W lecie ten stół jest zawsze oblegany i niejednokrotnie wydłużany za pomocą magii. Uczniowie często wyczarowują sobie dodatkowe siedziska kombinacją odpowiednich zaklęć, a i niejednokrotnie przynoszą sobie z kuchni lunch. Miejsce w połowie osłonięte jest cieniem.
Milczała, przyglądając się Zakrzewskiemu. Dziwny człowiek, faktycznie. Swoją odmiennością sprawiał jednak, że czuła się wyjątkowo dobrze w jego towarzystwie i pomimo ekscesów i niedostępności godnej skrytki w banku Gringotta. Taki był jednak urok chłopaka i albo się do niego dostosowano, albo nie było sensu w dalszej próbie utrzymywania z nim relacji, ponieważ zapewne skończy się to fiaskiem. Nawet Nessie, która jest dobrym obserwatorem i uwielbia słuchać innych, chwilę zajęło dostrzeżenie, że jakakolwiek próba wpływu na Lennoxa nie miała prawa bytu, podobnie ze zrozumieniem go. Rudowłosa machnęła ręką na jego komentarz, klepiąc się zaraz po brzuchu i uśmiechając optymistycznie. Skoro kiedyś miała takie mięśnie, to przecież może spróbować uzyskać taki efekt po raz drugi, prawda? Wystarczyło tylko trochę pracy! - Oj tam zaraz tragiczna. Nie przesadzaj, jestem całkiem znośna. -zaczęła z delikatnym wzruszeniem ramion, patrząc z dołu na towarzyszącego jej wielkoluda. Doskonale wiedziała, że najważniejsze było regularne jedzenie, ale co zrobić, kiedy ona albo nie miała czasu, albo nie była po prostu głodna? Nie mogła przecież w siebie wmuszać. Odchyliła głowę do tyłu, patrząc na niebo. Z tej perspektywy wyglądało tak spokojnie, niczym ziemia obiecana, pełna łagodności harmonii. Nie raz widziała jednak, jak rzucało zawodnikami podczas meczów. Jego kolejne stwierdzenie sprawiło, że wydała z siebie głośne "hmm", prostując się i robiąc krok w jego stronę, przekręcając głowę w bok. - Ależ Lennox, przecież ja Cię poprosiłam o to, żebyś pomógł mi do tej drużyny się dostać. Nie będzie aż tak źle, nie panikujmy. Jestem zdolna bestia, mam silniejsze ręce, niż Ci się wydaje. Poza tym, czy moja waga i wzrost nie sprawiają, że mogę rozpędzać się efektowniej i być zwinniejsza? Przecież to się przydaje w drużynie! Zakończyła z zaciekawieniem, raz jeszcze próbując wprowadzić do ich konwersacji i treningu jakikolwiek optymizm. Nadal gdzieś głęboko w środku, była przerażona perspektywą latania, szarpania się na drewnianym kiju z witkami i przede wszystkim brania udziału w meczu, jednak czego nie robi się dla dobra ogółu? Każdy strach trzeba było pokonać, to była najlepsza droga do samodoskonalenia się i Lance powtarzała sobie to niczym mantrę. A co jeśli minie jej niechęć i nawet polubi granie? Bieganie było męczące, chociaż bardziej dobijało ją to ciągłe zmieniane tempa. Nie miała kondycji tragicznej, jednak było znacznie gorzej niż przed rokiem, gdy swoją postawą i aparycją pokazywała znacznie więcej. Oddech. Trucht. Bieg. I od nowa, od drzewa do drzewa, zerkając jedynie czasem na trenującego ją ślizgona, który zaangażowany był w swoje paszteciki. Prychnęła na wzmiankę o kiściastym tyłku, pokazując w jego stronę palcem i udając, że celuje w niego jakimś zaklęciem z różdżki. - Nie mam pojęcia, jakim cudem radzisz sobie z dziewczynami, naprawdę. Jesteś w tym gorszy niż ja. I wypraszam sobie, podobnie jak figurę — mam całkiem przyzwoity tyłek. Może nawet ze trzy na dziesięć. -rzuciła, łapiąc między słowami oddech i czując mrowienie w nogach. Do tego zmęczenie, kręcenie się w głowie i roznoszący się niczym echo, pulsujący ból w skroniach. Wyśmienicie. Zatrzymała się, gdy usiadł i zaczął mówić. Korzystając z tych kilku sekund, oparła dłonie na biodrach i nachyliła się do przodu, łapiąc oddech. Kiwnęła głową, podchodząc do niego i kucając naprzeciw. Minę miała całkiem poważną. - Nigdy nie robiłam pompek. Nie jestem pewna, czy potrafię. - wytłumaczyła, wypuszczając powietrze ze świstem. Zrobiła to tylko dlatego, żeby nie był zaskoczony tragicznymi figurami, które za chwilę będzie łapała. Odsunęła się na bezpieczną odległość, kucając na trawie i odgarniając włosy za ucho, a by następnie położyć się na brzuchu. Biedne dziecko nieporadnie zaczęło układać ręce i próbować stawać na placach od stóp, bo tak się jej to ćwiczenie kojarzyło. Marudziła coś pod nosem, trochę nawet przeklinała — jednak była tak skupiona na zadaniu, że wglądała na całkiem odciętą od rzeczywistości.
Człowiek zagadka, cudownie. Dobrze, że rozumiała to jak bezsensowne jest próbowanie rozgryzienia jego osoby. Wielu próbowało, wielu poległo... Nawet on sam przestał kwestionować swoje wybory, a był pewien czas, kiedy tak właśnie było. Kiedy zastanawiał się nad tym, kim był i co robi nie tak, czy mógłby być lepszy? To było wtedy... Jednak prawda jest taka, że tego nie potrzebował, ona również tego nie potrzebuje... Po prostu wydaje się interesujący przez to, że kroczy nieszablonową ścieżką. I sam również jest nieszablonowy... Podobnego swój ciągnie do swojego. Wzruszył jedynie ramionami, chyba nie przyszli tutaj, aby rozmawiać na temat zdrowego odżywiania się. Była już dużą dziewczynką i potrafiła nałożyć sobie na talerz pokarm. Włożyć go do buzi również potrafiła... I nie, nie zamierzał w nią niczego zmuszać. Jednak jej brzuch był dla niego nienaturalnie wklęsły... Nie chodziło o kwestie estetyczne, był zwyczajnie... Niepokojący. Sam dziękował zajebistemu metabolizmowi i swojej nierozładowanej energii. Zmarszczył lekko brwi, skoro potrafiła tyle gadać podczas biegu, to chyba miała więcej siły, niżeli by się wydawało. Czyżby miał dać jej większy wycisk? -Bestia? Owszem. Zdolna? Kwestia sporna.-Burknął. Nie wyobrażał sobie Nessy w ich drużynowym stroju, zapewne nie chodziło o kwestię stroju tylko samej myśli, że miałaby latać gdzieś obok.-Owszem o ile potrafisz wykorzystać te cechy na własną korzyść. Jednak co innego zdawać sobie sprawę z tych cech, a co innego wykorzystać je na miotle, na prawdziwym treningu, w powietrzu.-Zawołał, aby doszły do niej jego słowa. Zawsze był zdania, że predyspozycje to nie wszystko, czy nawet same umiejętności... To kwestia tego, jak się je wykorzysta stanowi największą sztukę. Jednak skoro jest z niej tak uparte i dzielne stworzenie, za jakie uchodzi, to sobie poradzi, prawda? Optymizm daje naprawdę dużo. Jednak chyba znała go na tyle aby wiedzieć, że nie na tym bazował życie i wszystkie aspekty z nim związane. Chciała aby jej pomógł, a on chciał efektów... Oczywiście wiedział, że nie nastąpią one teraz, w tym momencie. Jednak może później? Spojrzy na ten czas spędzony razem, na te wszystkie treningi zlane potem... I pomyśli sobie, że latanie wcale nie jest takie straszne. -Lanceley! Czemu tylko gadasz, zamiast biegać? Pamiętaj o oddechu!-Krzyknął z chytrym uśmieszkiem gdzieś na ustach. -Czy widzisz jakaś dziewczynę przy moim boku? Nie? Ja też nie! Więc widzisz jak sobie radzę.-Było w tym dużo prawdy, goryczy i ani grama smutku. Sama stwierdziła coś naprawdę mądrego w jego przypadku... Nie to nie, jak coś się nie podoba to wypierdalaj. Taka była dewiza Zakrzewskiego. Westchnął cicho i przyjrzał się twarzy dziewczyny, a nawet samej jej postawy... Oddech miała urywany, co nie było niczym dziwnym w końcu dużo się dzisiaj przebiegła.-Może nawet uspokój oddech... Potem zabierz się za ćwiczenia. Przechyl się do przodu i spuść ręce w dół. To pomaga.-Powiedział spokojnie. Nie chciał aby mu to zeszła zaraz... Musiałby ją nieść do szkoły, gdyż nie zabrał ze sobą różdżki... A przecież to było tak daleko, a ona wcale nie ważyła tyle co worek pasztecików. Zaśmiał się cicho widząc wysiłki dziewczyny... Nie powinien się śmiać, powinien poważnie podejść do zadania i swojej roli w nim odgrywanej. Przesunął się po ziemi, aby usiąść obok jej osoby. Przyjrzał się postawie jaką przybrała.-Trochę za wysoko... Musisz skupić wszystkie mięśnie brzucha.-Mruknął swobodnie, kładąc dłoń na jej plecach i obniżając jej ciało.-Tyłek niżej.-Dodał i spojrzał do przodu, na jej ręce.-Sylwetka musi być wyprostowana... Rozszerz trochę nogi, na szerokość ramion najlepiej. Będzie Ci wygodniej.-Powiedział spokojnie.-Dłonie najlepiej równolegle do siebie, możesz rozszerzyć palce, łokcie zgięte na 90 stopni...-Pomógł jej ustawić dłonie i jeszcze przez moment trzymał dłoń na jej plecach, do momentu aż nie czuł nacisku z jej strony. Nie był w tym specem... Jednak tak chyba było najwygodniej. Przynajmniej jemu jest najwygodniej.-I spróbuj 10 zrobić.-Uśmiech godny leniwego grubaska, który nie musi robić takich wariactw.
To był naprawdę chłodny dzień. Sporo śniegu napadało, a dzieci nie zamierzały zmarnować takiej okazji do zabawy. Istniało wiele możliwości - lepienie bałwana, bitwa na śnieżki, zjazdy z górek i wiele innych, bardziej kreatywnych zajęć. Akurat przechodziłaś nad jeziorem, kiedy dostrzegłaś grupkę uczniów, którzy bawili się w najlepsze w śniegu. Było ich naprawdę sporo i wyglądali na trzecioklasistów.
