W lecie ten stół jest zawsze oblegany i niejednokrotnie wydłużany za pomocą magii. Uczniowie często wyczarowują sobie dodatkowe siedziska kombinacją odpowiednich zaklęć, a i niejednokrotnie przynoszą sobie z kuchni lunch. Miejsce w połowie osłonięte jest cieniem.
Ale co się dzieje? Kto ją zmusza do takich szatańskich rzeczy? Jeszcze niedawno rozmawiały o pająkach, kotach i innych zwierzakach "domowych", a teraz już została wciągnięta na prowizoryczny parkiet? I nikt jeszcze nie tańczył, więc wszyscy mogli obserwować dwie zwariowane dziewczyny, którym najwidoczniej czegoś brakowało. Najpewniej powagi sytuacji, gdyż niedawno znaczony grunt krwią prefekta, teraz służył za coś na czym Puchonki wyginały ciało... Nie potrafiła jej odmówić. To doprowadziłoby do eksplozji i Laila musiałaby potem ją tygodniami przeprosić, więc wiedząc, że tylko tak odwróci jej uwagę mocniej ścisnęła Ulkowe dłonie i uśmiechnęła się lekko hasając razem z nią... Może i miałaby większą ochotę na taniec, gdyby wcześniej nie okazało się, że faktycznie wszyscy są naburmuszeni... Nawet Villiers wyszedł z tempie ekspresowym... Hm. Cóż za zmiana. Skoro nawet on rezygnował z życia towarzyskiego to coś było nie tak... Ale skupmy się na czymś innym. Nie widziała tu też nikogo z osób, z którymi wiązało się jej życie osobiste (tu oczywiście nie mówimy o Ulce), dlatego faktycznie roześmiała się i zaczęła tańczyć z Urszulką, jakby nikogo tu nie było... Bo nie było. Nikt z tych ludzi nie liczył się dla Lailii, byli tłem, które najchętniej by stąd wyjęła i przeniosła gdzieś indziej. Ponuracy byli beznadziejni we wszystkim. - O tak. Tańczmy! - Zawtórowała ze śmiechem. A niech się dzieje co chce... Cała ta sytuacja wydała się jej atrakcyjną ofertą na te popołudnie.
Z miną, która zdradzała, że w obecnym momencie za wiele w głowie Cedrika sensownych myśli się nie kołatało, podążył za Troskliwą Scarlett Pierwszą do ławeczek, po czym na jedną z nich klapnął. Jak na porządną pandę w porze karmienia przystało, posłusznie otworzył buźkę, pozwalając aby jego cud opiekunka mogła się nim zająć, jakkolwiek to brzmi, hehe. No i jeszcze ta kiełbasa, mmmm, sytuacja bez żadnych podtekstów, jasno i klarownie, dokładnie tak jak Cedric lubił, ehe. No i zaraz też powinien pochwalić talent negocjacji Scarlett, tak pięknie przegoniła stąd tego kurdupelka, nawet Cedric, mistrz mącenia i innych wyrobów pszennych (tak wiem, za ten suchar dostanę puchar, ale późna godzina jest, więc tak jak u najstarszego Bennetta w obecności Scarlett, nieco wyłącza mi się myślenie.), lepiej by sobie ze zdobyciem owej kiełbaski nie poradził, co było następnym dowodem na to, że Saunders i Bennett niesamowicie do siebie pasowali! - No nie przeżyłbym, masz mnie - również westchnął teatralnie, kręcąc przy tym głową, zapewne na własną, pandzią nieporadność! Nie wiadomo czy to pandzie instynkty, czy głód zwiedzania nowych miejsc zmusił Cedrika do głębokiej refleksji nad tym, co wcześniej zaproponowała Saunders. No cóż, duszy obieżyświata się nie oszuka, z tym się walczyć nie da! Dlatego, żeby jeszcze do końca uspokoić sumienie, które szeptało mu ciągle o tym, że nie może zostawić tutaj Janka samego, rozejrzał się po zgromadzonych, szukając jakiejś osoby, która mogłaby pełnić za niego rolę osobistego bodyguarda Ioannisa. Jak się okazało, gdzieś tam siedziała sobie Mia! Na jej nikłe muskuły raczej nie liczył, ale na różdżkę i owszem! Więc kiedy jego sumieniu stało się zadość, zamiast wstać i poprosić Scarlett do tańca, jak to wcześniej planowali, nachylił się do niej i poruszał brewkami, taki tam gest, wcale nic nie znaczący, hyhy! - Hmm jednak przemyślałem to, może jednak pójdziemy zwiedzić to ciekawe miejsce? - zapytał, nawet nie starając się ukryć tej pączkującej nadziei, która zaczęła w nim wzrastać z siłą równą przyciąganiu, które pchało go w kierunku ślizgonki! Jak już mówiłam, po prostu dusza obieżyświata.
Jeny, musieli wyglądać naprawdę rozkosznie! Miś panda siedzący na ławeczce, Scarlett troskliwie go karmiąca i śmiejąca się cicho, kiedy to urocze zwierzątko przeżuwało papu... ach, cudownie. Lepiej wyglądać nie mogli. Byli kwintensencją największej zajebistości we wszechświecie, bez dwóch zdań. Na pewno wszyscy dookoła patrzyli na nich z zazdrością - mężczyźni z powodu Saunders, kobiety z powodu Bennetta. I ot cała tajemnica! Zdecydowanie kolejny argument potwierdzający na to, iż idealnie do siebie pasują. Bo co do tego nie było żadnych wątpliwości, right? Jego słowa potwierdziła jedynie tryumfalnym uśmiechem. No i trochę się wyprostowała, co poskutkowało wypięciem piersi do przodu. Nie, żeby to był specjalny zabieg hehehe SKĄDŻE ZNOWU. W sumie Cedric i tak już wiele razy widział jej biust (jak swoją drogą parę osób w zamku ALE TO NIC), więc co to za różnica była? Biedna, nie pomyślała, że faceci i tak zawsze będą reagować tak samo, bo wiecie, CYCKI. You know. Już miała kończyć porę karmienia, kiedy Bennett zarzucił takim super pomysłem! Ona również zamajtała kusząco brwiami, by potem szczerzyć się od ucha do ucha. - Jestem za, trygrysie - rzuciła zalotnie, mrugając znacząco. Aczkolwiek z tym tygrysem to taki żarcik był, no ale. W każdym razie ślizgonka zerwała się do pozycji stojącej, by chwycić studenta za rękę, którą to zaś owinęła sobie wokół talii, a potem żwawym krokiem poszli w stronę Hogwartu, zostawiając za sobą głupią imprezę, o!
Słuchała wywodu znajomej Clary tylko jednym uchem. Znała ją z widzenia i wydawała jej się osobą niezbyt... nadającą się do bliższego grona znajomych Ursulis, nazwijmy to. Nie przepadała za nią zbyt szczególnie, stąd też niezbyt interesowało ją, co mówi. Niemniej jednak kiedy usłyszała gdzieś w jej wypowiedzi imię swojej matki, automatycznie zaczęła skupiać się na wypowiadanych przez Gryfonkę słowach, chociaż absolutnie nie wpadło jej nawet do głowy, że mogłaby mówić akurat o tej osobie, o której pomyślała Mia. Dlatego słysząc jeszcze nazwisko swojej matki zmarszczyła lekko brwi. Przez to wszystko umknęła jej już wzmianka o metamorfomagii. Czy to możliwe, żeby ta śmieszna, ruda, głośna Gryfonka mówiła o tej Samancie Hastings? Mia, weź się w garść, przecież to była czysta abstrakcja. Ale obudziła się w niej ciekawość. - O kim ona mówiła? - zapytała dokładnie w tym samym momencie, w którym dostała pytanie od Hepburn. Zaśmiała się cicho, co wyszło trochę nerwowo. - Słabo, prawie wcale - odpowiedziała Clarze. Spojrzała na nią przenikliwie. Czyżby ona też pomyślała o tym samym, że mogłoby się okazać, że Dahlia faktycznie miała na myśli jej matkę i tym samym też jej dziadków? Czyli... ich wspólnych dziadów? Mia pokręciła głową na tę myśl. Nie, przecież jest jedynaczką, zawsze tak było. To było absolutnie niemożliwe i wręcz śmieszne myśleć, że Slater jest z nią spokrewniona, przecież nawet nie były podobne! Równie dobrze możnaby było przypuszczać, że jej krewnym jest Jude albo sama Clara. Prawdopodobieństwo było minimalne. A Hepburn pewnie wcale nie pomyślała sobie o tym samym, co ona, jako rozsadna osoba, może tylko poczuła się trochę niezręcznie między dwiema osobami, które nie darzyły się szczególną sympatią i pewnie chciała wybadać, czy mają jakieś powody wzajemnej niechęci, czy może jakoś da się uratować sytuację, chociaż młodsza Gryfonka poszła piec sobie coś nad ogniskiem i prawdopodobnie nie byłoby takiej potrzeby... Za dużo myślisz, z pewnością sama coś sobie dopowiedziałaś, Ursulis. Może nawet się przesłyszałaś, czy coś. To głupie, myśleć o tym, skończ, Ursulis.
Oho, czyżby Mia pomyślała o tym samym? Czyli Clara nie była do końca jeszcze taką paranoiczką, za jaką sama siebie czasem miała, cóż za ulga. Spojrzała na przyjaciółkę, marszcząc brwi. Po chwili przeniosła spojrzenie na Dahlię i znów powróciła do Ursulis, jakby je do siebie porównując. No cóż, może i pod względem fizycznym nie były do siebie podobne, ale przecież to nic nie znaczyło... A zresztą, na Godryka, Hepburn, halo, yyy ogar. Przecież Mia wiedziałaby, że ma siostrę, prawda? Taaa... - O Samanthcie Hastings... - odparła głośno i wyraźnie, żeby w razie czego Mia mogła usłyszeć, zdzielić po główce i zwrócić uwagę na to, żeby Hepburn uważniej słuchała, bo zaczyna słyszeć rzeczy nie z tej planety... ale nie no, zaraz, przecież Mia też wyglądała, jakby się nad czymś zastanawiała, na Merlina noo! Albo obie były nieźle walnięte, albo... no cóż, albo coś było na rzeczy. Bała się jednak wypowiedzieć na głos jakąkolwiek z tych myśli, w obawie, że znów zbyt pochopnie podeszła do oceny sytuacji i wynikną z tego tylko jakieś komplikacje, których oczywiście nikt by nie chciał. No dobrze, to tylko jak tu to teraz ugryźć? - Aaaale przecież dużo jest Hastingsów, prawda? - ach, zabrzmiało to tak pewnie, że sama Clara miała ochotę się załamać. Po co ona w ogóle dzisiaj wychodziła z tego zakichanego dormitorium? A trzeba było zostać w łóżeczku, w piżdżamce i z książeczką... o raaany no. - Dahlia to metamorfomag. - poinformowała ją cicho, znów marszcząc brwi i spoglądając na przyjaciółkę, próbując odgadnąć, czy Mia faktycznie może myśleć o tym samym. Ale hej, co by się nie działo, przejdą przez to! Zignorujmy fakt, że nawet w głowie Clary zabrzmiało to nieco żałośnie.
