W lecie ten stół jest zawsze oblegany i niejednokrotnie wydłużany za pomocą magii. Uczniowie często wyczarowują sobie dodatkowe siedziska kombinacją odpowiednich zaklęć, a i niejednokrotnie przynoszą sobie z kuchni lunch. Miejsce w połowie osłonięte jest cieniem.
______________________
Autor
Wiadomość
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Napełniał płuca swoim lekarstwem i delektował się tak dobrze znanym, kojącym zapachem. Może podchodziło to już pod uzależnienie, może powinien przystopować i znaleźć inny sposób na poprawianie swojego nastroju, a może mógłby zamiast tego pobiegać, czy coś... Nie chciał jednak nawet szukać alternatywy. Dobrze było mu z obecnym stanem rzeczy. Raz po raz zaciągał się i powolutku wypuszczał kłębki dymu, od czasu do czasu bawiąc się jego kształtem i formując małe krążki. Na jego zmarzniętą twarz wpełzł charakterystyczny uśmieszek, dodający mu animuszu. Nagle otoczenie zdawało się być o wiele bardziej przyjazne, a srebrzysta tafla jeziora wyjątkowo kusząca, wołająca wręcz Tarly'ego ku temu, by postawił swoje stopy na jej powierzchni. Korciło go to niemiłosiernie, choć głosik rozsądku podpowiadał, by nie ryzykować. Ostatnie czego chciał, to kąpiel w lodowatej wodzie, a przecież zimy w Wielkiej Brytanii potrafiły być zdradzieckie. I choć ciało Gryfona było wątłe, to jednak ważył swoje, a lód mógłby nie wytrzymać. Żeby nie dać się zwieść swojemu przyćmionemu umysłowi - odwrócił się na pięcie i zaczął oddalać nieco od brzegu jeziora. Zmierzał w kierunku centrum polany, ruchy miał jednak spowolnione, a mięśnie mocno rozluźnione. Był już nieco otumaniony, a wewnątrz czaszki pokrytej czarnymi kołtunami grała wesoła, świąteczna muzyczka, którą usłyszał przy okazji spożywania posiłku w Wielkiej Sali. Tak jakoś nagle go opętała i za nic w świecie nie mógł się jej wyzbyć. Czy oznaczało to, że powraca do niego dobry humor? Oby. I wtedy usłyszał swoje nazwisko. Całkiem wyraźnie, tuż za swoimi plecami. Wzdrygnął się i odwrócił w kierunku dochodzącego dźwięku. Gdy tylko spostrzegł, że był to znajomy Krukon, od razu odczuł ogromną ulgę. Już się bał, że z ziemi wyrósł jakiś profesor lub inny Prefekt Naczelny, a nie chciał pakować się w kłopoty i szlabany tuż przed przerwą świąteczną. Matka by go chyba zabiła... Grożący palec nie zrobił na nim większego wrażenia, co najwyżej rozbawił, bo i chyba taki był zamiar ze strony Pana Morrisa. Czarnowłosy wyszczerzył się w odpowiedzi, przechylił lekko głowę na bok, jak zaciekawiony szczeniaczek i ostentacyjnie pociągnął jeszcze jednego buszka. A potem wyciągnął dłoń ze skrętem w kierunku nowo przybyłego towarzysza. - Skosztujesz? - zapytał. Wciąż myślał o tym, czy chłopak był tu od początku, czy nie zauważył go po prostu. Jeśli tak, to powinien popracować nad spostrzegawczością. Albo chociaż powrócić do noszenia okularów, gdy akurat nie ma na sobie szkieł kontaktowych...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Lekarstwo jest lekarstwem wtedy, kiedy poprawia stan zdrowia a nie, jak w tym przypadku, rozpala jedynie niezdrowe uzależnienia i potrzeby izolacji. Narkotyki na terenie szkoły to kwestia bardzo dyskusyjna i każdy, kto coś miał za uszami, w tym Morris, wiedział jakie są związane z tym reperkusje. Ależ dokąd uciekasz, czarna owieczko, kiedy tak przebierasz tymi chudymi nogami brnąc przez śnieg. Przecież od tego wilka daleko nie uciekniesz, przecież ten wilk już dawno Cię zwietrzył. Widok ulgi na twarzy Gryfona wywołał kolejny cień uśmiechu na ustach Lyalla. Było w Brunie coś takiego, co sprawiało, że Morris chciał go porwać i trzymać w swojej komnacie po to tylko, żeby go obserwować. Patrzeć jak się krząta po pomieszczeniu, czesać jego baranie włosy, przebierać w zależności od nastroju, ale przede wszystkim studiować ten wesoły wyszczerz. Niby tak naturalny i ukazujący radość, ale samozwańczy król kłamców widział dobrze, że były dni takie jak ten, kiedy i te wesoły Tarly traci energię w swoich akumulatorach szczęścia i musi podbudować zapasy syntetyczną przyjemnością. Nie żeby go potępiał, absolutnie, tag długo jak sam sobie umiał pomóc miał pełne moralne wsparcie tego demoralizowanego krukona. Inna sprawa, że Lyall miał kilka zupełnie odmiennych pomysłów jak by tu do życia Tarly'ego wprowadzić trochę zadowolenia. Niestety żaden z tych pomysłów nie wiązał się z relaksem, raczej z pewnego rodzaju wysiłkiem fizycznym. W pozycji horyzontalnej. - Jeśli to Ty częstujesz. - puścił mu oko tak krótkie i niespodziewane, że trudno było zgadnąć, czy rzeczywiście mrugnął czy to tylko jakiś zimowy omam. Wziął skręta z jego smukłych palców i spojrzał w dal na jezioro zaciągając się raz i drugi. Słodki aromat narkotykowego dymu rozlewał się leniwą przyjemnością po układzie nerwowym, szum pretensji dzisiejszego dnia cichł z tyłu głowy, jak banda rozszczekanych ogarów ugłaskanych toksyczną miłością narkotyku. Trawą pachniała jego babka, jej pożółkłe od narkotycznych cygaretek palce którymi gładziła chłopięce blond włoski kiedyś jeszcze, kiedy był mały. Miał wrażenie, że lata młodości zniknęły gdzieś w pamięci bezpowrotnie, jakby miał lat sto, dwieście, jakby miał ich tysiąc. Oddał Tarly'emu śmiesznego papierosa i zgarnął z czoła rozwiane chłodnym wiatrem włosy- Umiesz lepić bałwany, Tarly? - spojrzał na niego z zadziornym uśmieszkiem malującym się na twarzy. Przechylił się niespodziewanie w jego stronę zaglądając w jego jasne jak dwa małe słońca oczy. - Większość Twoich kumpli to bałwany, powinieneś mieć doświadczenie. - szepnął i w tym krótkim ułamku chwili widać było, że miał jednak duszę szaleńca, choć skrzętnie ukrywaną pod miękki pledem powściągliwości i przeciągłych spojrzeń. Zaraz jednak, jak zwykle zresztą, ukrył to głęboko w sobie powracając do zwyczajowej pozy pozbawionej głębszych emocji umysłowo-emocjonalnej ameby. Bruno lubił przekonywać świat o tym, jakim był wesołym chłopcem. Lyall lubił przekonywać o tym, że nic go nie obchodzi. Dwóch aktorów tańcujących wespół na tej nieistniejącej scenie wyimaginowanego teatru.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Tarly miał wiele słabości. Porażki i błędy definiowały jego osobę. A może to on sam był tą definicją? Upatrywanie pozytywnych aspektów w, nazwijmy rzeczy po imieniu, narkotykach było lekkomyślne i obłudne, jak i on sam, momentami. A problem tkwił w tym, że z biegiem czasu stawał się jeszcze bardziej głuchy na głos rozsądku i autodestrukcyjny. Brnął w to, bo pomagało doraźnie, bo tłumiło głosik w głowie, mówiący o bezsensowności egzystencji. Życie to tylko tkanina przyzwyczajeń, a on nie miał nawet najmniejszej ochoty ich zmieniać. Dobrze było mu z jego małym nałogiem; przypływy adrenaliny, gdy wybierał się do Londynu po zapasy lub gdy rozkoszował się słodkawym smakiem konopi w okolicach szarego zamczyska sprawiały, że wreszcie czuł, że żyje. A nie aby wegetuje. Było to zgubne w tym samym stopniu, co myślenie, że za rok ustatkuje się i ogarnie swoje dorosłe życie. Gdyby tylko wiedział, co siedzi w głowie jego współrozmówcy... Zaintrygowałby się? Przestraszył? W obecnym stanie przyćmionej koncentracji nawet nie pojąłby połowy znaczeń, nie wytężyłby na tyle swojego gryfońskiego mózgu. Jednakże... choć nie znał dobrze chłopaka, to za każdym razem, gdy go widział, czuł dziwny niepokój i jednoczesne zaciekawienie. Było coś nurtującego w spojrzeniu jego jasnych oczu i rysach osobliwej twarzy. Coś, co sprawiło, że wpatrywał się w Krukona odrobinę dłużej, niźli powinien. Na jego twarz wpełzł triumfalny uśmieszek, gdy Morris wziął od niego śmiesznego papierosa. Łamanie regulaminu w duecie było jakieś takie... bardziej kuszące. Od teraz Lyall jest jego partner in crime, od teraz łączy ich coś więcej. - Huh? - zbity z tropu popatrzył nań wzrokiem błądzącym za rozumem. Nie był pewny, czy się nie przesłyszał i czy jego otumaniony umysł nie płata mu figla. Zadziorny uśmieszek ze strony blondyna sprawił, że jednak zaufał swoim uszom i przeanalizował raz jeszcze bałwankowe pytanie. Zebrał się ku odpowiedzi, ale nagle zesztywniał, spiął się niczym gazela, która właśnie wypatrzyła stado lwic, czyhających na nią w zaroślach sawanny. Na Merlina, czy musiał aż tak przeszywać go wzrokiem? Czy robił to świadomie, czy może... było to dla niego naturalne? Tarly zamrugał i przekrzywił głowę w przeciwnym kierunku. Wysłuchał dalszej wypowiedzi i nawet parsknął śmiechem, mocno niekontrolowanym, acz krótkim. Tak, tak, Cannabis indica zaczynała działać. - Umiem nawet takiego, który zatańczy dla nas morrisa. - kąciki ust uniosły się ku górze na chudej twarzy Gryfona, gdy wpadł na tę błyskotliwą anegdotkę. Sam był w ciężkim szoku, że jego spizgany mózg połączył nazwę tradycyjnego tańca angielskiego z nazwiskiem współrozmówcy. A potem odsunął się na krok i schylił, by nabrać nieco śniegu w ręce. Biały puch szybko topniał pod wpływem ciepłoty dłoni, co sprawiało, że łatwiej dawał się formować. Ulepił średniej wielkości kulkę, którą następnie położył na ziemi i przy pomocy różdżki wprawił w ruch. Kula toczyła się wokół nich, nabierając na wielkości, a Bruno obserwował ją z wielkim zainteresowaniem. Dużo większym, niż tego wymagała. - To czyj wizerunek wybieramy? - zapytał, nie odrywając wzroku od śniegowej bryły.