1,2: Ich zabawa wygląda na bezpieczną i raczej nie budzi większych obaw. Okazuje się jednak, że zerknęłaś w ich kierunku w najlepszym możliwym momencie. To kwestia sekund, kiedy jedna dziewczynka postawiła krzywo nogę na oblodzonym fragmencie ziemi. Wykręciła ją w dziwny i niepokojący sposób, po czym wpadła w zaspę obok i krzyknęła z bólu. Miała szczęście, że śnieg zamortyzował upadek, jednak ruch nogi przyniósł gorsze skutki niż można by było się spodziewać. Wyglądało to na złamanie. Zabrałaś dziewczynkę do pielęgniarki, jednak wcześniej udało ci się odpowiednio zabezpieczyć złamanie. Zdobywasz 1 punkt z uzdrawiania. Pamiętam zgłosić się po niego do kuferka! 3,4: Z daleka to wyglądało jak świetna zabawa, prawda? Kiedy jednak się zbliżasz wygląda to raczej jak bójka. Dzieci są agresywne i widzisz, jak jedno z nich wymierzyło drugiemu poważny cios. Podbiegasz szybko, żeby zareagować, a poszkodowany w odwecie próbuje oddać swojemu znajomemu. Przez przypadek obrywa się tobie. Jego pieść trafia prosto w twoje oko. To musiało boleć. W następnym wątku dalej będziesz chodziła z podbitym okiem. Pamiętaj to uwzględnić! 5,6 Podchodzisz trochę bliżej, żeby skontrolować sytuację. Utwierdzasz się tylko, że dzieciaki bawią się całkowicie nieszkodliwie. Jeden z nich dostrzega cię i informuje, że znalazł w śniegu przypominajkę. Oddaje ci ją na wypadek, gdyby któryś z uczniów się po nią zgłosił. Po dłuższym czasie okazuje się jednak, że właściciel nie stara się nawet odzyskać swojej straty, więc bez wyrzutów sumienia możesz zachować znalezisko. Pamiętaj zgłosić się po przedmiot do kuferka.
Przez wszystkie lekcje Arkadiusz wiercił się na swoim miejscu, przebierając nożkami w wielkim zniecierpliwieniu. A gdy ostatnia jak na ten dzień lekcja zakończyła się (która jednocześnie bardzo się Arkowi dłużyła), czym prędzej pochował swoje rzeczy, głównie podręczniki, do swojej (na razie nieśmiertelnej, a co potem z nią będzie, nie wiadomo) pojemnej, czarnej torby i czym prędzej pobiegł na miejsce spotkania z pewną dziewczyną z Domu, ładną, mądrą, i bardzo utalentowaną, jeśli chodzi o latanie na miotle. Na spotkanie, które ma się odbyć na pewnej polanie. Na polanie nad jeziorem, konkretyzując. Szedł na korepetycje (o ile można to tak nazwać) z latania na miotle, a dziewczyna, która miała go „edukować”, pewnie zjawi się tu lada chwila, bo chłopiec już stał w miejscu, gdzie mieli się spotkać. W lewej dłoni ściskał mocno rękojeść jakieś byle jakiej miotły. Czekał i czekał, chodził w te i wewte. Czas dłużył mu się niemiłosiernie. Jedna minuta była dla niego dziesięciominutowym odstępem czasowym. No cóż, zdarza się. Aż w końcu… na horyzoncie zamajaczyła mu damska sylwetka. I mimo że nie była jeszcze zbytnio wyraźna, Arek wiedział, po prostu wiedział, że to ona. Chwilę przed tym już szykował się, by położyć zadek na pewnym głazie, ale gdy tylko zobaczył ową sylwetkę, zrezygnował, podnosząc się w ułamku ułamka sekundy, o ile w ogóle tak się da. To nie było jednak aż tak istotne. A gdy uczniowie stali naprzeciwko siebie dość blisko, by móc wymienić się słowami, Arek uśmiechnął się szeroko. Nie przywitał się, czekał, niczego nie powiedział – czekał aż to one pierwsza zrobi pierwszy krok. Tak, to było niepodobne do Arkadiusza. Zdecydowanie.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
Teraz nie była już do końca pewna, czy umawianie się z Arkiem na lekcje latania było dobrym pomysłem. Co prawda chłopak wydawał się być miły, kiedy pisała z nim listy, ale w zasadzie... czy ona nadawała się do tego, aby kogokolwiek uczyć latania? Ok, jakąś tam wiedzę posiadała. Zapewne wielu powiedziałoby, że sporą, skoro latała w jednej z drużyn międzynarodowych. Ona sama nie była tego taka pewna. I to nie kwestia jakiejś chorej skromności, tylko raczej niepewności siebie. Może w końcu kiedyś jej to przejdzie? Po zakończonych lekcjach, udała się do dormitorium, aby przygotować potrzebny sprzęt i zmienić swoje ubranie. Latanie w mundurku byłoby skrajną głupotą, a ona lubiła czuć się komfortowo na miotle. Nie musiała stawiać na żadne wyszukane szaty typowego gracza, bo przecież to tylko mały trening z chłopakiem, który prawdopodobnie nigdy jeszcze nie latał na miotle. Czym tu się przejmować? Szła wolno po polanie, z daleka widząc chłopaka, który to miał dzisiaj stać się jej uczniem. Chyba musiał ją rozpoznać z daleka, chociażby poprzez miotłę przerzuconą przez lewe ramię. W prawej dłoni ściskała swoją różdżkę. Nie zamierzała jej używać, ale... nigdy nie wiadomo, wolała się z nią nie rozstawać. -Cześć, jestem Silvia. - powiedziała, kiedy stanęła już na przeciwko niego. Wetknęła sobie różdżkę we włosy i wyciągnęła dłoń w jego stronę, aby się przywitać z małym Puchonem. Uśmiechnęła się w jego kierunku, jakby próbowała go pokrzepić, zapewnić, że nie będzie tak źle. Ona sama miała taką nadzieję. Że oboje przetrwają. -To może zacznijmy od podstaw: jakie są w ogóle Twoje umiejętności związane z lataniem na miotle? Miałeś w ogóle kiedykolwiek okazję latać? - zapytała. Wolała ustalić takie szczegóły na samym początku, żeby nie dopuścić do sytuacji, kiedy będzie wymagała od niego o wiele za dużo w stosunku do tego, co powinna.
Zauważywszy dziewczynę już z bliska, z takiej odległości że mógł dokładniej określić jej aparycję, i usłyszawszy słowa powitania i przedstawienia się, Arkadiusz uśmiechnął się, a następnie odwdzięczył się tym samym. A więc, pierwsze lody przełamane, pomyślał chłopak nie wiedząc, czy oby na pewno do końca wysłowił się myślach poprawną angielszczyzną. Ale nie ma co się zamartwiać - on nie wypowiedział tego na głos. Dlatego dziewczyna z pewnością nie dowie się o ewentualnej pomyłce. Ciekawe, czy ona wie, jakim gadułą potrafi być Arek... A jeśli nie? Ah, niech się na nim pozna! Tak więc, wysłuchawszy uważnie pytań kobiety, chłopak od razu tworzył usta i to właśnie z nich, drogą krtani, już po chwili uwolniły się słowa. - No więc. Na miotle latałem raz i nie wiem, czy to było pozytywne uczucie, czy odwrotnie, mówię odwrotnie bo nie wiem, jakie inne słowo by tu pasowało, chyba mnie rozumiesz? Ah, zapomniałbym! Mam się zwracać na ty, czy na pani? Proszę mi powiedzieć, jak mam mówić, bo to również jest bardzo ważna kwestia! Jak na tę chwilę, najważniejsza. Ale to tylko chwila, ułamek w czasie. Czy to, co teraz powiedziałem, ma jakikolwiek sens? No bo przyznaję, że mój angielski nie jest idealny, bo jestem Polakiem i jestem z tego bardzo dumny! No ale co tam. Za chwilę najważniejsze będą sprawy związane z lataniem, więc dobrze, że zadajesz mi te pytania. - wziął głęboki wdech i wydech, po czym wznowił swój monolog. Pewnie dziewczyna miała go powoli dość... a może jest zupełnie odwrotnie? - No więc sprawy mają się tak. Uniosłem się nad ziemię tylko raz, i niezbyt mi dobrze szło. Pani od tej lekcji, nie pamiętam nazwiska tej pani, ale ona powiedziała że jestem najgorszym uczniem jakiego kiedykolwiek uczyła... Tak właśnie powiedziała! Było mi z tego powodu bardzo smutno. Ale mam nadzieję, że dzięki tobie podszkolę nieco swe umiejętności, które nie są raczej na wysokim poziomie? Nie chcę być ekspertem, tak jak ty. Ja po prostu chcę to robić... lepiej. Naprawdę. - i tu teatralnie położył dłoń na sercu i uśmiechnął się - szeroko i szczerze.
Silvia Valenti
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 170 cm
C. szczególne : Silny włoski akcent, szeroki uśmiech na twarzy, kilka mniejszych blizn na dłoniach, leworęczna
No i... właśnie chyba zaczynała żałować tego, że zgodziła się na te lekcje. Nigdy nie przypuszczała, jak wiele słów ludzkie usta są w stanie wypuścić z siebie w czasie kilkunastu sekund. Sama nigdy czegoś podobnego nie praktykowała i nie była pewna, czy to normalne, że ktoś coś podobnego robił. Próbowała nawet sklecić jakąś odpowiedź na jego słowa, ale prawda była taka, że w natłoku tak wielu informacji, ciężko było jej się skupić na tyle, aby coś sensownego stworzyć w swoim umyśle. Zmarszczyła więc brwi i słuchała go w zamyśleniu. -Wystarczy Silvia. - zdążyła tylko wydusić w momencie, kiedy zrobił przerwę na złapanie oddechu. I znów została zalana potokiem słów dotyczących wciąż tego samego tematu, ale tak odległego jakby, że nie potrafiła tego logicznie wyjaśnić. Chyba musiała to jakoś przerwać, żeby w ogóle była w stanie prowadzić w jakikolwiek sposób tę "lekcję" -Dobra dobra dobra, stop, chwila! - zaczęła machać rękoma, tym samym próbując go uciszyć na dłuższą chwilę. Kiedy ta cisza nastała, była tak przyjemna dla uszu, że w końcu mogła spokojnie pomyśleć nad tym, co właściwie na dziś zaplanowała. -Sądzę, że najlepszym wyjściem, będzie zacząć od samych podstaw. Z zaległościami z samego początku, ciężko Ci będzie ruszyć dalej. Dlatego tak, od tego właśnie zaczniemy. - wzięła miotłę, którą chłopak przyniósł ze szkolnego składziku i położyła ją na ziemi, a w pewnej odległości, również swoją Błyskawicę. -Na początek zobaczymy, jak Ci idzie przywoływanie miotły. Co wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. - po tych słowach stanęła po lewej stronie swojej miotły i wyciągnęła nad nią prawą dłoń. Powiedziała głośno i wyraźnie "Do mnie", a miotła posłusznie podleciała do góry, lądując trzonkiem w jej otwartej dłoni. Odwróciła się w stronę chłopaka z delikatnym uśmiechem na ustach. -Teraz Twoja kolej. Jesteś prawo, czy lewo ręczny? Jeśli prawo, stań po lewej stronie miotły, wyciągnij nad nią dłoń i powiedz wyraźnie i pewnie "do mnie". Wtedy miotła powinna podlecieć do Ciebie. Jakieś pytania? - miała tylko nadzieję, że nie zacznie żałować zadania tego ostatniego pytania i że chłopak znów nie zaleje jej potokiem słów.