Trudno, żeby Mia wiedziała o tym, co robiła jej szanowna matka, kiedy już ją oddała. Może Agis miał o tym ewentualnie jakieś mgliste pojęcie? Może by go tak spytać, czy nie, czy to możliwe? Chociaż on był tak oderwany od rzeczywistości, że pewnie nie było sensu. Zresztą, jakie jest prawdopodobieństwo, że Mia miałaby spotkać swoją przyrodnią siostrę, no? No właśnie, żadne! Już miała dla swojego bezpieczeństwa postanowić, że to przypadek i więcej nie zaprzątać sobie tym głowy, gdy Clara oznajmiła, że Dahlia jest metamorfomagiem. Spojrzała na przyjaciółkę ze zdumieniem, ale nic nie powiedziała. Zamurowało ją. Potrzebowała więcej czasu, chyba. Albo inaczej, chciała to zignorować, naprawdę. I już wtedy zaczęła usilne starania, by przekonać samą siebie, że to seria zbiegów okoliczności. - Noo, metamorfomagia to rzadka zdolność, może jesteśmy ze sobą spokrewnione w jakimś pięćdziesiątym pokoleniu wstecz! - skomentowała błyskotliwie i już więcej nie chciała rozmawiać na ten temat. Może dlatego, że ciągle żywiła niechęć do wszystkiego, co kojarzyło jej się z matką. Może. Wkrótce impreza zaczęła się przerzedzać i robiło się niemrawo, w dodatku pogoda psuła się z chwili na chwilę. Kiedy już kiełbaski zostały rozebrane i został praktycznie tylko wielki bałagan, Mia stuknęła Clarcię, żeby pomogła jej już sprzątać i ogłosiła wszystkim koniec zabawy. zt wszyscy xd
Pewnie są ważni, ale bez nich Joven również by sobie poradził. Bez przyjaciół w sensie. Chociaż może niekoniecznie, bo coraz częściej miał siebie dosyć, więc szukał towarzystwa, aby zagłuszyć swoje snucie teorii czy też po prostu bycie sobą. Ech, męcząca sprawa, wierzcie mi! Teraz na szczęście miał przy sobie Marceline, która skutecznie odwracała jego uwagę od różnych absurdalnych myśli. Nie dało się jednak całkowicie wyeliminować z jego egzystencji analizy, to wiadomo. Trzeba czasem chociażby pomyśleć, w którą stronę iść. - Zabójczo podobni - zaśmiał się, kiedy byli jeszcze w kawiarni. A potem, kiedy usłyszał aprobatę od swej towarzyszki, uśmiechnął się szeroko, dopił szybko kawę, zabrał resztę orzeszków i zapłacił oczywiście za zamówienie, by podbiec do drzwi i przepuścić w nich dziewczynę. Ach, o tym zwyczaju jeszcze pamiętał! Też nie zawsze, ale to nieistotne. No, wtedy mogli wyjść, choć kiedy Delacroix stała tyłem do niego, Quayle zasalutował zdziwionemu kelnerowi i dopiero wtedy opuścił budynek. Jakoś tak go wzięło na dziwaczne zachowania. Dziwaczniejsze niż zazwyczaj w sensie. Całą drogę pałaszował resztę orzeszków, oczywiście co jakiś czas częstując Kanadyjkę idącą obok i snuł plany oraz teorie, gdzież też mogliby się udać. Mieli całkiem ładne jezioro i pokaźną polanę obok niego - to już zdążył zwiedzić - dlatego też to miejsce obrał za ich docelowe. Ale po drodze musiał się podzielić swoimi spostrzeżeniami, że niewątpliwie najpierw powinni iść do swych dormitoriów po miotły, bo bez nich to ani rusz! Dlatego umówił się z Marc, że spotkają się na dziedzińcu za paręnaście minut. W tym czasie Indianin zdążył się również przebrać, po czym zabrał wszystko, co niezbędne do ścigania się! Co prawda nie będzie ono tak nielegalne i niebezpieczne jak te organizowane pod osłoną nocy w zakazanym lesie, ale miał nadzieję, że miło spędzą ze swoją przyjaciółką (?!) czas. Wolny od wszystkich spięć i rozterek. Takie oczyszczenie atmosfery! Kiedy już się spotkali, poprowadził ją na miejsce, po drodze opowiadając o lekcji magii sztuki, na której ostatnio był w Hogwarcie. Mówił o tym, że dziewczyny się rozbierały, że niby każdy ma być modelem do malowania, o tym, że ostatecznie mieli przerobić sukienkę na ciuch oddający charakter jednej ze szkół biorących udział w rozgrywkach quidditcha. Nie omieszkał też napomknąć o swoich zdolnościach zaklęciowo-krawieckich i o tym, że jeden z napisów zamiast na stroju znalazł się na jego koszuli, a jego partnerka, Zoe, sukcesywnie rzucała nim w ozdoby bożonarodzeniowe, gdzie na szczęście było miękko, ale Moragg się to nie spodobało tak czy siak, więc uciekła przez okno. Nie mniej jednak udało im się ukończyć ich fantastycznie dzieło czarodziejskiej mody! I szkoda, że ona tego nie widziała. Ale w końcu dotarli na polanę, więc Joven przymknął jadaczkę i spojrzał znacząco na swą towarzyszkę. - To co, na cztery? - spytał o reguły startu i uśmiechnął się lekko. Cóż, pewnie jako męski mężczyzna da jej wygrać, ale nie uprzedzajmy faktów!
Bardzo miło rozmawiało jej się z Jovenem podczas drogi powrotnej. Nie odczuwała żadnej krępacji, cały czas mieli tematy i próżno byłoby się doszukiwać jakiś cichych chwil. Ona opowiadała mu o tym, że bardzo cieszy się z tego, że postanowiła przyjechać do Wielkiej Brytanii, że nie musi znosić na co dzień idiotycznej siostry ani zarozumiałej matki. Potem opisywała mu wszystkie osoby, jakie zdążyła poznać w Hogwarcie, choć nie było ich jakoś szczególnie wiele. Violet, Petros... ktoś jeszcze? Trudno było jej sobie to teraz przypomnieć. Kiedy rozstali się na jakieś piętnaście minut, popędziła do dormitorium i pospiesznie przebrała się w coś bardziej odpowiedniego na wyścigi. Na dworze było trochę chłodniej, tak więc zdecydowała się na szarą bluzę z kapturem i ciemne jeansy. Chwyciła swoją ukochaną miotłę, o którą wręcz pedantycznie dbała i z powrotem pomknęła na polanę, czyli miejsce, w którym się umówili. I powiem wam, że ktoś, kto obserwowałby ich z bliska, w ogóle nie domyśliłby się, że mogły łączyć ich dość skomplikowane relacje. Wyglądali właśnie jak... przyjaciele. Choć Marceline sama raczej bałaby się użyć tego słowa. Jakoś nigdy nie wierzyła w przyjaźń damsko-męską. Była zdania, że w końcu zawsze któreś poczuje do drugiego coś więcej. No chyba że jedno z dwójki jest homoseksualistą czy coś. Wtedy to było całkiem możliwe! Oczywiście nie wzięła pod uwagę, że sama miała takiego Fiflaka, z którym kiedyś wiele razy wkręcała innych, że są rodzeństwem. Ale wiadomo, to wszystko było tylko dla żartów. Jovena zawsze traktowała poważnie. Był w końcu jej pierwszym PRAWDZIWYM chłopakiem. Śmiała się, słuchając jego opowieści. Sama nie poszła na lekcję magii sztuki, bo nie uznawała takich przedmiotów. Umysł Kanadyjki był zdecydowanie ścisły i nigdy nie przepadała za zawracaniem sobie głowy jakimiś nudnymi lekcjami, jak historia magii czy inne takie. Choć z jego słów wynikało, że było nawet ciekawie i również okazała niezadowolenie z powodu niemożności oglądnięcia jego pracy. Na polanę dotarli dość szybko, przynajmniej z perspektywy Marceline. Sprawnie usiadła na miotle i z zadziornym uśmiechem spojrzała na swojego towarzysza. - Ale wiesz, sprawiedliwie! - powiedziała jeszcze, całkiem poważnie! Nie ma, że jest dziewczyną i on będzie jej dawał wygrać, co to to nie! Zresztą, w jej mniemaniu mieli równe szanse, choć to, że grali na tej samej pozycji, ale to Joven załapał się do głównej drużyny, musiało znaczyć, że jest na troszkę lepszym poziomie. Nie należała jednak do jakiś zawistnych osób i szczerze mówiąc, nie czuła, że mogłaby to być jakaś ujma na jej honorze. Wręcz przeciwnie, jeszcze większe wyzwanie! - Trzy, czteeeeee......ry! - i ruszyli. Marceline, lecąc, czuła się taka... spełniona. Quidditch, jak i w ogóle samo latanie na miotle od dzieciństwa było jej największym hobby. Na samym początku wysunęła się na prowadzenie, ale jedynie nieznacznie. Quayle cały czas wisiał jej na przysłowiowym ogonie. Ale nie da mu wygrać, na pewno!
A on kiwał głową w zrozumieniu, bo doskonale wiedział, jak przedstawia się sytuacja rodzinna dziewczyny. No dobra, wiadomo, że nie miał pojęcia o wszystkim, ale akurat Marceline dużo mu o tym opowiadała. Zawsze chciał ją jakoś pocieszyć, ale niestety był w tym kiepski, więc nic poza przytuleniem jej nigdy nie wpadło mu do głowy. Czasem próbował analizować sytuację i dawać jej rady, jednak łatwo się mówi, a trudniej robi, jak wiadomo. Dlatego unikał tego jak tylko mógł. Tym razem zdobył się na to, aby ją na chwilę objąć ramieniem i po nim delikatnie poklepać, uśmiechając się pokrzepiająco. W zasadzie to był pierwszy ich taki fizyczny kontakt od dawien dawna i Joven się trochę speszył, ale nie dał po sobie niczego poznać. To było... czysto przyjacielskie, prawda? A przynajmniej tak sobie cały czas wmawiał, och naiwniaczek. W każdym razie i tak szybko zabrał rękę, co by nie krępować Kanadyjki zbyt długo, bo domyślał się, że dla niej również nie będzie ten gest do końca komfortowy. Tak czy inaczej powiedział jeszcze parę pocieszających słów w stylu, że wszystko się ułoży, ale nie były jakoś szczególnie znaczące, więc nie zagłębiajmy się w nie bezsensownie. Czy on wierzył w przyjaźń damsko-męską? Ciężko stwierdzić, trochę na pewno. Może inaczej - według niego zdarzały się takie przypadki, ale dosyć rzadko. On na przykład z Estelle naprawdę się przyjaźnili. Do czasu, kiedy nie wynikały coraz większe kłótnie, a on się zatracił w depresji po śmierci Adama i unikał wszystkich najbardziej jak tylko mógł. Potem nieco wrócił do siebie, więc ich znajomość powoli się odbudowuje, ale nigdy nie myślał chyba o niej jako o swojej potencjalnej dziewczynie... lubił ją bardzo, ale chyba tylko do tego się to sprowadzało tak naprawdę. Z kolei antyprzykładem jest Madison, z którą się kumplowali, ale potem każda ze stron poczuła coś więcej, do czego nie powinni byli dopuścić. I właśnie podczas załamania Indianina wyszło, że to wszystko i tak bez sensu, więc sprawa umarła śmiercią naturalną. Co prawda dostrzegał, że Richelieu bywa czasem zazdrosna, ale raczej zrzucał to na karb jej usposobienia, aniżeli jakichkolwiek uczuć żywionych do niego. Zresztą chyba słusznie. Po jego uczuciach do niej nie został ślad, choć oczywiście wciąż odczuwał delikatny sentyment, ale nic więcej. I na pewno nie tak intensywny jak do Marceline. Zresztą, co tu porównywać, skoro z nią był, a z Mads nie. Łączyło ich znacznie więcej a i on bardziej się to wszystko zaangażował. Może to źle? Nie powinien nigdy do tego dopuszczać, ale teraz już na to za późno. W tym się różnili, bo umysł Quayle'a był zdecydowanie zbyt humanistyczny, o ile można tak to nazwać. Lubił malować, więc magia sztuki nie była mu obca. Tak samo jak miał pamięć do niesamowitych pierdół, dlatego interesował się historią magii i czarów. Wierzył, że kiedyś zostanie najprawdziwszym prawnikiem w Ministerstwie, a może i nawet sędzią w Wizengamocie? Któż to wie! Choć nie, żeby nie miał talentu do ścisłych przedmiotów. Niestety trzeba stwierdzić, że nasz Kanadyjczyk był ogólnie dosyć uzdolniony, więc nauka czegokolwiek nie sprawiała mu większych trudności. Gorzej było z jego pracą na lekcji, skoro się ciągle buntował. Na szczęście powoli nieco z tego wyrastał. - Jasna sprawa - odparł brzmiąc dosyć naturalnie, ale wcale nie oznacza to, że zmienił zdanie. Zresztą, skąd ona ma wiedzieć czy dał jej wygrać czy nie? Na razie jednak niczym się nie przejmował i spokojnie zasiadł na miotle, by chyba zapomnieć, że miał się ścigać. Bowiem ruszył bez pośpiechu, równając się z Marc i uśmiechając się do niej. - No, co jest, tylko na tyle cię stać? - zagadał wesoło, chcąc ją zmotywować do szybszego latania.
