Wielka brama, która stanowi ostatnią przeszkodę na drodze z Hogsmeade do Hogwartu. Przed uczniami, czy nauczycielami otwiera się ona automatycznie. Natomiast osoby, które już zakończyły naukę w zamku, muszą czekać przed wrotami, na woźnego, który zweryfikuje, czy daną osobę może wpuścić. Spokojnie, zwykle nie trzeba na niego długo czekać! Specjalne zaklęcia od razu powiadamiają go o nowym przybyszu.
Ależ to ubaw być pijanym, prawda? Tym bardziej, że w alkoholowym w Hogsmeade promocja na trunki i dlatego pewnie Arienne Levittoux ostatnio tam przesiadywała na ławeczce co nie raz sprawdzając ile ma jeszcze pieniędzy w sakiewce, a gdy tylko okazywało się, że starszy jej jeszcze na butelkę to nurkowała w sklepie, aby zaraz wyjść z niego z kolejnym "ukochanym", którego bardzo szybko opróżniała. A gdy skończyły się już oszczędności to próbowała się dotoczyć pod bramy Hogwartu i chyba jej dobrze szło, tylko że teraz na zmianę wchodziła i wychodziła przez bramę ciesząc się z tego, że ta się przed nią sama otwiera. Cóż, niektórym mało trzeba do radości. Jednak to mogło kogoś bardzo zdenerwować! Np. taką puchonkę, którą była przetrzeźwiutka Nastasja Wodnicov, która gdy tylko zobaczyła co Gryffonka wyrabia to zaczęła biec w jej stronę, a po drodze wyłożyła się na drodze jak długa. Wesołych świąt moje gwiazdeczki!
Nastka właśnie wracała do Howartu z tymi wszystkimi zakupami świątecznymi. Uwielbiała święta! Ludzie byli dla siebie mili, w całym mieście i szkole i w ogóle wszędzie robiło się tak ładnie i świątecznie. Poubierane choinki, ozdobione domy, tak, to było coś co Nastasja bardzo lubiła, nie wspominając już o śniegu, an który mogła patrzeć godziny. No ale, nie rozkochajmy sie za bardzo nad tymi świętami tylko powróćmy do naszej małej puchonki, która jak już napisałam wcześniej wracała do Hogwartu i wszystko byłoby okej, gdyby w pewnej chwili nie przyuważyła jakieś osobnika. W sumie w samym zauważeniu kogoś tez raczej nic niezwykłego nie ma i w tym przypadku też nie było. Czy raczej nie powinno być, bo osoba którą Nastka zauważyła na zmianę wchodziła i wychodziła przez bramę. Trzeba przyznać, że nieco to Nastkę zdziwiło, w miarę jednak jak się zbliżała, zrozumiała, że osoba z która prezentuje ten swój niezwykły eksperyment jest pijana. Toteż w geście dobrego serca, by pomóc i zapytać o co chodzi ruszyła w kierunku owej persony biegiem. Nie było to dobrym pomysłem, zważając na stan koordynacji ruchowej puchonki. To co wydarzyło się później było całkiem do przewidzenia. Nastasja potknęła się, cholera ją wie o co i poleciała jak długa, a całe zakur rozleciały się wokół niej. Brawo Wodnicov, zawsze umiesz załatwić sprawę. Z lekkim ociąganiem, bo trochę uderzyła się w biodro, które mocno zakuło puchonka podniosła się i podeszła do dziewczyny. -Zaprowadzić Cię do dormitorium, wyglądasz na pijaną. - powiedziała grzecznie, nieśmiało i cichutko Nastasja. Chciała pomóc, ale jej nieśmiałość nie pozwala na bardziej radykalne kroki jak złapanie dziewczyny pod ramię i zaciągnięcie siłą do pokoju.
Kurcze, nawet nie wiecie jak Arienne święta irytowały. Co krok jakiś bachor śpiewał kolędy, jakieś inne gadały o prezentach. Wszystko się to pałętało bez łądu i składu, tworząc tę przykra świąteczną atmosferę. No normalnie wszystkim którzy tak bardzo ją lubią powiem, by jeszcze nie haftowali tęczą, a raczej kompotem z suszem czy inną okropną potrawą z tego 'cudownego' święta. Merry Christmas i te sprawy. Levittoux umiała sobie sprawić prezent (bo tak na dłuższą metę, to nie miała komu innemu go sprawić) i postanowiła skorzystać z tego co dały jej te święta, czyli zniżki w monopolowym. Tak, zdecydowanie gdyby tylko cały rok były one zależne od śpiewania przez głupią młodzież Last Christmas, to znalazłaby ludzi, którzy by to robili razem z nią, a potem chlali do upadłego. Jej armia pijanych centaurów pewnie by już biegła! Tak więc siedziała sobie pod monopolowym, fajnie było, piła, aż tu nagle jej się skończyły pieniądze. No na gacie Merlina, przecież to tak być mnie może! Tak więc ruszyła swój seksowny zadeczek do zamku, ale niestety w rezultacie do niego nie trafiła, bo... Odkryła jaka fajna brama wejściowa do niego prowadzi! No kurcze, że wcześniej się o tym nie dowiedziała. O szok, o szkok! Nie pozostało jej więc nic innego jak pobawić się nowym odkryciem. Wprawiło ją to w naprawdę dobry humor. Przy lubi jak się go drzwi słuchają, nie? Mogłaby mieć takie same w dormitorium. Jak napatoczy jej się jakiś mądry człowiek, to pewnie go o to poprosi, a tym czasem carpe diem i te sprawy. Wszystko byłoby całkowicie normalnie, znaczy pewnie by tam się jeszcze trochę poziomaliła, po czym wróciła do zamku, gdyby nie jakieś dziwne nadgorliwe dziewczę. To na prawdę warto wiedzieć, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu! Pewnie dlatego też Bozia czy inne szlojstwo ją pokarało i gdy biegła "ratować" gryfonkę wywaliła się jak kłoda. To też zwróciło uwagę gryfonki, która oczywiście uznała to za wybitnie śmieszne i zamiast pomóc zaczęła się niekontrolowanie śmiać. Taka radosna była aż do momentu, gdy ten dziwny, niezdarny ktoś zaczął do niej mówić. - Ty się wyjebałaś, a nie każę ci iść z tego powodu do skrzydła szpitalnego - Zaczęła bardzo rozweselona, w sumie zbijając się z tego czegoś co do niej mówi. Jakoś nie przekonywała jej opcja, że miałby ją ktoś prowadzić do szkoły. Zwłaszcza, ze powszechnie wiadomo, iż osoba pijana nagle odkrywa w sobie niekontrolowane pokłady siły, mocy i energii. Spanie jest dla frajerów, trzeba żyć pełną piersią. Bajlango do samego rana! - Ej ty wiesz jak przenieść te drzwi do zamku? Są zaczepiste, zawsze marzyłam o takich do sypialni - Podjęła rozmowę z swoją nową znajomą, która już w jej oczach nabrała miano frajera, który pomoże jej spełnić marzenie o samozamykających się drzwiach, hehs.