Rzuć sobie kosteczkę: 1 - miotła nawet nie drgnie. 2 - miotła delikatnie podryguje, ale widocznie nie mówisz tego z dość dobrą pewnością siebie. 3 - miotła gwałtownie podrywa się do góry! Uderza Cię w nos i znów opada na trawę. 4 - trochę niepewnie, ale miotła w końcu podlatuje do Twojej dłoni. 5 - świetnie, Twoja miotła idealnie Cię słucha i bez żadnego problemu udało Ci się ją okiełznać. 6 - miotła owszem poderwała się z ziemi, ale miała zupełnie inny plan na to popołudnie i odleciała w siną dal, nie wiadomo gdzie i po co.
Nie wiedział oczywiście, jakie wrażenie zrobił na dziewczynie, o czym już raczej wiemy... do czasu. W końcu jej jednoznaczna reakcja mówiła sama za siebie, nieprawdaż? Chciał przeprosić, ale uznał że każde wypowiedziane przez niego słowo będzie dla kobiety uciążliwe, tak więc zrezygnował z tego i - przynajmniej na razie... ciekawe, jak długo wytrzyma! - postanowił odzywać się tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne. Ciekawe, jak będzie się z tym czuł Arek. bo Silvia na pewno się ucieszy, bez dwóch zdań, a nie miał żadnych oporów przed tym, by chociażby spróbować ją uszczęśliwić. Nawet, jeśli będzie musiał na jakiś czas pożegnać się z tym, co kocha, chociaż nie stoi na piedestale, a tym czymś jest oczywiście prowadzenie nad wyraz rozległych monologów. Arek postanowił coś sobie i chciał się tego trzymać jak tylko najdłużej się da. A kiedy zobaczył, jak szybko i sprawnie zajęło dziewczynie przywołanie miotły, aż rozdziawił usta ze zdumienia. Kiedy uczył się tego po raz pierwszy, nikomu z klasy - łącznie z nim samym - nie udało się przywołać miotły. Przez jakiś czas chłopak myślał, że robią sobie z niego i całej klasy jaja, ale teraz na żywo zobaczył, że to naprawdę robi się w ten sposób i jest jak najbardziej wykonalne. Tak czy owak, nadal milcząc, stanął po odpowiedniej stronie miotły i powiedział "do mnie!". Miotła zaczęła podrygiwać niespokojnie, jak chory podczas epizodu padaczki. Nie wiedział, jaki błąd popełnia. Chodzi o to, że... za mało w jego głosie pewności siebie. I nie miał o tym zielonego pojęcia. Myślał, że chodzi o barwę głosu, więc zmieniał swój głos co chwila, próbując pod tym względem wszystkie opcje. W końcu miał dość. I... doszło do tego, że znowu się rozgada! - Eh, zawsze uważałem że jestem uzdolnionym uczniem, a tu proszę! Nie potrafię poradzić sobie z miotłą, mimo że mówisz, iż to nie jest wcale takie łatwe... a ja lubię wyzwania, i uznałem teraz, ze nic straconego! Metoda prób i błędów. Na pewno za jakiś czas będzie mi szło o wiele lepiej! Prawda? Ja sądzę, że tak właśnie jest i będzie. Przecież najlepsi czarodzieje ciągle ćwiczyli, by osiągną wysoki poziom! - i uśmiechnął się, ukazując szereg białych ząbków.
Polana nad jeziorem była malownicza nie tylko latem czy wiosną. Posiadała swój urok także zimą, szczególne teraz, gdy hogwardzkie tereny przykryła warstwa białego puchu zwanego śniegiem. O tej porze roku owa lokacja miała także dodatkowe plusy: kręciło się tu mało uczniów i jeszcze mniej nauczycieli. A to oznaczało jedno: bezwzględny spokój. Bruno od rana nie był w nastroju. Wszystko szło nie po jego myśli, miał dwie lewe ręce, pech go nie opuszczał, a irytacja narastała. Przy tym miał ogromną ochotę na czekoladę, a nie miał w dormitorium ani jednej czekoladowej żaby. Poziom endorfin spadał na łeb, na szyję. Musiał wyrwać się z tych ponurych murów i nieco przewietrzyć. Nie omieszkał jednak zabrać ze sobą ostatniego skręta, którego trzymał na czarną godzinę. Właśnie nadeszła ta pora, czyż nie? Chociaż w ten sposób poprawi sobie humor. Dotarł na polanę i z ulgą dostrzegł, że nie ma w pobliżu ani żywego ducha. Cudownie. Przystanął nad brzegiem zamarzniętej tafli i zaczął gmerać w kieszeni płaszcza. Po kilku minutach znalazł cenne zawiniątko i odpalił je przy pomocy różdżki. Och, co za błogie uczucie! Zaciągnął się z lubieżnością, zatrzymał bucha w płucach na kilka sekund i wypuścił parę, która przy panującej temperaturze skrzyła się białym kolorem. Poczuł, że spływa na niego spokój, a na usta z wolna powracał uśmiech. Tego było mu trzeba. Cisza, natura, samotność i zioło. Może ten dzień nie jest jeszcze stracony?
Stojąc na zamarzniętym jeziorze, pośród milczącej absolutną ciszą zimy, biciem serca śniącej wody jest jeden dźwięk, trzask pokrywy, głęboko wewnątrz bezkresnej toni. Jezioro zimą ma kolor głębokiego granatu, daleko poniżej popękanych blizn lodu, ciemny błękit odrętwiałego żywiołu, ma kolor oczu matki, oczu których miał nadzieję już nigdy nie zobaczyć, które w jego pamięci pozostaną pustymi, szklanymi oczami lalki. Samotność wśród bezkresnej bieli zimy jest pewnym błogosławieństwem, im bliżej świąt tym bardziej czuł się jakby był jedną wielką gorejącą raną, stanem zapalnym na skraju obumarcia a ten mróz, śnieg, ta zima była jak kojący okład, powiew wiatru czesał jego włosy kiedy tak wpatrywał się w trzeszczący w głębinach lód pod stopami. A gdyby tak, dzisiaj, teraz, jednym zaklęciem... Oczyma wyobraźni widział to dobrze, bramy czarnego królestwa otwarły by się przed nim z hukiem, tafla zimnej toni zamknęła nad głową jak klamra, żelazne okowy, w rozchylonych ustach ostatnie bańki powietrza trzeszczą między zębami jak piasek, uciekając w przeciwnym kierunku niż on sam. Powoli osuwał się w ciemność, ciężkie powieki zniechęcone walką opadały wraz ze wzrokiem, może dziś, może teraz... W ciszy słychać było czyjeś kroki, niosące się leniwym echem po pustce polany, obrcił się przez ramię i ruszył w stronę brzegu ani trochę ostrożny, prawie jakby rzeczywiście chciał, żeby się ten lód pod nim załamał, wpaść tam i zdechnąć w końcu jezu drogi jak gówno warty pies którym przecież był. Ale tego Ci nie pokażę Bruno, takiej twarzy nie zobaczysz. Czarnego baranka włosów rozpoznał już z daleka, a pełne usta rozciągnęły się półautomatycznie w zagadkowym uśmiechu kiedy ruszył przez zaśnieżoną polanę w jego stronę. Może i zakradałby się, gdyby nie to, że i tak robił rwetes tym przedzieraniem się przez zaspy w rozpiętym płaszczu, z szalikiem powiewającym gdzieś za plecami jak mizerna flaga wolności i porażki. Już z oddali widział kłęby dymu opuszczające usta gryfona, co jedynie pogłębiło zagadkowy uśmieszek pod nosem Morrisa. - A co tu się wyprawia, panie Tarly. - zagaił kiedy już dotarł na tyle blisko, że żeby się z nim skomunikować nie musiałby się wydzierać. Poniuchał w powietrzu i wyciągnął z kieszeni absolutnie przemarzniętą, blado-różową dłoń by mu pogrozić palcem 'nu-nu'.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Napełniał płuca swoim lekarstwem i delektował się tak dobrze znanym, kojącym zapachem. Może podchodziło to już pod uzależnienie, może powinien przystopować i znaleźć inny sposób na poprawianie swojego nastroju, a może mógłby zamiast tego pobiegać, czy coś... Nie chciał jednak nawet szukać alternatywy. Dobrze było mu z obecnym stanem rzeczy. Raz po raz zaciągał się i powolutku wypuszczał kłębki dymu, od czasu do czasu bawiąc się jego kształtem i formując małe krążki. Na jego zmarzniętą twarz wpełzł charakterystyczny uśmieszek, dodający mu animuszu. Nagle otoczenie zdawało się być o wiele bardziej przyjazne, a srebrzysta tafla jeziora wyjątkowo kusząca, wołająca wręcz Tarly'ego ku temu, by postawił swoje stopy na jej powierzchni. Korciło go to niemiłosiernie, choć głosik rozsądku podpowiadał, by nie ryzykować. Ostatnie czego chciał, to kąpiel w lodowatej wodzie, a przecież zimy w Wielkiej Brytanii potrafiły być zdradzieckie. I choć ciało Gryfona było wątłe, to jednak ważył swoje, a lód mógłby nie wytrzymać. Żeby nie dać się zwieść swojemu przyćmionemu umysłowi - odwrócił się na pięcie i zaczął oddalać nieco od brzegu jeziora. Zmierzał w kierunku centrum polany, ruchy miał jednak spowolnione, a mięśnie mocno rozluźnione. Był już nieco otumaniony, a wewnątrz czaszki pokrytej czarnymi kołtunami grała wesoła, świąteczna muzyczka, którą usłyszał przy okazji spożywania posiłku w Wielkiej Sali. Tak jakoś nagle go opętała i za nic w świecie nie mógł się jej wyzbyć. Czy oznaczało to, że powraca do niego dobry humor? Oby. I wtedy usłyszał swoje nazwisko. Całkiem wyraźnie, tuż za swoimi plecami. Wzdrygnął się i odwrócił w kierunku dochodzącego dźwięku. Gdy tylko spostrzegł, że był to znajomy Krukon, od razu odczuł ogromną ulgę. Już się bał, że z ziemi wyrósł jakiś profesor lub inny Prefekt Naczelny, a nie chciał pakować się w kłopoty i szlabany tuż przed przerwą świąteczną. Matka by go chyba zabiła... Grożący palec nie zrobił na nim większego wrażenia, co najwyżej rozbawił, bo i chyba taki był zamiar ze strony Pana Morrisa. Czarnowłosy wyszczerzył się w odpowiedzi, przechylił lekko głowę na bok, jak zaciekawiony szczeniaczek i ostentacyjnie pociągnął jeszcze jednego buszka. A potem wyciągnął dłoń ze skrętem w kierunku nowo przybyłego towarzysza. - Skosztujesz? - zapytał. Wciąż myślał o tym, czy chłopak był tu od początku, czy nie zauważył go po prostu. Jeśli tak, to powinien popracować nad spostrzegawczością. Albo chociaż powrócić do noszenia okularów, gdy akurat nie ma na sobie szkieł kontaktowych...