A jeśli już mowa o rodzinie, to akurat Jovenowi zazdrościła takiego brata jak River. Kiedyś by tak nie powiedziała, bo rówieśnik częściej jej dokuczał, aniżeli okazywał sympatię. Potem jednak, gdy była już z najstarszym z rodzeństwa Quayle, całkiem go polubiła. W sumie to zawsze miała wrażenie, że się ze sobą świetnie dogadują, choć jak było naprawdę, to nawet jej trudno stwierdzić. Marceline również miała brata, starszego o dwa lata Gabriela. Miała z nim o wiele lepsze kontakty niż z młodszą siostrą i w gruncie rzeczy trochę za nim tęskniła. Szanowała go z bardzo wielu powodów, a zwłaszcza dlatego, że zawsze mogła liczyć na jego pomoc, co w pewnych sytuacjach było naprawdę cenne. - A właśnie, jak tam u Rivera? Chyba wbił się w ten wyspiarski klimat, no nie? - zapytała w odniesieniu do swoich wcześniejszych myśli. Kiedy Joven objął ją ramieniem, trochę się speszyła. Nie, żeby nie było to miłe, ale... dawno nie była z nim w tak bliskim, fizycznym kontakcie. Zresztą, nawet podczas związki właśnie ten aspekt ich relacji nie był szczególnie rozwinięty. On na nic nie napierał, jej również się do niczego nie spieszyło. Oczywiście nie zdawała sobie sprawy, zresztą nadal nie zdaje czym było to spowodowane, choć prawdę mówiąc, jakoś nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała. Może gdyby byliby ze sobą dłużej... Wracając jednakże do wydarzeń z polany, to doszła do wniosku, że nawet dobrze wyszło, że dalej tak dobrze się dogadują. W swoim życiu często spotykała pary, które po rozstaniu darły ze sobą koty, albo udawały, że się nie znają. A oni byli... przyjaciółmi? Delacroix również perswadowała to samej sobie, a jakże. To widać mieli wspólnych przyjaciół, bo Marceline również darzyła Richelieu ogromną sympatią. W gruncie rzeczy, to były ze sobą naprawdę blisko. Mimo różnic, jakie między nimi panowały, to jakoś zawsze miały multum tematów do rozmów. Maddison namawiała Delacroix na imprezy, ta zaś opamiętywała ją, kiedy za bardzo się zapędzała. Układ idealny. Sęk w tym, że szatynka nie miała pojęcia o uczuciu, jakim jej przyjaciółka darzy/darzyła Jovena. Zmieniłoby to coś? Chyba tak. Już widzę to snucie domysłów o tym, czy coś ich łączyło, czy to samo czuła do niego, kiedy Marcelinka była jeszcze jego dziewczyną. No mogłoby być dziwnie, nie powiem. A zaangażowanie? Z jej strony także było, choć wcale tego nie żałowała. Należała do tych osób, które z reguły wkładają serce w to co robią, a zwłaszcza związki. Trudno byłoby jej sobie wyobrazić bycie z kimś, jeśli nie zależałoby jej na tej drugiej osobie. Choć prawdopodobnie lepiej wyszłaby na tym, gdyby pewne rzeczy traktowała z większym dystansem. No ale lecieli sobie na tych miotłach i lecieli. Wiatr totalnie rozburzył włosy Kanadyjce, które wirowały teraz we wszystkich kierunkach, bo głupia zapomniała wziąć z dormitorium czegoś, co mogłoby służyć do ich upięcia. Kiedy usłyszała jego słowa, uśmiechnęła się zawadiacko i wystrzeliła do przodu o całkiem niezłą odległość. Teraz Quayle był za nią, choć wciąż nie była to jakaś zastraszająco wielka odległość. Znając jego, zaraz ją minie. - Ciekawe czy teraz będziesz taki mądry! - odkrzyknęła z rozbawieniem, odwracając głowę w jego kierunku. Kiedyś też się tak ścigali.
Tak, Joven na rodzinę zdecydowanie nie mógł narzekać, to był bardzo pozytywny aspekt w jego pokrętnym życiu. Pomijając Devena, który ogółem był dziwnym fanatykiem i najstarszy z braci nigdy go nie ogarniał. Najlepiej chyba dogadywał się z najmłodszym, Trevorem, chociaż z Riverem również było całkiem nieźle, pomimo tych znaczących różnic charakteru. Chyba to typowe, że siódmioklasiści mają lepszy kontakt ze starszymi o dwa lata braćmi, hehe! W sumie na tyle, na ile on poznał Gabriela, to raczej też go lubił. Choć wiadomo, bez większych zażyłości, bo w końcu więcej czasu spędzał z Marc, a nie z nim. - O tak, czuje się jak kałamarnica w wodzie - odparł, śmiejąc się na tę wizję, którą miał przed oczami. Czyli wodne stworzonko na głowie Kai, a potem młodszego Indianina. - Szczerze mówiąc to dziwię się, że Hogwart jeszcze stoi cały. Za to pewnie część uczniów już wylądowała przez niego w skrzydle szpitalnym. Głównie z powodu jego zespołu country na pewno - wyjaśnił z rozbawieniem, idąc spokojnie przez błonia w kierunku polany. W sumie to czuł się coraz bardziej zrelaksowany przy Kanadyjce, pomijając już ten aspekt fizyczny, jakiego przed chwilą doświadczyli. Tak, chłopak nie był przesadnie wylewny, uczuć również szczególnie nie okazywał. Chyba bał się zbliżyć do drugiej osoby. Poza tym kiedy ktoś ci się podoba, to poprzez kontakt cielesny łatwiej jest ci wpaść w sidła pożądania, a tego za wszelką cenę nie chciał. W sumie to jedynym powodem były blizny. Nie był przecież żadnym świętoszkiem, nie czekał do ślubu czy na wybrankę życia. Choć oczywiście jeżeli sprawa się tyczy obecnej tutaj szatynki, to po prostu miał też do niej szacunek. Ciężko stwierdzić, jakby się zachowywał przy innych dziewczętach. Szczególnie, jeżeli same by chciały. Chyba nie był dobrym chłopcem, pomimo, iż do amanta i łamacza niewieścich serc również mu było daleko. Dziwna sprawa. W każdym razie nie przejął się tym, że być może przekroczył jakąś granicę. Marceline go nie upomniała, a on także jakoś szczególnie nie dbał o to, co robi. Chciał być blisko, to pewne, jeżeli jednak ona ustali inne reguły tej znajomości, to on się przecież dostosuje. Taki jednak porządny człek z niego, wbrew wszystkiemu! Ale to tylko dla niej. Na szczęście wszyscy milczą w tej sprawie, więc może obejdzie się bez snucia teorii. Czasem Joven się nad tym wszystkim zastanawiał, czy to nie było tak, że przerzucił swoje uczucia z Madison na Marc, ale potem zaraz dochodził do wniosków, że nie. To, co było z tą pierwszą, to było dużo przed tym, jak spróbowali z Delaroix. I wtedy, kiedy zmarł Adam to wcale nie szukał nikogo, nie szukał pocieszenia w żadnej dziewczynie, a jego uczucie zgasło, by objawić się przed obecną tutaj szatynką. Co dziwne, w ogóle potem nie myślał o nikim w kategorii emocjonalnej. Chyba już nie potrafił udawać normalnego życia. Chyba się poddał, sądząc, że samotność to najlepszy plan! Po zrównaniu się z nią, obserwował, jak ta wysuwa się na prowadzenie. Uśmiechnął się pod nosem i stwierdził, że zmobilizuje ją do dalszej pracy. Dlatego skupił się i już po chwili mknął trochę przed nią na swej miotle. A wtedy obrócił się do niej i pomachał jej zaczepnie, aby miała więcej woli walki! Bo on naprawdę chciał jej dać fory, ale może najpierw trochę zmobilizować...
Reszty rodzeństwa Jovena zwyczajnie nie znała. To znaczy, wiedziała jak mają na imię i raczej bez trudu rozpoznałaby ich na ulicy, ale po prostu nigdy nie miała okazji zamienić z nim więcej niż paru słów. Co innego niż z Riverem, choć do pewnego czasu były to jedynie jakieś szczeniackie docinki. Reasumując, niezaprzeczalnie jednak familia Quayle przyciągała jej uwagę tylko i wyłącznie dzięki Jovenowi, z którym spędzała niegdyś wiele czasu. W sumie to teraz też wcale nie widują się tak rzadko, no nie? Takie spacery i spotkania we dwójkę nie miały wprawdzie miejsca, no ale właśnie dzisiaj do tego doszło. I chyba będzie miała ochotę to powtórzyć, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazji i zwyczajna chęć jej towarzysza. Zaśmiała się, słuchając opowieści Jovena o wyczynach jego młodszego brata. W sumie to już raczej wszyscy z przyjezdnych podobnie dobrze zaaklimatyzowali się w Wielkiej Brytanii. Przynajmniej ona sama. - To musimy się kiedyś koniecznie na ten koncert wybrać! - odpowiedziała rozbawiona i przez chwilę zastanowiła się, czy użycie liczby mnogiej było dobrym posunięciem. Nie zrobiła tego jakoś umyślnie i zapewne on nie podda tego szczególnej analizie (choć czy to w ogóle możliwe, żeby czegoś nie przeanalizował?), ale przecież przyjaciele chodzą razem na koncerty czy w inne miejsca. Może to słowo, ta "przyjaźń" niekoniecznie tu na razie pasowało, lecz może za jakiś czas... Zapewne byliby dobrymi przyjaciółmi, ponieważ istniała między nimi nić porozumienia. Marceline raczej nie znała go od tej strony "bad boya". Jakkolwiek mały byłby w nim procent takiej osoby, to przynajmniej na samej sobie nigdy nie odczuła tego, aby jakoś źle ją traktował, czy nie miał szacunku. Wręcz przeciwnie. W sumie, ona też zazdrościła jego przyszłej dziewczynie, o tak! Warto wspomnieć, że kiedy oboje szli na polanę, stopa wysunęła jej się z buta i mimowolnie wsparła się na ramieniu Kanadyjczyka. To spowodowało, że kolejny raz mogła spowodować z nim jakiś kontakt fizyczny. Jej samej trudno byłoby się przyznać przed samą sobą, że w sumie nie przeszkadzałoby jej, gdyby takie przypadki zdarzały się częściej. Ale zapewniam, że ten był całkiem przypadkowy! Kiedy Joven nieznacznie ją wyprzedził, wcale jej się to nie spodobało! Chwyciła się mocniej miotły i całkiem spranie wyminęła bruneta, choć wciąż nie była to jakaś powalająca odległość. Musi się wziąć w garść, nie ma co! - I tak wygram! - zaśmiała się, odwracając twarz w jego kierunku. No dobra, pewnie się jej nie uda i dobrze o tym wiedziała, ale zawsze można próbować!