Jak już pisałam wcześniej Nastka uwielbiała święta, pomimo fakt iż drogi stawały się śliskie i mogły spowodować spektakularną glebę, właśnie taką, jaką udało jej się zaliczyć przed chwilą. Słysząc co mówi do niej gryfonka uniosła lekko brwi zdziwiona. Chciała po prostu pomóc i oto co dostaje w zamian. Rozejrzała się za swoimi siatkami i zaczęła je zabierać, a raczej zaczęła zbierać rzeczy, które rozsypały się na około. -Mam dwie lewe nogi - mruknęła ni to do niej, ni to do siebie nadal zbierając swoje rzeczy, mogłaby użyć różdżki, ale wychodziła z założenia, że nie wszystko trzeba robić za pomocą czarów, zebranie kilku rzeczy z ziemi nie było znów aż tak wyczerpujące by nie można było tego zrobić przy pomocy własnego ciała i umiejętności. Trzeba było przyznać, że Nastkę wręcz irytowali ludzie, którzy nie potrafili obejść się bez magi. Fakt, życie z czarami było łatwiejsze, ale przecież do czasu ukończenia szkoły nie można im było czarować na wakacjach i o dziwo wszyscy sobie radzili, prawda? -Wątpię, żeby udało się to zrobić. - odpowiedziała swojej nowej znajomej myśląc logicznie i trzeźwo. Przenieść bramę wejściową do jej sypialni? To prawie na pewno było nieralne
Tak, pogoda była czymś nie znośnym, zwłaszcza mieszkając w wierzy! Nie dość, że w okna po nocach waliły jakieś krople deszczu czy inne draństwo, to jeszcze wychodząc na dwór mogło się okazać, ze już zdążyła się zmienić pogoda odkąd próbowałaś trafić tymi ciągle kręcącymi się schodami z samej góry na sam dół. Po prostu tragedia... Bo przecież Arienne w większość przejmowała się swoim wyglądem, który w takich okolicznościach zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Trzeba było się wrócić, przebrać czy pożyczyć od kogoś ten świetny wynalazek zwany parasolką! W ogóle czemu nit nie naucza o tym kto ją wynalazł? Ona na pewno zmieniła czarodziejom życie bardziej niż fałszywa amortencja czy mugolom pierwszy nagrany film. Choć nikogo pewni to nie interesuje, to na pewno ta wiadomość byłby o wiele przydatniejsza. Arienne napisze kiedyś projekt edukacyjny, to wszystkim spadną włosy z głowy... Albo nie. Będzie w tym czasie podbijać scenę muzyczną. YOLO! Spojrzała po dziewczynie, zastanawiając się co ona bredzi. Przecież ma prawą nogę, nie? To musi być prawa, przecież kolana sobie sama nie przestawiła. A może ona chce okłamać biedną Levi? Tak, tak! Na pewno to wszystko jest podszyte jakimś podszeptem i zaraz z za rogu wyskoczy armia ninja, która będzie chciała gryfoncę zabrać nereczki po czym sprzedać je Brown'owi na obiad. To wszystko niecne plany. Trzeba uważać. Tym sposobem myślenia doszła do wniosku, że powinna się bronić i chyba tę dziewczynę też (a jak nie to wziąć ją na zakładnika), tak więc gdy ona zbierała rzeczy, ta ją wywróciła, po czym walnęła się na niej. Rękami energicznie kopała w ziemi, po czym rzucała ją na siebie. Trzeba się jakoś maskować! - Milcz pomiocie piekielny, jeszcze twoi szpiedzy nas dorwą! - Powiedziała troszkę za głośno przejęta tą całą sytuacją. Walić bramę, przecież tu chodziło o jej życie! Tak więc nic dziwnego, że gdy dziewczyna próbowała udzieli odpowiedzi na pytanie o bramie, Arienne niezbyt ładnie wepchnęła jej trochę ziemi to ust - Żryj i siedź cicho, bo jeszcze nas usłyszą! Powiem ci, że granie nietrzeźwą postacią to świetna sprawa. Można zrobić wszystko, a potem druga postać i tak pomyśli, ze to kwestia za dużej ilości C2H5OH we krwi. W tym przypadku to nawet trochę prawda, choć Levittoux nawet bez alkoholu odwala jak tylko się da. Jeśli chciałaś spokojny wątek, to trafiłaś pod zły adres!
Nastka gubie się znała bardzo dobrze. Można spokojnie powiedzieć, że doświadczyła go już nie raz. Zwłaszcza w pierwszych latach swojego życia w Hogwarcia. Chociaż nie mogła powiedzieć, że teraz nie zdarzało się jej zgubić. Byłoby to kłamstwem, dlatego też tego Nastasja nie mówiła tego. Przyznawała jednak, że Hogwart nada miał przed nią wiele tajemnic i niespodzianek. Ona znów nie była jednym z tych uczniów, które fascynowały przygodny i odkrywanie tajemnic zamku. Jako jedna z niewielu zaakceptowała fakt, że zamek ma swoje tajemnice i jakoś strasznie nie chciała ich poznawać. Nastasja trzymała się z dala od przygód, bo te ściągały na nią spojrzenia, a jej to nie było potrzebne. Teraz zaś stała przed bramą wejściową, a dziewczyna, niedaleko której stała przyglądała się jej kolanom, jakby próbując ustalić, czy Nastasja rzeczywiście ma dwie lewe nogi, czy może tylko ściemniała. Kompletnie nie zrozumiała, że było to takie powiedzenie, które miało oznaczać iż Nastka jest po prostu niezdarą. Niby każdemu może się zdarzyć coś takiego, jednak to co nastąpiło później kompletnie zbiło blondynkę z tropu. Bo ni stąd ni zowąd dziewczyna rzuciła się na nią, przewracając ją i kładąc się na niej, krzycząc coś o jakiś szpiegach. NAstka w tej chwili była kompletnie przerażona. Ponieważ leżała na ziemi zanim zdołała powiedzieć o bramie, a gdy starała się powiedzieć coś, gryfonka wepchnęła jej ziemię do ust. Nastasja zaczęła nią pluć, starając się pozbyć ziemi z ust. Spojrzała na dziewczynę, która zachowywała się jak szalona. Trzeba przyznać że nie spodziewała się że spotka ją dzisiaj coś takiego. -Jacy szpiedzy. - spróbowała spytać leżąc pod dziewczyną i zastanawiając się, jak się z tej całej sytuacji wyplątać.
Gubienie rzeczy to w przypadku Arienne najmniejszy problem. W końcu u niej niekontrolowany chaos panował wszędzie. Pokój wyglądał jak pobojowisko, po nawałem tony ubrań, butów i kosmetyków. Każdy, kto nie nawykł na pewno za pierwszym razem wchodząc do niej bał się o swoje życie. Wyobrażał sobie wielkiego makaronowego potwora spaghetti czy inne draństwo wyskakujące spod tej skórzanej kurtki w prawym roku lub z butów niektórym bardziej przypominającym szczudła. Dlaczego właśnie tak było? Po prostu Levi nie zależało na tym wszystkim, co przeciętni ludzie uznawali za ważne. Jej główną potrzebą serca było śpiewanie, tworzenie i oczywiście samo-destrukcja, ale o tym trzecim nie wiedziała. Tak więc nie miała zamiaru sprzątać w wolnych chwilach (czyli tych pomiędzy jedną, a druga imprezą). Sprzątanie jest dla frajerów, którzy nie wiedzą jak poukładać sobie życie, więc chcą mieć przynajmniej poukładane na pułkach. Strata czasu, na którą rudzielec sobie nie pozwalał. Nie zrozumiała? No nie możliwe! Może dlatego, że jest PIJANA, a takie osoby z reguły nie rozumieją większości przysłów czy powiedzonek. A jak nawet rozumieją, to musisz się pogodzić z tym, że Ari nie rozumiała, yolo. Ciesz się, że jej szalony umysł doszukał się w tym spisku, a nie zachęcenia na małe co nieco. Jeszcze zostałaby gwałcicielską, czego chyba obie nie chcemy. Albo... Ok, w sumie mogłabym chcieć, Ciekawe jakby na to zareagował ktokolwiek, biorąc pod uwagę ilość rozpusty młodzieży w tej szkole. - Ci których wysłałaś, by sprzedali moje organy! Nie udawaj świętej, tymi nogami tylko chciałaś... -"[...]Odwrócić moją uwagę". Niestety nie powiedziała tego. Zdała sobie sprawę, że to kolejny chytry zabieg tego wcielonego diabła. Zagada ją, a potem sprzeda rosyjskiej mafii za grosze na organy czy inne cholerstwo... Ty myślisz, że to takie proste? Że zabawne? Przecież tu chodziło o jej życie! Tę zajebistą iskierkę w środku tego pokręconego ciała. Ten błysk miał świetlaną przyszłość muzyczną przed sobą. Nie da sobie tego odebrać jakiejś dziewczynce rodem z horroru! - A teraz słuchaj bierzemy bramę i spierdalamy stąd. - Powiedziała, gdy dziewczyna pod nią wydała jej się trochę spokojniejsza. Może nie powinna? Spokój w tym przypadku mógł oznaczać dostrzeżenie jakiegoś tajemnego znaku tej mafii. A NIECH CIĘ DIABLI TY NIEZNANY KTOSIU!