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Lekarstwo jest lekarstwem wtedy, kiedy poprawia stan zdrowia a nie, jak w tym przypadku, rozpala jedynie niezdrowe uzależnienia i potrzeby izolacji. Narkotyki na terenie szkoły to kwestia bardzo dyskusyjna i każdy, kto coś miał za uszami, w tym Morris, wiedział jakie są związane z tym reperkusje. Ależ dokąd uciekasz, czarna owieczko, kiedy tak przebierasz tymi chudymi nogami brnąc przez śnieg. Przecież od tego wilka daleko nie uciekniesz, przecież ten wilk już dawno Cię zwietrzył. Widok ulgi na twarzy Gryfona wywołał kolejny cień uśmiechu na ustach Lyalla. Było w Brunie coś takiego, co sprawiało, że Morris chciał go porwać i trzymać w swojej komnacie po to tylko, żeby go obserwować. Patrzeć jak się krząta po pomieszczeniu, czesać jego baranie włosy, przebierać w zależności od nastroju, ale przede wszystkim studiować ten wesoły wyszczerz. Niby tak naturalny i ukazujący radość, ale samozwańczy król kłamców widział dobrze, że były dni takie jak ten, kiedy i te wesoły Tarly traci energię w swoich akumulatorach szczęścia i musi podbudować zapasy syntetyczną przyjemnością. Nie żeby go potępiał, absolutnie, tag długo jak sam sobie umiał pomóc miał pełne moralne wsparcie tego demoralizowanego krukona. Inna sprawa, że Lyall miał kilka zupełnie odmiennych pomysłów jak by tu do życia Tarly'ego wprowadzić trochę zadowolenia. Niestety żaden z tych pomysłów nie wiązał się z relaksem, raczej z pewnego rodzaju wysiłkiem fizycznym. W pozycji horyzontalnej. - Jeśli to Ty częstujesz. - puścił mu oko tak krótkie i niespodziewane, że trudno było zgadnąć, czy rzeczywiście mrugnął czy to tylko jakiś zimowy omam. Wziął skręta z jego smukłych palców i spojrzał w dal na jezioro zaciągając się raz i drugi. Słodki aromat narkotykowego dymu rozlewał się leniwą przyjemnością po układzie nerwowym, szum pretensji dzisiejszego dnia cichł z tyłu głowy, jak banda rozszczekanych ogarów ugłaskanych toksyczną miłością narkotyku. Trawą pachniała jego babka, jej pożółkłe od narkotycznych cygaretek palce którymi gładziła chłopięce blond włoski kiedyś jeszcze, kiedy był mały. Miał wrażenie, że lata młodości zniknęły gdzieś w pamięci bezpowrotnie, jakby miał lat sto, dwieście, jakby miał ich tysiąc. Oddał Tarly'emu śmiesznego papierosa i zgarnął z czoła rozwiane chłodnym wiatrem włosy- Umiesz lepić bałwany, Tarly? - spojrzał na niego z zadziornym uśmieszkiem malującym się na twarzy. Przechylił się niespodziewanie w jego stronę zaglądając w jego jasne jak dwa małe słońca oczy. - Większość Twoich kumpli to bałwany, powinieneś mieć doświadczenie. - szepnął i w tym krótkim ułamku chwili widać było, że miał jednak duszę szaleńca, choć skrzętnie ukrywaną pod miękki pledem powściągliwości i przeciągłych spojrzeń. Zaraz jednak, jak zwykle zresztą, ukrył to głęboko w sobie powracając do zwyczajowej pozy pozbawionej głębszych emocji umysłowo-emocjonalnej ameby. Bruno lubił przekonywać świat o tym, jakim był wesołym chłopcem. Lyall lubił przekonywać o tym, że nic go nie obchodzi. Dwóch aktorów tańcujących wespół na tej nieistniejącej scenie wyimaginowanego teatru.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Tarly miał wiele słabości. Porażki i błędy definiowały jego osobę. A może to on sam był tą definicją? Upatrywanie pozytywnych aspektów w, nazwijmy rzeczy po imieniu, narkotykach było lekkomyślne i obłudne, jak i on sam, momentami. A problem tkwił w tym, że z biegiem czasu stawał się jeszcze bardziej głuchy na głos rozsądku i autodestrukcyjny. Brnął w to, bo pomagało doraźnie, bo tłumiło głosik w głowie, mówiący o bezsensowności egzystencji. Życie to tylko tkanina przyzwyczajeń, a on nie miał nawet najmniejszej ochoty ich zmieniać. Dobrze było mu z jego małym nałogiem; przypływy adrenaliny, gdy wybierał się do Londynu po zapasy lub gdy rozkoszował się słodkawym smakiem konopi w okolicach szarego zamczyska sprawiały, że wreszcie czuł, że żyje. A nie aby wegetuje. Było to zgubne w tym samym stopniu, co myślenie, że za rok ustatkuje się i ogarnie swoje dorosłe życie. Gdyby tylko wiedział, co siedzi w głowie jego współrozmówcy... Zaintrygowałby się? Przestraszył? W obecnym stanie przyćmionej koncentracji nawet nie pojąłby połowy znaczeń, nie wytężyłby na tyle swojego gryfońskiego mózgu. Jednakże... choć nie znał dobrze chłopaka, to za każdym razem, gdy go widział, czuł dziwny niepokój i jednoczesne zaciekawienie. Było coś nurtującego w spojrzeniu jego jasnych oczu i rysach osobliwej twarzy. Coś, co sprawiło, że wpatrywał się w Krukona odrobinę dłużej, niźli powinien. Na jego twarz wpełzł triumfalny uśmieszek, gdy Morris wziął od niego śmiesznego papierosa. Łamanie regulaminu w duecie było jakieś takie... bardziej kuszące. Od teraz Lyall jest jego partner in crime, od teraz łączy ich coś więcej. - Huh? - zbity z tropu popatrzył nań wzrokiem błądzącym za rozumem. Nie był pewny, czy się nie przesłyszał i czy jego otumaniony umysł nie płata mu figla. Zadziorny uśmieszek ze strony blondyna sprawił, że jednak zaufał swoim uszom i przeanalizował raz jeszcze bałwankowe pytanie. Zebrał się ku odpowiedzi, ale nagle zesztywniał, spiął się niczym gazela, która właśnie wypatrzyła stado lwic, czyhających na nią w zaroślach sawanny. Na Merlina, czy musiał aż tak przeszywać go wzrokiem? Czy robił to świadomie, czy może... było to dla niego naturalne? Tarly zamrugał i przekrzywił głowę w przeciwnym kierunku. Wysłuchał dalszej wypowiedzi i nawet parsknął śmiechem, mocno niekontrolowanym, acz krótkim. Tak, tak, Cannabis indica zaczynała działać. - Umiem nawet takiego, który zatańczy dla nas morrisa. - kąciki ust uniosły się ku górze na chudej twarzy Gryfona, gdy wpadł na tę błyskotliwą anegdotkę. Sam był w ciężkim szoku, że jego spizgany mózg połączył nazwę tradycyjnego tańca angielskiego z nazwiskiem współrozmówcy. A potem odsunął się na krok i schylił, by nabrać nieco śniegu w ręce. Biały puch szybko topniał pod wpływem ciepłoty dłoni, co sprawiało, że łatwiej dawał się formować. Ulepił średniej wielkości kulkę, którą następnie położył na ziemi i przy pomocy różdżki wprawił w ruch. Kula toczyła się wokół nich, nabierając na wielkości, a Bruno obserwował ją z wielkim zainteresowaniem. Dużo większym, niż tego wymagała. - To czyj wizerunek wybieramy? - zapytał, nie odrywając wzroku od śniegowej bryły.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Pewnych myśli błąkających się po głowie Morrisa może lepiej, gdyby jednak nie znał. Pewnych zakamarków nie oglądał, bo choć wiodła go ciekawość, a ciekawość była zawsze - przynajmniej w opinii Lyalla - świetną prowodyrką wszelkich przygód i eskapad, a już na pewno najlepszą doradczynią wszelkich głupich pomysłów i pytań, to jednak do niektórych archiwów własnych myśli wolał nie zapraszać nikogo. Jakby kontrolnie, zupełnie nieświadomie, trącił dłonią bransoletę wiszącą na nadgarstku jak najzwyklejszy przedmiot i westchnął lekko nim zaciągnął się raz jeszcze i oddał Tarly'emu używkę. Po jego jasnych ustach przemknął uśmiech, jaki mógłby mieć ktoś, komu na sprośny zawoalowany dowcip ktoś inny odpowiedział równie zawoalowanym i równie nieprzyzwoitym żartem. A jednak rozmawiali tylko o bałwanach. - Takiego tańczącego jeszcze nie widziałem. - przyznał z rozbawieniem bo i na niego zaczynała oddziaływać drogocenna, bezcelowa i bezsensowna śmieszność palonych konopi - Koniecznie musisz mi udowodnić. Z pewnym westchnieniem odprowadził Bruna wzrokiem, gdy ten jednak zdecydował się zamiast zmniejszyć, to jednak powiększyć przestrzeń między nimi i zabrał się za lepienie kuli. Trzeba przyznać, że jak na dwóch spalonych ziołowym słońcem studentów wypełniali wszelkie oczekiwane względem nich objawy. Stali więc we dwóch wpatrzeni z niesamowitą uwagą na taczającą się wokół nich śniegową kulę, jakby to był przynajmniej spektakl na miarę Cirque du Soleil, a nie zwykły zlepek zamarzniętej wody. - Proponuję Shercliffe'a. - powiedział, mając w pamięci swojego najbardziej znienawidzonego nauczyciela. Choć pałał do niego zazwyczaj ogniście gorącą niechęcią, nikt nigdy nie wiedział dlaczego właściwie tak było, a w tej chwili kiedy wszystkie nerwy i neurony miał porażone narkotykiem czuł tej złości i żalu jakby wybitnie mniej. I tak jednak, z odmętów pamięci, zawsze w pierwszym szeregu na każdą myśl o bałwanach występował nauczyciel historii magii. Zawsze. Choćby się Morris tego wypierał wszystkimi możliwymi sposobami. - Kiedy ostatni raz lepiłeś bałwana? - powiedział z nutą nostalgii w głosie. Miał świadomość tego, że zawsze pod wpływem wszelkiego rodzaju narkotyków robił się znacznie bardziej wylewny, wdając się nierzadko w dyskusje które choć zazwyczaj obfite w argumenty były w rzeczywistości całkiem bez sensu i bez polotu. Tego się jednak nie odczuwało w trakcie ich przeprowadzania.- Ja chyba w drugiej klasie. - pokiwał głową na boki i zreflektował się, że stoją jak dwa durnie więc ukucnął by ulepić drugą kulę i puścić zaklęciem w koliste spirale po polanie, by również zaczęła nabierać obwodu. Wiadomo przecież, że bałwany mają przynajmniej dwa segmenty, tak jak profesor Shercliffe. Irytujące cielsko i durną głowę. Nabrał w garść śniegu ze stoickim spokojem i wyprostował się, by wielką, białą pacynę rozwalić na głowie Tarly’ego z miną tak poważną, jakby z nim dyskutował przynajmniej o sensie życia. Niestety, chwilę potem również wybuchł niekontrolowaną śmiechawką.