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Pewnych myśli błąkających się po głowie Morrisa może lepiej, gdyby jednak nie znał. Pewnych zakamarków nie oglądał, bo choć wiodła go ciekawość, a ciekawość była zawsze - przynajmniej w opinii Lyalla - świetną prowodyrką wszelkich przygód i eskapad, a już na pewno najlepszą doradczynią wszelkich głupich pomysłów i pytań, to jednak do niektórych archiwów własnych myśli wolał nie zapraszać nikogo. Jakby kontrolnie, zupełnie nieświadomie, trącił dłonią bransoletę wiszącą na nadgarstku jak najzwyklejszy przedmiot i westchnął lekko nim zaciągnął się raz jeszcze i oddał Tarly'emu używkę. Po jego jasnych ustach przemknął uśmiech, jaki mógłby mieć ktoś, komu na sprośny zawoalowany dowcip ktoś inny odpowiedział równie zawoalowanym i równie nieprzyzwoitym żartem. A jednak rozmawiali tylko o bałwanach. - Takiego tańczącego jeszcze nie widziałem. - przyznał z rozbawieniem bo i na niego zaczynała oddziaływać drogocenna, bezcelowa i bezsensowna śmieszność palonych konopi - Koniecznie musisz mi udowodnić. Z pewnym westchnieniem odprowadził Bruna wzrokiem, gdy ten jednak zdecydował się zamiast zmniejszyć, to jednak powiększyć przestrzeń między nimi i zabrał się za lepienie kuli. Trzeba przyznać, że jak na dwóch spalonych ziołowym słońcem studentów wypełniali wszelkie oczekiwane względem nich objawy. Stali więc we dwóch wpatrzeni z niesamowitą uwagą na taczającą się wokół nich śniegową kulę, jakby to był przynajmniej spektakl na miarę Cirque du Soleil, a nie zwykły zlepek zamarzniętej wody. - Proponuję Shercliffe'a. - powiedział, mając w pamięci swojego najbardziej znienawidzonego nauczyciela. Choć pałał do niego zazwyczaj ogniście gorącą niechęcią, nikt nigdy nie wiedział dlaczego właściwie tak było, a w tej chwili kiedy wszystkie nerwy i neurony miał porażone narkotykiem czuł tej złości i żalu jakby wybitnie mniej. I tak jednak, z odmętów pamięci, zawsze w pierwszym szeregu na każdą myśl o bałwanach występował nauczyciel historii magii. Zawsze. Choćby się Morris tego wypierał wszystkimi możliwymi sposobami. - Kiedy ostatni raz lepiłeś bałwana? - powiedział z nutą nostalgii w głosie. Miał świadomość tego, że zawsze pod wpływem wszelkiego rodzaju narkotyków robił się znacznie bardziej wylewny, wdając się nierzadko w dyskusje które choć zazwyczaj obfite w argumenty były w rzeczywistości całkiem bez sensu i bez polotu. Tego się jednak nie odczuwało w trakcie ich przeprowadzania.- Ja chyba w drugiej klasie. - pokiwał głową na boki i zreflektował się, że stoją jak dwa durnie więc ukucnął by ulepić drugą kulę i puścić zaklęciem w koliste spirale po polanie, by również zaczęła nabierać obwodu. Wiadomo przecież, że bałwany mają przynajmniej dwa segmenty, tak jak profesor Shercliffe. Irytujące cielsko i durną głowę. Nabrał w garść śniegu ze stoickim spokojem i wyprostował się, by wielką, białą pacynę rozwalić na głowie Tarly’ego z miną tak poważną, jakby z nim dyskutował przynajmniej o sensie życia. Niestety, chwilę potem również wybuchł niekontrolowaną śmiechawką.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Czy przypuszczałby, że będzie lepić bałwana w towarzystwie tajemniczego Krukona, zamiast w samotności kontemplować piękno oszronionych świerków? Otóż nie. Choć jego życie miało to do siebie, że najdziwniejsze sytuacje wydarzały się wtedy, gdy najmniej się ich spodziewał, gdy o nie nie zabiegał, to jednak na taki przebieg dnia nie postawiłby złamanego sykla w żadnym zakładzie. A jednak. Morris zjawił się ni stąd, ni zowąd. Jak duch, jak niewypowiedziane, skryte myśli. Mimo że i ciało, i umysł Tarly'ego wchodziły w stan błogiego rozluźnienia, to jednak zachowywał on resztki instynktu samozachowawczego, a obecność błękitnookiego chłopaka utrzymywała tętno gryfońskiej krwi na odpowiednio wysokim poziomie. Coś było w nim takiego, że chciało się go poznać, odgadnąć jego myśli i jednocześnie... uciec, odejść na bezpieczną odległość. Bruno był cwany w otoczeniu postronnych osób, kiedy nie musiał mierzyć się z wysokim Krukonem sam na sam, na odludziu. W obecnym położeniu czuł się obnażony, obdarty z zewnętrznej warstwy towarzyskiego śmieszka. Wypychało go to z jego strefy komfortu i wywoływało niepokój. Ale w tym momencie nie potrafił zareagować w jakikolwiek logiczny sposób. Odebrał więc z jego rąk papierosa, lecz nie zaciągnął się ponownie. Uznał, że... już mu wystarczy. Zerknął na końcówkę blanta, tak małą i wypaloną jak jego szansa na zaliczenie semestru. A potem wypuścił zawiniątko na ziemię, pod wpływem kolejnego laga mózgu. Żarłoczna warstwa białego puchu wchłonęła brunową ofiarę, zostawiając tylko małą, podłużną dziurkę w miejscu zbrodni. Tarly zawiesił wzrok w tym miejscu, jakby analizował, co tak właściwie się wydarzyło. - Shercliffe'a? Idealnie. - parsknął lekko śmiechem, wyrażając swoje największe poparcie względem tego pomysłu. On także nie pałał do nauczyciela sympatią. Może nie był przezeń znienawidzony, ale wizja śniegowej podobizny upierdliwego profesora była bardzo kusząca. Bardzo. Już oczyma wyobraźni widział jego podobiznę w bryle, która nadal toczyła się wokół nich i z okrążenia na okrążenie przybierała na wadze. Zielonooki wyciągnął w końcu różdżkę w stronę przyszłego korpusu bałwana-Shercliffe'a i zatrzymał go. Oczywiście nie udało się to za pierwszym razem, ale... w obecnym stanie robił co mógł. - A wiesz, że nie pamiętam? - zamyślił się pod wpływem nieoczekiwanego pytania Lyalla. - Może też w drugiej... - w istocie nie pamiętał. Jednak kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów. Z nagła dopadła go nostalgia i znów zapragnął był dzieckiem, cieszyć się beztroskimi popołudniami, przejmować się tylko trollami z Eliksirów i Historii Magii. Odpłynął w swoich rozmyśleniach na tyle, że nie spostrzegł zbliżającego się doń Morrisa. I z tychże rozmyśleń wyrwało go przeraźliwe zimno, poprzedzone umiarkowanym łupnięciem o kędzierzawą łepetynę. Z początku nie wiedział, co się właściwie wydarzyło. Dopiero po chwili styki w zmrożonym mózgu zaczęły łączyć, a Bruno... roześmiał się, zupełnie nie kontrolując tego odruchu. Nie mógł go powstrzymać, ale też nie chciał. Strzepnął niedbale śnieg ze swojej głowy i ramion, a potem... rzucił się jak długi na ziemię, opadając na śniegową pierzynkę plecami. Rozpostarł ramiona i z głupkowatym uśmiechem wymalowanym na ustach począł tworzyć anioła, jak to się robiło za dzieciaka. - Morris, chyba się zjarałem... - wymamrotał w pewnym momencie, podnosząc się do siadu. No Shit, Sherlock. Obdarzył chłopaka mętnym wzrokiem i wyciągnął luźną ręką w jego stronę, by ten pomógł mu wstać. A chyba jeszcze niedawno czuł się niepewnie w towarzystwie Krukona...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Czasami przygody czekały jedynie za zakrętem. Albo za śniegową wydmą, jak to było w jego przypadku. Gdyby wiedział jakie zainteresowanie Tarly'ego wzbudza, pewnie przyłożyłby trochę wysiłku by przekonać go że nie jest tego warty. Fakt, że unikał ludzi i rzadko kiedy był rozmowny wbrew pozorom i obiegowej opinii wcale nie czynił go tajemniczym bohaterem, a jedynie niezbyt interesującym kujonem z krukolandu. Faktem pozostawało jednak jego niezdrowe zainteresowanie Brunem, czego robić nie powinien i czego Bruno nigdy, ale to nigdy nie powinien podsycać. A podsycał. Swoim śmiechem, spojrzeniami, swoim nieobecnym spojrzeniem. Przyglądał się jego rozbawionemu figlowaniu w śniegu i nie mógł powstrzymać durnego uśmiechu. Trochę dlatego, że się spizgał i generalnie wszystko go śmieszyło, ale był to też taki inny uśmiech, sprowokowany widokiem czystej zabawy, czyjegoś zadowolenia. - Idealny. - skomentował patrząc jak śniegowy aniołek nabiera kształtów.- No to jest nas dwóch. - przyznał również na to trudne wyznanie. Wpatrywał się chwilę w mętne spojrzenie gryfona, obserwował jego wyciągniętą rękę i choć gdzieś w głowie zdawał sobie sprawę z tego co ten gest znaczy, to odrętwiały narkotykiem mózg wymagał stanowczo więcej czasu by połączyć kropki i wyciągnąć wnioski, a potem posłać odpowiednie impulsy spod kopuły czaszki do kończyn przyjemnie odrętwiałych w kieszeniach. - Coś bym zjadł. - podzielił się konspiracyjnym szeptem takim osobistym wyznaniem i wyciągnął rękę by pomóc chłopakowi wstać. Myślał, że zaparł się solidnie i pociągnął go równie solidnie, śnieg był zdradliwy a zmarzlina lodowa kryjąca się pod nim jeszcze zdradliwsza. Zachwiał się jak wysoka wieża i zdążył jedynie stęknąć 'ups' zanim runął jak długi na aniołka, tego śniegowego również i ostatkiem chyba jakiejś samo zachowawczości żeby Tarly'emu nie zrobić krzywdy wyprostował ramiona by zamortyzować upadek. Finalnie troche się wyjebał w śnieg, trochę na bruneta, trochę leżał, a trochę klęczał pokracznie z twarzą stanowczo zbyt blisko twarzy gryfona. tej odległości mógł dostrzec drobne kropelki wilgoci pozostałe po resztce śniegu który rozwalił mu na głowie, a które pod wpływem temperatury jego ciała stopniały i ciekły po zmarzniętej skórze chłopięcego czoła. Czerwone żyłki występujące na skrywanych pod przymrużonymi narkotycznie powiekami oczach. - Sorry. - powiedział próbując powstrzymać uśmieszek.