Zjebana pogoda. Zjebany nastrój. Zjebane życie. Esencja nadchodzącej katastrofy. Albo kolejne widowiskowe wejście pewnego włoskiego studenta, który - nie wiadomo jakim cudem - uczęszczał do Hogwartu. Z aktu dobrej woli, gdy już został wyrzucony z poprzedniej szkoły. Genialnie, czyż nie? Nie. Iezzi wykorzystał swoją cholernie przydatną zdolność teleportacji i pojawił się na granicy magicznej bariery zamku ze starą torbą zawieszoną na lewym ramieniu. W drżącej dłoni dzierżył różdżkę, której końcem rozświetlał czubki własnych butów, podczas gdy przez resztę sylwetki przebiegły dość niewyraźne cienie świadczące o nie najprzyjemniejszej podróży. Co tu dużo mówić, był cały przemoknięty - efekt francuskiej pogody - i ewidentnie wyglądał jak ktoś, kto ledwie panował nad sobą... Lepiej, żeby jej tu nie było. Po cholerę prosił Llewellyn o spotkanie? Przecież i tak byli dla siebie nikim, choć dziewczyna rzucała słowem przyjaźń na prawo i lewo, jakby oznaczało to niebywale zażyłą relację. Jednocześnie nie dawała mu żadnego wyboru. Z resztą, taki stan rzeczy zaakceptował bez najmniejszego sprzeciwu, bowiem Elsa była - do tej pory - jedyną osobą, która nie wzgardziła z nim, kiedy usłyszała niepokojące plotki o nowym uczniu. Właściwie w Hogwarcie zjawili się w tym samym czasie, więc oczywistym było szukanie wspólnego języka z kimś w podobnej sytuacji, lecz dlaczego musieli trafić na siebie? W coś ty się wpakował, Tizio?, zadrwił w myślach, próbując brzmieć jak Llewellyn. Już słyszał ten ton, gdy go zobaczy. Jeśli zobaczy. Ta cholerna, gęsta mgła nie pozwala Włochowi dostrzec nawet zarysu bramy wejściowej zamku, a co dopiero dużo mniejszych obiektów. Nawet czuł wżynający się kamień przez podeszwę eleganckich trzewików, w które zaopatrzył się jeszcze w Mediolanie. A co do wspomnianego miasta, to wylądował tam zupełnie przypadkiem. Znowu chciał uciec od Josepha, od wspomnień wprawiających w niekontrolowaną złość powodującą te wszystkie straszne rzeczy. Tylko czasami uwielbiał patrzeć na pękające lustra, ale nagłe przenoszenie się z jednego miasta do drugiego już nie. Dlaczego pomyślał akurat od Mediolanie? Przecież miał do wyboru Wenecję, Florencję albo jakąś uliczkę w magicznym Rzymie. Mógł równie dobrze wylądować gdzieś w Paryżu, ale nie w Milano. Szczerze kochał i jednocześnie nienawidził tego miasta. Przyprawiało Tiziana o tak skrajne uczucia, iż niemożliwym było zachowanie spokoju, lecz znalazł w sobie dość sił, by przetrwać. Przetrwać, bowiem żyć nie potrafił. Trwał z dnia na dzień. Stawiał kolejne kroki, tak jak właśnie teraz mozolnym, niemal ospałym krokiem podążał ścieżką w stronę bramy. Patrzył na zaokrąglone czubki butów przez skapującą z włosów wodę wymieszaną z łzami, które zostawił gdzieś za sobą, a jednak jeszcze nie potrafił ich powstrzymać. Był bezsilnym wobec samego siebie i w oddali pragnął usłyszeć dźwięk pękającego szkła albo chociaż łamanego drewna. Wszystko byłoby lepsze niż ta krewska cisza, niż mgła otaczająca każdy skrawek ciała, niż zimno wdzierające się pod poły dwurzędowej marynarki upapranej błotem na plecach, niż chłód wiatru targający dziury w tak uwielbianych spodniach, jednocześnie przedzierający się przez włosy i świszczący w uszach. Jakby magia celowo pozwalała mu wykreować pogodę, warunki atmosferyczne odpowiednie dla jego stanu umysłowego... albo znowu wpadł w pułapkę zastawioną przez tę przeklętą Gryfonkę, którą powoli zaczynał nazywać swoją przyjaciółką. Już nawet nie krył się, że dziewczyna zajmowała jakieś miejsce w jego życiu. Tylko dlaczego robiła mu te rzeczy. Hipnotyzowała, a on w zamian penetrował jej myśli i szukał śladu podstępu. Tizio rani Elsę, Elsa rani Tizio, zanucił w bezdennej pustce własnej świadomości, jakby ktoś potraktował go porządnym Obliviate(co nie było wcale takie nieprawdopodobne) i postawił stopę na jakimś płaskim kamieniu, by w mgnieniu oka wyrżnąć konkretnego orła. Światełko razem z różdżką pomknęło gdzieś na prawo, wewnątrz torby coś chrupnęło, a Iezzi zaczął posyłać w niebo głośne przekleństwa we wszystkich znanych mu językach. O dziwo pamiętał nawet te francuskie świństewka, choć lubował się w ojczystych słowach. A w międzyczasie zdołał jeszcze wydobyć z obolałego od krzyków i wrzasków gardła kilka słów: - Llewellyn, przestań się bawić...
I wybiła godzina zero. Po niespełna pięciu miesiącach, miała GO wreszcie ujrzeć na własne oczy. By móc się przekonać, iż jest cały i zdrowy. Że żyje. Jednakże gdzieś tam w sercu Llewellyn, Iezzi zasiał ziarno niepewności, odnośnie tego jak ją potraktuje. Czy ponownie - na przysłowiowe dzień dobry - znienacka włamie się do jej umysłu i go bezczelnie przeskanuje pod kątem chociażby najmniejszego podstępu? Był pieprzonym paranoikiem i Elsie to wiedziała od dawna. Za każdym cholernym razem, gdy bez cienia sumienia burzył jej nikłe bariery mentalne i niczym burza przeszukiwał jej wspomnienia, szukając w nich chociażby niewielkiego fałszu. - odczuwała niewyobrażalny ból. Zdecydowanie gorszy od fizycznego cierpienia. Wygięła wargi w paskudny grymas na samo takie wspomnienie.. i wreszcie raczyła podnieść się z klęczek i spróbować podeprzeć się na drżących dłoniach. Nie udało się. Być może, to ten paraliżujący strach ją tak obezwładnił przed tym spotkaniem. Lub to instynkt samozachowawczy snuł jej zbawcze podszepty by zignorowała te listy. A najlepiej te spotkanie. Ale czy to nie byłoby, wtedy ignorancją własnego sumienia? I czy Elsie posiadała w takim razie sumienie? A jeżeli tak, to czym ono jest? Czymś znaczącym? Wielkim? Czy tylko naturalną wiedzą, która ma nam ułatwić odróżnianie dobra od zła? I gdzie w tym wszystkim, zapodziała się ta słynna, wolna wola? Nie wiedziała. Nic nie czuła w tej chwili. Kompletnie nic - oprócz tych bolesnych skurczy brzucha, które powodowały u niej, te durne nudności od dobrej godziny. Jak nie dłużej. Nie wiedziała nawet od ilu minut, siedziała zamknięta w łazience, namiętnie obejmując tym samym sedes i starając się nie wypluć z siebie drogocennych płuc. Zazwyczaj tak reagowała na nadciągające kłopoty. I wstyd się przyznać lecz Llewellyn naprawdę w pewnej chwili, w równie pewnym odruchu chciała odmówić przyjścia. Stchórzyć. I zapewne zrobiłaby to, gdyby nie sam fakt przynależności do Domu Godryka. W końcu była zbyt honorowa. Bądź lekkomyślna. Wiele osób na jej miejscu trzymałoby się z dala od Tiziana Iezzi – lecz oczywiście nie ona. Zawsze się pchała w kłopoty. I zazwyczaj na własne życzenie. To już nawet nie było zależne od niej samej! Z cichym jękiem powoli zmieniającym się w narastający głuchy, bezsilny warkot przycisnęła policzek do zimnego podłoża i zacisnęła mocno powieki. Już dawno się ściemniło nad Hogsmeade i nastał znienawidzony przez Elsę wieczór. I tym samym nadciągnął jej parszywy obowiązek, stawienia się na umówione spotkanie. Jednakże dając sobie jeszcze przysłowiowe pięć minut - starała się tymczasem we własnej głowie, odtworzyć najbardziej prawdopodobny ze wszystkich plan na nadciągające godziny. I po chwili z ironią wykluczyła, błyskawiczną i ewentualną naukę osłaniania swojego umysłu. To i tak nic nie da. Tak samo, zrezygnowała ze swojego kluczowego i najczęstszego rozwiązywania problemów za pomocą bądź co bądź, rękoczynów. Z nim nie miała szans. I to nie dlatego, że był młodym mężczyzną. I z takimi już zdążyła się