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Czy przypuszczałby, że będzie lepić bałwana w towarzystwie tajemniczego Krukona, zamiast w samotności kontemplować piękno oszronionych świerków? Otóż nie. Choć jego życie miało to do siebie, że najdziwniejsze sytuacje wydarzały się wtedy, gdy najmniej się ich spodziewał, gdy o nie nie zabiegał, to jednak na taki przebieg dnia nie postawiłby złamanego sykla w żadnym zakładzie. A jednak. Morris zjawił się ni stąd, ni zowąd. Jak duch, jak niewypowiedziane, skryte myśli. Mimo że i ciało, i umysł Tarly'ego wchodziły w stan błogiego rozluźnienia, to jednak zachowywał on resztki instynktu samozachowawczego, a obecność błękitnookiego chłopaka utrzymywała tętno gryfońskiej krwi na odpowiednio wysokim poziomie. Coś było w nim takiego, że chciało się go poznać, odgadnąć jego myśli i jednocześnie... uciec, odejść na bezpieczną odległość. Bruno był cwany w otoczeniu postronnych osób, kiedy nie musiał mierzyć się z wysokim Krukonem sam na sam, na odludziu. W obecnym położeniu czuł się obnażony, obdarty z zewnętrznej warstwy towarzyskiego śmieszka. Wypychało go to z jego strefy komfortu i wywoływało niepokój. Ale w tym momencie nie potrafił zareagować w jakikolwiek logiczny sposób. Odebrał więc z jego rąk papierosa, lecz nie zaciągnął się ponownie. Uznał, że... już mu wystarczy. Zerknął na końcówkę blanta, tak małą i wypaloną jak jego szansa na zaliczenie semestru. A potem wypuścił zawiniątko na ziemię, pod wpływem kolejnego laga mózgu. Żarłoczna warstwa białego puchu wchłonęła brunową ofiarę, zostawiając tylko małą, podłużną dziurkę w miejscu zbrodni. Tarly zawiesił wzrok w tym miejscu, jakby analizował, co tak właściwie się wydarzyło. - Shercliffe'a? Idealnie. - parsknął lekko śmiechem, wyrażając swoje największe poparcie względem tego pomysłu. On także nie pałał do nauczyciela sympatią. Może nie był przezeń znienawidzony, ale wizja śniegowej podobizny upierdliwego profesora była bardzo kusząca. Bardzo. Już oczyma wyobraźni widział jego podobiznę w bryle, która nadal toczyła się wokół nich i z okrążenia na okrążenie przybierała na wadze. Zielonooki wyciągnął w końcu różdżkę w stronę przyszłego korpusu bałwana-Shercliffe'a i zatrzymał go. Oczywiście nie udało się to za pierwszym razem, ale... w obecnym stanie robił co mógł. - A wiesz, że nie pamiętam? - zamyślił się pod wpływem nieoczekiwanego pytania Lyalla. - Może też w drugiej... - w istocie nie pamiętał. Jednak kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów. Z nagła dopadła go nostalgia i znów zapragnął był dzieckiem, cieszyć się beztroskimi popołudniami, przejmować się tylko trollami z Eliksirów i Historii Magii. Odpłynął w swoich rozmyśleniach na tyle, że nie spostrzegł zbliżającego się doń Morrisa. I z tychże rozmyśleń wyrwało go przeraźliwe zimno, poprzedzone umiarkowanym łupnięciem o kędzierzawą łepetynę. Z początku nie wiedział, co się właściwie wydarzyło. Dopiero po chwili styki w zmrożonym mózgu zaczęły łączyć, a Bruno... roześmiał się, zupełnie nie kontrolując tego odruchu. Nie mógł go powstrzymać, ale też nie chciał. Strzepnął niedbale śnieg ze swojej głowy i ramion, a potem... rzucił się jak długi na ziemię, opadając na śniegową pierzynkę plecami. Rozpostarł ramiona i z głupkowatym uśmiechem wymalowanym na ustach począł tworzyć anioła, jak to się robiło za dzieciaka. - Morris, chyba się zjarałem... - wymamrotał w pewnym momencie, podnosząc się do siadu. No Shit, Sherlock. Obdarzył chłopaka mętnym wzrokiem i wyciągnął luźną ręką w jego stronę, by ten pomógł mu wstać. A chyba jeszcze niedawno czuł się niepewnie w towarzystwie Krukona...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Czasami przygody czekały jedynie za zakrętem. Albo za śniegową wydmą, jak to było w jego przypadku. Gdyby wiedział jakie zainteresowanie Tarly'ego wzbudza, pewnie przyłożyłby trochę wysiłku by przekonać go że nie jest tego warty. Fakt, że unikał ludzi i rzadko kiedy był rozmowny wbrew pozorom i obiegowej opinii wcale nie czynił go tajemniczym bohaterem, a jedynie niezbyt interesującym kujonem z krukolandu. Faktem pozostawało jednak jego niezdrowe zainteresowanie Brunem, czego robić nie powinien i czego Bruno nigdy, ale to nigdy nie powinien podsycać. A podsycał. Swoim śmiechem, spojrzeniami, swoim nieobecnym spojrzeniem. Przyglądał się jego rozbawionemu figlowaniu w śniegu i nie mógł powstrzymać durnego uśmiechu. Trochę dlatego, że się spizgał i generalnie wszystko go śmieszyło, ale był to też taki inny uśmiech, sprowokowany widokiem czystej zabawy, czyjegoś zadowolenia. - Idealny. - skomentował patrząc jak śniegowy aniołek nabiera kształtów.- No to jest nas dwóch. - przyznał również na to trudne wyznanie. Wpatrywał się chwilę w mętne spojrzenie gryfona, obserwował jego wyciągniętą rękę i choć gdzieś w głowie zdawał sobie sprawę z tego co ten gest znaczy, to odrętwiały narkotykiem mózg wymagał stanowczo więcej czasu by połączyć kropki i wyciągnąć wnioski, a potem posłać odpowiednie impulsy spod kopuły czaszki do kończyn przyjemnie odrętwiałych w kieszeniach. - Coś bym zjadł. - podzielił się konspiracyjnym szeptem takim osobistym wyznaniem i wyciągnął rękę by pomóc chłopakowi wstać. Myślał, że zaparł się solidnie i pociągnął go równie solidnie, śnieg był zdradliwy a zmarzlina lodowa kryjąca się pod nim jeszcze zdradliwsza. Zachwiał się jak wysoka wieża i zdążył jedynie stęknąć 'ups' zanim runął jak długi na aniołka, tego śniegowego również i ostatkiem chyba jakiejś samo zachowawczości żeby Tarly'emu nie zrobić krzywdy wyprostował ramiona by zamortyzować upadek. Finalnie troche się wyjebał w śnieg, trochę na bruneta, trochę leżał, a trochę klęczał pokracznie z twarzą stanowczo zbyt blisko twarzy gryfona. tej odległości mógł dostrzec drobne kropelki wilgoci pozostałe po resztce śniegu który rozwalił mu na głowie, a które pod wpływem temperatury jego ciała stopniały i ciekły po zmarzniętej skórze chłopięcego czoła. Czerwone żyłki występujące na skrywanych pod przymrużonymi narkotycznie powiekami oczach. - Sorry. - powiedział próbując powstrzymać uśmieszek.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Do tej pory nie miał okazji poznać bliżej Morrisa, ale nawet gdy mijali się na korytarzu, nawet gdy spoglądał na niego ukradkiem podczas przechadzek po hogwardzkich zaułkach, nie uważał go za zwyczajnego Krukona. Coś w nim było, co przykuwało uwagę Tarly'ego. Coś... magicznego? Jakby istniała niewidzialna nitka, która ciągnęła go za kołnierz koszuli w stronę blondyna. I jednocześnie wywoływała w nim wewnętrzny paraliż. Czuł swoiste mrowienie w całym ciele, gorące fale uderzające do głowy i przyspieszone bicie swojego serca. Czasem nawet pociły mu się dłonie. A przecież tylko zerkał. Podczas tego spotkania było mu łatwiej, choć zdecydowanie nie myślał trzeźwo. Odpłynął, a jego umysł jednocześnie się rozjaśnił i zaszedł pstrokatymi smugami. Wszystko było pozornie błahe i proste. Nawet tak bliski kontakt z przystojniakiem z Ravenclawu. I chyba jego podświadomość prosiła o jeszcze bliższy kontakt, wszak wyciągnięta ręka nie wzięła się znikąd. Czuł, że marznie, że śnieg roztapia się od ciepła jego organizmu i przenika przez przemoczone ubranie. Musiał wstać i rzucić na siebie zaklęcie suszące. Ale sam... nie potrafił. Siedział więc z przymrużonymi, zaczerwienionymi oczami i wymalowanym półuśmiechem na twarzy i machał lekko wyciągniętą ręką. Ach, jakież jego mięśnie były rozluźnione i swobodne! Cudownie! Nagle Lyall odezwał się i przyznał, że i on wpadł w ten stan nieważkości umysłowej. Bruno skwitował to krótkim parsknięciem i poszerzeniem uśmiechu. A potem pokiwał głową ze zrozumieniem. Już miał coś powiedzieć, skomentować, rzucić jakiś żart, ale chłopak dodał, że coś by zjadł. Na co Gryfon zareagował chichotem, który nie miałby żadnego uzasadnienia, gdyby obaj nie byli zjarani. - Gastro faza? - spojrzał w oczy swojego rozmówcy i dojrzał w nich swoje marne odbicie, co na ułamek sekundy wytrąciło go z uśpienia - Wiesz, że ja też? - dodał i zmarszczył brwi. Czy był to nieodzowny element palenia zielska? Zawsze kończy się w kuchni? Tylko aby wrócić do zamku, musieliby trochę ochłonąć. W przeciwnym razie mogliby szykować się na poważne kłopoty. Chwycił zmarzniętą dłonią rękę chłopaka i zaufał jej, bo sobie i swojej koordynacji nie mógł. Lecz stała się rzecz dość oczywista i przewidywalna w ich obecnym położeniu. I do tego położenia zmierzająca. Nagle oczy Krukona znalazły się niebezpiecznie blisko, tak samo jak jego ramiona, nos i usta. Bruno mógł dostrzec każdy najmniejszy szczegół, mógł poczuć ciepło bijące od sylwetki Morrisa, mógł... Czy on przypadkiem nie dostrzegał... zbyt wiele? Przełknął ślinę odrobinę zbyt głośno, ale... twarzy nie cofnął. Właściwie nie wykonał żadnego ruchu. - Spoko. - mruknął, a jemu także zamajaczył się uśmieszek na ryjku. Nie wiedział, co ma w tej sytuacji zrobić. Gdyby ktoś oglądał ich z perspektywy osoby trzeciej, zapewne pomyślałby sobie jedno. A przecież tylko wywrócili się na śniegu. Odchylił się ciut do tyłu i lekko wysunął spod ramion Krukona, choć nie całkowicie. Westchnął i odgiął swoją szyję, wystawiając ją na mróz. It's a trap. - No i... co teraz zrobimy? - zapytał trochę głupio, przekrzywiając głowę i mierząc Lyall'a spojrzeniem zielonkawych oczu. Sam nie wiedział, co rozumiał przez to pytanie...