Podejrzewam, że ogólnie nie za bardzo znali swoje rodzeństwo, głównie skupiając się na sobie. To znaczy, tak było wcześniej, potem mogli podłapać większego kontaktu, szczególnie, że jej brat jest na tym samym roku co on. Jednak Gabriel to zdecydowane przeciwieństwo Jovena, więc nic dziwnego, że nigdy nie rozwinęli swej znajomości, ograniczając się jedynie do paru konwersacji gdzieś tam, przy okazji. Bianca to już w ogóle był dla niego kosmos, w dodatku dosyć młody, więc tym bardziej nie szalał z tą relacją. W gruncie rzeczy to chyba jego bracia bardziej pasowali do Marceline, niż jej rodzeństwo do Quayle'a. Może powinni stworzyć więc jedną, wielką rodzinę? Nie, żeby biedna Kanadyjka musiała brać ślub z tym osłem tutaj, ale z kolei jego młodszy brat, a jej rówieśnik, mógłby być ciekawym partnerem! Nie, żeby Indianin tego chciał, ale jeżeli dzięki temu Delacroix miałaby być szczęśliwa, to jemu nic do tego. Raczej nie było z tym problemu, przynajmniej w tej części z Riverside. Bo Red Rock chyba cierpiał na zbyt niską temperaturę w tym miejscu i ciągle narzekali na zimno. Dla ludzi z Kanady chyba różnica pogodowa nie była specjalnie odczuwalna. Jeżeli już, to raczej tutaj było bardziej deszczowo. A dla niektórych może nawet cieplej, niż w ich rodzinnych stronach! Bo nie można zapomnieć, że ten kraj Ameryki Północnej ma całkiem blisko do koła podbiegunowego! Oczywiście tylko w niektórych swych częściach. - Mówisz, że chcesz spędzić ze mną jeszcze więcej czasu? Tym razem w skrzydle szpitalnym? - spytał, również się nieco śmiejąc. W sumie to mogło zabrzmieć trochę jak nieudana próba flirtu, ale chyba nie miał tego na myśli. Zresztą, nie może się przecież przejmować każdym słowem i gestem w stosunku do dziewczyny, bo niedługo oszaleje! To znaczy, już jest szalony, ale w innym sensie. Przesadne kontrole i dbanie o konwenanse oraz sztucznie kulturalną atmosferę to z pewnością nie to, czego oczekuje Joven od życia. Chyba chciał znów wrócić do czasów, kiedy to nie był niczym przy niej skrępowany. To były jedne z piękniejszych chwil w jego egzystencji. - Ale dla ciebie wszystko - dodał wesoło, może znów trochę naginając ich znajomość, która w sumie nie była w żaden sposób określona, ale to nic. Nie mniej jednak owszem, przeanalizował jej słowa i tak naprawdę nie było w tym nic dziwnego. Wnioski były mniej więcej takie, że Marc go po prostu lubi i tyle. Ludzie spędzają ze sobą czas, umawiają się na spotkania i tak dalej, to chyba normalne. Chociaż może dobór przez nią towarzystwa nie był zbyt trafiony, no ale! Naprawdę to doceniał. I nawet to, że przypadkowo wysunął jej się but i pomyślała o nim, jako o wsparciu. Może nie tak doniosłym jak wsparcie psychiczne, ale Indianin lubił czuć się potrzebny, nawet w jakichś pierdołach, naprawdę. Dlatego się uśmiechnął, ale na pewno nie speszył. Nie mogła tego odczuć, bo to jej najzwyczajniej w świecie nie dotyczyło. Miewał różne swoje humorki, buntownicze postawy, dziwne pomysły i niekiedy brak zahamowań, ale dla tych najbliższych starał się być lepszym człowiekiem, naprawdę. - Nie wątpię! - odkrzyknął jej, kiedy lecieli na miotłach. Wiatr rozwiewający włosy nieco utrudniał widoczność, ale pomimo wszystko nic mu nie przeszkodzi przed ściganiem się z Marceline! Niestety jej tryumf nie trwał długo, bowiem chłopak ją wyprzedził i zdążył nawet nieco poczochrać jej fryzurę, choć w tym tempie raczej powinno się to nazywać "przejechaniem po niej dłonią", ale to nic. Tak, chciał żeby wygrała, ale jednocześnie, żeby nie było widać dawania forów! Dlatego musiał ją trochę przegonić, aby wycisnęła więcej ze swojej miotły.
[dwunastka chcę 13 i żeby Marcelinka mnie opatrywała HEHE]
Perspektywa dołączenia do rodziny Quayle była bardzo pociągająca! Zwłaszcza, że z własną nie miała idealnych kontaktów. Całkiem odpowiadałoby jej, jeśli w przyszłości mogłaby stworzyć taką familię. W sumie to nigdy nie snuła zbyt wielkich planów na przyszłość, bo starała się raczej skupiać na teraźniejszości. Wiedziała tylko, że na pewno chciałaby w przyszłości znaleźć miłość swojego życia, mieć dzieci. Nie należała do tych dziewczyn, które zatwardziale twierdzą, że zostaną niezależnymi singielkami o wybujałym życiu towarzyskim. To znaczy, nie chciała skończyć jako zależna od faceta baba bez pracy, co to to nie! Wręcz przeciwnie. Miała ambicje, aby skończyć studia, stać się po prostu kimś. No i przy okazji nie być samotnym, a to jej zdaniem było całkiem wykonalne! Niech już Jovenek nie ma tak niskiej samooceny, bo Marceline naprawdę nigdy nie scharakteryzowałaby go jako kogoś dziwnego! Był dla niej raczej... zagadkowy. Tak, to odpowiednie słowo. Dziwne to były te wszystkie rozkrzyczane małolaty na przykład. A on nie udawał kogoś innego i właśnie to w nim ceniła. Zresztą, mogłaby wymienić jeszcze inne jego zalety, co na pewno podwyższyłoby jego mniemanie o sobie. I poza tym, nawiązując jeszcze do stworzenia wielkiej rodzinki, to zupełnie nie wyobrażała sobie siebie jako żony Rivera! To byłoby co najmniej zabawne. I tak, szczęście chłopaka również było dla niej ważne. Może nie była aż tak szlachetna, że przykładowo, tolerowałaby jego związek z taką Biancą. To niestety przekraczałoby granice jej dobroci, ale wszystko inne wchodziło w grę. Nie ukrywajmy jednak, że kiedyś najchętniej w roli osoby, która by go uszczęśliwiła widziała samą siebie. A jak było teraz? Już sama nie wiedziała. - W skrzydle szpitalnym? Czemu nie, w dobrym towarzystwie wszędzie może być ciekawie. - odparła, także lekko się śmiejąc. I mówiła całą prawdę, choć wiadomo, że jeśli miałaby wybierać miejsce spotkania z Kanadyjczykiem, z pewnością wolałaby, żeby nie było to właśnie skrzydło szpitalne. Podczas swojej miotlarskiej kariery już nie raz spędzała tam dobrych kilka godzin po meczach i zdecydowanie przebywanie tam dłużej niż tyle, na ile było to potrzebne nie było przyjemne. Zresztą, Delacroix nie była z tych, które jęczą i stękają po jakimś lekkim urazie. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej próg bólu jest stosunkowo wysoki i nie cierpiała się nad sobą użalać, jak i denerwowało ją, gdy robił to ktoś inny. - No popatrz, jak miło! - odpowiedziała na jego komplement. Nie odczuła w tych słowach nic szczególnego, jednak sama chyba nie miała odwagi, aby odpowiedzieć tym samym. Tchórzliwa ta nasza Marcelinka. Ona również doceniała to, że mogła mieć w nim wsparcie. Kiedyś, za czasów ich związku, nie krępowała się, aby zwierzyć się mu z jakiś problemów czy trosk. Zresztą, teraz też była wręcz pewna, że jeśli zwróciłaby się do niego z prośbą o pomoc, nie odmówiłby jej. Przynajmniej miała taką nadzieję, choć wolałaby, aby nie doszło do sytuacji, w której stałoby się coś, w sprawie czego musiałaby prosić o wsparcie. Z reguły na początku zawsze sama starała się pokonywać jakieś przeszkody i dopiero potem ewentualnie konsultować się z innymi. - Eeeej! - odkrzyknęła, kiedy zmierzwił jej włosy. Kosmyki opadły na twarz tak, że przez moment nic nie widziała. Po chwili jednak widoczność się zwiększyła, a ona żeby udowodnić mu, że wcale nie jest taka cienka, przyspieszyła tak bardzo, że znalazła się dość sporo przed nim! - I co ty na to, panie Quayle? - zawołała, cały czas z zawadiackim uśmiechem na bladoróżowych ustach. Do ustalonej wcześniej mety nie było już tak daleko, więc może uda się jej utrzymać prowadzenie do końca wyścigu.
[szesnastka! to wyrzucaj jedynkę i będzie fajnie hahahaha ]
Na pewno by się nie nudziła w takiej indiańskiej rodzince! Szczególnie, że było tam czterech braci, którzy co chwilę sobie dokuczali, spuszczali łomot i inne takie fascynujące sprawy z życia codziennego młodych chłopców. Co prawda Joven już z tego wyrósł, ale czasem także miał takie odchyły, że ganiał za nimi z wężem ogrodowym, albo robiąc inne szalone rzeczy, które teoretycznie powinien zakończyć dawno temu, bo teraz jest już dorosłym mężczyzną. Jeżeli nie River, to ciężko byłoby znaleźć kogoś innego - Deven raczej do niej nie pasował, a Trevor to chyba już za młody był... nie mniej jednak warto tę propozycję chyba rozważyć, ehehe. Ciągłe wrażenia gwarantowane! Pewnie jakieś rytualne sprawy również. Swoją drogą najstarszy Quayle również marzył kiedyś o miłości życia, dzieciach i rodzinie, ale potem porzuci te szumne fantazje, skupiając się na rzeczywistości i że to nie będzie mu dane. Musiałby się przed kimś otworzyć na tyle, że ten ktoś mógłby zobaczyć te cholerne blizny i je zaakceptować. Jednakże chłopak był na tyle nieufny, że raczej nikogo do tego nie dopuści, bojąc się odrzucenia. Każdy powód byłby dobry, aby go zostawić, ale nie ten. Tego chyba by nie zniósł. Nie mniej jednak ciężko się dziwić jego niskiej samoocenie. Chociaż on sam by zaprzeczał, sugerując, że jest po prostu twardo stąpającym po ziemi realistą. Taaa! To dobrze, bo on nie chciałby tworzyć żadnego związku z Biancą! Chyba prędzej by się pozabijali, albo przynajmniej pobili. Niby Kanadyjczyk nie był damskim bokserem, ale na przykład wypchnąć za drzwi to mógłby, doprowadzony do ostateczności. I zapewne tak by się ich skończył jakikolwiek związek, fujka! - Ach, dziękuję za komplement - odparł, kłaniając się płytko. Czasem bywał strasznym błaznem, naprawdę. Ale to musiał mu dopisywać naprawdę dobry humor. I teraz tak było, bo szedł sobie z Marceline, było miło i przyjemnie. No i wesoło. Nie przejmował się niczym i o niczym nie myślał. To fantastyczne uczucie. Być wolnym od swoich schiz! - Wiem - skwitował też ostatecznie temat rzucania sobie miłymi słówkami i raźnie poszedł na polanę. Na której jak wiadomo już, postanowili się ścigać. I Joven mobilizował Delacroix, aby szybciej leciała, bo coś się ewidentnie ociągała! Na szczęście w końcu wzięła się w garść i go wyprzedziła, na co Indianin zareagował szerokim uśmiechem. - No, no, nieźle ci idzie! - krzyknął, lecąc wciąż za nią. Teoretycznie mógłby ją wyprzedzić, jednak nie chciał tego. Niech wygra i poczuje się najlepsza! Aby więc nie zajmować się przyspieszaniem, oglądał widoki dookoła, a potem obrócił głowę do tyłu, by zobaczyć, ile już przelecieli. I ku jego zdziwieniu, zobaczył coś latającego, co mknęło prosto na nich! Zmarszczył brwi i szybko okazało się, że to coś to chyba tłuczek, który się zawieruszył z boiska do quidditcha i teraz chyba zmierzał na Kanadyjkę przed chłopakiem, a to niedobrze! Ona jednak była na tyle daleko, że nie mógł jej odepchnąć, więc jedyne, co przyszło mu na myśl, to wlecieć w trajektorię lotu bezwględnego tłuczka, co poskutkowało w sumie bolesnym uderzeniem w plecy. W wyniku którego spadł z miotły. Jak dobrze, że przelatywali przez las, a Quayle zahaczył pierw o konary drzew, zanim pierdolnął o ziemię. Co nieco złagodziło jego upadek, ale jednocześnie był oczywiście nieprzytomny i trochę poturbowany. Miotła zaś się zatrzymała i lewitowała w powietrzu. Magia panie, magia!