kilkakrotnie pożreć w swoim życiu - w samoobronie, rzecz jasna. Zrezygnowała bo wiedziała, że nie wygra z silnym telepatą, nie oszukujmy się. I wtem pozostało jedno, jedyne rozwiązanie. Najbardziej dla niej absurdalne i nierealne. Magia. Coś tak prostego, prawda? I jeszcze dorzucić do tego wszystkiego, wybitne zdolności z zakresu manipulowania czyimiś umysłami. Kalkulując w myślach swoje szanse, wypuściła powoli powietrze ze swych warg, uświadamiając sobie, że dzisiaj nie będzie przecież taka bezradna. Już parę razy zmusiła w ten sposób Tizia, do ogarnięcia się podczas jednego z jego nagłych ataków furii. Co dziwota, miała wtedy głupie uczucie, że tylko ona - wyłącznie ona - z pośród całej profesorskiej kadry jak i innych uczniów, umie zapanować nad jego furiozą. Metaforycznie mówiąc, stawała się jego ostoją. Pomimo tego, że podczas jej usilnych próśb, odnośnie jego nawrotu do normalności wiele razy poważnie się ranili - zawsze udawało jej się doprowadzić do swego. Do uratowania go przed jego własnymi demonami - nawet za cenę wypalenia magicznego. Jak i innych dość niemiłych obrażeń. Biorąc się więc w garść, wreszcie stanęła dość chwiejnie na nogach i podtrzymując się obiema rękoma umywalki, spojrzała w lustro. I uśmiechnęła się do własnego odbicia krzywo, co by dodać sobie odwagi. Obmyła twarz lodowatą wodą i chwilę później wychodząc sprężystym krokiem z łazienki - można było dostrzec już wyłącznie wymalowaną determinację na jej twarzy. W buntowniczym nastroju, zgarnęła z najbliższej komody czarną, obszerną bluzę i bez zastanowienia złapała za swoją różdżkę. Coś jej instynkt podpowiadał, że dzisiaj okaże jej się ona niezbędna. Bo nie zamierzała wysłuchiwać jedynie wrzasków Gryfona i dać sobą pomiatać. To dzisiaj ona, udzieli mu lekcji i Bóg jej świadkiem, że wypędzi z niego tą agresywną naturę i całą chamskość. Wychodząc przed kamienicę w której aktualnie zamieszkiwała, zaklęła cicho gdyż w przeciągu pierwszych pięciu minut drogi na miejsce przeznaczenia - zdążyła już przemoknąć do suchej nitki. Co dziwniejsze, świat najwidoczniej postanowił z nią współpracować bo burza, która na dobre rozkręciła się na obrzeżach Hogsmeade, idealnie odzwierciedlała to, co w obecnej chwili dziewiętnastolatka przeżywała w środku. Jak na jej gust to mogłoby się na niebie zjawić także parę przepięknych piorunów. I tak brocząc poprzez ulewę i niemalże gubiąc się w gęstej mgle, która pojawiła się dosłownie znikąd - nawet niewiadomo kiedy, odnalazła skostniałymi z zimna palcami żelazną bramę i pchnęła ją do środka. Gdyby można było ją w tej chwili do czegoś porównywać, to z powodzeniem, byłby to nikt inny jak słynny dementor. Dałaby sobie rękę uciąć, iż cały smutek, złość, rozgoryczenie, zmartwienie, obawa i wszystkie negatywne uczucia jakie teraz w niej drzemią upodobniły by ją do tego nietypowego stwora. I choć w sercu szalała jej inna burza uczuć niż ta atmosferyczna - to na jej twarzy, człowiek nie doszukałby się jakichkolwiek oznak uczuć. Dopóki nie odważyłby się zajrzeć w jej oczy. Obecnie pociemniałe jeszcze bardziej niż dotychczas z nietypowymi wokół czerwonymi obwódkami. Od płaczu. Od tłumionych emocji. I choć w dalszym ciągu miała nietypową chęć by uciec, pozostała na miejscu. Prawdopodobnie dlatego, że w pewnym momencie zasłyszała słowa nikogo innego jak samego Iezzi. Oczywiście w akompaniamencie jego wrzasków. Niewiele myśląc okrążyła go i samej zmuszając się do wypowiedzenia zaklęcia rozświetlającego - wyciągnęła swoją różdżkę by po chwili przywołać i jego. W ten sposób dzierżąc w dłoni obydwie różdżki, naraz wycelowała je w chłopaka i pociągając nosem oraz ocierając gniewnie swoje oczy wierzchem dłoni, nagle roześmiała się na wpoły ironicznie a na wpoły histerycznie. - Zabawa Iezzi? Traktujesz to jak zabawę? - spytała przytłumionym i zdławionym od płaczu głosem, gdy niemy szloch wyrwał się z jej piersi i wstrząsnął jej drobnym ciałem. - Co TY wyczyniasz do cholery! Dlaczego pozwalasz to sobie robić? Dlaczego dajesz się ponieść tej głupiej furii na miłość boską, Tiziano! Kiedyś wtrącą Cię do Azkabanu i co ja wtedy zrobię, co? Odpowiedz mi do cholery! - warknęła cicho gdy osunęła się na kolana tuż przed nim i sprawnym gestem złapała go za brodę by móc spojrzeć w jego twarz z niewysłowioną wściekłością. Deszcz zalewał jej oczy, ograniczając tym samym pole widzenia, a łzy złości i czystego gniewu mieszały się z pojedynczymi kroplami. Czyżby to wszystko symbolizowało kolejną nadchodzącą wendetę z ich strony? Bo gdy spotykają się dwie tak odmienne osobowości, to z tego może wyniknąć tylko piekło.
Piekło już tutaj było. Iezzi ledwie dostrzegał Llewellyn przez kolejne łzy, gdy wreszcie został zmuszony do podniesienia wzroku. Nie wiedział, czemu płakała i w tej chwili najmniej go to obchodziło, ale właściwie nie mógł nic poradzić, że taki, a nie inny, stan rzeczy dopadł jego nędzne życie. Przecież był tylko robakiem. Maleńkim, upierdliwym gównem, które trzeba zadeptać, zanim cię ugryzie i przekaże jakąś chorobę. Nic więcej, tylko robak. - Zamknij się - warknął, splunąwszy na ziemię i wziąwszy głęboki, palący w gardło, oddech, kontynuował: - Co możesz, kurwa, wiedzieć o moim życiu?! Nie masz zielonego pojęcia, Llewellyn. Dlaczego, do kurwy nędzy, nie dasz mi spokoju i nie pozwolisz mi zdechnąć?! Czy pragnął śmierci? Niewątpliwie tak. Zwłaszcza w tej chwili, gdy Elsa znowu wydawała się być jedyną osobą, która jakkolwiek dostrzegała w nim coś, czego nie chciał ujawniać. Nie przed nią. Ani przed nikim innym. To miał być jego mały, kurewski sekret. Nie powinna mieszać się w nie swoje sprawy! Azkaban to dobre miejsce, pomyślał krótko, aczkolwiek żadna myśl nie ostała się w umyśle Tiziana na dłużej niż kilka sekund. Mętlik w głowie oraz krążąca wokół ciała magia nie pozwalały mu zachować jasnego i klarownego myślenia, a co dopiero pozwolić na w miarę spokojną komunikację z kimś innym. Czuł, jak niewiele brakowało, by wszystko nagle poszło w diabły. I z utęsknieniem czekał na ten moment. - Odsuń się, Llewellyn. Nie chcesz znowu przez to przechodzić. - Instynktownie usiadł na piętach, wyciągnął przed siebie prawą dłoń, jakby chciał stworzyć niewidzialny mur między nimi. Nie potrzebował do tego tej cholernej różdżki. Nie panował nad sobą i naprawdę, gdzieś w głębi siebie, nie chciał skrzywdzić jedynej Gryfonki, która pozwalała mu na odrobinę swobody nawet, jeśli ostatecznie oboje kończyli w skrzydle szpitalnym. Niech po prostu zostawi go w spokoju! Warknął coś pod nosem, kiedy magia przemknęła tuż przed jego klatką piersiową i niemal popchnęła tak, by ostatecznie wylądował plecami na podmokłej ziemi. Cudownie, kurwa! Na dodatek, będzie już tylko gorzej, choć za wszelką cenę pragnął, by Elsa odsunęła się, inaczej nie powstrzyma tego, czego ona nienawidziła w czarodziejskim świecie, a on przeklinał siebie samego, gdy tracił kontrolę. - Odsuń się, kurwa mać! - wrzasnął, robiąc zamach drugim ramieniem, nieświadomie przesuwając magiczną moc w kierunku dziewczyny. Zjebał na całej linii, to fakt, któremu nie można było zaprzeczyć, lecz czy nie na tym polegał cały ten przyjacielski syf? Pokonywanie postawionych przeszkód, byleby pomóc przyjacielowi? Totalna bzdura, jeśli chodziło o Tiziana. Kłamstwo, na którym został wychowany i z którym żył do dziś. Nic więcej, tylko kłamstwo. I Elsa.