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Do tej pory nie miał okazji poznać bliżej Morrisa, ale nawet gdy mijali się na korytarzu, nawet gdy spoglądał na niego ukradkiem podczas przechadzek po hogwardzkich zaułkach, nie uważał go za zwyczajnego Krukona. Coś w nim było, co przykuwało uwagę Tarly'ego. Coś... magicznego? Jakby istniała niewidzialna nitka, która ciągnęła go za kołnierz koszuli w stronę blondyna. I jednocześnie wywoływała w nim wewnętrzny paraliż. Czuł swoiste mrowienie w całym ciele, gorące fale uderzające do głowy i przyspieszone bicie swojego serca. Czasem nawet pociły mu się dłonie. A przecież tylko zerkał. Podczas tego spotkania było mu łatwiej, choć zdecydowanie nie myślał trzeźwo. Odpłynął, a jego umysł jednocześnie się rozjaśnił i zaszedł pstrokatymi smugami. Wszystko było pozornie błahe i proste. Nawet tak bliski kontakt z przystojniakiem z Ravenclawu. I chyba jego podświadomość prosiła o jeszcze bliższy kontakt, wszak wyciągnięta ręka nie wzięła się znikąd. Czuł, że marznie, że śnieg roztapia się od ciepła jego organizmu i przenika przez przemoczone ubranie. Musiał wstać i rzucić na siebie zaklęcie suszące. Ale sam... nie potrafił. Siedział więc z przymrużonymi, zaczerwienionymi oczami i wymalowanym półuśmiechem na twarzy i machał lekko wyciągniętą ręką. Ach, jakież jego mięśnie były rozluźnione i swobodne! Cudownie! Nagle Lyall odezwał się i przyznał, że i on wpadł w ten stan nieważkości umysłowej. Bruno skwitował to krótkim parsknięciem i poszerzeniem uśmiechu. A potem pokiwał głową ze zrozumieniem. Już miał coś powiedzieć, skomentować, rzucić jakiś żart, ale chłopak dodał, że coś by zjadł. Na co Gryfon zareagował chichotem, który nie miałby żadnego uzasadnienia, gdyby obaj nie byli zjarani. - Gastro faza? - spojrzał w oczy swojego rozmówcy i dojrzał w nich swoje marne odbicie, co na ułamek sekundy wytrąciło go z uśpienia - Wiesz, że ja też? - dodał i zmarszczył brwi. Czy był to nieodzowny element palenia zielska? Zawsze kończy się w kuchni? Tylko aby wrócić do zamku, musieliby trochę ochłonąć. W przeciwnym razie mogliby szykować się na poważne kłopoty. Chwycił zmarzniętą dłonią rękę chłopaka i zaufał jej, bo sobie i swojej koordynacji nie mógł. Lecz stała się rzecz dość oczywista i przewidywalna w ich obecnym położeniu. I do tego położenia zmierzająca. Nagle oczy Krukona znalazły się niebezpiecznie blisko, tak samo jak jego ramiona, nos i usta. Bruno mógł dostrzec każdy najmniejszy szczegół, mógł poczuć ciepło bijące od sylwetki Morrisa, mógł... Czy on przypadkiem nie dostrzegał... zbyt wiele? Przełknął ślinę odrobinę zbyt głośno, ale... twarzy nie cofnął. Właściwie nie wykonał żadnego ruchu. - Spoko. - mruknął, a jemu także zamajaczył się uśmieszek na ryjku. Nie wiedział, co ma w tej sytuacji zrobić. Gdyby ktoś oglądał ich z perspektywy osoby trzeciej, zapewne pomyślałby sobie jedno. A przecież tylko wywrócili się na śniegu. Odchylił się ciut do tyłu i lekko wysunął spod ramion Krukona, choć nie całkowicie. Westchnął i odgiął swoją szyję, wystawiając ją na mróz. It's a trap. - No i... co teraz zrobimy? - zapytał trochę głupio, przekrzywiając głowę i mierząc Lyall'a spojrzeniem zielonkawych oczu. Sam nie wiedział, co rozumiał przez to pytanie...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Uważaj o czym myślisz, bo się to może zdarzyć. Morris nie wiedział, czy to bardziej kwestia tego, że się naćpał, tego, że było zimno, czy tego, że Tarly tak tu się wyciągał jak śnieżna syrenka pomiędzy jego ramionami, ale słyszał w uszach powoli i wyraźnie swoje bijące serce. Nie było mu nawet zimno, mimo, że gołymi łapskami wpadł w tę zaspę powstałą po kreacji aniołka, którego właśnie swoją nieprzytomną niezdarnością zniszczył. Jakie to poetycko prawdziwe, tak bardzo w stylu kogokolwiek z nazwiskiem Morris, znaleźć coś pięknego, wziąć to w ręce nawet z uwielbieniem, nawet ubóstwiając to - tylko po to, by to finalnie zniszczyć. Miłością czy jej brakiem, wszystko jedno, jakby się nie starał efekt był zawsze taki sam. Przymknął oczy kiedy Tarly odezwał się tym mrukliwym tonem i wziął powolny, głębszy wdech jak namyślający się drapieżnik, widząc ten skrawek jasnej, odsłoniętej skóry. Przez ułamek chwili wzrok krukona ślizgał się niezdecydowany pomiędzy łukiem krtani Bruna, jego wyrazistym podbródkiem i łukowatą linią ust na których jeszcze zastygła martwo resztka głupiego uśmiechu. Machinalnie uniósł kąciki warg i tylko skończony idiota zupełnie nieświadomy niczego związanego z międzyludzką intymnością nie rozpoznałby znaczenia tego spojrzenia, uśmiechu i ciężaru potrzeby ciągnącej za nim. A jednak nie przekroczył tej niewidzialnej bariery. Podniósł się wpierw do kucków i chwycił go za poły kurtki chłopaka tym razem znajdując w sobie stanowczo zbyt dużo siły, ciekawe skąd ona w nim tak rozgorzała, podciągnął go do pionu. - Idziemy jeść. - powiedział cicho, patrząc mu w oczy z wciąż stanowczo zbyt bliskiej odległości. Brak jakiejkolwiek reakcji Tarly'ego, zachęcającej czy wycofującej się, stymulował patologiczną głowę Manxa bardziej niż można się tego było spodziewać. Wyciągnął powoli rękę i dotknął twarzy gryfona powolnym i zaskakująco delikatnym ruchem wycierając rozpuszczającą się na jego rzęsach, wielką śnieżynkę, po czym uśmiechnął się miękko. Palce miał zmarznięte na kość, był środek zimy, a ten gamoń nie pamiętał o rękawiczkach od kiedy był małym srelem biegającym po rodzinnych włościach za psami wuja. Twarz bruneta jednak wydawała się emanować przyjemnym ciepłem, takim, do którego miał ochotę przyłożyć obie dłonie, ogrzać na chwilę, wślizgnąć palcami pod linię ciepłych, zimowych ubrań chroniących go przed złą pogodą, sięgnąć dalej, głębiej. - Okrężną drogą... - mruknął w końcu dystansując się, a było to równie trudne co wstanie chwilę temu. Jakby biegun mu się jakiś przedstawił i go tak popychał i garnął w stronę niewinnego gryfona, który niczym sobie nie zasłużył na koszmar atencji jaką w głowie chciałby mu podarować Morris. Kiedy odwrócił wzrok przetarł dłonią twarz, wiedział, że jest naćpany i nie chciał się z tym mierzyć teraz. Może też nie potem, może nie dziś. Może nie w tym tygodniu. Obejrzał się po sobie otrzepując resztki śniegu z płaszcza, zachwiał się jednak niebezpiecznie i byłby wyrżnął z powrotem w te zaspy gdyby Tarly nie stał tuż obok ze swoim wąskim ramieniem za które niewiele myśląc chwycił by ratować dupsko. - Jakoś wybitnie próbuje się z Tobą znaleźć w pozycji horyzontalnej, co Tarly? - puścił mu oko złapawszy równowagę- Chodź lepiej, zanim zrobię Ci coś złego. - zasugerował wsadzając zmarznięte łapska w kieszenie.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Coraz bardziej potrzebował zaklęcia suszącego. Zaczynało robić mu się najzwyczajniej w świecie zimno, śnieg miał to do siebie, że topniał. Zupełnie jak obawy Bruno przed bliskim kontaktem z Morrisem. Może gdyby poznał lepiej postać Krukona, to nie dostawałby wewnętrznego paraliżu przy każdym jego spojrzeniu? W blondynie było coś... zwierzęcego. Jakiś faktor, który mroził krew w żyłach Gryfona, jednocześnie powodując uderzenia gorąca. Wstrzymał oddech na chwilę, gdy Lyall lustrował go swoim intensywnym spojrzeniem. Stopniowo schodziło z niego narkotyczne otumanienie, co w pewnym sensie było zgubne. Zaczynał na nowo lepiej postrzegać rzeczywistość, również wszechobecny chłód i wilgoć. Ale nic nie było w stanie oderwać go teraz od twarzy chłopaka, znajdującej się tak blisko jego twarzy. Zdecydowanie za blisko... W tym duecie to on był ofiarą i tak też się czuł. Jak szary zając, skrywający się w wysokiej trawie, który jednak nie ma na tyle odwagi, by wyrwać się do ucieczki. A lis czyhał i łypał nań swoimi głodnymi ślepiami. Ślepiami, które hipnotyzowały. Silny uchwyt chłopaka i szybkie postawienie go do pionu sprawiły, że wyrwał się ze swoich myśli i wrócił na ziemię. Do czasu, aż... Morris dotknął jego twarzy. Bruno był tak zmieszany, że nie oponował, wymruczał tylko kilka niezrozumiałych słów, które można było rozszyfrować jako "co robisz", ale w jego tonie czy postawie nie było pretensji, raczej samo czyste zaskoczenie. Propozycja zjedzenia czegokolwiek była bardzo kusząca i... rozsądna. Bardziej niźli stanie dalej tak blisko siebie. To mogło... skończyć się różnie. Bruno stanął pewniej, robiąc kilka małych kroków na śniegu, tym samym kompletnie niszcząc już nadżartego anioła. Było, minęło. Otrzepał tył kurtki ze śniegu i zaczął macać swoje kieszenie w poszukiwaniu różdżki. Nie pamiętał, gdzie ją schował, gdy przestał formować bałwanowe kule. W końcu jednak ją znalazł, co przyjął z wielką ulgą. - Silverto! - wycelował badyl w samego siebie i wypowiedział zaklęcie. Nie minęło kilka sekund, a był już całkiem suchy. A potem ponownie spojrzał na swojego towarzysza. - Tak, idziemy. - dodał pewnie i wyraźnie, może nawet hiperwyraźnie. Miał to do siebie, że gdy chciał brzmieć na osobę w pełni trzeźwą, to artykułował karykaturalnie słowa. Okrężną drogą? Czy powinien się zgodzić? Czy zajączek powinien zaufać lisowi? Nawet jeśli jego futro lśni niczym pachnące jesienią złociste liście? Jednak czy miał coś do stracenia? Uniósł brew i z miną pełną pytań skierował swój wzrok na chłopaka. W tej samej chwili on zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie złapał się odpowiednio szybko. Taka dobra opoka z Tarly'ego! - Wybitnie. - powtórzył, obserwując jego sylwetkę i ruchy. Nie wiedział, co myśleć o całym tym spotkaniu. Może gdyby nie zaproponował tego szluga... Może. A może nie. Może i tak. Ostatnie słowa Krukona sprowokowały mózg zielonookiego do intensywnych myśli, do analizowania metafor i ogólnego zmóżdżenia. Na Merlina, te Kruki są dla niego zbyt inteligentne. A on zachowuje się jak ziemniak, co go żenuje i sam przed sobą się wstydzi. Powinien coś na to odpowiedzieć. Coś, czym choć trochę zaimponuje Morrisowi. - Nie dam się tak łatwo. - palnął i uśmiechnął się lekko, odrobinę krzywo, ale takie już miał usta. Czy ten uśmiech był odrobinę wyzywający? Być może... On też wsunął swoje ręce do kieszeni i ukrył podbródek w kołnierzu. Miał ochotę na tuzin dyniowych pasztecików i ogromny kubek grzanego wina. Ale to za chwilę... Najpierw czeka ich owa okrężna droga zapewne pełna ciekawych doznań.
