrobiła ani jednego, ani drugiego, świadomie skupiając się na pamiętaniu o wdechu i wydechu. Przepływające przez ściśnięte płuca powietrze odpędzało panikę przynajmniej do tego stopnia, że trzymane w rękach przedmioty nie trzęsły się jak marakasy. Zadał jej bardzo trudne pytanie, bo to, co było najgorsze w całej tej sytuacji, w praktyce nie było jedną kwestią, a całą listą spraw, które spędzały jej sen z powiek w tych chwilach słabości, które dotykały jej zawsze wtedy, gdy najmniej się ich spodziewała. Nie wiedziała, czy bardziej było jej źle ze względu na to, że była bezpośrednim powodem, dla którego nie zerwał całkowicie więzów z ludzkim światem, czy może to, że będzie na tym świecie jeszcze długo po tym, jak jej samej na nim zabraknie? Wypadek wydarzył się w czasie prawdopodobnie najlepszych kontaktów, jakie miała z tatą po latach oglądania go w wydaniu snującej się po domu zjawy i miała żal do losu, że tak brzydko sobie z nich wszystkich zakpił. W chwili, gdy wydawało się, że wychodzą na prostą i miało być już pięknie, wszystkie szanse na to zostały gwałtownie przekreślone. Ale może gorsze od tej świadomości było fizyczne bycie przy jego śmierci i oglądanie unoszącego się nad ciałem cienia jej własnego rodzica? Czy sam Walsh umiałby wybrać, które z tych doświadczeń było najgorsze? - Nie... - wychrypiała przez ściśnięte gardło, protestując przeciwko jego poleceniu. Mężczyźnie mogło się wydawać po czasie, że to takie proste, ot, ćwiczenie psychologiczne. Nazwij swój strach, a przestanie być taki straszny. Opisz, co Cię boli, a przestanie. Nie umiała przeskoczyć nad tą tragedią we własnej głowie, co kazało mu sądzić, że była gotowa, by werbalizować te bolesne myśli? I choć pierwotnie miała zamiar współczuć mu, bo opowiadane przez niego perypetie nie mogły być dla niego w żaden sposób łatwe, a jej samej perspektywa udawania innych osób, by wpasować się w podziurawioną pamięć jedynej krewnej była zgoła dołująca, rozmowa ponownie przybrała obrót, który zamiast dać jej otuchę, owijał ją ciaśniej szalem rozpaczy. Nauczyciel intencje mógł mieć dobre, lecz nieświadomie wbijał kolejne szpilki w jej pulsujące bólem serce. Strasznie naiwne było sądzenie, że dziewczyna taka jak ona miała przyjaciół. Że był ktoś w szkole, kto realnie cieszył się z jej obecności, kto wyglądał kolejnych spotkań i kto byłby chętny oglądać ją w tym odsłoniętym, pokiereszowanym przez życie wydaniu. Na palcach jednej ręki potrafiła wymienić osoby, z którymi rozmawiała i niestety żadna z tych osób nie była dla niej odpowiednim powiernikiem. Nikt by tego nie zrozumiał. - Z pewnością - mruknęła beznamiętnie, nie mając siły po raz kolejny stawać w opozycji do jego słów. Od wszystkich emocji zaczynała ją boleć głowa. - Dziękuję - dodała jeszcze na propozycję, w tamtej chwili będąc w pełni przekonaną, że nigdy z niej nie skorzysta. Prawdę mówiąc miała ochotę zapaść się pod ziemię. Po cichu w myślach liczyła na to, że noga omsknie się jej na schodach i stoczy się na dół wieży, po drodze przerywając rdzeń kręgowy. Autodestrukcyjne podszepty stawały się na tyle głośne, że musiała się odezwać, by je zagłuszyć. - Chyba muszę iść. Jest późno - powiadomiła go sucho, choć doskonale wiedział, że cisza nocna dawno już minęła. - Jeszcze raz... Dziękuję? Za rozmowę? - wydusiła z siebie, choć w nieco pytającej manierze, sama nie będąc jeszcze przekonaną co do wygłaszanej wdzięczności. Przycisnęła książkę do piersi i szybkim krokiem minęła nauczyciela, kierując kroki ku klatce schodowej, na której jednak uważała na to, jak stawiała stopy.