[13 XD soreczka, że zrobiłam z niego nie wiadomo co, ale nie chciałam, aby ten upadek był frajerski, wybacz < /3]
Samoocena Marceline również nie była zbyt wysoka. To znaczy, nie było to spowodowane tak poważnymi rzeczami jak u Jovena, ale ogólnie jakoś trudno było jej myśleć o sobie w samych pozytywach. Nie żeby była też jakąś zakompleksioną nastolatką, bo tak też zdecydowanie nie było. Chodziło chyba o brak wiary w samą siebie i w swoje możliwości. To było to, co prawdopodobnie najbardziej ją hamowało. Momentami zazdrościła ludziom tak otwartym na świat jak Madison na przykład. Gdyby nasza Marcelinka taka była, to w gruncie rzeczy wszystko stałoby przed nią otworem. Gdyby kiedykolwiek poznała tajemnicę Jovena... Przejęłaby się, to pewne. Zamartwiałaby się bardzo, bo taka już była jej natura. Ona z reguły starała się zawsze dbać o najbliższych sobie ludzi (i nie chodzi tu nawet o rodzinę). Czy by się wystraszyła? Chyba nie. Byłaby raczej zła na samą siebie, że nie zauważyła niczego wcześniej. Nie ma znaczenia, że nawet nie miałaby tego jak dostrzec, bo tajemnica ta była tak strzeżona przez Kanadyjczyka. Sęk w tym, że sam Quayle pewnie nie chciałby takiego współczucia. Zresztą co się dziwić, sama Marceline nie cierpiała, kiedy ktoś się nad nią użalał. Wolała wszystko robić sama i się nie uskarżać, tak było najlepiej. Jej też było miło i przyjemnie. W odizolowaniu od innych, tak sobie spacerować z kimś takim jak Joven. Chociaż pewnie łatwiej byłoby, jeśli nie łączyłaby ich wspólna przeszłość. Nie zmieniało to jednak faktu, że świetnie czuła się w jego towarzystwie. Była w zupełności sobą, przez nic nie ograniczana. Zresztą, mogą takie wypady powtarzać o wiele częściej, a ona nie miałaby nic przeciwko. Zależy to jeszcze oczywiście od jego chęci. Bo co jeśli po prostu mu się znudziła? Taka ewentualność też wchodziła w grę, choć wolałaby, żeby tak nie było. Leciała całkiem sporo przed nim, zupełnie uspokojona. Wiatr i sam fakt lotu na miotle działam na nią niezwykle kojąco. Co jakiś czas odwracała się w kierunku bruneta. Nie odczuwała w ogóle tego, że dawał jej wygrać. Oj, naiwne dziewczę! Ogólnie to całkiem zadowolona z siebie była! Była niedaleko mety, tak więc przyspieszyła już na całego. Przestała się już nawet na niego oglądać. Kiedy po chwili, odwracając głowę w tył, zobaczyła unoszącą się w powietrzu miotłę bez osobnika, który na niej siedział, zamarła. Coś wręcz ścisnęło ją w żołądku. Lecieli szybko, a ona nieraz już widziała efekty upadków podczas takiej prędkości. No normalnie aż słabo jej się zrobiło. ZWŁASZCZA, ŻE TO BYŁ JOVEN. Jestem pewna, że gdyby ktoś ją teraz zobaczył, stwierdziłby, że jest blada niczym ściana. Gwałtownie zawróciła i pomknęła w kierunku lewitującej miotły tak szybko, że gdyby mknęła tak podczas całego wyścigu, raczej nie miałaby problemów z jego wygraniem. To jednak całkowicie przestało się liczyć. Była tak wystraszona, że przestała myśleć jakkolwiek racjonalnie. Ogarnęły ją jak najgorsze przeczucia. A to wszystko działo się w ciągu zaledwie paru sekund, choć w jej mniemaniu, minęło o wiele więcej. - Joven! - krzyknęła wręcz rozpaczliwie, rozglądając się gdzieś wokół. Lecieli przez nas, więc logiczne było, że widoczność poniżej była ograniczona. A on musiał tam leżeć. Sam. Poturbowany. Na Merlina! Nie wiedziała, czy może zahaczył gdzieś o drzewo, czy od razu gruchnął o ziemię. Momentalnie zanurkowała między gałęzie, nie zwracając uwagi na to, że sama nieźle się poharatała. Musiał być gdzieś w miejscu pod zwisającą w powietrzu miotłą, to pewne. Miała rację, bo chwilę potem zauważyła go, leżącego na ziemi. Minęło chyba parę sekund, a już klęczała obok niego, potrząsając jego ramionami. Idiotka nie wiedziała co robić. Klęła pod nosem, że w Kanadzie jest na wydziale leczniczym, a realnie nie ma pojęcia co zrobić. Choć może gdyby to nie był Quayle wiedziałaby co zrobić? Nie widziała nigdzie krwi, ale nie wykluczone, że jest cały połamany. Musi go jakoś przetransportować do zamku, ale w jaki sposób? I te ich głupie żarty o skrzydle szpitalnym! Jebany zbieg okoliczności! - Obudź się, idioto! - powiedziała sama do siebie, mając wielką nadzieje, że jakimś cudem ją usłyszy i się ocknie. A JEŚLI ON NIE ŻYJE? Miałaby chyba wyrzuty sumienia do końca życia. Nigdy więcej wyścigów w lesie!
Och, to niedobrze, że taką samoocenę miała! Ale niestety Joven nie mógł podnieść jej wiary we własne możliwości, bo sam takowej nie posiadał. Mógł jej sypać komplementami na prawo i lewo, oczywiście będąc przekonanym co do słuszności swych słów, jednak podejrzewałby, że to niewiele by dało. On z rzadka słyszał dobre opinie na swój temat, częściej go raczej wyśmiewano, ale nie zważał na to za bardzo. To znaczy, kiedy się to wszystko kumulowało, odreagowywał w wiadomy sposób. Jego niewątpliwym plusem było to, że ból szybko mijał, głównie ten psychiczny, bo fizyczny nie do końca. Jednakże cel zawsze zostawał osiągnięty - jeżeli wcześniej cokolwiek przeżywał, potem nie odczuwał już nic i miał na wszystko wyjebane, jak to się współcześnie mówi. No i on właśnie nie chciałby, aby Marceline się o niego zamartwiała. W ogóle nie chciał przysparzać nikomu problemów. Jej szczególnie. Litości i współczucia również nie chciał. Czego więc chciał? Chyba już niczego. Czas, kiedy ktoś mógł mu pomóc minął. Doskonale o tym wiedział i zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie daj Merlinie dziewczyna by się obwiniała o to, co się z nim działo. I zupełnie niesłusznie. To była jego wina, jego sposób na uwolnienie emocji. Robił to świadomie, z premedytacją. I to on był za to odpowiedzialny. Nikt inny. Zresztą, inni to na pewno by się z niego śmiali i sobie żartowali... znów. A tego mógłby już nie przetrzymać. On oczywiście chciałby się z nią spotykać częściej, najlepiej najczęściej jak się da! Z drugiej zaś strony bałby się, że to może ich znów doprowadzić do sytuacji wyjściowej. Że znów zachowywałby się źle, ona by tego nie potrafiła wytrzymać i historia zatoczyłaby koło. I jakby ukrył swoją tajemnicę? No nijak, więc to nie byłoby dobrym pomysłem. Choć nie chciał i choć czuł się przy Delacroix naprawdę rewelacyjnie, to po prostu nie mógł aż tak często jej widywać. Po tym spotkaniu będzie musiał jej chwilę unikać, aby emocje opadły, a oni znów zaczęliby z czystym kontem. I tak w kółko. Wmawiał sobie, że to dla jej dobra, ale zapewne bał się też o swoje zachowanie. Że będzie musiał się zmieniać, dla niej. Nie lubił się podporządkowywać. Bronił się przed tym nogami i rękami, chcąc być jak najbardziej niezależną jednostką. Chyba więc wynikało z tego, że związki nie były dla niego. Ale paradoksalnie ich chciał, chciał znów być kimś więcej dla tej tutaj Kanadyjki. Chciał i nie chciał, nie mógł? To było zbyt popieprzone tak naprawdę i nie potrafił się odnaleźć w tym labiryncie dziwacznych emocji i myśli. Musiał więc się oddalać, tak bardzo, jak tylko mógł. I unikać decyzji oraz odpowiedzialności. Nie miał pojęcia, ile czasu tak przeleżał na tej chłodnawej ziemi. Nie miał pojęcia, ile czasu spadał i ile czasu miotła lewitowała w powietrzu, zanim spadła tuż obok nich, chyba tylko cudem się nie łamiąc. Chyba miał szczęście w nieszczęściu ten nasz szalony Quayle! Co go podkusiło to takich dzikich zachowań? Cóż, jakby nie patrzeć, wciąż był Indianinem, eheheh. Nie ocknął się nawet wtedy, kiedy Marc nazwała go idiotą, słusznie zresztą! Nastąpiło to dopiero parę minut później, o ile można to tak w ogóle nazwać. Bo owszem, otworzył powieki, ale nie do końca. Wyglądało to raczej na to, że te oczy mruży. Próbował złapać nimi jakiś obraz, mrugając nimi i marszcząc brwi, jednakże wszystko wirowało, a on sam widział tylko jakieś światło z ciemnymi plamami po bokach. Nie miał pojęcia, gdzie jest i co się właśnie stało. Próbował coś powiedzieć, ale tylko dziwny bełkot wydobył się z jego gardła. Zamknął więc oczy, oddychając nieco niespokojnie. Próbował poruszyć którąś z kończyn, ale nie miał na to siły. Drgnął palcem u ręki jedynie. Ech, może musi chwilę poczekać, aż organizm się poskłada? Tak, to dobry plan!
Czy myślenie Jovena musiało być aż tak skomplikowane? Gdyby tylko Marceline mogła przeniknąć przez jego myśli. Dowiedzieć się w ogóle co ona dla niego znaczy. Bo co znaczyła? Była symbolem minionej przeszłości? Wszystko to było takie skomplikowane, a ona tak bardzo nie wiedziała co robić. Szczerze mówiąc, wolała pozostawić sprawę samą sobie i pozostać przy wniosku, że jeśli w swoim towarzystwie wciąż czują się tak dobrze, to dlaczego mieliby znowu przestać częściej się spotykać? Szatynka w tej kwestii miała dziecinnie prosty tok myślenia, w przeciwieństwie do innych spraw w jej życiu, które mogła analizować tysiąckrotnie. STOP. Ale może ona nie chciała wcale się nad tym zastanawiać? Bała się, że doszłaby do złych wniosków, które w gruncie rzeczy niezaprzeczalnie istniały? Delacroix, nie bądź naiwna. Może ty tak naprawdę nigdy nie przestałaś darzyć go uczuciem większym niż przyjacielskie? Może to nie było tak, że wszystko wyparowało. Ciężko byłoby się jej przyznać, szczególnie przed samą sobą, że chwyciłaby się wszystkiego, żeby móc się z nim spotykać częściej niż raz na jakiś czas, że zwyczajnie znów chciałaby mieć prawo nazywać się jago dziewczyną? Delacroix, idiotko, nie bądź naiwna. Ileż razy ludzie mówili, że do jednej rzeki nie wchodzi się ponownie. Jeśli raz nie wyszło, drugi raz nie będzie lepiej. Może oboje lepiej wyjdą na tym, jeśli wmówią sobie, że po prostu nie warto? Że znowu coś oboje spierdolą i skończy się identycznie jak pół roku temu? To naprawdę było okropnie skomplikowane, a dłuższe analizowanie sytuacji po prostu ją męczyło. Pierwszy raz od dawna poczuła, że chciałaby z kimś o tym pogadać i jak zna życie, tą osobą będzie Mads. Za dużo rzeczy skumulowało się w jej głowie od pewnego czasu, a jeśli za niedługo wszystkie żale i smutki wypłyną, może być naprawdę źle! Jeszcze zrobi jakąś głupotę, której potem będzie żałować. Jeśli Joven faktycznie zacząłby jej unikać, to w ogóle pomieszałoby jej w głowie i na pewno trochę dotknęło, temu też trudno zaprzeczyć. Pewnie wiele rzeczy przemknęłoby jej przez myśli, nawet tych najbardziej niedorzecznych. Chyba musi za niedługo porządnie przemyśleć całą sprawę. Podjąć do niej jednoznaczne stanowisko, którego nie będzie zmieniać zależnie od chwili i emocji. Bo jeśli nadal ma być tak emocjonalna, to nie podąży to w dobrym kierunku. Może to właśnie był jej słaby punkt. Ta cała cholerna emocjonalność i branie do siebie wszystkiego co ludzie powiedzą. Zauważanie choćby najmniejszych negatywnych zachowań kierowanych do jej osoby. Nie, to miało inną nazwę. Słabość. Teraz jednak, w fizycznym znaczeniu tego słowa, to nie ona była słaba. Klęczała tak obok bezwładnego Kanadyjczyka, zupełnie nie wiedząc co robić. Tysiące myśli przebiegało przez jej głowę, a ona nie mogła sklecić z nich czegoś sensownego. Strach dosłownie ją sparaliżował. Zwłaszcza, że leżał tuż przed nią ktoś, kogo utraty zwyczajnie by nie zniosła. I prawdopodobnie właśnie ten wypadek, który przecież nie skończył się tak tragicznie, pomógł jej to sobie to uświadomić. Mógłby chociażby ożenić się z jej głupią siostrą, zostać księdzem albo zdziczałym pustelnikiem, ale żeby tylko był w tym jej marnym życiu obecny. To wszystko. Odetchnęła z ulgą, kiedy lekko rozchylił powieki, a potem próbował coś powiedzieć, czego kompletnie nie zrozumiała. Drgnięcie palca jednej ręki również nie uszło jej uwadze. Odruchowo położyła na niej swoją dłoń. Chyba dochodził do siebie, jeśli można za to uznać to, że w ogóle pokazał jakieś oznaki życia. - Joven, boli cię coś? - jakkolwiek idiotyczne i głupie było to pytanie, to w jej głosie słychać było autentyczną troskę i zwyczajny strach przed tym, co mogło mu się stać. I naprawdę nie zaprzątała sobie głowy, że lepiej byłoby zwyczajnie wezwać tu jakąś pomoc albo gdzieś go przetransportować. Hehehe, najwyżej jak tak tu z nim dłużej posiedzi, to przyczyni się do jakiegoś głębszego uszczerbku na jego zdrowiu, bo może brunet na przykład potrzebował natychmiastowej pomocy medycznej! A ona jak na razie jedyne co zrobiła, to lekko uchwyciła go za rękę. I pomogło to bardziej jej psychice, aniżeli biednemu Jovenkowi, który leżał gdzieś w środku lasu, pozostawiony komuś takiemu jak ona.