|zt.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Bardzo koślawy z niego lis, ale uraczony takim porównaniem pewnie poczułby się miło. Tak jak Tarly po tym dziwnym dniu nauczył się nie obawiać relacji z krukonem, tak i krukon doszukał się w sobie braku antypatii, a nawet odnalazł ochotę, by spędzać więcej czasu w towarzystwie kolegi z domu lwa. Choć oferował mu przedziwną mieszankę, niemal tak odurzającą jak zawartość śmiesznego papierosa jakim się chwilę temu dzielili, to jednak nie rezygnował z tego, co więcej, wyglądał na bardziej zaciekawionego, zainteresowanego niżby Lyall się spodziewał. Uśmiechnął się jednym tylko kącikiem ust, w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Jaką było to świętą prawdą, że gdyby chwilę jeszcze pozwlekali, gdyby nie było tu śniegu i nie było zimno to kto wie czym skończyłoby się to spotkanie. Łapiąc równowagę i słyszą potwierdzenie z ust gryfona zaśmiał się cicho i pokręcił głową, powstrzymując od dalszego komentarza. To nie tak przecież, że mu się często zdarzało wybitnie dążyć do pozycji horyzontalnej z kimkolwiek. Choć wcale tego nie unikał. Twardo musiał się skupiać na tym, by ręce trzymać głęboko w kieszeniach gdyż te rozochocone, raz poznawszy dotyk czyjejś skóry, garnęły jak dzikie zwierzęta do bliższego, głębszego i bardziej zachłannego poznania. - Bardzo proszę. - mruknął zerkając na niego kątem oka- Nie daj się. - choć był to żart, zabrzmiało to prawie, jakby się Morris domagał tego wyzwania, a błysk towarzyszący tym słowom, jaki zamigotał w jego oku jedynie potwierdzał taką uwagę. Rozmowa jaką prowadzili w drodze do zamku była dziwna, lepka od niejasności - czy to wina narkotyków czy po prostu nieumiejętności tej dwójki rozmawiania ze sobą? Trudno powiedzieć. Jedno co było pewne, to że kiedy doszli do kuchni zainteresowanie Lyalla Brunem eskalowało niebezpiecznie, co nie miało pozostać w przyszłości bez echa.
Marcus nie widział sensu siedzenia w Pokoju Wspólnym i wypatrywania czegokolwiek za oknem tak jak robili to inni. Pogoda była jaka była jednak Krukon niezrażony opadami deszczu ze śniegiem spakował do torby niebieskie kocyk w barwach Ravenclawu, jakąś książkę, żelki i wyszedł z dormitorium. Ubrał się ciepło ponieważ od dawna planował samotne spędzenie popołudnia nad brzegiem jeziora, a przy dzisiejszej aurze nie było lepszego miejsca niż polana. Miał na sobie czapkę i szalik z logo ulubionego mugolskiego klubu, bluzę z Marvela i kurtkę w kolorze khaki. Schodząc na dół zahaczył jeszcze o kuchnie żeby wyposażyć się w babeczki, a potem wyszedł na dwór otwierając szeroko drzwi wejściowe. Od razu uderzyło go chłodne, ale zarazem przyjemne powietrze. Właśnie taka pogoda pozwalała Marcusowi na zebranie myśli w jedną szufladkę i przeanalizowaniu całego ostatniego tygodnia. Owinął mocno szalik wokół szyi i ruszył w kierunku swojego ulubionego miejsca nad jeziorem. Nawierzchnia błoni była lekko mokra. Powoli zaczął myśleć nad tym czy w ogóle będzie miał gdzie spocząć. Jednak miał nadzieje na jakiś gruby wystający korzeń z drzewa, który skutecznie uniemożliwi pogodzie zepsucia Clintonowi planów. Ojciec zawsze powtarzał synowi, że nawet tornado nie powinno spowodować, że Krukon zrezygnuje z treningu. Przez moment wrócił myślami do tamtych czasów kiedy we wakacje i nie tylko biegał za piłką w lesie tuż za domem. Pamiętał te beztroskie chwilę spędzone na boisku, gdy problemy szkolne zdawały się tak odległe i nieważne. Dzisiaj natomiast wszystko wygląda inaczej. Nauka tak zajęła Marcusa, że nie miał przez ostatnie dni nawet chwili żeby napisać list do rodziców. Oni za to pisali praktycznie co chwilę i bywały momenty kiedy chłopak był tym zmęczony. Troska jaką obdarzali syna stawała się niezdrowa. Został wyrwany z zamyślenia o rodzinnym domu przez jakiegoś ptaka, który szukał jedzenia w okolicach wybranego przez Marcusa drzewa. Sięgnął do torby wyciągając z niej babeczki i pokruszył ją na małe kawałeczki rzucają delikatnie w stronę stworzenia. To spojrzało na chłopaka niepewnie, ale widząc, że człowiek nie ma złych zamiarów podszedł bliżej i zaczął dziobać w ziemi. Krukon zgrabnie go ominął znajdując po chwili idealne miejsce na rozłożenie kocyka i zatraceniu w lekturze. Dzisiejsze popołudnie minie mu przy rozwiązywaniu zagadek z Sherlockiem Holmesem. Dawno temu dostał wszystkie książki o detektywie od ojca, który był jego ukrytym fanem. Marcusa zawsze dziwiło jak ktoś kto nie istniał może być idolem, ale zawsze zachowywał to zdanie dla siebie. Krukon wolał prawdziwych bohaterów, a nie tych zmyślonych. Ponownie wyłączył z głowy wszystkie myśli o domu i nauce. Wygodnie rozsiadł się pod drzewem, otworzył paczkę żelek jak i książkę, a potem pogrążony w lekturze nie spostrzegł innej osoby.
To nie była jej ulubiona pogoda, ani ulubiona pora roku, ale nie zamierzała tak bezczynnie siedzieć w zamku albo smętnie spoglądać za okna, to do niej po prostu nie pasowało. Musiała wiecznie coś robić, zdobywać wiedzę albo szukać nowych kontaktów, pracować nad swoją powieścią, bawić się z Paskudą. W pewnym sensie nigdy nie umiała pozostać w miejscu, było wiele srok, a ona chciała złapać je wszystkie za ogon i chociaż pod wieloma względami była typowym Krukonem, który wszystkie sprawy analizował na każdą możliwą stronę, to była również pełna niespożytej energii. Z pewnym względów nie lubiła jednak oficjalnie łamać zasad, nie była tym typem, który rzucał się na barykady i walczył o lepsze jutro, a już na pewno nie chciała się wychylać, gdy było to zupełnie niepotrzebne. Pewne jednak było to, że chciała pracować nad sobą, swoimi zdolnościami i swoją wiedzą, a tego nie dało się robić jedynie w bibliotece, kiedy nikt nie patrzył, praktyki zaś nie dało się opanować bez najzwyczajniejszych w świecie ćwiczeń. Z tego też powodu kręciła się po okolicy, bo w końcu transmutowanie okolicznych kamieni w motyle, czy inne tego typu rzeczy, było dla niej o wiele lepsze, niż przemienianie ulubionych kubków w talerze, czego potem nie dało się już tak łatwo cofnąć, o ile nazbyt się zdekoncentrowało. Miała już wracać do zamku, kiedy dostrzegła z daleka znajomą sylwetkę. Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy zorientowała się, że Marcus, najwyraźniej zakutany po sam czubek nosa, przyszedł tutaj, żeby poczytać książkę. Ten miał dopiero ciekawe definicje spokoju, bezpieczeństwa i co to tam jeszcze było, w każdym razie najwyraźniej lektura mocno go wciągała, bo jak na razie nie zorientował się, że Victoria się do niego skradała. Uznała to za całkiem dobrą zabawę, chociaż trudno powiedzieć, dlaczego właściwie, wpadła na ten pomysł. Być może radosny nastrój z ferii nadal jej się trzymał, a może właśnie wkroczyła w ten czas dojrzewania, kiedy wszystko wydawało jej się nieco zabawne i trzeba było z tego korzystać, nim kołysząc się na hormonalnej huśtawce, odleci w stronę wielkich smutków. Chciała nawet zasłonić oczy Marcusa, ale doskonale pamiętała, jak sama spanikowała, kiedy na feriach zrobiła to Gabrielle, więc ostatecznie niespodziewanie kucnęła tuż przy nim i bezczelnie próbowała zobaczyć, co tam czyta. - Nie za zimno? Odmrozisz sobie jeszcze nos i żadna dziewczyna nie będzie chciała cię pocałować - powiedziała zaczepnie na dzień dobry i spojrzała na niego, uśmiechając się przy okazji. Ciekawa była, czy jednak się przestraszył, czy może zorientował się, że skrada się do niego niczym dzik do trufli, była pewna, że dało się ją usłyszeć, w końcu nie bawiła się w żadne zaklęcia wyciszające jej krok, czy głos.