Słuchając jego fascynującej tyrady, zerknęła ku niemu z miną dziwnie się kojarzącą z grymasem rozdrażnienia i od niechcenia roześmiała się wysokim głosem. Nieprzyjemny dźwięk wymieszany z odgłosem stłumionego płaczu jak i szybkich, urwanych oddechów miał być jednak tylko obiecującym początkiem ich spotkania. Obfitującym w mnóstwo niewypowiedzianych słów, szeptanych za pomocą specyficznego krzyku, by pokrótce dojść do pewnego punktu w którym się zapominali. Ale zapominanie pomagało. Ta chwilowa utrata świadomości, wyłączenie samokontroli i pełna swoboda, by kolejny ruch, wykonał za ciebie twój pierwotny instynkt. Czyli to coś, co siedzi tam głęboko w tobie lecz na co dzień jest zazwyczaj wytłumione. Wszelkie kolory odpłynęły z twarzy Llewellyn, pozostawiając ją białą niczym niezapisany pergamin - a w następnej mikrosekundzie, nastoletnia gryfonka buńczucznie złapała swojego domniemanego w tej chwili, przyjaciela za poliki i mocno go za nie ścisnęła. - Opamiętaj się do cholery, bo ci przyłożę, ty głupi lisie. I zostawię na tym deszczu by cię przemoczył do suchej nitki! - warknęła nisko, wręcz gardłowo i potrząsnęła mocno łbem Tiziana. Był to symboliczny gest. Nie chciała przecież, by rzeczywiście uderzył tą swoją durną głową o jakiś wystający korzeń bądź - co gorsza - o ostrą krawędź kamienia, gdyby się takowy nagle znalazł w tym błocku i wysokiej na parę cali, dzikiej trawie. Zaciskając także mocno szczęki na jego cudaczne słowa o niechybnej jego śmierci i o tym, by pozwolić mu odejść na ten drugi, lepszy świat, prychnęła cicho. I o ironio! Iezzi miał czelność pytać się właśnie jej - Elsy Llewellyn, czemuż to ona, nie może mu na to pozwolić! Skrzywiła się paskudnie, zaklęła jeszcze paskudniej pod nosem i naraz puściła mu poliki a rękom pozwoliła bezwiednie opaść wzdłuż boków, jakoby tym jednym idiotycznym pytaniem już ją doszczętnie rozbroił. Wiedziała, że litanie ani prośby na nic się nie zdadzą. Gdy tylko wkraczał w mrok, a demony z którym się od dawna zmagał, atakowały go - był wtedy kompletnie głuchy (i głupi) na wszelkie racjonalne słowa i wytłumaczenia. Dlatego El, zastosowała na nim terapię szokową. Złapała go za poły jego podniszczonej marynarki, co by się za daleko nie odsunął i od niechcenia, chociaż z mocno zmarszczonym czołem, wypaliła pierwsze co jej na myśl i na język przyniosło. - A nie możesz zdechnąć, bo mi się podobasz. I co teraz? - To dopiero szok, prawda? Oczywiście, to nie była prawda! Doskonale znała jego preferencje i upodobania, a zresztą widziała w nim kogoś, kto bardziej się kwalifikował na jej drugiego brata aniżeli na absztyfikanta z samych piekieł czyli kochanka. W spokoju obserwowała jak gryfon powoli zaczynał się miotać i nie musiała dłużej czekać, by jego ręka jak pocisk wystartowała w jej stronę. Wiedziała, że naruszyła jego przestrzeń osobistą, ale cóż poradzić? Równie dobrze, mogłaby go powiesić na gałęzi Bijącej Wierzby i pozwolić temu diabelskiemu drzewsku go porządnie wychłostać. Problem w tym, że Elsa choć impulsywna dziewczyna, to jednak nie lubi patrzeć, jak ważnym dla niej personom dzieje się krzywda. Mimowolnie cofnęła się do tyłu, różdżki wypadły jej z rąk gubiąc się przy okazji w kępkach zieleniny a sama zainteresowana (oraz zestresowana pomału) syknęła cicho. Z niemałym zaskoczeniem dostrzegła, jak Tiziano ląduje z głośnym pluskiem na plecach a potem.. potem musiała sama odskoczyć na bok, gdy jego cholerna magia uderzyła prosto .. w nią. A jakże! Głupia! Przecież wyczuła tą nagłą, delikatną zmianę w powietrzu. Przez tyle lat powinna już mieć wyćwiczony refleks! Ale niech ciemna cholera ją pojmie i uwięzi - nie zauważyła tego. I dlatego też, gdy gorący strumień skoncentrowanej magii uderzył w nią, wylądowała kilka metrów dalej. Plecami jak i łokciami, przeorała ziemie hogwarckie i w dodatku poczuła jak jej ubranie z zawrotną szybkością przesiąka lodowatą tonią z jeziora. Dość tego! - Zamorduję cię, Tiziano i zakopię sześć stóp pod ziemią! Może wtedy zmądrzejesz ty głupi idioto, że na przyjaciół się nie podnosi ręki! A tą kurewską magię, to sobie w dupę wsadź albo zacznij nad nią do cholery panować! - Wściekłość nad rozsądkiem panny Llewellyn, drastycznie się zwiększał. W końcu to on chciał z nią gadać do cholery! Niezgrabnie się podnosząc, w kilka sekund z powrotem się znalazła tuż przy tej cholernej cholerze i nie bawiąc się w żadną delikatność, nachyliła się nad nim i bezceremonialnie utkwiła w nim swoje tęczówki, które na jej mentalny rozkaz automatycznie się rozszerzyły. I nie zważając na żadne protesty, sięgnęła w głąb jego umysłu a jej wargi się uchyliły. - Spójrz na mnie! - rozkazała władczo, swym aksamitnym głosikiem. Hipnozę czas zacząć, Iezzi. Nie walcz z tym, bo nie wygrasz.
Im dłużej leżał, tym bardziej mrok wydobywał się z jego wątłego ciała, a magia coraz mocniej i mocniej roztaczała swoje macki w powietrzu. Normalnie nie dało się tego dostrzec, lecz Llewellyn spędziła z Tizianem wystarczająco dużo czasu, aby posiąść tę cholernie nieprzydatną umiejętność. Zatem spokojnie(albo i nie) mogła obserwować cienkie strużki mocy oplatające nogi oraz ręce Gryfona. Wkrótce półprzezroczysta warstwa pokrywała ziemię tak, iż nic nie miało prawa się przedrzeć do jej właściciela. Para wodna uciekała w zatrważającym tempie. Iezzi dostał jakichś drgawek, a parę sekund później wszystko zniknęło, jakby nigdy nie miało miejsca. Niemniej jednak to nie był żaden miraż. Utrata kontroli nad własną mocą przytrafiła mu się nie pierwszy raz, toteż nie zamierzał ruszać się z miejsca, dopóki ostatnie magiczne wibracje nie przepadną w kolejnym podmuchu wiatru. Powoli dostrzegał szanse na uspokojenie myśli, wybicie się z tego pierdolonego transu, przez który nie mógł normalnie funkcjonować, bowiem w tym wszystkim zżerała go dziwna choroba. Jego wargi mimowolnie wygięły się w iście szaleńczym uśmiechu, lecz w dalszym ciągu nie pozwolił sobie na jakikolwiek ruch. Nie potrafił. Był zbyt zmęczony, by cokolwiek zrobić. Nawet miarowe oddychanie bolało. I to tak kurewsko mocno, że resztkami swojego umysłu powstrzymywał ten odruch, byle tylko przepadł. Wiedział, co powinien w tej kwestii zrobić, ale nie miał nawet różdżki. Oczywiście gdyby zechciała go posłuchać, w co wątpił. Zwykle po tak mocnym napadzie nie rzucał zaklęć przez kolejne kilka dni, a to stanowiło sporą trudność, gdy akurat był na zaklęciach. Szczególnie wtedy siadał w otoczeniu największych pokrak, które ledwo utrzymywały różdżkę we właściwej pozycji, aby wibracje tylu odmiennych magii nie wpłynęło na niego zbyt mocno. Rozpętałby burzę, roztrzaskał wszystkie okna, połamał ławki, a nauczyciela przykleił do sufitu. Zapewne pławiłby się w niemej rozkoszy, a później stracił przytomność i wszystkie zaklęcia szlag by trafił. Na szczęście nic takiego jeszcze nie miało miejsca, bowiem Iezzi starał się uczęszczać na zajęcia tak, by mieć nad sobą choć odrobinę kontroli. Nie potrzebował specjalnej sensacji, skoro zdecydowana większość szkoły widziała w nim ćpuna sprzedającego własną dupę na prawo i lewo, żeby tylko mieć nowe buty albo kolejną działkę białego prochu od jugoli. Wydawałoby się, że z tym skończył, ale nikt nie mógł mieć wystarczającej pewności. Nawet on sam. Choroba i szaleńca magia wysysały z Tiziana całą energię, toteż zwykle był niezdolny do działania. Byle Puchon z drugiego roku mógłby mu zrobić wszystko, na co miałby w tej chwili ochotę. Może to dobrze, że przebywał akurat z Elsą? Wątpliwa sprawa, skoro uparte dziewuszysko z Wieży Gryffindoru postanowiło się z nim spotkać i wykorzystać swoją moc. Llewellyn z łatwością mogła przebić się przez bariery umysłowe Iezziego, co też uczyniła. Przez kilka krótkich chwil oczy Raffaele’a migotały dziwnie, aż przybrały ten pusty wyraz typowy dla opętanych, szmacianych lalek. Pod wpływem umiejętności Elsy nie był niczym więcej. Wierzył we wszystko, co mu mówiła, a po przerwaniu czaru pamiętał każde jednego słowo i uczynek, gdyż nie był byle kim. Nauczył się paru rzeczy, między innymi zwalczania skutków ubocznych hipnozy. Inaczej rzygałby sokami żołądkowymi za każdym razem, gdy to robiła. Cóż, wiele do tego nie było potrzeba, skoro nie potrafił spojrzeć we własne odbicie, nie brzydząc się widokiem skóry naznaczonej bliznami po mugolskich żyletkach albo innych, równie ciekawych narzędziach. Teraz jednak nie potrafił zrobić nic w tym kierunku. Llewellyn jasno i wyraźnie dała mu do zrozumienia, gdzie idą. Oczywiście wszystko w mozolnym, leniwym tempie, ponieważ Iezzi ledwie stał na własnych nogach, a schylenie się po obie różdżki stanowiło już nie lada osiągnięcie, po którym mogli spokojnie udać się w wędrówkę do zamku. Do Wieży Gryffindoru. Na cholerne siódme piętro! Jakby nie mogli usiąść gdzieś i spędzić nocy pod gołym niebem. Chociaż nie. Tiziano nie chciałby mieć na głowie tygodniowego marudzenia Elsy, gdyby zmusił ją do siedzenia nad jeziorem przez całą noc.