Widocznie muszą, to był cały skomplikowany proces u naszego Kanadyjczyka. Jednakże nawet, gdyby Marceline rzeczywiście przeniknęła jego umysł, to nie wiadomo, czy cokolwiek by zrozumiała z tej plątaniny myśli. Jemu towarzyszyło tak wiele różnych emocji i rozwiązań, że najzwyczajniej w świecie nie potrafił tego do niczego przyrównać, nie mówiąc już o podjęciu jakiejś rozsądnej decyzji. Chociaż może widząc jego wszystkie wątpliwości i obawy, dziewczyna mogłaby mu wszystko spokojnie wyjaśnić, pomagając w ten sposób ujarzmić ten chaos w jego głowie? Hm, milutkie nadzieje! Jednakże zupełnie nieadekwatne, bowiem nic takiego się nie stanie. Żadna ze stron nie pozna myśli drugiej osoby, jeżeli ta nie wypowie ich na głos. Muszą więc chyba żyć wśród dziwnych domysłów i niedopowiedzeń. Bo Delacroix owszem, była dla niego kimś bardzo ważnym, ale właśnie przez swoje rozkminy i obawy uznał, że najlepiej będzie, jak się od siebie trochę odseparują. Jak po każdym jednym spędzonym ze sobą czasie, potem trochę od siebie odpoczną, by potem znów się spotkać i tak w kółko. Miałoby to na celu zniwelowanie przywiązania emocjonalnego i niepakowania się w to samo, co z góry skazane jest na porażkę. Przynajmniej dopóki Joven nie zacznie rozmawiać o sobie u swoich uczuciach, oraz przestanie zachowywać się jak dzikie, nieoswojone zwierzę. Czy jednak cokolwiek, albo ktokolwiek byłby w stanie go zmienić na tyle? Cóż, nie wiadomo! Jednakże pewnym było, że Marc nie była dla niego jedynie wspomnieniem przeszłości. Sam próbował się oszukiwać, że nie łączy go z nią nic, prócz właśnie miłych wspomnień. Jednakże za każdym razem, kiedy ją spotykał, przypadkowo bądź nie, to czuł, że to wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno. Ale wtedy przypominał sobie jaki on jest, jakie ma sekrety i co on jej w ogóle może zaoferować? No więc właśnie. Wycofywał się więc, a raczej to postanawiał - że teraz da jej trochę spokoju, na tyle, na ile to będzie możliwe. Odpoczną od siebie, a potem zaczną od nowa. I tak w kółko. To była najlepsza decyzja, jaką mógł kiedykolwiek podjąć. Tak, właśnie tak. Hm, w sumie do tego zdziczałego pustelnika wcale nie było mu tak daleko! Nie mniej jednak spokojnie, na razie nie planował umierać. Jego organizm chyba też nie, bo dzielnie walczył z tym całym poturbowaniem, kiedy to nasz Indianin zlatywał z drzewa tak naprawdę. Z pewnością będzie miał dużo siniaków i zadrapań. O rany, tylko to oznacza, że pielęgniarka będzie widzieć jego blizny! Zapewne wpadłby w panikę, gdyby tylko o tym pomyślał, jednakże na chwilę obecną nie potrafił się ruszyć, a co dopiero przeprowadzać skomplikowane procesy myślowe! Otworzył ponownie oczy, mrugając intensywnie, bo ewidentnie ktoś coś do niego mówił. Ba, nawet poczuł dłoń tego osobnika na swojej! Udało mu się chyba dojść do tego, że to dziewczyna, ale nic poza tym. W głowie wciąż wirowało, obraz był bardzo zamazany i niedokładny, ból dosyć przeszkadzający, szczególnie ten w klatce piersiowej. Wziął pomimo tego głębszy oddech, jednak wciąż tam go coś uwierało i bolało. Trwało chwilę, zanim przyswoił pytanie. Obrócił delikatnie łeb w jej stronę i patrzył na nią mglistym spojrzeniem. - Nie, swędzi - odparł, by potem wysilić się na uśmiech. Ale z niego kawalarz! W końcu bolało dosyć mocno, przecież spadł z całkiem niezłej wysokości. Dobrze, że miał drzewo na swej drodze, heheh.
Na pewno chciałaby mu pomóc owy chaos ujarzmić. W jeszcze nie znany sobie sposób, ale jakoś na pewno. Rozwiałaby wszelkie wątpliwości, odrzuciła idiotyczne wnioski. No i na pewno uświadomiła, że unikanie siebie nawzajem nie jest żadnym wyjściem. Przynajmniej dla niej. Ale oczywiście, możliwości wdarcia się do umysłu Kanadyjczyka nie było i nigdy nie będzie. Nie posiadała umiejętności legilimencji i nie zabierało się na to, aby kiedykolwiek miała ją posiąść. Szczerze mówiąc, chyba nawet by tego nie chciała. Mogłaby się wtedy dowiadywać rzeczy, o których wcale wiedzieć nie chciała i zapewne niezbyt dobrze podziałałoby na jej, i tak już nadwrażliwą psychikę. Zresztą, Marceline wcale nie chciała go zmieniać. Przecież jeszcze nie tak dawno temu darzyła uczuciem właśnie TAKIEGO jego, a nie jakąś marną podróbę. Wiadomo, parę rzeczy też jej nie odpowiadało, ale powoli dochodziła do wniosku, że chyba wolałaby wrócić do tego stanu sprzed kilku miesięcy i nie przywiązywać uwagi do takich "szczegółów". Ach, Delacroix, zresztą ty też nie byłaś bez winy i nigdy nie będziesz. Pod maską aniołka kryło się parę znaczących wad, które Joven zapewne też dostrzegał. Nobody is perfect, no nie? Też nie był dla niej wspomnieniem przeszłości, o czym świadczyły myśli, jakie nią targały. Choć nawet jeżeli by był, to byłoby to wspomnienie dobrej przeszłości. Takiej, do której chciałaby wrócić, i do której tęskniła. Jakkolwiek jednak by o to zabiegała, zdawała sobie sprawę, że nie jest to możliwe, przynajmniej teraz. Nie należała zresztą do tych osób, które się narzucają. Jasno przesłane komunikaty zawsze były dobrze przez nią odbierane. Zwłaszcza, że jeśli nie widziałaby inicjatywy ze strony drugiej osoby, sama także stałaby raczej na uboczu. Nie miała zamiaru robić wszystkiego, aby Joven doszedł do wniosku, że przecież nie wszystko jeszcze skreślone. Choć byłoby to też bez sensu, bo sama do końca nie była pewna, co do niego czuje, a robienie czegoś w niepewności swoich odczuć co do niego było zupełnie irracjonalne. Chyba musi się nad tym zastanowić. Miłość? Kiedyś na pewno, ale czy teraz, na obecną chwilę? Trudno jej było nazwać własne uczucia. Cokolwiek jednak myślała, był dla niej niesamowicie ważny i gdyby mogła, wyrzuciłaby z jego głowy tą bzdurną decyzję, o której teraz zupełnie nie miała pojęcia. Na razie liczyło się jednak to, co działo się w środku lasu tamtego dnia. Wciąż spanikowana, choć już w mniejszym szoku dalej nie wiedziała co konkretnego ma z nim zrobić. Miała nadzieję, że chociażby odzyska jakąkolwiek świadomość. Poczuła ulgę, kiedy usłyszała osłabiony głos Kanadyjczyka i dostrzegła, że oczy, mimo że uwieńczone mglistym spojrzeniem, otwarte są szerzej niż za pierwszym razem. To chyba dobry znak, nie? I jeszcze ten jego głupawy uśmiech, który paradoksalnie ją zezłościł. No bo jak to?! Ona umiera za strachu, że zaraz będzie się zaliczać do ludzi, którzy widzą testrale, a on nie może zachować powagi.. Ależ z niej była egoistka! Pomimo to, była teraz o wiele bardziej uspokojona niż przed paroma minutami. - Debilu, ale ja się poważnie pytam. Polecę do zamku i kogoś tu wezwę, okej? Jakąś pielęgniarkę czy kogoś, sama nie wiem. Albo Rivera. No ale w sumie po co tu on, tylko by przeszkadzał. Matko, a nic sobie nie połamałeś? Możesz się ruszać? Co się w ogóle stało? Nie boli cię głowa albo coś? Mam ci coś przynieść? JOVEN, NAPĘDZIŁEŚ MI TAKIEGO STRACHA. - taki potok słów to z niej wypływa chyba raz na miesiąc! Albo po alkoholu, czyli w sumie nigdy, bo po paru doświadczeniach na imprezach stanowczo woli tego unikać. Co jednak poradzić, że była tak strasznie przejęta. Nie byłoby dziwne, kiedy zacząłby się z niej po prostu śmiać, bo z początkowego lęku, przeszła do zatroskania, potem do złości, potem znowu do tego drugiego i zapewne wyglądało to dosyć komicznie. Dopiero wtedy dostrzegła, że jej dłoń wciąż spoczywa na jego, o czym zupełnie zapomniała. Jakoś głupio się jej zrobiło i momentalnie ją stamtąd odsunęła, że niby chciała odgarnąć w tył włosy, które wpadły jej na twarz.
Skoro tak, to chyba nasuwa się tylko jeden wniosek: powinni ze sobą częściej rozmawiać, zdecydowanie. I przede wszystkim rozmówić się na temat ich sytuacji. I pomimo, że sami jeszcze dokładnie nie ogarniali swoich relacji, to Jovenowi zdecydowanie łatwiej by się myślało, gdyby wiedział, że ma w Marceline wsparcie, że ta jego głupia tajemnica to nic takiego i że wszystko będzie dobrze, bo wcale nie musi się jakoś drastycznie zmieniać. Może kto wie, wtedy nie wahałby się już ani chwili? Może znaleźliby jakieś wspólne rozwiązanie? Może udałoby im się odszukać jakiegoś super zaklęcia, które maskowałoby te durne blizny i wtedy Quayle zacząłby nowe życie? Zapewne nie tak od razu, ale stopniowo może by mu się udawało odzyskiwać równowagę. Może nawet udałoby mu się inaczej radzić sobie z emocjami? Miałby swoją dziewczynę, która mogłaby go dopingować i takie tam. Aaaaach, sielskie marzenia, które nigdy się nie spełnią, bo żadne nie wykona pierwszego kroku! Bo oczywiście będą twierdzić, że najpierw to muszą być pewni, on zaś się nie zdecyduje, dopóki nie będzie pewien zdania Delacroix, ale jej oczywiście tego zdania nie przedstawi i takie to błędne koło rodem z mugolskich telenowel, od którego boli głowa. Istna masakra piłą mechaniczną proszę państwa! Jeszcze teraz wieki wieków zejdzie im z rozmyślaniem, analizowaniem, stwierdzaniem i podejmowaniem odpowiedniej decyzji, chociaż nie mogąc dopasować do siebie uczuć, albo do jakiegoś pięknego schematu, którego w zasadzie wcale nie mieli i klops. Ciągły bieg z przeszkodami, walka z samym sobą, z życiem, losem, innymi ludźmi. Niekończąca się historia skończonego związku, który mentalnie się chyba tak naprawdę nie skończył, bo wciąż pozostawały jakieś naleciałości po nim. Skąd muszą się brać te wszystkie wątpliwości i rozkminy. Bo gdyby nie było nad czym dywagować, to mieliby święty spokój i zero problemów. Bo przecież nic by między nimi nie było. Ale najwidoczniej coś jest na rzeczy i to coś spędza sen z powiek. No, może nie aż tak, ale oddziałuje trochę na pewno. W dodatku ich wizje się nieco rozwidlają, ale jednak nie do końca, bo gdzieś tam, czymś tam się ze sobą stykają, ale skoro i tak są niezauważone, to ciężko cokolwiek stwierdzić. Za to ja stwierdzam, że to są szaleńcy i powinni jak najszybciej się ogarnąć! A już na pewno nasz Indianin, który ma miliony problemów sam ze sobą i swoimi myślami, więc no. Niech on się jak najszybciej lepiej ogarnia! Co nie będzie wcale proste, ale podobno dla chcącego nic trudnego. Czyżby? Cóż, do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że Marc tu była, nie mówiąć już o tym, że tak panikowała i przeżywała! Dlatego zdziwiło go trochę, kiedy tak się złościła i w ogóle zasypywała go masą słów, która zlepiała mu się w jedno i ostatecznie nic nie rozumiał z tego wszystkiego. Ale wciąż się uśmiechał, bo wyglądała naprawdę uroczo. Trochę podwójnie, ale who cares! Ważne, że była naprawdę słodziutka, ale tego to może lepiej żeby jej nie mówił. - Naprawdę rozkosznie się złościsz - powiedział jednakże. A jak ona przymilnie go nazywała, DEBILU. Och, chyba weszli na jakiś wyższy level znajomości! No dobra, nie miał pojęcia, czemu mu tak wesoło, skoro się tak poturbował i w ogóle nie czuł się zbyt fajnie. Może lubił czuć, że ktoś jest obok i się martwi? Któż to wie. Nic dziwnego, że trochę mu się przykro zrobiło, kiedy poczuł na swojej dłoni chłód, a to oznaczało, że Kanadyjka zabrała swoją rękę. Chętnie by ją z powrotem sobie zabrał, ale nie mógł, nie wypadało chyba. - Nic mi nie jest - stwierdził więc zwyczajnie, a może trochę za bardzo beztrosko? Nie wiadomo. W każdym razie wciąż się nie ruszał z ziemi, co było dziwne, zważywszy na jego słowa. Ale naprawdę, nie potrafił się ruszyć. A może nie chciał? Kto go tam wie...