Marcus był nadal święcie przekonany, że raczej nikt o zdrowych zmysłach nie przyszedłby w taką pogodę na polanę. Jednak tajniki ludzkiego umysłu dla każdego, a tym bardziej dla Clintona to niezbadane ścieżki. Zawsze spotykał na swojej drodze osoby, które przejawiały nad wyraz za dużo inteligencji tylko po to żeby się popisać, a potem w praniu wychodziło jak bardzo ten ktoś jest ociężały umysłowo. Dlatego Krukon zawsze uważał na ludzi i próbował odczytać wszystkie ich zamiary zanim otworzą usta. Jednak dzisiaj nie miał zamiaru z nimi obcować, dzisiaj był dzień relaksu i umysłowego odpoczynku od magicznego świata. Bo to, że Marcus będzie pracował to była oczywista oczywistość. W końcu czytał zagadki kryminalne jednego z największych wymyślonych umysłów. Chłopak zawsze miał ten sam problem. Korzystanie z wolnego nie przychodziło mu łatwo. Musiał myśleć, poznawać, tworzyć. Nawet przy zwykłym treningu w ciepłą noc dedukował i próbował sam sobie objaśniać problemy świata. A czego nienawidził z całego serca? Kiedy mu przeszkadzano. To nie tak, że nie poświęcał ludziom czasu, bo zawsze kiedy tego chcą on im chętnie pomoże. Czasami mogło się wydawać, że Clinton nie wie co to emocje i miłość. Pomaga, bo ma dobre serce, a nie z chęci. Ci którzy znali chłopaka wiedzieli, że jest na odwrót. Właśnie był na jednym z lepszych momentów w książce. Praktycznie wszystkie sceny morderstw i poszlak to jego ulubione, ale zawsze pasjonowało go wyjaśnienie poszczególnych czynników. I akurat teraz kiedy całkowicie wchłonął samego siebie w dziewiętnasty wiek poczuł jak ktoś siada obok. Odwrócił wzrok od liter i spojrzał na swoją towarzyszkę popołudnia. Wszystkich by się tutaj spodziewał, ale nie Victorii, a tym bardziej tak blisko brzegu jeziora. Podobno od małego unikała wody. Marcus nigdy nie oceniał, a nawet ją rozumiał. Każdy ma przecież jakąś fobię. Uśmiechnął się delikatnie odkładając książkę na bok, wszak wypada poświęcić dziewczynie więcej uwagi. - Mógłbym Ci zadać to samo pytanie. Odmrożenie nosa nie brzmi wcale tak tragicznie. Kiedyś po tym zamku biegał sobie taki jeden bez tego narządu i nawet miał wiele fanek. - Powiedział robiąc Krukonce miejsce na kocyku obok siebie. Nie był do końca pewny czy się przysiądzie. Marcus zawsze miał wrażenie, że są swoim przeciwieństwem nie tylko ze względu na pochodzenie. Jednak o dziwo rozmowy z panną Brandon zazwyczaj przybierały ciekawy obrót spraw i nie miał pojęcia czy to fakt, że nie spuszczali z siebie wzroku czy może z prawdomówności. - Co Cię tutaj sprowadza? Czyżbyś pokonała swój strach i próbowała nauczyć się pływać? - Spytał z delikatnym uśmiechem wskazując na taflę jeziora, które z jego perspektywy było nadzwyczaj spokojnie. Wiedział jednak, że głęboko na dnie żyją stworzenia, których nie chciałby spotkać będąc tutaj sam. Wyciągnął do dziewczyny paczkę żelek czekając na odpowiedź, a jakiś cudowny zbieg okoliczności sprawił, że Marcus zapomniał o słynnym detektywie.
Pod pewnymi względami byli faktycznie typowymi Krukonami. Myśleli, analizowali, szukali najróżniejszych wyjść z sytuacji, starali się dostrzec to, czego wcześniej nie widzieli i to bywało męczące. Nawet gdy czytała książkę, starała się ją przejrzeć, więc pewnie, gdyby tylko dostała do swoich rąk mugolskie kryminały, przepadłaby jej pewnie do gustu i gdyby tylko dowiedziała się dokładnie, czym są telefony komórkowe i cała ta niezbadana reszta, o której była mowa na kartach historii, zaczęłaby z miejsca rozwiązywać zagadki kryminalne, testując tym samym swój umysł i dociekliwość, by rozwijać się w innych kierunkach niż tylko magia. - Ja tam wolałabym na twoim miejscu epatować burzą włosów i nieskazitelnym głosem, a nie dwoma dziurami w twarzy, ale jak kto woli - stwierdziła na to i wzruszyła lekko ramionami, przez jej twarz przemknął zaś cień uśmiechu, bo żart był, jaki był, być może nieco niestosowny, w końcu wiele osób poległo w tamtym czasie, ale z drugiej strony, po latach, łatwiej było mówić o tym w taki sposób, niż zapadać się w sobie. - Udaję, że nie widzę tej wielkiej wody i nie zamierzam się do niej bardziej zbliżać. Ale zobaczyłam tutaj kogoś bardzo interesującego, kto wędruje po jakichś nieznanych mi światach i postanowiłam przysiąść się na chwilę. Trenowałam zaklęcia, ale jak wrócę do zamku, to pewnie zaraz znowu coś sobie znajdę, więc jeśli masz chęć, trochę ci będę przeszkadzać i opowiadać milion rzeczy na raz, żeby odreagować czas poświęcony nauce. Zresztą, z tego wszystkie potargała mi się szata i rodzice chyba mnie zabiją, jak tylko dostaną list, bo ostatnio ciągle coś jest nie tak - powiedziała na to, wyraźnie się rozgadując i pozwalając na to, by po prostu słowa znalazły ujście. Gdy była sama, skupiała się na zadaniu, fokusowała się, odsuwała od siebie większość marzeń, wyobrażeń i porzucała cały świat, bo w końcu miała co robić, ale skoro już znalazła Marcusa, to nie mogła sobie odmówić przyjemnej pogawędki, choćby o niczym. Lubiła go, lubiła spędzać z nim czas, a przez ferie nie miała do tego zbyt wielkiej sposobności. Starała się teraz podejrzeć okładkę książki, którą trzymał, zastanawiając się, czy to mugolskie wydanie.
Marcus uwielbiał zagadki, ale także suche żarty, które mógł analizować i wyciągnąć z nich coś konkretnego. Tym razem jednak nie znalazł idealnego sarkazmu do dwóch dziur w twarzy, bo teoretycznie rzecz biorąc to każdy człowiek miał ich o wiele więcej. Jednak nie on był od oceniania i wtrącania się w biologiczny aspekt życia każdego człowieka. Fakt, faktem, że w tamtych czasach żarty o nosach były co najmniej nie na miejscu i niektórzy pewnie dzisiaj zostali by urażeni. Dlatego spojrzał tylko w niebo żeby schować w cieniu swoje zażenowanie. - Chcesz mi powiedzieć, że nie mam cudownej czupryny włosów i charyzmatycznego głosu? - Zażartował po chwili odwracając się w kierunku dziewczyny z nieukrywanym uśmiechem na twarzy. Marcus od zawsze uważał, że ich rozmowy prowadzą do ciekawych monologów z jednej jak i z drugiej strony. Nie były to jednak słowa, który miały którąkolwiek osobę uczynić lepszą, ale normalna relacja polegająca na powiedzeniu co w duszy siedzi. Victoria mało wiedziała o mugolskim świecie, a Clinton zawsze był gotowy żeby jej o nim opowiedzieć. - Bardzo mi miło, bo wnioskuje z Twoich słów, że mój zamknięty i nieznany świat jest dla kogoś interesujący. Wypada jedynie podziękować oraz pozwolić żebyś spędziła ze mną czas. Poza tym dobrze wiesz, iż uwielbiam z Tobą rozmawiać. - Powiedział całkiem szczerze spoglądając ponownie w taflę jeziora. To co powiedział było prawdą i nie zawarł w tym zdaniu żadnej fałszywej nutki. Jak dla niego Victoria mogła się rozgadywać, a on by jej słuchał będąc przy tym ciągle uśmiechnięty i zadowolony z życia. chciał coś odpowiedzieć, ale zauważył jak próbuje wzrokiem wyłapać co też czytał. Zrezygnowany podniósł okładkę tak żeby mogła odczytać wypisane na niej słowa. - Sherlock Holmes. Mugolski detektyw, który potrafił rozwiązać każdą sprawę. Jak będziesz chciała to zabiorę cię kiedyś w Londynie pod jego mieszkanie. Podobno jest atrakcją dla fanów, ale ciężko mi powiedzieć, bo nigdy tam nie byłem. - Wzruszył ramionami lekko zmieszany czy podać Krukonce książkę czy może jednak odłożyć ją na bok. W końcu położył ją obok dziewczyny na kocu stwierdzając, że sama zdecyduje czy chce pożyczyć pierwszy tom. - A co do rodziców i ewentualnej śmierci przez zepsutą szatę to ja cię obronie w razie nadchodzącej katastrofy. Nie mogę pozwolić żeby zabrali mi najlepszą towarzyszkę do rozmów o wszystkim i o niczym. - Marcus miał to do siebie, że zawsze mówił to co myśli i czasami przysparzało mu to wiele problemów. Jednak dla niego szczerość to podstawa w relacjach międzyludzkich, a okłamywanie Victorii sprawiłoby, że poczułby się źle.