Słuchała tych jego wszystkich doskonałych odpowiedzi na upomnienie się o pieniądze, przypominając sobie jednocześnie, z kim ona rozmawia. Chyba na chwilę ogłupiło ją ogólne wrażenie, że nie jest tak upierdliwy jak był ostatnio i zapomniała, że prędzej czy później, wyjdzie szydło z worka. Inaczej mówiąc, miała mówić konkretami. - Doskonale wiesz, że mam w dupie te pierścionki, których mogę mieć więcej. Dobrze wiesz, że chodzi o czas i o to, że dziś miałam stąd wyjść z sakiewką galeonów, a nie kiecką i biletem na wschód - rzekła stanowczo i ostro, podkreślając, dlaczego wspomina o pieniądzach. Niech nie myśli, że nie interesuje ją to, jak przegonił jej klienta, tylko po to, żeby sobie ją zabrać na jakąś idiotyczną wycieczkę. Pieniądze miały dla niej większość wartość, niż jednorazowe zwolnienie się ze szkoły. I nawet nie obchodził ją fakt, czy dla niego jest tania. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że mają inne spojrzenie na forsę. On miał jej więcej, więc miał na nią większy apetyt. Dla niej każda suma była istotna, bo pozwalała na utrzymanie ojca. Mogła być więc dla niego tania, tak długo, jak długo dawał jej choć, wedle siebie, marne grosze, za to co w ramach umowy, robiła. Gwałtownie zerwała się z miejsca, które zajmowała naprzeciw niego, głęboko gdzieś mając, czy go drażni, czy może tańczy jak zagra. Dla niej kluczową sprawą, było upominanie się o to, co się jej należy. Jeśli o to chodzi, musiała mieć dość tupetu, skoro zajmowała się interesami z takimi typami, jak chociażby drażliwy Arcellus.
Nie wzięła wiele więcej rzeczy, bo przywykła do ograniczania swego bagażu do minimum. To, co niewątpliwie się zmieniło, to fakt, że wymieniła kilka pierścionków, na te wyglądające bardziej wyrafinowanie. Zamiast zwykłej, czarnej narzuty, tym razem miała ją w kolorze szkarłatnym, zwieńczoną szaro złotym futrem. Przede wszystkim jednak, jej włosy spięte były u dołu, w dość chaotyczny kok (bo tylko taki potrafiła zrobić), idealnie ukazujący jej nie tylko długą szyję, ale i własnoręcznie przerobione kolczyki. Uznając, że to istotna okazja, sięgnęła nawet po kosmetyki do makijażu (szminka, trochę kredki na oczach) , czy pasującą do płaszcza opaskę, której wcześniej nie odważyła się nosić, bo wiedziała, że jest zbyt unikatowa i jej właściciel momentalnie mógłby się pojawić. Prezentowała się na pewno odmiennie niż to, jak zazwyczaj było można ją widywać. Ale to świadczyło tylko o tym, że do swojej części tego tajemniczego zadania zamierzała podjeść poważnie. W przeciwnym razie na pewno by się tyle czasu nie pindrzyła.
Arcellus zjawił się punktualne, ciężko nazwać to było szacunkiem do jej osoby, może zwyczajnie mu się po prostu śpieszyło? Nikt nie mógłby się tego teraz dowiedzieć. Fakt faktem, że nie czekała na niego, a nawet to on chwilę stał przed bramą w oczekiwaniu na nią. Wsparty był o mur za sobą, ze splecionymi na piersi rękoma. Słysząc kroki zza bramy w końcu odsunął się od kamiennego ogrodzenia stając przed barierą chroniącą Hogwart przed nieproszonymi gośćmi. Wpatrywał się w zbliżającą się sylwetkę dziewczyny bez szczególnego wyrazu. Jego bagaże czekały już na niego na zapleczu pubu, z którego mieli się przemieścić Siecią Fiuu, dlatego teraz pozwolił sobie trzymać dłonie w kieszeniach spodni. Ślizgonka powoli wyłaniała się z cienia, a chociaż nawet Arcellus zapatrzył się w nią, bo wyglądała… inaczej, kiedy doszła do niego, nie skomentował tego w żaden sposób. Oderwał od niej wzrok, wyciągając różdżkę. — Locomotor. Uniósł zaklęciem bagaż Fyodorovy. Do Hogsmeade mieli się przejść pieszo, a dopiero stamtąd czekał ich właściwy cel podróży. — Spotkanie mamy jutro — zauważył, zerkając na nią przez ramię i oceniając jej strój, ale przecież nie przedstawił jej żadnego planu działania, więc nic dziwnego, ze dziewczyna przygotowywała się na wszystko. Przy okazji, skoro już trwali przy temacie interesów, wyciągnął drugą, wolną ręką kopertę z tylnej kieszeni spodni, podając jej ją dopiero kiedy odeszli kawałek od bramy. W środku, jak mogła się domyślać, znajdowała się opłata za jej „pomoc” – choć w ten sposób Arcellus nie określiłby jej towarzystwa. — Zahaczymy najpierw o Słowację, jest tam coś, co chciałbym załatwić. Rozmawiałaś kiedyś z czarnoksiężnikami, Fyodorova?
Na rękę był jej brak komentarza z jego strony, na temat jej odmiennego wyglądu. Wiedziała, że w tej chwili wygląda inaczej, ale jednocześnie nie chciała robić z tego powodu jakichś ceregieli. To nie była żadna filmowa przemiana brzyduli w piękność wieczoru. To znaczy, może w pewnym względzie tak, ale nie dla niej osobiście. Pewnym było, że następnego dnia będzie wyglądać dokładnie tak, jak parę godzin wcześniej, a makijaż na jej twarzy pojawi się tylko, gdy to naprawdę będzie konieczne. I konieczność ta również nie będzie wynikać z chęci zaimponowania zebranym, a wyłącznie, jeśli to będzie pewną formą niezbędnego kamuflażu. Bo tak było dziś, jej makijaż był niczym barwy bojowe, które wymagane były do podbicia Słowacji. Coś, co mogło jej w tym wyjeździe pomóc, dopasować się do otoczenia. Tak jak w lesie nie ubierała mocnych kolorów, tak dziś wieczorem ubrała to, co najlepiej pozwalało zmieszać się z innymi. Miała zmysł obserwacyjny, musiała się domyślać, co jest niezbędne. - Mam używać jakiegoś specjalnego języka? - Zapytała nie rozumiejąc co ma na myśli poprzez pytanie o rozmowy z czarnoksiężnikami. Oczywiście ciężko było jej stwierdzić, czy kiedykolwiek z takowym rozmawiała. Ci raczej na dzień dobry nie przedstawiali się per "czarnoksiężnicy". Kto jednak wie, co za skórą mieli niektórzy nauczyciele Durmstrangu? Kto wie, kim naprawdę byli niektórzy z jej klientów? Nigdy nie wiedziała za wiele o tych ludziach, poza tym, czego od niej oczekują. Takie podejście było też bezpieczniejsze dla niej samej. Nie sprawdzała zawartości koperty, a po prostu schowała ją w kieszeni płaszcza. Przez papier, grubość banknotów znajdujących się w środku, zdawała się być zadowalająca. Z resztą nie była w stanie póki co określić, ile warta była ta cała podróż, dlatego uznała, że nad finansami będzie głowić się później, skoro już miała jakąś kwotę. Poniekąd potrzebowała tego wcześniejszego zapewnienia w formie gotówki, że nie zamierza jej za darmo wykorzystać. Była dość przezorną istotą. - Polecimy tam, gdzie to konieczne - odparła na jego słowa dotyczące pierwszego przystanku na Słowacji. Fyodorova była dobrą pracownicą. Jeśli dostała zapłatę, nigdy nie zadawała wielu pytań, a jakiekolwiek zmiany planu przyjmowała bez mruknięcia. Gotów byłaby polecieć i na drugi koniec świata, jeśli dziś Arcellus by uznał, że muszą to zrobić. Przecież dostała swoją zapłatę. Dorównała mu kroku, zmierzając w stronę Hogsmeade. Może raz, czy dwa, wahała się jeszcze w zamku, czy to na pewno dobry pomysł. Czy w ogóle błąkanie się po świecie w towarzystwie Greengrassa, jest rozsądne. Nawet teraz rzuciła mu badawcze spojrzenie, jakby przekonać się za jego sprawą chciała, jakim jest on człowiekiem. Swoje wahania jednak szybko zepchnęła na dalszy tor, widząc jedynie korzyści, jakie mogła z tego wszystkiego wyciągnąć. Zawsze bardziej była pazerna, aniżeli rozsądna.