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Uważaj o czym myślisz, bo się to może zdarzyć. Morris nie wiedział, czy to bardziej kwestia tego, że się naćpał, tego, że było zimno, czy tego, że Tarly tak tu się wyciągał jak śnieżna syrenka pomiędzy jego ramionami, ale słyszał w uszach powoli i wyraźnie swoje bijące serce. Nie było mu nawet zimno, mimo, że gołymi łapskami wpadł w tę zaspę powstałą po kreacji aniołka, którego właśnie swoją nieprzytomną niezdarnością zniszczył. Jakie to poetycko prawdziwe, tak bardzo w stylu kogokolwiek z nazwiskiem Morris, znaleźć coś pięknego, wziąć to w ręce nawet z uwielbieniem, nawet ubóstwiając to - tylko po to, by to finalnie zniszczyć. Miłością czy jej brakiem, wszystko jedno, jakby się nie starał efekt był zawsze taki sam. Przymknął oczy kiedy Tarly odezwał się tym mrukliwym tonem i wziął powolny, głębszy wdech jak namyślający się drapieżnik, widząc ten skrawek jasnej, odsłoniętej skóry. Przez ułamek chwili wzrok krukona ślizgał się niezdecydowany pomiędzy łukiem krtani Bruna, jego wyrazistym podbródkiem i łukowatą linią ust na których jeszcze zastygła martwo resztka głupiego uśmiechu. Machinalnie uniósł kąciki warg i tylko skończony idiota zupełnie nieświadomy niczego związanego z międzyludzką intymnością nie rozpoznałby znaczenia tego spojrzenia, uśmiechu i ciężaru potrzeby ciągnącej za nim. A jednak nie przekroczył tej niewidzialnej bariery. Podniósł się wpierw do kucków i chwycił go za poły kurtki chłopaka tym razem znajdując w sobie stanowczo zbyt dużo siły, ciekawe skąd ona w nim tak rozgorzała, podciągnął go do pionu. - Idziemy jeść. - powiedział cicho, patrząc mu w oczy z wciąż stanowczo zbyt bliskiej odległości. Brak jakiejkolwiek reakcji Tarly'ego, zachęcającej czy wycofującej się, stymulował patologiczną głowę Manxa bardziej niż można się tego było spodziewać. Wyciągnął powoli rękę i dotknął twarzy gryfona powolnym i zaskakująco delikatnym ruchem wycierając rozpuszczającą się na jego rzęsach, wielką śnieżynkę, po czym uśmiechnął się miękko. Palce miał zmarznięte na kość, był środek zimy, a ten gamoń nie pamiętał o rękawiczkach od kiedy był małym srelem biegającym po rodzinnych włościach za psami wuja. Twarz bruneta jednak wydawała się emanować przyjemnym ciepłem, takim, do którego miał ochotę przyłożyć obie dłonie, ogrzać na chwilę, wślizgnąć palcami pod linię ciepłych, zimowych ubrań chroniących go przed złą pogodą, sięgnąć dalej, głębiej. - Okrężną drogą... - mruknął w końcu dystansując się, a było to równie trudne co wstanie chwilę temu. Jakby biegun mu się jakiś przedstawił i go tak popychał i garnął w stronę niewinnego gryfona, który niczym sobie nie zasłużył na koszmar atencji jaką w głowie chciałby mu podarować Morris. Kiedy odwrócił wzrok przetarł dłonią twarz, wiedział, że jest naćpany i nie chciał się z tym mierzyć teraz. Może też nie potem, może nie dziś. Może nie w tym tygodniu. Obejrzał się po sobie otrzepując resztki śniegu z płaszcza, zachwiał się jednak niebezpiecznie i byłby wyrżnął z powrotem w te zaspy gdyby Tarly nie stał tuż obok ze swoim wąskim ramieniem za które niewiele myśląc chwycił by ratować dupsko. - Jakoś wybitnie próbuje się z Tobą znaleźć w pozycji horyzontalnej, co Tarly? - puścił mu oko złapawszy równowagę- Chodź lepiej, zanim zrobię Ci coś złego. - zasugerował wsadzając zmarznięte łapska w kieszenie.
Bruno O. Tarly
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183,5
C. szczególne : mocno zarysowane kości policzkowe, baran na głowie, typowo brytyjski akcent
Coraz bardziej potrzebował zaklęcia suszącego. Zaczynało robić mu się najzwyczajniej w świecie zimno, śnieg miał to do siebie, że topniał. Zupełnie jak obawy Bruno przed bliskim kontaktem z Morrisem. Może gdyby poznał lepiej postać Krukona, to nie dostawałby wewnętrznego paraliżu przy każdym jego spojrzeniu? W blondynie było coś... zwierzęcego. Jakiś faktor, który mroził krew w żyłach Gryfona, jednocześnie powodując uderzenia gorąca. Wstrzymał oddech na chwilę, gdy Lyall lustrował go swoim intensywnym spojrzeniem. Stopniowo schodziło z niego narkotyczne otumanienie, co w pewnym sensie było zgubne. Zaczynał na nowo lepiej postrzegać rzeczywistość, również wszechobecny chłód i wilgoć. Ale nic nie było w stanie oderwać go teraz od twarzy chłopaka, znajdującej się tak blisko jego twarzy. Zdecydowanie za blisko... W tym duecie to on był ofiarą i tak też się czuł. Jak szary zając, skrywający się w wysokiej trawie, który jednak nie ma na tyle odwagi, by wyrwać się do ucieczki. A lis czyhał i łypał nań swoimi głodnymi ślepiami. Ślepiami, które hipnotyzowały. Silny uchwyt chłopaka i szybkie postawienie go do pionu sprawiły, że wyrwał się ze swoich myśli i wrócił na ziemię. Do czasu, aż... Morris dotknął jego twarzy. Bruno był tak zmieszany, że nie oponował, wymruczał tylko kilka niezrozumiałych słów, które można było rozszyfrować jako "co robisz", ale w jego tonie czy postawie nie było pretensji, raczej samo czyste zaskoczenie. Propozycja zjedzenia czegokolwiek była bardzo kusząca i... rozsądna. Bardziej niźli stanie dalej tak blisko siebie. To mogło... skończyć się różnie. Bruno stanął pewniej, robiąc kilka małych kroków na śniegu, tym samym kompletnie niszcząc już nadżartego anioła. Było, minęło. Otrzepał tył kurtki ze śniegu i zaczął macać swoje kieszenie w poszukiwaniu różdżki. Nie pamiętał, gdzie ją schował, gdy przestał formować bałwanowe kule. W końcu jednak ją znalazł, co przyjął z wielką ulgą. - Silverto! - wycelował badyl w samego siebie i wypowiedział zaklęcie. Nie minęło kilka sekund, a był już całkiem suchy. A potem ponownie spojrzał na swojego towarzysza. - Tak, idziemy. - dodał pewnie i wyraźnie, może nawet hiperwyraźnie. Miał to do siebie, że gdy chciał brzmieć na osobę w pełni trzeźwą, to artykułował karykaturalnie słowa. Okrężną drogą? Czy powinien się zgodzić? Czy zajączek powinien zaufać lisowi? Nawet jeśli jego futro lśni niczym pachnące jesienią złociste liście? Jednak czy miał coś do stracenia? Uniósł brew i z miną pełną pytań skierował swój wzrok na chłopaka. W tej samej chwili on zachwiał się i byłby upadł, gdyby nie złapał się odpowiednio szybko. Taka dobra opoka z Tarly'ego! - Wybitnie. - powtórzył, obserwując jego sylwetkę i ruchy. Nie wiedział, co myśleć o całym tym spotkaniu. Może gdyby nie zaproponował tego szluga... Może. A może nie. Może i tak. Ostatnie słowa Krukona sprowokowały mózg zielonookiego do intensywnych myśli, do analizowania metafor i ogólnego zmóżdżenia. Na Merlina, te Kruki są dla niego zbyt inteligentne. A on zachowuje się jak ziemniak, co go żenuje i sam przed sobą się wstydzi. Powinien coś na to odpowiedzieć. Coś, czym choć trochę zaimponuje Morrisowi. - Nie dam się tak łatwo. - palnął i uśmiechnął się lekko, odrobinę krzywo, ale takie już miał usta. Czy ten uśmiech był odrobinę wyzywający? Być może... On też wsunął swoje ręce do kieszeni i ukrył podbródek w kołnierzu. Miał ochotę na tuzin dyniowych pasztecików i ogromny kubek grzanego wina. Ale to za chwilę... Najpierw czeka ich owa okrężna droga zapewne pełna ciekawych doznań.
|zt.