Mógłby szukać dziury w całym, ale nie było chyba sensu. Sprawa wielkiej wojny, śmierci niezliczonych ludzi, prawdziwy koszmar, który na nich spadł, to nie było mimo wszystko coś, co powinno stanowić podstawę do wygłupów. Z drugiej jednak strony Victoria wiedziała, że w ten sposób można było się chronić, że można było zasłaniając swoje prawdziwe uczucia i lęki, jakie nami targały, gdy się o tym wszystkim myślało. Wiedziała, ale nie do końca rozumiała, bo ona sama momentalnie dawała się ponieść temu, co czuła, tej niepewności i poczuciu swoistej beznadziei. - Och nie, głos masz tak uwodzicielski, że jestem pewna, iż cała okolica za nim podąży, ale nad twoją czupryną moglibyśmy popracować, no wiesz, małe zaklęcie tu, małe zaklęcie tam - powiedziała na to i uśmiechając się do niego ciepło, przyklęknęła, by móc swobodnie wpleść palce w jego włosy i poczochrać je w formie małej, całkowicie niewinnej złośliwości, jaka była bardziej przyjacielska, niż w jakikolwiek sposób obraźliwa. Wiedziała, że chłopak nie powinien w tym momencie strzelić jakąś obrazą majestatu, ale mimo wszystko mrugnęła jeszcze do niego na znak, że tak tylko się wygłupia i nie powinien się tym jakoś szczególnie mocno przejmować. - W takim razie teraz będziesz musiał mnie znosić tak długo, aż nie padnę ze zmęczenia - ostrzegła go jeszcze i rozsiadła się wygodnie, strasznie zainteresowana tą książką. Kiedy wspomniał, że bohater powieści był sławnym detektywem, uniosła lekko brwi, a później zamrugała, gdy opowiedział o jego domu. Przez chwilę starała się dokładniej zrozumieć, w czym tutaj rzecz, ale wydawało jej się to wyjątkowo, cóż, zaplątane? - Czyli to powieść historyczna, tak? Swoją drogą, jakie sprawy rozwiązywał, bo aż sobie nie mogę tego wyobrazić! Chodzi o jakież zuchwałe, mugolskie kradzieże, czy nawet gorzej, wstrętne morderstwa, po których pojawiały się na miejscu duchy niewinnych? - rzuciła, całkiem swobodnie, jakby nie do końca brała na poważnie ten temat, ale trzeba przyznać, że nie umiała tak do końca połączyć tego wszystkiego w całość, bo najwyraźniej nie wszystko jej się zgadzało, niemniej jednak aż oczy jej zabłyszczały, gdy tylko usłyszała propozycję chłopaka. - Koniecznie! Wybierzmy się tam w wakacje, proszę! Przy okazji chcę napić się kawy w jednej z tych kawiarni, które podobno są na całym świecie, ale nie mam pojęcia, jak ona się nazywa. Podobno wielu mugoli przychodzi do tych kawiarni i pracuje tam na tych... Ugh, jakże to się nazywa! Komputerach? - wyrzuciła jeszcze z siebie, wyraźnie z trudem szukając słowa, którego miała w tym momencie użyć, po czym z rozbawieniem szturchnęła Marcusa łokciem na znak, że przyjmuje jego pomoc, jakakolwiek ona miałaby nie być. Nie bardzo wiedziała, co miałby powiedzieć jej rodzicom, ale wyobraziła sobie chłopaka, jak osłania ją własną piersią i było to nad wyraz zabawne wrażenie, którego nie chciała się wcale pozbywać. - W takim razie musisz w razie takiej niespodzianki wysłuchać wyjca! To będzie na pewno jakaś skrzekliwa wiadomość o braku odpowiedzialności z mojej strony! Chyba że znowu obetną mi kieszonkowe, bo za coś trzeba kupić całą szatę - rzuciła jeszcze po chwili z namysłem, dochodząc do wniosku, że takie rozwiązanie ze strony jej rodziców byłoby całkiem normalne i logiczne, wcale by się nie zdziwiła, gdyby - podobnie jak miesiąc wcześniej - uznali, że musi obywać się teraz bez dóbr materialnych.
Marcus zawsze uważał swoje włosy za dumę i był z nich niezmiernie zadowolony. Ale teraz najwidoczniej będzie musiał nad nimi popracować skoro w oczach kobiety były one nijakie. Przynajmniej komplement o głosie był czymś co podbudowało ego Krukona. Choć wszyscy którzy znali chłopaka wiedzieli, że on raczej miał gdzieś ranking popularności i przyjmował każdą swoją wadę na klatę nie komentując jej znacząco. Bo Marcus uwielbiał wyrażać zdanie i opinie na tematy nawet jego niedotyczące, jednak dzisiaj postanowił zamknąć się w skorupie i spędzić miło wieczór. W momencie kiedy był lekko zamyślony i nie za bardzo kontrolował co dzieje się dookoła poczuł jak Victoria wplata palce w jego włosy. Uczucie miało w sobie coś przyjemnego, może dlatego, że nikt wcześniej tego nie robił, a być może że Krukonka miała w sobie coś czego nikt inny nie miał? Można było gdybać. Marcus podniósł lekko wzrok z delikatnym uśmiechem na twarzy dając znak dziewczynie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wstyd było mu prosić żeby nie przestawała, miał nawet odruch by odwdzięczyć się tym samym, ale obawa przed reakcją Victorii zahamowała jego plan. - Dobrze wiesz, że nie dam Ci tak łatwo paść ze zmęczenia! A nawet jeśli byłabyś już na ostatnich nogach to wybudzę Twoje ciało z transu. - Powiedział zadowolony szukając w głowie idealnej odpowiedzi na przygody sprytnego detektywa. Ciężko było czasami takie sprawy wyjaśniać osobom, które nie miały praktycznie nigdy styczności z mugolskim światem. - Znaczy to są powieści wymyślone. Taka wyobraźnia człowieka spisana na kartki papieru. I w mugolskim opowieściach, które nie są fantasy nie występują duchy chyba, że we wizjach. A Sherlock brał sprawy ciekawe dla niego, a nie dla czytelników. - Chciał jej jeszcze wytłumaczyć tą zależność między sprawami, ale obawiał się, że to może być dla niej za dużo jak na jeden raz. W głowie szukał jeszcze jakiś odpowiednich słów, ale nagle podskoczył. Z zamyślenia wyrwał go okrzyk Krukonki i to bynajmniej nie strachu, a z wrażenia. Czy ona właśnie przyjęła jego propozycję udania się razem do Londynu? - Mówisz o Starbucksie? - Spytał, ale było to ze strony Marcusa totalnie głupie. Victoria nie znała się przecież na mugolskich kawiarniach i dlatego miała jego. - Tak. Wielu z nas ma komputery, ale ja osobiście wolę korzystać z laptopa, bo on działa bez kabla. - Rzucił jakby to była oczywista oczywistość jednak nawet nie spojrzał na twarz dziewczyny, która zapewne wyrażała zdumienie połączone ze zdziwieniem. Marcus podniósł na nią wzrok dopiero w momencie kiedy, jakby ze smutkiem wspomniała o braku kieszonkowego. On takowego nie dostawał, ale ma jakieś drobne w swojej świątecznej skarpecie. - Słuchaj jeśli byś czegoś potrzebowała to mów. Mam trochę zaskórniaków, niewiele, ale zawsze. - Zaproponował próbując patrzeć Victorii prosto w oczy, ale było to dosyć trudne, bo powoli się ściemniało. Jednak on chciał pomóc dziewczynie na swój sposób, a zbyt wiele nie miał do zaoferowania. - I w ogóle jakbyś potrzebowała nie tylko pieniędzy to możesz śmiało do mnie przychodzić. - Dokończył delikatnie głaskając Krukonkę po ramieniu.
Oczywiście, że nieco sobie żartowała, ale była tak naprawdę w stanie spokojnie docenić urodę chłopaka, bo mimo wszystko była też dziewczyną i choć spoglądała na niego jak na przyjaciela, to dostrzegała w nim również chłopaka. Zwróciła jednak uwagę na głos z tej prostej przyczyny, że po prostu wiele rozmawiali, a ona lubiła go słuchać, więc pewnie jego sposób mówienia, tembr i barwa całej wypowiedzi były tym, na co podświadomie nastawiała się w pierwszej chwili, być może dzięki temu rozgryzając jego nastrój, nim jeszcze dał znać, że coś jest nie w porządku. Tego, że go dotknęła, nie traktowała również jako żadnej zbrodni, w końcu znali się nie od dzisiaj i nie wydawało jej się, żeby taki dotyk był z jakiegoś powodu niestosowny, czy cokolwiek takiego, uśmiechnęła się do niego lekko, kiedy na nią spojrzał i jeszcze przez chwilę przesuwała delikatnie palcami po jego włosach, co można było uznać za nad wyraz czułe zachowanie z jej strony. - Czekaj, czekaj i chcesz mi powiedzieć, że w Londynie istnieje dom takiej fikcyjnej postaci? - spytała jeszcze, nim z miejsca przyjęła jego propozycję. Oczy jej wyraźnie błyszczały, chyba nawet się zarumieniła, bo perspektywa zobaczenia czegoś takiego była dla niej co najmniej niesamowita, a była pewna, że Marcus na miejscu na pewno wszystko jej opowie i wyjaśni. Gdyby chciała iść tam sama, na pewno skończyłoby się to katastrofą, bo nie wiedziałaby, jak ma się zachować i pewnie uchodziłaby za jakąś wariatkę albo coś podobnego. - Na Merlina, co to jest... Starbucks? W sensie tak nazywają się te kawiarnie, tak? - zapytała zaraz i pewnie przez chwilę siedziała nawet z rozdziawioną gębą, ale kiedy zaczął mówić cos o kablach, to już w ogóle zgłupiała i aż sobie kucnęła, kładąc przy okazji dłonie na jego kolanie, żeby się podeprzeć. Patrzyła na Marcusa z niekłamanym zafascynowaniem, bo ten mugolski świat brzmiał coraz bardziej kosmicznie. - A dlaczego one nie mają... kabla? Ktoś mi kiedyś powiedział, że jest taka mugolska bajka o syrenie, która wychodzi na brzeg i czesze się widelcem i wiesz co? To chyba o mnie - rzuciła zaraz i zaczęła się ciepło śmiać, bo faktycznie miała wrażenie, że gdyby wpuścić ją do pierwszego lepszego mugolskiego sklepu, to zachowałaby się jak skończona wariatka. Wujek Charlie opowiadał jej dziwne rzeczy na temat komputerów, samochodów i wielkich sklepów, w których znajdowały się aparaty, telewizory i całe mnóstwo rzeczy, o jakich nie miała pojęcia, a na pewno chciała je zobaczyć. Wybiec za bramy świata, w którym żyła i przekonać się, co się za nimi znajduje. Potem zaś objęła przyjaciela, bo jego słowa były zdecydowanie miłe. - Dziękuję! Myślę, że teraz sobie poradzę, ale powinnam poważnie zastanowić się nad tym, jak uzbierać na porządną miotłę. Nie mogę wziąć Brzytwy z domu, to właściwie rodzinna pamiątka i rodzice na pewno nie chcieliby, żebym używała jej w czasie meczu. A nie chcę też od razu biec do nich i prosić, żeby kupili mi coś nowego. Wiesz, mimo wszystko zawsze uczyli mnie, żebym radziła sobie sama. Szatę najwyżej się zaceruje, a ja będę odkładać na Nimbusa albo Błyskawicę. Och, bo wiesz, Elijah zapytał, czy chcę dołączyć do drużyny! - powiedziała zaraz, radosna i coraz bardziej podekscytowana. Nie miała bladego pojęcia, jak sobie poradzi z tym braniem udziału w meczach, ale była gotowa spróbować. Znała się na miotłach, na technikach latania, na przyspieszeniu i całej tej mechanicznej stronie, ale nie miała pojęcia, czy nadaje się tak naprawdę do gry.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Wystarczyła odrobinę cieplejsza pogoda a tłumy uczniów wylały się na szkolne błonia. Elaine nie była wyjątkiem; okrutnie stęskniła się za słońcem i dlatego postanowiła przenieść się z nauką na zewnątrz. Przysiadła przy kamiennym stole, które słynęło między innymi z tego, że wyłapywało promienie słoneczne i nagrzewało się, co dzisiejszego dnia było bardzo miłe i przyjemne. Pisanie wypracowania podczas gdy słońce grzało kark było znacznie efektywniejsze aniżeli ciemne i ponure korytarze w bibliotece. Riley miał dyżur, a Elijah poszedł na kółko kucharskie, a więc tymczasowo siedziała sobie samotnie. Nie miała najwspanialszego humoru choć też nie patrzyła na nikogo wilkiem. Tworzyła akapit za akapitem i układała wiedzę w mądre i ładne słowa, aby referat z historii magii był czytelny, przejrzysty i pisany lekkim piórem. Raz na jakiś czas podnosiła głowę i ucinając sobie krótką przerwę oglądała kręcących się po błoniach uczniów. Przymykała też powieki, aby światło słoneczne padło na jej twarz. Cisza, spokój, a jednak gdy nie miała przy sobie nikogo bliskiego to nawiedzały ją nierozwiązane problemy. Powinna się za nie zabrać, ale najwyraźniej nie miała jeszcze wystarczająco na to energii. Odwlekała podjęcie inicjatywy bowiem... chciała, aby ktoś sam to zrobił. Znając życie nie wytrzyma zbyt długo w dziwnym milczeniu z bratem i kuzynem i będzie żalić się siostrze na obu panów, choć samej też znajdzie w sobie wiele win. Doskwierało jej milczenie rodzinne, a więc niejako mogła wyjaśnić czemu nie wciągała to w pełni Rileya. Wiedziała, że ją wesprze i że może na niego liczyć, ale póki nie pogada z Éléonore i nie ułoży planu działania to nie chciała go zadręczać swoimi rozterkami. Cichy trzask łamanej końcówki pióra sprawił, że wyrwała się z zamysłu i zauważyła, że czas naostrzyć pióro i udać się później zakupić nowe. Nim jednak nakierowała na nie różdżkę kątem oka dostrzegła zbliżającą się do niej sylwetkę. Powoli odłożyła pióro na pergamin i przeniosła spojrzenie jasnych oczu na dziewczynę o tak oszałamiającej urodzie, że czasem i Eli dostawało się kompleksów. Nie zagadnęła, nie uśmiechnęła się jak to w jej zwyczaju. Miała wobec niej żal i nie zamierzała tego ukrywać.