Ostatnio podjąłem swoją pierwszą w życiu pracę. Oczywiście rodzicom nie powiedziałem ani słowa, bo gdyby ojciec dowiedział się, że pracuję w sklepie z amuletami chyba by mnie wydziedziczył z automatu. Nauczony doświadczeniem, że nie należało się za bardzo ujawniać z pewnymi rzeczami w Hogwarcie, bo plotki szybko się rozchodzą, postanowiłem w zasadzie nikomu o tym nie wspominać. Zresztą nie było to nic wyjątkowego, wyłącznie sprzedawałem amulety. Klientów nie ma zbyt wielu, mimo wszystko nie jest to najpopularniejsze miejsce w Londynie, ale kilka wisiorów z pentagramem runicznym już opchnąłem i miałem z tego niezwykłą satysfakcję. Ludzie na studiach podejmują znacznie ciekawsze zajęcia, ale nie narzekałem. Zawsze to jakieś pieniądze, wysiłek znikomy, a w sklepie miałem całkiem wygodne krzesło i dużo czasu, żeby móc go spożytkować np. na naukę. Jedynym minusem pracy w Londynie było to, że w dni, kiedy musiałem się stawić na miejscu, najpierw czekała mnie przeprawa przez cały Hogwart - od wieży Ravenclawu do bramy prowadzącej do Hogsmeade. Zawsze jednak przechodziłem nieco dalej wzdłuż drogi, z obawy przed tym, że bariera ochronna wokół zamku mogłaby sięgać te parę centymetrów dalej. Teleportacja to nie jest mój ulubiony rodzaj transportu, ale musiałem sobie odświeżyć tę naukę, która w tej chwili była bardzo przydatna. Niestety po dniu pracy również czekała mnie ta sama przeprawa, poprzedzona teleportacją, po której wydawało mi się, że może jednak posiadam chorobę lokomocyjną. Dziś aportowałem się w samym Hogsmeade, bo miałem zamiar wskoczyć do Miodowego Królestwa po jakiś dobry batonik. Pogoda była bardzo przyjemna, lekki wietrzyk muskał mi twarz i mierzwił włosy. Żułem ciągnące się karmelowe nadzienie, idąc w stronę Hogwartu.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
W ostatnim czasie troszkę zaniedbałam Caluma, ze względu na staż i pracę w Menażerii, jednakże próbowałam nadrobić zaległości. Mimo to nie udało mi się spędzić z nim zbyt wiele czasu - mój przyjaciel z osoby, która wiecznie miała mnóstwo wolnego czasu stał się dziwnie zapracowany i wyciszony. Widywałam go coraz rzadziej - dość często znikał z zamku na kilka godzin, a gdy już wracał to zwykle padał zmęczony na łóżko skrzętnie unikając odpowiedzi na pytanie jaki był cel jego wędrówek. Postanowiłam przyłapać go na gorącym uczynku. Niezauważona poszłam za nim do bramy wejściowej licząc, że dojdę za nim aż do Hogsmeade. Okazało się, że wbrew moim przypuszczeniom chłopak nie chodzi do miasteczka, ale teleportuje się gdzieś tuż za bramą. Zaskoczyło mnie to - wiedziałam jaką niechęć żywi do teleportacji. Za jego zachowaniem musiało kryć się coś więcej niż zwyczajne spacery do Hogsmeade. Postanowiłam zaczaić się na niego przy bramie. Moje oczekiwanie trwało wiele godzin i lekko zmarzły mi w tym czasie dłonie, ale zdążyłam wykorzystać tę chwile na odrobienie wszystkich prac domowych na ten i następny tydzień. Wreszcie moim oczom ukazał się Dear, który jak gdyby nigdy nic ciamkał sobie jakiegoś batonika. Gdy zbliżył się do bramy zastąpiłam mu drogę i powiedziałam pierwszą rzecz jaka mi przyszłą na myśl: - Nieładnie tak chodzić na panienki i nic mi nie powiedzieć.
Typowa Lotta. Miała na głowie pracę, staż, studia i własne życie towarzyskie, nie znajdując dla mnie czasu i zaniedbując naszą przyjaźń, ale w gruncie rzeczy wszystko przez to, że ja byłem wycofany i nie poświęcałem jej czasu. Powinienem przywyknąć do tego, ale wciąż wydaje mi się to bardzo śmieszne. Ech, baby. Prawdę powiedziawszy nie spodziewałbym się po niej takiego zachowania. To znaczy, ja nic nie wiem, ale muszę to jakoś napisać w tej narracji. Wiedziałem, że Lotta jest szurnięta, ale żeby sterczała jak kołek przy bramie, czekając na mnie aż wrócę z pracy (o której nie wiedziała)... Cóż, skoczyła w rankingach największego świra zamku. A myślałem, że już osiągnęła maksimum zbzikowania. Szedłem sobie jak gdyby nigdy nic, żując nadal to karmelowe nadzienie i zupełnie nie zdając sobie sprawy, że tuż za bramą czai się Hudson. Już miałem przełknąć ostatni kęs batona, nawet zastanawiałem się, co zrobić z papierkiem - wyrzucić go na ziemię, czy schować do kieszeni i poczekać na jakiś śmietnik. Jakoś tak mój umysł zajął się tymi rozważaniami, zupełnie nie rejestrując jej obecności. Dopiero gdy byłem naprawdę blisko, z zamyślenia wyrwał mnie jej głos. Musiałem naprawdę śmiesznie wyglądać, bo zachowałem się, jakby złapała mnie na jakimś gorącym uczynku, a przecież jeszcze nie wywaliłem tego papierka pod nogi. Po sekundzie dotarł do mnie sens jej słów i już kompletnie nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć. Chodzenie na panienki? Serio? Przełknąłem spokojnie i wyszczerzyłem się. - A co, jesteś zazdrosna? Następnym razem mogę Cię wziąć ze sobą, spodobałoby Ci się - podjąłem żart, starając się brzmieć w miarę poważnie, żeby za szybko się nie połapała.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Może faktycznie nie miałam zbyt wiele czasu, ale przynajmniej starałam się, żeby go nie zaniedbywać - wolałam nie przespać całej nocy i z nim pogadać niż spędzić ją spokojnke w cieplym łóżeczku, ale on celowo mnie unikał. No jasne, może zbzikowałam, ale jeśli to miał być jedyny sposób na wyduszenie prawdy z Caluma to byłam gotowa zmierzyć się z łatką wariatki. Wiedziałam, że nie ma co liczyć na to, że chłopak sam mi się zwierzy, więc jeśli chciałam poznać prawdę musiałam być gotowa na drastyczne posunięcia. - Zazdrosna? Ja? - prychnęłam - Gdyby któraś z nich dosięgałaby mi chociażby do pięt. Nie mówiłam tego poważnie, więc Calum, który znał mnie i moje poczucie humoru bez problemu mógł rozpoznać, że żartuję i wcale nie jestem zadufaną w sobie idiotką, który cierpi na przerost formy nad treścią. Wiedziałam, że wciąż unika odpowiedzi, ale zamierzałam wydobyć ją z niego podstępem i bez pośpiechu.
To nie tak, że celowo jej unikałem - umówmy się, nikt mi nigdy nie powiedział, że Lotta Hudson chciałaby spędzić ze mną całą noc na pogaduszkach. Inna sprawa, że byłem po prostu zmęczony. Fakt podjęcia pracy sprawiał, że znacznie bardziej odczuwałem upływający czas i jednocześnie przybywające wraz z nim zmęczenie. Nigdy nie byłem jakiś szczególnie wytrzymały, szybko robię się śpiący i mogę leżeć w łóżku godzinami - też nie moja wina, że nie zgrywaliśmy się czasowo. Ale nie ma sensu roztrząsać takich bzdur. Naprawdę było mi trochę przykro, że nasze grafiki w tej chwili mijały się znacznie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet na lekcjach nie mieliśmy wielu okazji do współpracy, bo wiecznie kręciła się przy niej jej siostra. Co jest, ona nie ma innych koleżanek? Parsknąłem śmiechem, słysząc jej odpowiedź. - Nie jest ciężko sięgnąć Ci do pięt, konusie. No chyba że mówisz o skłonach, w tej kwestii nie wiem, na ile jesteś elastyczna - powiedziałem luźno, mnąc papierek po batoniku w dłoni. Nadal nie wiedziałem, co z nim zrobić, ale w rezultacie schowałem go do kieszeni spodni. Nie chcę myśleć, co Lotta by zrobiła, gdyby zobaczyła, że śmiecę. Już w ogóle nie chciałaby mnie pewnie znać. - Co tu robisz? Jesteś już tak zdesperowana, że polujesz na chłopaków z ukrycia? - dodałem jeszcze, szczerząc się do niej bezczelnie.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Parsknęłam pogardliwym śmiechem. - Nie muszę polować- na myśl o ostatnim incydencie w łazience prefektów lekko spąsowiałam. Nie chciałam o tym myśleć - bo od tamtej sytuacji William unikał mnie, a gdy już jakimś cudem się do mnie odezwał był jeszcze bardziej niemiły niż dla innych, dlatego dla własnego dobra lepiej było uznać, że niczego co się tam zdarzyło nie pamiętam. - To, że jestem trochę... - tu przerwałam, by znaleźć eufemizm dla słowa "niedoruchana" -...niewystarczająco wystosunkowana jeszcze nie znaczy, że jestem zdesperowana, Dear. Rzadko kiedy mówiłam do niego po nazwisku, chyba, że w ramach żartu albo w zwracając się do niego "my dear", więc na pewno zauważył, że tym razem użyłam jego nazwiska w znacznie poważniejszym kontekście. Nie lubiłam gdy kpił z mojego życia uczuciowego, aczkolwiek starałam się tego nie okazywać, żeby nie zaczął mi znowu dopiekać, że jestem sztywniarą. Oczywiście, że gdyby rzucił papierek to bym się wściekła. O zerwaniu kontaktu nie ma mowy, ale na pewno potraktowałabym go bardzo źle! Nie obchodziły mnie mugolskie bzdury typu globalne ocieplenie i dziura ozonowa, ale jakieś biedne zwierzę mogło tutaj przyjść i przypadkiem udławić się tym papierkiem. - Czuję, że unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Powiesz mi gdzie znikasz przynajmniej trzy razy w tygodniu? - powiedziałam z uporem. Mimo tego, że byłam trochę zjebanaupośledzonagłupia nieogarnięta, nie zamierzałam dać mu się zmanipulować i zapomnieć o celu naszej rozmowy.