Sęk w tym, że w jaki sposób mają częściej ze sobą rozmawiać, jeśli on dochodzi do wniosku, że muszą się co jakiś czas od siebie odseparowywać, a ona przecież latać za nim i prosić o spotkania też nie będzie, bo przecież jeśli jemu nie zależy , to i ona sobie jakoś odpuści, a jak! Wsparcie jednak okazać mogła mu w każdej chwili, jeśli tylko zasygnalizowałby jej, że go potrzebuje, albo doznałaby nagłego olśnienia i zauważyła, że ewidentnie jest coś nie tak. Obie opcje były mało prawdopodobne, choć znając Kanadyjczyka, większe szanse wcielenia w życie miała ta druga. Tajemnica faktycznie nie była niczym wielkim. To znaczy: była, ale jeśli jakimś cudem Marceline udałoby się ją odkryć, na pewno nie byłaby powodem jakiś uprzedzeń czy czegoś w tym stylu. Znając ją, to pewnie faktycznie znalazłaby wraz z nim to wspólne rozwiązanie, choćby miała poświęcić dni na przeszukiwanie, dajmy na to, książek z informacjami o usuwaniu blizn czy coś w tym rodzaju. I żyliby sobie długo i szczęśliwie i w ogóle! Ale oczywiście, life is brutal i nic takiego przynajmniej w najbliższej przyszłości miejsca mieć raczej nie będzie. Szatynka wiele razy przekonała się już, że życie wcale nie jest cukierkowe i na wszystko trzeba sobie zapracować. Realistka z niej była. "Niekończąca się historia skończonego związku." - jak to pięknie zabrzmiało i oczywiście w zupełności zgadzało się z prawdą! Mimo upływy czasu od ich oficjalnego rozstania, zawsze gdzieś tam był obecny w jej myślach, w kącie jej głowy. Nawet wtedy, kiedy na przykład, ktoś próbował się z nią umówić, albo zażywała jakiegoś lekkiego flirtu z osobnikiem płci przeciwnej. W sumie to już zdążyła zauważyć, że każdy chłopak pojawiający się w jej życiu po Jovenie, był do niego w jakiś sposób porównywany: Joven tak nie robił; tu akurat byli podobni; ten był bardziej punktualny i tym podobne. Nie były to jakieś poważne sprawy rzecz jasna, zwykłe bzdury. Cóż się jednak dziwić, jeśli ten leżący przed nią obecnie brunet był w jej życiu pierwszym, z kim była tak na poważnie. Kurde, zacofana ta nasza Marcelinka w relacjach damsko-męskich. Jakiegoś konkretnego typa po nim też nie było, jak na razie. Ciekawe jak Kanadyjczyk by zareagował, gdyby sobie kogoś znalazła albo przynajmniej flirtowała z kimś na jego oczach. Pociągający plan! ALE STOP! Przecież ona nie knuła intryg ani nic blablablabla. Chociaż... Nie, to byłoby głupie. Taki to już ich marny żywot i problemy, ech. Ją naprawdę irytował ten jego uśmiech! Przed chwilą spadł na ziemię z wysokości paru metrów i o wiele bardziej by jej odpowiadało, gdyby powiedział po prostu co mu jest, a nie że on się tu jej będzie śmiał i mówił jak to uroczo wygląda. Wywróciła oczami, słysząc jego słowa. - Czy ty jesteś kompletnym idiotą Joven? - musiałby być głuchy, żeby nie wyczuć w jej głosie zarówno złości, jak i pewnego rodzaju zrezygnowania pomieszanego z politowaniem nad pogruchotanym Indianinem. - Ja się ciebie pytam, czy w ogóle przeżyłeś, a ty się będziesz śmiał. Może tobie tak naprawdę nic nie jest? Choć do tego stopnia jeszcze chyba nie zdurniałeś. - hehe, jakby go teraz tak rąbnęła, żeby sprawdzić czy serio jest tak poturbowany na jakiego wygląda, mogłoby być całkiem śmiesznie! Lecz aż tak nieczuła to ona nie była, więc po prostu znowu zwróciła się do niego z takimi słowami: - Możesz chociaż wstać czy coś? Przepraszam, no ale kompletnie nie wiem jak cię ratować! Mówię Ci, wezwę pielęgniarkę.
No właśnie nijak da się to zrobić i w tym cały szkopuł. Bo Joven sobie coś ubzdurał i koniec. Uznał, że tak będzie dla nich najlepiej. A weź tu go przekonaj do czegoś innego, skoro nie znasz jego myśli? To naprawdę błędne koło i ogółem nie wiadomo, co można byłoby zrobić, aby ta dwójka się opamiętała. Albo Marceline nauczy się legilimencji, albo dupa zbita, no nie ma zmiłuj! Chyba, że dziewczyna nagle wypali ALE O CO CO CHODZI, QUAYLE? Szanse są na to znikome, bo przecież nie chce być nachalna i jest to jak najbardziej zrozumiałe i normalne. Jednakże przy tym tutaj chłoptasiu zdecydowanie nie można być normalnym, bo tego nie obejmie skala. W sensie jego, super Indianina dzikuska. Tak sobie myślę, że w kontaktach z nim to chyba trzeba być namolnym desperatem albo coś, po prostu żeby ktoś właśnie za nim łaził, zamęczał go pytaniami, drążył tematy aż do przewiercenia na drugą stronę i takie tam... Kayleigh była w tym świetna, jednakże ona zadawała raczej głupie pytania, a w sumie one powinny być jak najbardziej poważne, przemyślane i nastawione na wydobycie z Kanadyjczyka jak najwięcej rozkmin i uczuć. Co nie było zadaniem wcale łatwym, o nie! No i gdzie by tu takiego zapaleńca znaleźć? Na przykład Delacroix mogłaby takowego wynająć, aby nie była posądzana o namolność! Ale właśnie, tacy ludzie chyba nie istnieją, chociaż może zawodowi aktorzy? Hmmm, trzeba byłoby gruntownie przemyśleć sprawę! O ile ktokolwiek wpadłby na taki pomysł, co również było wątpliwe. Rany, czy z tej dennej sytuacji nie było w ogóle wyjścia?! Czy są skazani na wieczne niedomówienia, podchody i inne takie?! Chyba tak. O słodki Merlinie! Czy Joven miał jakieś znaczące związki w swoim życiu? Nie, raczej nie. Wiadomo, jako gówniarz mógł chodzić z jakąś dziewczynką za rączkę i w ogóle na pewno byli słodziaszną parką, ale chyba i tak takie rzeczy nie miały miejsca. Jakby nie patrzeć, byli Indianami, którzy wyrzekli się swojej kultury i dziedzictwa; nie byli białymi, więc tak z Kanadyjczykami mieli niewiele wspólnego. To doprowadzało raczej do tego, że nie mieli zbyt wielu fanów w szkole. Jasne, udawało im się zacieśniać różnorakie relacje, bo część dzieci nie trzymała się uprzedzeń chociażby swych rodziców, ale to nie zmienia faktu, że dla większości raczej byli wyrzutkami i to zbyt dziwacznymi. Dlatego "miał" Madison, która w zasadzie nigdy z nim nie była, Marceline i zapewne może jeszcze jakaś dziewoja się napatoczyła, albo może jakiś chłopak nawet? Jednakże nikt nie potrafił wzbudzić w nim tylu uczuć co właśnie Delacroix. To było fajne i dziwne zarazem. Tak jakby był jej oddany jednej po wieki wieków. Zabawne. Bo teraz podejmował decyzję o tym, że muszą od siebie odpoczywać. On nie jest do końca stabilny, zarówno emocjonalnie jak i psychicznie. Ojej, dziewczyna naprawdę za mocną się złościła! Słodkość słodkością, ale co za dużo, to niezdrowo, naprawdę. Nie mniej jednak nie potrafił się do niej nie uśmiechać, no nie potrafił! Była naprawdę czarująca, kiedy się tak przejmowała. Czemu wcześniej tego nie zauważał? Albo zauważał, ale zaraz o tym zapominał, a to niedobrze. Tym razem nie zapomni. - Tak - potwierdził buńczucznie jej słowa, by potem jednak odnaleźć ręką jej dłoń i ścisnąć na chwilę. - Nic mi nie jest - powiedział tym razem poważnie, patrząc jej w oczy i mówiąc dosyć powoli. Zabrał oczywiście rękę, bo domyślał się, że nie chce, aby ją dotykał. Widział już całkiem nieźle, organizm się chyba uspokajał, a ból przy oddychaniu stopniowo malał. - Nic nie wzywaj, zaraz wstanę, muszę poczekać, aż świat przestanie wirować. Jak ktoś zemdleje to chyba też nie stawiasz go od razu do pionu? Poza tym: no wiesz? Powinienem się chyba obrazić, że chcesz się mnie tak szybko pozbyć - ostatnie zdania wypowiedział kompletnie już rozbawiony, uśmiechając się szeroko. Ach ta Marcelinka, co ona z nim ma!