Tylko słońce wychyliło się zza chmur i pogoda nieco poprawiła, uczniowie rzeczywiście zaczęli wyłazić na zewnątrz jak mrówki. Psocić, gamonie, dokuczać sobie, bałaganić i dokazywać, przez co jako prefekt miała dwa razy więcej roboty. Nie to, że jej jakoś specjalnie przeszkadzało nawtykać gówniarzom, że nie można sie wzajemnie wieszać za majty na drzewach czy lewitować tornistry młodszych kolegów na dach altanki ale i tak żadna to przyjemność cieszyć się latem poprzez konieczność wykonywania dwa razy więcej obowiązków. Poprawiła srebrno-zielony sweter, jeden z tych w których wyglądała jak wełniana bombka na chudych nóżkach, a które sukcesywnie ukrywały jej nie najlepszą kondycję fizyczną w ostatnim czasie i już się miała zabierać z okolic jeziora, kiedy dostrzegła przy kamiennym stole pochyloną Elaine. Stała tak chwile obserwując ją z oddali i skubiąc zębami wnętrze policzka ze zmarszczonymi brwiami, jednocześnie będąc na siebie zła, że się nie może zdecydować czy podejść czy nie podejść. Cassius wspominał jej, że są w złych relacjach aktualnie i choć to wcale nie byłą jej sprawa to jednak męczyło ją to z jakiegoś powodu okrutnie. Jeszcze kilka miesięcy temu zadarła by nosa tak wysoko, że nie widziałaby gdzie idzie i ostentacyjnie ominęłaby krukonkę uważając, że skoro ta się obraziła to na pewno bez sensu - teraz jednak? Dina Harlow jakby zaczęła hodować w głowie szare komórki i zaczęła w świecie dostrzegać coś więcej niż siebie samą. Elaine zresztą była nieocenioną pomocą w kwestii problemu z Casem podczas zimowych ferii na Mont Blanc, choć prawdą było, że nie miała pojęcia jak trudną przeprawę i jak niebezpieczną rozmowę Ela przeprowadziła ze swoim kuzynem. Było źle. Wtedy. Było źle. Teraz. Westchnęła zgarniając rozwiane włosy z twarzy na plecy, robiły się coraz dłuższe i dłuższe, choć przez jej problemy z odżywianiem wypadały garściami i było ich jednocześnie coraz mniej i mniej. Skierowała się w stronę kamiennego stołu wpatrując w Elaine z uwagą tropiącego wilka. Kiedy ta uniosła wzrok zauważyła brak jakiejkolwiek przychylności w jej mimice, co jedynie strapiło Harlow bardziej. Była beznadziejna w rozmawianiu. - Elaine. - powiedziała siadając koło niej. Wystarczająco blisko, żeby do siebie nie krzyczeć przez blat jednocześnie wystarczająco daleko, by dać krukonce przestrzeń, gdyby ta chciała na ten przykład, nie wiem, odejść z rozmachem i zostawić ją tu samą.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Podeszła, usiadła, zamiast powitania rzucając jedynie jej imię. Zupełnie jakby były dobrymi koleżankami, a jedyne wszak co je łączyło była miłość do pewnego chłopaka - jej kuzyna, a jej... właśnie, kogo? Ta niewiedza była jak zadra w oku, a jednak miała w sobie dumę, która nie pozwalała prosić się o jakiekolwiek informacje. Elijah mówił, że potrafiła zjednywać sobie rozmówcę i sprawiać, że ten się przed nią otwiera, ale najwyraźniej ta umiejętność została przytłumiona przez jej kobiecy upór. Opuściła wzrok i przysunęła bliżej siebie zeszyt, na którym leżał zwój pergaminu i oparła łokcie po jego bokach. - Problemy na dyżurze? - zapytała od razu przechodząc do innej formy rozmowy polegającej mniej więcej na tym, aby szybko się upewnić czy jest w czymś jej potrzebna czy może przy lada okazji zabrać się stąd i przenieść gdzieś dalej. Niestety (albo stety?) była miłą osobą i nie mogłaby tak bezczelnie sobie pójść nawet jeśli rozmówca nie wywoływał w niej entuzjazmu. Nie lubiła, gdy ktoś nie dotrzymywał danego słowa zwłaszcza, że zainterweniowała w uczucia Cassiusa poniekąd ze względu na samą Dinę. Podejrzewała, że nawet i bez jej prośby zainteresowałaby się stanem kuzyna, ale mimo wszystko chciałaby zobaczyć u dziewczyny chociaż okruszek wdzięczności. Przesunęła palcami po bransoletce z wiecznych fiołków i posmutniała, gdy przypomniała się jej wykrzywiona dziwnym nieludzkim gniewem twarz Cassiusa. Od tego wszystkiego dostała gęsiej skórki, którą to nieudolnie próbowała rozetrzeć na skórze.
Suchość odpowiedzi Elaine nie była Dinie obca. Po prawdzie to nie znała krukonki prawie wcale i być może całkiem impulsywnie wtedy prosiła ją o pomoc. Nie zmieniało to jednak faktu, że Elaine była zawsze określana jako niezwykle miła i bardzo towarzyska osoba, może stąd pewien dyskomfort pojawił się na barkach ślizgonki kiedy ta wróciła wzrokiem do swoich notatek. Posłała pannie Swansea słaby uśmiech w odpowiedzi na pytanie o dyżur, tego jednak dziewczyna przecież nie mogła dostrzec patrząc w swój zeszyt, więc westchnęła lekko. - Nic nowego. - przyznała - Wiem, że Ci przeszkadzam. - dodała unosząc brwi, no bo jednak trzeba być ułomnym ponad wszelką miarę by nie poznać tych niewerbalnych sygnałów, którymi krukonka dawała wyraźnie znać, że nie ma ochoty na towarzystwo. A jednak Harlow czuła się w obowiązku coś zrobić, nieświadoma tego, że sama była winna. Była przekonana, że problem leżał pomiędzy dwójką Swansea, a ona, mając na uwadze głównie i jak zwykle, dobre samopoczucie Cassiusa chciała coś z tym fantem zrobić. Jakże się zdziwi, kiedy się okaże, że to w zasadzie ona sama była wszystkiemu winna! Głupia gąska. - Chciałam zapytać dlaczego masz... taki podły nastrój. - powiedziała niezręcznie, naprawdę nie była nigdy niczyją koleżanką, a już na pewno nie dobrą koleżanką i nie miała bladego pojęcia o tym jak takie rozmowy przeprowadzać. Jak dbać o relację z innymi. Jak zadbać o czyjś nastrój. Może dlatego zapomniała, że Elaine może obchodzić co wynikło z jej wielkiej kłótni z Cassiusem? Może dlatego nie przyszło jej nawet do głowy by pisać listy?- I powiedzieć - dukała dalej, całkowicie niezręcznie, mnąc w palcach krawędź swetra ze wzrokiem wbitym w zeszyt krukonki jakby znów miała dwanaście lat i musiała publicznie wyrecytować wiersz- że jeśli mogę C jakoś w tym pomóc to bardzo bym chciała. - powiedzenie takich rzeczy było trudniejsze niż się jej wydawało!