Lyall Morris
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 196
C. szczególne : blizna na dłoni, cierniowa bransoleta, złe intencje
Bardzo koślawy z niego lis, ale uraczony takim porównaniem pewnie poczułby się miło. Tak jak Tarly po tym dziwnym dniu nauczył się nie obawiać relacji z krukonem, tak i krukon doszukał się w sobie braku antypatii, a nawet odnalazł ochotę, by spędzać więcej czasu w towarzystwie kolegi z domu lwa. Choć oferował mu przedziwną mieszankę, niemal tak odurzającą jak zawartość śmiesznego papierosa jakim się chwilę temu dzielili, to jednak nie rezygnował z tego, co więcej, wyglądał na bardziej zaciekawionego, zainteresowanego niżby Lyall się spodziewał. Uśmiechnął się jednym tylko kącikiem ust, w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Jaką było to świętą prawdą, że gdyby chwilę jeszcze pozwlekali, gdyby nie było tu śniegu i nie było zimno to kto wie czym skończyłoby się to spotkanie. Łapiąc równowagę i słyszą potwierdzenie z ust gryfona zaśmiał się cicho i pokręcił głową, powstrzymując od dalszego komentarza. To nie tak przecież, że mu się często zdarzało wybitnie dążyć do pozycji horyzontalnej z kimkolwiek. Choć wcale tego nie unikał. Twardo musiał się skupiać na tym, by ręce trzymać głęboko w kieszeniach gdyż te rozochocone, raz poznawszy dotyk czyjejś skóry, garnęły jak dzikie zwierzęta do bliższego, głębszego i bardziej zachłannego poznania. - Bardzo proszę. - mruknął zerkając na niego kątem oka- Nie daj się. - choć był to żart, zabrzmiało to prawie, jakby się Morris domagał tego wyzwania, a błysk towarzyszący tym słowom, jaki zamigotał w jego oku jedynie potwierdzał taką uwagę. Rozmowa jaką prowadzili w drodze do zamku była dziwna, lepka od niejasności - czy to wina narkotyków czy po prostu nieumiejętności tej dwójki rozmawiania ze sobą? Trudno powiedzieć. Jedno co było pewne, to że kiedy doszli do kuchni zainteresowanie Lyalla Brunem eskalowało niebezpiecznie, co nie miało pozostać w przyszłości bez echa.
Marcus nie widział sensu siedzenia w Pokoju Wspólnym i wypatrywania czegokolwiek za oknem tak jak robili to inni. Pogoda była jaka była jednak Krukon niezrażony opadami deszczu ze śniegiem spakował do torby niebieskie kocyk w barwach Ravenclawu, jakąś książkę, żelki i wyszedł z dormitorium. Ubrał się ciepło ponieważ od dawna planował samotne spędzenie popołudnia nad brzegiem jeziora, a przy dzisiejszej aurze nie było lepszego miejsca niż polana. Miał na sobie czapkę i szalik z logo ulubionego mugolskiego klubu, bluzę z Marvela i kurtkę w kolorze khaki. Schodząc na dół zahaczył jeszcze o kuchnie żeby wyposażyć się w babeczki, a potem wyszedł na dwór otwierając szeroko drzwi wejściowe. Od razu uderzyło go chłodne, ale zarazem przyjemne powietrze. Właśnie taka pogoda pozwalała Marcusowi na zebranie myśli w jedną szufladkę i przeanalizowaniu całego ostatniego tygodnia. Owinął mocno szalik wokół szyi i ruszył w kierunku swojego ulubionego miejsca nad jeziorem. Nawierzchnia błoni była lekko mokra. Powoli zaczął myśleć nad tym czy w ogóle będzie miał gdzie spocząć. Jednak miał nadzieje na jakiś gruby wystający korzeń z drzewa, który skutecznie uniemożliwi pogodzie zepsucia Clintonowi planów. Ojciec zawsze powtarzał synowi, że nawet tornado nie powinno spowodować, że Krukon zrezygnuje z treningu. Przez moment wrócił myślami do tamtych czasów kiedy we wakacje i nie tylko biegał za piłką w lesie tuż za domem. Pamiętał te beztroskie chwilę spędzone na boisku, gdy problemy szkolne zdawały się tak odległe i nieważne. Dzisiaj natomiast wszystko wygląda inaczej. Nauka tak zajęła Marcusa, że nie miał przez ostatnie dni nawet chwili żeby napisać list do rodziców. Oni za to pisali praktycznie co chwilę i bywały momenty kiedy chłopak był tym zmęczony. Troska jaką obdarzali syna stawała się niezdrowa. Został wyrwany z zamyślenia o rodzinnym domu przez jakiegoś ptaka, który szukał jedzenia w okolicach wybranego przez Marcusa drzewa. Sięgnął do torby wyciągając z niej babeczki i pokruszył ją na małe kawałeczki rzucają delikatnie w stronę stworzenia. To spojrzało na chłopaka niepewnie, ale widząc, że człowiek nie ma złych zamiarów podszedł bliżej i zaczął dziobać w ziemi. Krukon zgrabnie go ominął znajdując po chwili idealne miejsce na rozłożenie kocyka i zatraceniu w lekturze. Dzisiejsze popołudnie minie mu przy rozwiązywaniu zagadek z Sherlockiem Holmesem. Dawno temu dostał wszystkie książki o detektywie od ojca, który był jego ukrytym fanem. Marcusa zawsze dziwiło jak ktoś kto nie istniał może być idolem, ale zawsze zachowywał to zdanie dla siebie. Krukon wolał prawdziwych bohaterów, a nie tych zmyślonych. Ponownie wyłączył z głowy wszystkie myśli o domu i nauce. Wygodnie rozsiadł się pod drzewem, otworzył paczkę żelek jak i książkę, a potem pogrążony w lekturze nie spostrzegł innej osoby.
To nie była jej ulubiona pogoda, ani ulubiona pora roku, ale nie zamierzała tak bezczynnie siedzieć w zamku albo smętnie spoglądać za okna, to do niej po prostu nie pasowało. Musiała wiecznie coś robić, zdobywać wiedzę albo szukać nowych kontaktów, pracować nad swoją powieścią, bawić się z Paskudą. W pewnym sensie nigdy nie umiała pozostać w miejscu, było wiele srok, a ona chciała złapać je wszystkie za ogon i chociaż pod wieloma względami była typowym Krukonem, który wszystkie sprawy analizował na każdą możliwą stronę, to była również pełna niespożytej energii. Z pewnym względów nie lubiła jednak oficjalnie łamać zasad, nie była tym typem, który rzucał się na barykady i walczył o lepsze jutro, a już na pewno nie chciała się wychylać, gdy było to zupełnie niepotrzebne. Pewne jednak było to, że chciała pracować nad sobą, swoimi zdolnościami i swoją wiedzą, a tego nie dało się robić jedynie w bibliotece, kiedy nikt nie patrzył, praktyki zaś nie dało się opanować bez najzwyczajniejszych w świecie ćwiczeń. Z tego też powodu kręciła się po okolicy, bo w końcu transmutowanie okolicznych kamieni w motyle, czy inne tego typu rzeczy, było dla niej o wiele lepsze, niż przemienianie ulubionych kubków w talerze, czego potem nie dało się już tak łatwo cofnąć, o ile nazbyt się zdekoncentrowało. Miała już wracać do zamku, kiedy dostrzegła z daleka znajomą sylwetkę. Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy zorientowała się, że Marcus, najwyraźniej zakutany po sam czubek nosa, przyszedł tutaj, żeby poczytać książkę. Ten miał dopiero ciekawe definicje spokoju, bezpieczeństwa i co to tam jeszcze było, w każdym razie najwyraźniej lektura mocno go wciągała, bo jak na razie nie zorientował się, że Victoria się do niego skradała. Uznała to za całkiem dobrą zabawę, chociaż trudno powiedzieć, dlaczego właściwie, wpadła na ten pomysł. Być może radosny nastrój z ferii nadal jej się trzymał, a może właśnie wkroczyła w ten czas dojrzewania, kiedy wszystko wydawało jej się nieco zabawne i trzeba było z tego korzystać, nim kołysząc się na hormonalnej huśtawce, odleci w stronę wielkich smutków. Chciała nawet zasłonić oczy Marcusa, ale doskonale pamiętała, jak sama spanikowała, kiedy na feriach zrobiła to Gabrielle, więc ostatecznie niespodziewanie kucnęła tuż przy nim i bezczelnie próbowała zobaczyć, co tam czyta. - Nie za zimno? Odmrozisz sobie jeszcze nos i żadna dziewczyna nie będzie chciała cię pocałować - powiedziała zaczepnie na dzień dobry i spojrzała na niego, uśmiechając się przy okazji. Ciekawa była, czy jednak się przestraszył, czy może zorientował się, że skrada się do niego niczym dzik do trufli, była pewna, że dało się ją usłyszeć, w końcu nie bawiła się w żadne zaklęcia wyciszające jej krok, czy głos.
Marcus był nadal święcie przekonany, że raczej nikt o zdrowych zmysłach nie przyszedłby w taką pogodę na polanę. Jednak tajniki ludzkiego umysłu dla każdego, a tym bardziej dla Clintona to niezbadane ścieżki. Zawsze spotykał na swojej drodze osoby, które przejawiały nad wyraz za dużo inteligencji tylko po to żeby się popisać, a potem w praniu wychodziło jak bardzo ten ktoś jest ociężały umysłowo. Dlatego Krukon zawsze uważał na ludzi i próbował odczytać wszystkie ich zamiary zanim otworzą usta. Jednak dzisiaj nie miał zamiaru z nimi obcować, dzisiaj był dzień relaksu i umysłowego odpoczynku od magicznego świata. Bo to, że Marcus będzie pracował to była oczywista oczywistość. W końcu czytał zagadki kryminalne jednego z największych wymyślonych umysłów. Chłopak zawsze miał ten sam problem. Korzystanie z wolnego nie przychodziło mu łatwo. Musiał myśleć, poznawać, tworzyć. Nawet przy zwykłym treningu w ciepłą noc dedukował i próbował sam sobie objaśniać problemy świata. A czego nienawidził z całego serca? Kiedy mu przeszkadzano. To nie tak, że nie poświęcał ludziom czasu, bo zawsze kiedy tego chcą on im chętnie pomoże. Czasami mogło się wydawać, że Clinton nie wie co to emocje i miłość. Pomaga, bo ma dobre serce, a nie z chęci. Ci którzy znali chłopaka wiedzieli, że jest na odwrót. Właśnie był na jednym z lepszych momentów w książce. Praktycznie wszystkie sceny morderstw i poszlak to jego ulubione, ale zawsze pasjonowało go wyjaśnienie poszczególnych czynników. I akurat teraz kiedy całkowicie wchłonął samego siebie w dziewiętnasty wiek poczuł jak ktoś siada obok. Odwrócił wzrok od liter i spojrzał na swoją towarzyszkę popołudnia. Wszystkich by się tutaj spodziewał, ale nie Victorii, a tym bardziej tak blisko brzegu jeziora. Podobno od małego unikała wody. Marcus nigdy nie oceniał, a nawet ją rozumiał. Każdy ma przecież jakąś fobię. Uśmiechnął się delikatnie odkładając książkę na bok, wszak wypada poświęcić dziewczynie więcej uwagi. - Mógłbym Ci zadać to samo pytanie. Odmrożenie nosa nie brzmi wcale tak tragicznie. Kiedyś po tym zamku biegał sobie taki jeden bez tego narządu i nawet miał wiele fanek. - Powiedział robiąc Krukonce miejsce na kocyku obok siebie. Nie był do końca pewny czy się przysiądzie. Marcus zawsze miał wrażenie, że są swoim przeciwieństwem nie tylko ze względu na pochodzenie. Jednak o dziwo rozmowy z panną Brandon zazwyczaj przybierały ciekawy obrót spraw i nie miał pojęcia czy to fakt, że nie spuszczali z siebie wzroku czy może z prawdomówności. - Co Cię tutaj sprowadza? Czyżbyś pokonała swój strach i próbowała nauczyć się pływać? - Spytał z delikatnym uśmiechem wskazując na taflę jeziora, które z jego perspektywy było nadzwyczaj spokojnie. Wiedział jednak, że głęboko na dnie żyją stworzenia, których nie chciałby spotkać będąc tutaj sam. Wyciągnął do dziewczyny paczkę żelek czekając na odpowiedź, a jakiś cudowny zbieg okoliczności sprawił, że Marcus zapomniał o słynnym detektywie.