Coś ich chyba musi gwałtownie oświecić, żeby się zorientowali, że samo z siebie nic nie wyjdzie. Albo jeden zrobi ten znaczący krok, albo drugi. Pech jednak, że oboje raczej się do tego nie kwapili. To znaczy, Marcelinka by chciała, a jakże! Co jedno jednak chcieć, a co drugie to wykonać, bo zupełnie nie wiedziała w jaki sposób, gdzie i kiedy. Poza tym, na razie nie widziała w tym głębszego sensu, bo sama nie była pewna, czy takie działania miałyby jakkolwiek sens, zwłaszcza że żeby je podjąć, trzeba być pewnym swoich uczuć. A teraz zwyczajnie ich pewna nie była, tak jak wielu innych spraw w swoim życiu. Oczywiście, uwielbiała spędzać z nim czas, rozmawiać z nim i prawdopodobnie kipiałaby z zazdrości, jeśli zobaczyłaby go podczas flirtowania z jakąś inną dziewczyną, bądź co gorsza, jakby się z jakąś związał. Rzecz jasna, było to dla niej trochę niewytłumaczalne, ale zdawała sobie sprawę, że by tego nie opanowała. Nawet jeśli ich relacje byłyby definitywnie skończone, trudno jej by się to oglądało. No ale nie były, więc wszystko przed nami, proszę państwa! A może jednak były, tylko ona miała jakieś przywidzenia? Nie wiadomo! Jakkolwiek wszystko by się potoczyło, to wiadomo, że zostałby w jej pamięci na zawsze. Z tą całą swoją odmiennością i urokiem osobistym, jakim niewątpliwie był obdarzony. Zresztą, ją zawsze pociągało w ludziach coś, co odróżniało ich od reszty społeczeństwa. Kręciło ją to, że był Indianinem i nie zlewał się z resztą uczniów w jedną masę. Tak, to było naprawdę fajne! Czasami próbowała sobie przypomnieć, jak to się w ogóle wszystko z nim zaczęło. Z reguły nie była z tych dziewczyn, które oglądają się za co ładniejszym przedstawicielem płci przeciwnej i stawiają sobie jakieś dziwne cele, typu: "Musi być mój"! Chociaż no, dobrze pamięta, że Quayle podobał się jej już od jakiegoś czasu, choć nie była to jakaś miłość od pierwszego wejrzenia, bo w taką zwyczajnie nie wierzyła. Oczywiście, kiedy już się poznali, w miłość się to zmieniło, ale nie o tym teraz. Czy ona czuła, że są oddani sobie na wieki wieków? Na pewno nie dosłownie, ale w jakiejś części na pewno. W końcu, gdyby byli sobie obojętni, to teraz wcale nie zależałoby jej tak, aby regularnie go widywać, nie interesowałaby się jego życiem i po prostu życzyła szczęścia w dalszym życiu BEZ NIEJ. Zezłościła się, bo się przejmuje, panie Quayle! Ona zresztą zawsze, gdy była zła, zdenerwowana, albo zwyczajnie smutna, najczęściej wyładowywała się poprzez złość, czym potrafiła nie jednego doprowadzić do szewskiej pasji. Kurczę, przydałoby się to zmienić! Teraz wszystko się jednakże uspokajało, a ona zaczynała myśleć coraz bardziej sensownie. - Ale ty nie zemdlałeś, tylko spadłeś z paru metrów w dół. To znacząca różnica, moim zdaniem. - powiedziała. Kiedy poczuła uścisk jego dłoni, lekko go odwzajemniła i powinien to raczej poczuć, chyba że trochę po tym upadku odleciał, co też było bardzo prawdopodobne. I jakoś cieplej jej się na sercu zrobiło, a co. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich wydarzeń z kawiarni, które wydawało się jej, że działy się wieki temu, a nie zaledwie niecałą godzinę, nie krępowała się utrzymać z nim dłuższego kontaktu wzrokowego. W sumie miło było tak zanurzyć się w jego brązowych oczach, co zawsze nieco zbywało ją z tropu. Ach, so romantic!. Słysząc jego kolejne słowo, trudno było jej się nie roześmiać. Tak, była już całkiem spokojna. - Gdybym się chciała ciebie pozbyć, to bym tu teraz nie obok nie siedziała, tylko poleciała do zamku i świętowała, że z rezerwowej szukającej wskoczyłam do stałego składu drużyny, bo Quayle już by chyba nie wrócił. - odparła rozbawiona. Ależ ją kusiło, żeby odgarnąć z jego twarzy ciemny, niesforny kosmyk, ale zdawała sobie sprawę, że być może tego nie chciał. Haha, oni się cudownie rozumieli, nie ma co! - To poleż sobie jeszcze chwilę. Może ci przejdzie, nie jest tu chyba tak niewygodnie, no nie? A jak dalej będzie cię boleć to pójdziemy do skrzydła szpitalnego czy jakiejś pielęgniarki, okej? Bo jeszcze się okaże, że coś ci poważnego jest i co wteeedy! - ona naprawdę się przejęła! Zwłaszcza, że też uczestniczyła w tych wyścigach i w ogóle. A jeśli już dowiedziałaby się, że to wszystko dla jej dobra, to ojoj! Jakiż bohaterski był nasz Jovenek, ona na pewno by to doceniła!
No tak pewnie trzeba będzie zrobić. Albo oczekiwać na cud, że wydarzy się coś, co otworzy im oczy na siebie. Jednakże jak wiadomo, cuda mają to do siebie, że zdarzają się niebywale rzadko! A zatem DO BOJU, KOWBOJE. Najpierw wykmińcie, co was łączy i czy chcecie, aby połączyło was coś jeszcze - byle nie całymi latami! Podobno plastry trzeba zrywać szybko, żelazo kuć póki gorące, co masz zrobić jutro zrób dzisiaj i tak dalej, w końcu z jakiegoś powodu mugole wymyślili takie szalone powiedzonka. Pozostaje więc się jedynie do nich zastosować, bo to mądrość ludowa w nich płynie, a mądrości ludowej trzeba się słuchać. Tylko co z tego, skoro nasza parka Kanadyjczyków wiedziała swoje i zrobi co uważa za słuszne? Czyli będą się bawić w kotka i myszkę, aż któreś (prędzej Marceline) nie znajdzie sobie kogoś innego, bo będzie znudzone czekaniem na krok drugiej osoby, albo chorymi wątpliwościami, choć ten typ z chorymi wątpliwościami to ewidentnie Joven. Który obudzi się za późno i zapewne przed ostatecznym ratowaniem sytuacji uzna, że to bez sensu i że i tak mu nie wyjdzie, więc po co w ogóle próbować? No kompletnie niedorzeczne! Taki właśnie problem tkwił w tym człowieku. Może był ciekawym osobnikiem do jakichś badań lub obserwacji, być może ciekawie by się z nim rozmawiało, czasem, przelotnie, bez zobowiązań, ale czy to był odpowiedni typ, aby się za niego brać? Niezbyt. Chociaż kto wie, może akurat byłby dobrym materiałem do resocjalizacji? Pozostaje mieć nadzieję! Oj tam, się martwić kobieta będzie. Jakby nie miała lepszych zajęć do roboty! Quayle to wytrzymały chłop! Może nie do końca psychicznie, ale fizycznie na pewno. Zdecydowanie miał obniżony próg bólu, zresztą jak chyba wszyscy gracze z Riverside. Są zahartowani i wytrzymali. A nasze indiańskie rodzeństwo ma jeszcze lepiej, bowiem uwarunkowania genetyczne, bytowe i tak dalej również sprawiły, że są bardziej mężni, o! Co w sumie było przekleństwem, bo może gdyby jojczył jak mu źle i jak go boli, to Marcelinka byłaby bardzo milusia, słodziusia i opatrywałaby go i uspokajała i och i ach? No ale nic, trzeba pokazać, że jest się męskim mężczyzną i takie tam upadki połączone z oberwaniem tłuczkiem w plecy to pikuś! Zresztą, zrobił to właśnie dla niej, dla Delacroix! Co prawda nie zamierzał o tym mówić, bo wcale nie zależało mu na oklaskach i aby dziewczyna była mu wdzięczna po wsze czasy. Będzie takim cichym bohaterem, heheh. Ale kto wie, może kiedyś jej o tym powie i razem się będą z tego wszystkiego śmiali? Who knowes! - Oj, nie chodzi o przyrównanie, tylko o samą ideę działania - skomentował jakże frywolnie. I oczywiście poczuł, że Delacroix delikatnie odwzajemniła jego uścisk, co momentalnie spowodowało poszerzenie jego uśmiechu i tak sobie leżeli (no, on leżał, ona niekoniecznie HEHEH) i się na siebie patrzyli i och, ach, lepiej przerwijmy tę scenę. - Och, no niby tak, ale skąd mogę mieć pewność, że zaraz tego nie zrobisz? - odparł wojowniczo i gdyby nie to, że trochę się poturbował to pewnie założyłby ręce na piersi i takie tam oznaki foszkowania się, ale na razie jego niezbyt dobry talent aktorski musiał iść w odstawkę. Aczkolwiek udało mu się machnąć lekko ręką w geście lekceważenia. - A daj spokój, nic mi nie jest. Ziemia jest całkiem wygodna. Chcesz sprawdzić? - spytał, lecz zanim dziewczyna zdążyła zareagować, trochę ją pociągnął tak, że w sumie to na niego spadła! Chwilę zabolało, ale nie odczuł jakichś szczególnych niedogodności, ba! Nawet cieplej się zrobiło, odkąd Marc postanowiła GO DZIELNIE OKRYĆ, aby nie było mu zimno! Dobra, zarechotał teraz złowieszczo, przekraczając tym pewnie jakąś granicę. Ale czasem już taki to głupek z niego był.
Wiadomo, że ciągłe domysły mogą stać się męczące. W końcu, nie pewni niczego, całkowicie odpuszczą i ich relacja w żaden sposób nie będzie odnawialna. A jeśli tkwił w nich chociażby mały procent uczucia, jakim darzyli się nawzajem wcale nie tak dawno temu, co czemuż by tego nie rozbudzić? Hehe, polejmy temu, kto się za to zabierze! Zapewniam jednak, że gdy pierwsza zrobi to Marcelinka, to pewnie nie odpuści, bo z niej bardzo uparta osóbka jest. Jak cel jest wyznaczony to nie ma bata, trzeba go osiągnąć i już! Choć uznawanie drugiej osoby, a zwłaszcza Jovena, za jakikolwiek cel było trochę bezsensowne i takie... no nie w jej stylu. Kojarzyło się to jej raczej z uprzedmiotowieniem, a przecież szatynka tak Kanadyjczyka nigdy nie traktowała! Trzymajmy jednak kciuki za to ich ogarnięcie, bo potem może być ciężej! Ogólnie rzecz biorąc, to gdyby tak Marceline widziała taką relację, jaka panowała obecnie pomiędzy tu obecnymi z perspektywy osoby trzeciej, pewnie nieźle by się naśmiała. W końcu nie było to zbyt dojrzałe jak na siedemnastolatkę i dwudziestolatka! Oczywiście o sobie tak nie myślała, bo jak to... Była święcie przekonana, że tylko ona ma takie chore myśli, podejrzenia i wątpliwości. Pomyślała, że byłoby o wiele łatwiej, gdyby mogli ze sobą porozmawiać nie wiedząc nawzajem kim są. W takiej tajnej korespondencji na przykład! Pewnie dużo by się dowiedziała, nie ma co. Była jednakże pewna, że osoba, z którą bierze udział w tej zabawie Jovenkiem nie jest. Chyba że się strasznie myliła, jednak szanse na to były niemalże zerowe. No cóż. Trzeba sobie radzić jakoś inaczej. W męskość bruneta to ona na pewno nie wątpiła! W końcu, jakby sama tak spadła sobie z paru metrów, pewnie zbierałaby się do życia o wiele dłużej. Jak w ogóle byłoby co zbierać, ale whatever. Kurczę, głupio by jej się zrobiło, gdyby dowiedziała się, że to dzięki niemu to ona nie uległa tak fatalnemu wypadkowi. Co nie zmienia faktu, że byłaby mu wdzięczna. Jakby tak popatrzeć zresztą, to mogłaby mu być wdzięczna za wiele innych rzeczy. Może nawet większej wagi? Zdecydowanie związek z nim troszkę ją otworzył. W końcu, żeby z nią być, musiał ją akceptować i w pewnym stopniu zapewne mu się podobała, nie tylko z tej fizycznej strony. Wiedział o niej wiele, czego Marceline nie mogła odnieść w stosunku do niego. Dobrze zdawała sobie sprawę, że nie zna go tak w stu procentach i to raczej nigdy nie nastąpi. Choć ta jego tajemniczość była swoistym elementem składającym się na całość jakże interesującej osoby Indianina. Wracając do wydarzeń z polany, to na marną miarę ich możliwości, zaczynało się robić ciekawiej, hehe! Nawet nie zdążyła mu odpowiedzieć, gdy jakimś cudem znalazła się... na nim. No proszę państwa, w takiej sytuacji to oni nawet nie często znajdowali się jeszcze podczas ich związku, a co dopiero teraz! Ale przecież Marcelinka nie będzie protestować, bo w gruncie rzeczy było jej całkiem miło. Co tam! W dupie wszystkie wnioski i rozmyślania, które teraz stały niestety na przegranej pozycji w porównaniu do jakże rozkosznego robienia za kołderkę Jovena! Uśmiechnęła się uroczo, słysząc jego pseudo złowieszczy rechot. I teraz jakoś tak machinalnie odgarnęła niesforny kosmyk z jego czoła, wiedząc, że to już jest zdecydowane przekroczenie granic, jakie umownie między nimi stały. No ale granice są po to, by je przekraczać, no nie? - Zaczynam się ciebie bać. - stwierdziła, dalej z wymalowanym uśmiechem na ustach, który teraz nieco zelżał i nabrał bardziej zadziornego charakteru. Kurczę, biedny Quayle, który teraz pewnie uginał się pod ciężarem Kanadyjki! Choć w sumie, jeśli był MĘSKIM MĘŻCZYZNĄ to będzie skory do poświęceń, no nie? - Idziesz na urodziny do Mads? - zapytała, trochę cichszym tonem niż normalnie, no bo po co ma się drzeć, jak dystans między nimi wynosi tak mało?