Ton, jakbym powiedziała zdanie, że nie musi polować, zasugerował mi, że sama miała pewne sprawy do ukrycia. Spojrzałem na nią nieco zaintrygowany. Czyżby w życiu Lotty w ostatnim czasie zjawił się jakiś inny chłopak niż ja i do tej pory mi tego nie powiedziała? Co jak co, ale gdybym faktycznie chodził na panienki, na pewno bym jej powiedział, co i jak, nawet gdyby zatykała uszy, że nie chce słuchać o takich okropieństwach (bo w głębi duszy wiem, że byłaby chorobliwie zazdrosna). Poczułem w środku delikatne ukłucie, mówiące mi, że dzieje się coś, co dziać się nie powinno w naszej znajomości. - Ale możesz trochę poluzować gacie, bo jakbyś zapomniała, rozmawiasz z Calumem Dearem, który znajduje się w dokładnie takiej samej sytuacji, jeśli nie gorszej, dlatego też proszę, nie dramatyzuj, bo nie chcę znowu okładać mordy lodem - powiedziałem spokojnym głosem, unosząc przy tym jedną brew i delikatnie krzyżując ręce na piersi. Naskoczyła na mnie, jakbym nie wiadomo co powiedział, a przecież wcale nie chciałem jej mocno dokuczyć. Może ten chłop, który siedzi jej w głowie, to tylko platoniczne uczucie i teraz się na mnie wyżywa, kiedy zarzucam żartem starym jak świat, który słyszała już milion razy? Swoją drogą, nawet nie wiem, czy ten chłop, którego sobie wyimaginowałem w ogóle istnieje... A to czy była sztywniarą nie obchodziło mnie wcale. Jest moją sztywniarą i tyle. Zaśmiałem się głośno, gdy wprost spytała, o co jej chodzi. Ach, więc to tak, pytała o moje zniknięcia. - Zaczęłaś prowadzić grafik moich nieobecności u twojego boku? A bierzesz pod uwagę momenty, kiedy to Ty znikasz? - spytałem jeszcze, ale to już wyłącznie po to, żeby się droczyć. Nie zamierzałem dłużej ukrywać przed nią celu moich wypraw. - Tak się składa, że robię dokładnie to co Ty. Pracuję - dodałem więc, patrząc na nią z góry z delikatnym uśmieszkiem błąkającym się w kącikach moich ust.
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
Oczywiście, że byłabym chorobliwie zazdrosna o panienkę Caluma - przecież ta suka (nazwałam ją tak w myślach, chociaż przecież nie istniała, serio jestem pojebana) na pewno nie potrafiłaby znieść naszej relacji i za wszelką cenę próbowałaby mnie od niego odsunąć. Westchnęłam i starając się zebrać myśli na temat zdarzenia szepnęłam roztrzęsiona: - Calum, zabijesz mnie, ale chcę... - wcale nie chciałam mu tego powiedzieć, bo czułam, że będzie strasznie wściekły, ale poczucie obowiązku nie dawało mi spokoju - ... muszę ci coś powiedzieć. Calum przeliczył się wyobrażając sobie mnie w jakiejś relacji - moim życiowym partnerem był Kafel, no ewentualnie wanna, nie zmienia to jednak faktu, że musiałam być z nim szczera. To nie tak, że coś czułam do Williama, ale zwyczajnie sytuacja w łazience była jedną z takich rzeczy, które opowiada się swoim najlepszym przyjaciołom. - Nie dramatyzuję - powiedziałam zrezygnowana i parsknęłam śmiechem na wspomnienie sytuacji kiedy przez moją gorącą głowę na twarzy Caluma został ślad mojej pięści. Zdecydowanie musiałam bardziej panować nad emocjami. Calum zaskoczył mnie wyznaniem dotyczącym pracy. Wziął się w końcu do roboty? Niewiarygodne! Byłam jednak trochę zawiedziona, bo liczyłam, że kryje się za tym jakaś ciekawsza historia, więc westchnęłam: - I nic nie powiedziałeś? Chociaż znośna ta robota? - zalałam go taką falą pytań, że byłam niemal pewna, że połowę z nich zleje - Domyślam się, ze nie pracujesz w sklepie zoologicznym. No po prostu śmiechom nie było końca, ale z Ciebie żartowniś Lotta, no ja pierdolę.
Wiedziałem, że Lotta w głębi duszy liczyła, że tak naprawdę nie chodziłem na panienki, bo chyba by się nie pozbierała, gdybym znalazł sobie jakąś dziewczynę. Laski tak mają, że w stosunku do swoich przyjaciół płci męskiej są bardzo zaborcze i ciężko im zaakceptować fakt, iż nie są już najważniejszymi kobietami w ich życiu. Hudson była bezpieczna, jeszcze długo nie zapowiadało się na cokolwiek w tej kwestii. W moim życiu wszystko było tak jak dawniej, oczywiście poza tym, że musiałem teraz siedzieć w sklepie kilka razy w tygodniu. Natomiast w jej życiu chyba coś jednak się działo, bo wyskoczyła z tym wyznaniem tak szybko, że dobrych kilka sekund zajęło mi, by wyłapać z tych słów jakikolwiek sens. Zmarszczyłem brwi, patrząc na nia uważnie i zwilżyłem wargi. Wyglądasz, jakbyś miała coś na sumieniu. Wprost zamieniam się w słuch! Możesz mi powiedzieć wszystko, wiesz przecież, że Cię nie oceniam, kruszyno - powiedziałem i zamaszystym ruchem zarzuciłem rękę na jej ramiona i powoli popchnąłem ją do przodu. Zaczęliśmy iść powolnym spacerem, powłócząc nogami. - Zabawne, przyznaję. Nie pracuję w sklepie zoologicznym i chwała Merlinowi za to. Nie chciałem jednak poruszać tematu dokładnej lokalizacji miejsca mojej pracy, bo po pierwsze, nie zapytała o to, a po drugie podejrzewałem, że zacznie się śmiać. Niestety, mimo całej sympatii, jaką do mnie żywiła, moje zainteresowanie wróżbiarstwem i amuletami wciąż wywoływało u niej napady głupawki. - Może dosyć o moim nudnym jak flaki z olejem życiu. Wydaje mi się, że masz znacznie ciekawszą historię do opowiedzenia, a nadal zwlekasz ze szczegółami! - skarciłem ją ponaglająco. No niech już gada! Przecież to nie mogło być aż tak źle, prawda?
Lotta Hudson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174
C. szczególne : Mała blizna na palcu dłoni, mocne oparzeliny na rękach i lekkie na szyi
To nie tak, że nie dopuszczałam myśli o żadnej dziewczynie w jego życiu, zwyczajnie bałam się, że jak jakąś znajdzie to mnie odepchnie. Ja nigdy bym go nie olała ze względu na związek, ale nie miałam pewności, że on zachowa się wobec mnie tak samo. - Próbowałam Ci to powiedzieć wcześniej, ale tak bardzo się mijaliśmy... - jęknęłam Teraz mówił, że nie będzie mnie oceniał, ale tak strasznie się bałam, że to jednak zrobi. Nie wiedziałam czy gorsze byłoby gdyby zwyzywał mnie za moje nieodpowiedzialne zachowanie czy zwyczajnie wyśmiał. Nie drążyłam tematu jego miejsca pracy, mimo że mnie ciekawił - stwierdziłam, że mogę o to zapytać później, a teraz byłam zbyt roztrzęsiona, żeby o tym myśleć. Szliśmy bardzo powoli, ale moje zdenerwowanie sprawiało, że czułam się jakbyśmy niesamowicie pędzili. - Nie gniewaj się na mnie jakoś strasznie, proszę... W sumie może to było głupie, ale naprawdę wydawało mi się, że Calum może być na mnie zły. Obawiałam się się jego reakcji. Wzięłam oddech i przystanęłam próbując spojrzeć mu w oczy. Nie byłam w stanie. Ukryłam twarz w dłoniach i ledwo dosłyszalnym głosem wyjęczałam: - Prawie przespałam się z Walkerem. Po tym wyznaniu niemal od razu wybuchnęłam płaczem.