Pod pewnymi względami byli faktycznie typowymi Krukonami. Myśleli, analizowali, szukali najróżniejszych wyjść z sytuacji, starali się dostrzec to, czego wcześniej nie widzieli i to bywało męczące. Nawet gdy czytała książkę, starała się ją przejrzeć, więc pewnie, gdyby tylko dostała do swoich rąk mugolskie kryminały, przepadłaby jej pewnie do gustu i gdyby tylko dowiedziała się dokładnie, czym są telefony komórkowe i cała ta niezbadana reszta, o której była mowa na kartach historii, zaczęłaby z miejsca rozwiązywać zagadki kryminalne, testując tym samym swój umysł i dociekliwość, by rozwijać się w innych kierunkach niż tylko magia. - Ja tam wolałabym na twoim miejscu epatować burzą włosów i nieskazitelnym głosem, a nie dwoma dziurami w twarzy, ale jak kto woli - stwierdziła na to i wzruszyła lekko ramionami, przez jej twarz przemknął zaś cień uśmiechu, bo żart był, jaki był, być może nieco niestosowny, w końcu wiele osób poległo w tamtym czasie, ale z drugiej strony, po latach, łatwiej było mówić o tym w taki sposób, niż zapadać się w sobie. - Udaję, że nie widzę tej wielkiej wody i nie zamierzam się do niej bardziej zbliżać. Ale zobaczyłam tutaj kogoś bardzo interesującego, kto wędruje po jakichś nieznanych mi światach i postanowiłam przysiąść się na chwilę. Trenowałam zaklęcia, ale jak wrócę do zamku, to pewnie zaraz znowu coś sobie znajdę, więc jeśli masz chęć, trochę ci będę przeszkadzać i opowiadać milion rzeczy na raz, żeby odreagować czas poświęcony nauce. Zresztą, z tego wszystkie potargała mi się szata i rodzice chyba mnie zabiją, jak tylko dostaną list, bo ostatnio ciągle coś jest nie tak - powiedziała na to, wyraźnie się rozgadując i pozwalając na to, by po prostu słowa znalazły ujście. Gdy była sama, skupiała się na zadaniu, fokusowała się, odsuwała od siebie większość marzeń, wyobrażeń i porzucała cały świat, bo w końcu miała co robić, ale skoro już znalazła Marcusa, to nie mogła sobie odmówić przyjemnej pogawędki, choćby o niczym. Lubiła go, lubiła spędzać z nim czas, a przez ferie nie miała do tego zbyt wielkiej sposobności. Starała się teraz podejrzeć okładkę książki, którą trzymał, zastanawiając się, czy to mugolskie wydanie.
Marcus uwielbiał zagadki, ale także suche żarty, które mógł analizować i wyciągnąć z nich coś konkretnego. Tym razem jednak nie znalazł idealnego sarkazmu do dwóch dziur w twarzy, bo teoretycznie rzecz biorąc to każdy człowiek miał ich o wiele więcej. Jednak nie on był od oceniania i wtrącania się w biologiczny aspekt życia każdego człowieka. Fakt, faktem, że w tamtych czasach żarty o nosach były co najmniej nie na miejscu i niektórzy pewnie dzisiaj zostali by urażeni. Dlatego spojrzał tylko w niebo żeby schować w cieniu swoje zażenowanie. - Chcesz mi powiedzieć, że nie mam cudownej czupryny włosów i charyzmatycznego głosu? - Zażartował po chwili odwracając się w kierunku dziewczyny z nieukrywanym uśmiechem na twarzy. Marcus od zawsze uważał, że ich rozmowy prowadzą do ciekawych monologów z jednej jak i z drugiej strony. Nie były to jednak słowa, który miały którąkolwiek osobę uczynić lepszą, ale normalna relacja polegająca na powiedzeniu co w duszy siedzi. Victoria mało wiedziała o mugolskim świecie, a Clinton zawsze był gotowy żeby jej o nim opowiedzieć. - Bardzo mi miło, bo wnioskuje z Twoich słów, że mój zamknięty i nieznany świat jest dla kogoś interesujący. Wypada jedynie podziękować oraz pozwolić żebyś spędziła ze mną czas. Poza tym dobrze wiesz, iż uwielbiam z Tobą rozmawiać. - Powiedział całkiem szczerze spoglądając ponownie w taflę jeziora. To co powiedział było prawdą i nie zawarł w tym zdaniu żadnej fałszywej nutki. Jak dla niego Victoria mogła się rozgadywać, a on by jej słuchał będąc przy tym ciągle uśmiechnięty i zadowolony z życia. chciał coś odpowiedzieć, ale zauważył jak próbuje wzrokiem wyłapać co też czytał. Zrezygnowany podniósł okładkę tak żeby mogła odczytać wypisane na niej słowa. - Sherlock Holmes. Mugolski detektyw, który potrafił rozwiązać każdą sprawę. Jak będziesz chciała to zabiorę cię kiedyś w Londynie pod jego mieszkanie. Podobno jest atrakcją dla fanów, ale ciężko mi powiedzieć, bo nigdy tam nie byłem. - Wzruszył ramionami lekko zmieszany czy podać Krukonce książkę czy może jednak odłożyć ją na bok. W końcu położył ją obok dziewczyny na kocu stwierdzając, że sama zdecyduje czy chce pożyczyć pierwszy tom. - A co do rodziców i ewentualnej śmierci przez zepsutą szatę to ja cię obronie w razie nadchodzącej katastrofy. Nie mogę pozwolić żeby zabrali mi najlepszą towarzyszkę do rozmów o wszystkim i o niczym. - Marcus miał to do siebie, że zawsze mówił to co myśli i czasami przysparzało mu to wiele problemów. Jednak dla niego szczerość to podstawa w relacjach międzyludzkich, a okłamywanie Victorii sprawiłoby, że poczułby się źle.
Mógłby szukać dziury w całym, ale nie było chyba sensu. Sprawa wielkiej wojny, śmierci niezliczonych ludzi, prawdziwy koszmar, który na nich spadł, to nie było mimo wszystko coś, co powinno stanowić podstawę do wygłupów. Z drugiej jednak strony Victoria wiedziała, że w ten sposób można było się chronić, że można było zasłaniając swoje prawdziwe uczucia i lęki, jakie nami targały, gdy się o tym wszystkim myślało. Wiedziała, ale nie do końca rozumiała, bo ona sama momentalnie dawała się ponieść temu, co czuła, tej niepewności i poczuciu swoistej beznadziei. - Och nie, głos masz tak uwodzicielski, że jestem pewna, iż cała okolica za nim podąży, ale nad twoją czupryną moglibyśmy popracować, no wiesz, małe zaklęcie tu, małe zaklęcie tam - powiedziała na to i uśmiechając się do niego ciepło, przyklęknęła, by móc swobodnie wpleść palce w jego włosy i poczochrać je w formie małej, całkowicie niewinnej złośliwości, jaka była bardziej przyjacielska, niż w jakikolwiek sposób obraźliwa. Wiedziała, że chłopak nie powinien w tym momencie strzelić jakąś obrazą majestatu, ale mimo wszystko mrugnęła jeszcze do niego na znak, że tak tylko się wygłupia i nie powinien się tym jakoś szczególnie mocno przejmować. - W takim razie teraz będziesz musiał mnie znosić tak długo, aż nie padnę ze zmęczenia - ostrzegła go jeszcze i rozsiadła się wygodnie, strasznie zainteresowana tą książką. Kiedy wspomniał, że bohater powieści był sławnym detektywem, uniosła lekko brwi, a później zamrugała, gdy opowiedział o jego domu. Przez chwilę starała się dokładniej zrozumieć, w czym tutaj rzecz, ale wydawało jej się to wyjątkowo, cóż, zaplątane? - Czyli to powieść historyczna, tak? Swoją drogą, jakie sprawy rozwiązywał, bo aż sobie nie mogę tego wyobrazić! Chodzi o jakież zuchwałe, mugolskie kradzieże, czy nawet gorzej, wstrętne morderstwa, po których pojawiały się na miejscu duchy niewinnych? - rzuciła, całkiem swobodnie, jakby nie do końca brała na poważnie ten temat, ale trzeba przyznać, że nie umiała tak do końca połączyć tego wszystkiego w całość, bo najwyraźniej nie wszystko jej się zgadzało, niemniej jednak aż oczy jej zabłyszczały, gdy tylko usłyszała propozycję chłopaka. - Koniecznie! Wybierzmy się tam w wakacje, proszę! Przy okazji chcę napić się kawy w jednej z tych kawiarni, które podobno są na całym świecie, ale nie mam pojęcia, jak ona się nazywa. Podobno wielu mugoli przychodzi do tych kawiarni i pracuje tam na tych... Ugh, jakże to się nazywa! Komputerach? - wyrzuciła jeszcze z siebie, wyraźnie z trudem szukając słowa, którego miała w tym momencie użyć, po czym z rozbawieniem szturchnęła Marcusa łokciem na znak, że przyjmuje jego pomoc, jakakolwiek ona miałaby nie być. Nie bardzo wiedziała, co miałby powiedzieć jej rodzicom, ale wyobraziła sobie chłopaka, jak osłania ją własną piersią i było to nad wyraz zabawne wrażenie, którego nie chciała się wcale pozbywać. - W takim razie musisz w razie takiej niespodzianki wysłuchać wyjca! To będzie na pewno jakaś skrzekliwa wiadomość o braku odpowiedzialności z mojej strony! Chyba że znowu obetną mi kieszonkowe, bo za coś trzeba kupić całą szatę - rzuciła jeszcze po chwili z namysłem, dochodząc do wniosku, że takie rozwiązanie ze strony jej rodziców byłoby całkiem normalne i logiczne, wcale by się nie zdziwiła, gdyby - podobnie jak miesiąc wcześniej - uznali, że musi obywać się teraz bez dóbr materialnych.