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie miała pojęcia dlaczego Dina przysiadła się akurat dzisiaj, teraz, tutaj. Nie wiedziała co ją do tego skłoniło, a jeśli miała jakieś podejrzenia to jedynie związane może z chęcią bardzo opóźnionego podzielenia się z nią wiadomością co u nich dokładnie słychać - dostała obietnicę informacji, a otrzymała ciszę. Tak ciężko jest ukrywać urazę, gdy ta postanowi mocno doskwierać... Podniosła wzrok, by popatrzeć na jasną i urokliwą twarz Diny, kiedy ta wypowiedziała słowa, których się od niej nie spodziewała. Gdyby nie żywiona uraza to ucieszyłaby się z jej zainteresowania, a nawet ochoczo pociągnęła rozmowę w kierunku ocieplenia ich wzajemnej relacji wszak przyjaciół nigdy nie jest za wiele. Tym razem wydawała się aż nazbyt poważna i nie potrafiła się uśmiechnąć czy podziękować za jej zainteresowanie. Postukała palcem o kant zeszytu i nie odpowiadała przez kilka sekund. - To miłe z twojej strony, ale nie rozumiem dlaczego cię to nagle zainteresowało. Przyzwyczaiłaś mnie raczej do wymownego milczenia, a nie przyjacielskiej pogawędki. - przymrużyła powieki i tonem wypowiedzi zdradziła się, że jednak coś jest nie tak i nie ma to związku jedynie z jej problemami z chłopakami z rodu Swansea. Nie miała pojęcia ile to kosztowało Diny odwagi? energii? siły woli? Znały się naprawdę słabo, a jednak stanęły po tej samej stronie barykady, gdy w grę wchodziła miłość do Cassiusa. Przypomniały się jej słowa Diny, że może jej kochanie go rani. A przecież widywała ich na korytarzach i odnosiła wrażenie, że posyłają sobie spojrzenia o ukrytym przed światem znaczeniu. Nie było tam miejsca na zatroskaną kuzynkę czy koleżankę, która obraża się za złamanie danego słowa. - Nie chcecie abym interesowała się waszymi emocjami, zrozumiałam to doskonale Dina. - coś w niej pękło i jednak ominęła całą tą drętwą atmosferę na rzecz szczerości. - Nie czuj się w obowiązku być dla mnie miłą. Szanuję waszą decyzję choć jej nie rozumiem. - a tak naprawdę serce jej płakało, bo chciała być z powrotem blisko Cassiusa, wiedzieć czy potrzebuje pomocy czy ona, jako po prostu kuzynka mogłaby czemuś zaradzić. Do tej relacji dołączyła Dina i choć cieszyła się, że się w sobie zakochali to po prostu nie rozumiała teraz postępowania dziewczyny. Na myśl nigdy by jej nie przeszło, że Dina zapomniała o danym słowie.
Gdyby chciała poznać zdanie Harlow, ta bez zastanowienia powiedziałaby jej, że uraza urazą, ale najsłodsza jest zemsta! Okazywało sie jednak, że krukonka instruktażu nie potrzebowała, bo jej sztuka subtelnej zemsty, nawet jeśli nieświadoma, Cassiusowi dawała się dobrze we znaki! Wiele rzeczy toczyło się teraz burzliwie w jego życiu, dużą częścią tego bałaganu była sama Dina w związku z czym nie umiała zrobić nic ponad byciem po prostu. Dopiero w perspektywie takich sytuacji zaczynała zdawać sobie sprawę z tego jak bardzo w życiu potrzebni są też inni ludzie. Przez wiele lat sama izolowała się od przyjaźni i jakichkolwiek przywiązań, teraz odkrywały się przed nią zupełnie nowe ścieżki, zupełnie nowe znajomości ale też i zupełnie nowe, bardzo ważne lekcje. Jedne lepsze, inne przykre, ale nieuniknione, tak jak ta, że bardzo łatwo jest stracić czyjeś zaufanie, a potem niezwykle ciężko jest je odbudować. Obracała pod blatem pierścionek na palcu zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią, bo rzeczywiście to co mówiła krukonka było absolutną prawdą. Problem w tym, że Harlow nie przyszło do głowy, że trzeba robić inaczej. Zmarszczyła brwi. - Nie jestem najlepszą... - wydęła usta- koleżanką. - znajdywanie słów w tej rozmowie było dla niej niewypowiedzianie trudne, jednak podjęła decyzję by brnąć dalej, w związku z czym raz podjętą próbę zamierzała przynajmniej doprowadzić do końca- Aale... - uniosła brwi- mogłabym nad tym popracować - powoli przeniosła wzrok z zeszytu Elaine na jej twarz i wpatrzyła się w jej jasne oczy- Gdybyś może powiedziała mi jak. - tak, to chyba mogło zadziałać. Z Cassiussem obietnica szczerości zadziałała i choć myśl o tym, by się uzewnętrzniać przed ludźmi wciąż budziła w niej niechęć, to jednak Elaine nie była jakimś tam sobie człowiekiem. Była najukochańszą kuzynką kogoś, kto stawał się najukochańszym człowiekiem Dyni. Im dalej brnęły w tę rozmowę tym intensywniej skubała wargę nawijając sweter na palce i odwijając palce ze swetra. - Ale... - powiedziała na wydechu, szukając dobrych słów w swojej głupiej gęsiej głowie. Może gdyby była krukonką to by jej to szło lepiej, a tak się tylko sfrustrowała i zmarszczyła szpetnie na twarzy. Westchnęła ciężko i potarła dłońmi policzki po czym splotła palce na blacie stołu podsuwając się w stronę Elaine, ale tylko odrobinę, jasno okazując, że stara się jak może, ale też udowadniając jak beznadziejna jest w te sprawy. - To nigdy nie było moją intencją - zaczęła ostrożnie, z pewnym namysłem- żebyś poczuła, że nie chcę byś interesowała się moimi emocjami, a już na pewno Cassiusa, bo ja tu nie jestem ważna - dukała nieporadnie - ... i jeśli sprawiłam takie wrażenie to nie naumyślnie. - ze skubania zębami wargi przerzuciła się na skubanie paznokciami skórki przy paznokciu kciuka- Nie chciałabym zniszczyć waszej relacji - zmarszczyła lekko brwi- A wydaje mi się, że mogłam to w jakimś stopniu zrobić...
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Widziała po Dinie, że mówi szczerze. Najwyraźniej też zabierała się za swój mały osobisty przełom choć sama Elaine nie mogła o tym wiedzieć. Nie miała pojęcia o trudach dziewczyny w przyjaźnieniu się z kimkolwiek, a więc jej słowa zbiły ją trochę z pantałyku. Z jednej strony to było miłe, że niejako została poproszona o radę, a i Dina wyraziła chęć zaprzyjaźnienia się z nią, a z drugiej zaś strony... czy oprócz złamanego słowa stało coś na przeszkodzie? Nie znajdzie ich skoro wszystkie znaki na niebie i na ziemi mówią, że Dina jest teraz szczera. Dlaczego miałaby kłamać? - Och. - wyrwało się jej i zamrugała, jakby próbowała odnaleźć się z powrotem w prowadzonym wątku. - To proste, ale najlepiej zacząć od dotrzymywania danych obietnic. - dopóki tego sobie nie wyjaśnią nie mogła z czystym sumieniem zabrać się za radzenie jej jak to być dobrą koleżanką. Nie sądziła, że byłby to dla kogokolwiek problem. Sama Ela nie miała problemu w nawiązywaniu relacji, a więc dla niej nie istniał nigdy problem "bycia dobrą koleżanką". - Chcę ci uwierzyć, Dina, ale... od rozmowy na stoku nie odezwałaś się nawet słowem. Poprosiłam cię o coś, a pierwszy kontakt następuje dopiero teraz. Prawie dwa miesiące później. Jak mam inaczej odebrać to milczenie? - nawet jeśli chciała się odrobinę pozłościć to jej nie wyszło, bowiem głos od razu złagodniał na czas wyjaśnienia tej sprawy. Postawa Diny zdecydowanie wpływała na korzystny odbiór w czasie rozmowy. Elaine nie mogła zlekceważyć szczerości, a tym bardziej odsunąć się od niej na rzecz fochów. - Ja... - wstrzymała na moment oddech i odwróciła wzrok. - Rozmowa z Cassiusem zaczęła się od ciebie, ale nie przez ciebie. To, co tam zaszło nie jest... twoją winą. To niczyja wina. - barwa jej głosu zmieniła się na wyczuwalny ból i z trudem kamuflowany żal. Nie lubiła, gdy ktoś się obwiniał o coś, o co nie musiał. Serce jej drżało, bowiem rozmowa z kuzynem brutalnie otworzyła jej oczy na jego osobę i trudno oczekiwać od Elaine, że to od razu zaakceptuje, skoro wtedy, tamtego dnia jej gardło oplótł... strach.
Wpatrywała się w Elaine z najwyższym skupieniem, widać było, że nie ma kszty kombinatorstwa w tym co mówiła i z jaką intencją się do niej przysiadła. Słyszała wyraźnie co Ela powiedziała, a jednak wydawało się jej, ze kompletnie nie ma pojęcia co te słowa znaczą, zdawało się, że czekała na jakiś dalszy instruktaż bo choć były szczere intencje Harlow to jednak pozostawała głupkiem jakich mało. Nie pamiętała o tej obietnicy, choć po prawdzie to być może dlatego, że nie składała ich często i nie miały one istotnej wagi w jej życiu. Rzadko kiedy ktoś dotrzymywał obietnic danych jej, rzadziej jeszcze ona składała je komukolwiek. Prawdą było też to, że... cóż. Wiele się wydarzyło tamtej nocy. I przez kolejnych kilka dni na feriach. A później podczas wyjazdu. A teraz po wyprowadzce... - Wiem - przyznała szczerze, kiwając głową- Ale on wtedy, on on... on... - szukała dobrych słów budząc w pamięci ten przerażający obraz jego zapadniętej twarzy, zmarnowanej skóry, przekrwionych oczu. Mrożący krew w żyłach dźwięk chrapliwego wdechu płuc zajętych zapaleniem- Wtedy nie pomyślałam o niczym innym. - spuściła wzrok. Pamiętała własną panikę, kiedy autentycznie bała się o jego życie. Był na krawędzi wyczerpania, miał omamy, był tak słaby, że dostawał zapaści. Nie znała jednak żadnych słów usprawiedliwienia, dlaczego musiały minąć dwa miesiące by w końcu zebrała się na odwagę i zdecydowała z Elaine rozmówić- Rozumiem Twój gniew. - powiedziała w końcu, choć jednocześnie wolałaby, by złość krukonki skierowana była na nią nie na Cassiusa. Nie był w pełni swoich zmysłów podczas ferii, obie wiedziały o tym aż za dobrze. Rozplotła palce i nieśmiało wyciągnęła dłoń w jej stronę. Może i była jedynie pustogłową blondi z intelektem mogącym zmieścić się w łyżeczce do herbaty, jeśli jednak chodziło o empatię coś takiego już było w jej głowie, że emocje odczytywała aż nazbyt dobrze. - Elaine... nie wiem co tam zaszło ale... - westchnęła- On Cie naprawdę potrzebuje w swoim życiu. Przez ostatni czas był z tym wszystkim sam, ze mną, ale też sam. - próbowała ubrać w słowa rzeczy, których sama nie rozumiała i powoli przerastało to jej możliwości intelektualne- Caelestine się odsunęła, Ciebie praktycznie ja obraziłam - zmarszczyła brwi- Tyle się dzieje jego życiu... w hm. W naszym życiu. Wiem, że bardzo by chciał, żebyś była tego częścią. Ja... też bym chciała. - wzruszyła lekko ramionami- Jesteś dla Cassiusa bardzo ważna. Przepraszam, jeśli to zniszczyłam. - podniosła na nią wzrok i był to szczyt szczerości i dobrych intencji na jakie się Dina Harlow była w stanie w życiu zmotywować. Słowo przepraszam zawsze przychodziło jej z trudem, a jednak w tej sytuacji było niezwykle wygodne, bardzo... na miejscu.