Dach, na pierwszy rzut oka, jak każdy inny. Posiada mnóstwo niezbadanych dotychczas zakątków, bo jeszcze żaden z uczniów a tym bardziej nauczycieli nie był na tyle szalony by się tutaj zapuszczać. Do czasu!
Jeśli jesteś wytrwałym poszukiwaczem, uda Ci się nawet znaleźć prosty spad dachu, gdzie jacyś śmiałkowie przed Tobą składowali wygodne poduszki, odporne na warunki pogodowe panujące na zewnątrz.
UWAGA: Aby wejść obowiązkowo należy rzucić kostką w pierwszym poście. Nieparzysta – udaje Ci się wejść, parzysta – niestety nie udaje Ci się wejść. Jeśli już raz odkryjesz lokację możesz odwiedzać ją bez ponownego rzucania kością. Zezwala się zdradzić lokalizację tematu dwóm osobom towarzyszącym.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Nie 31 Lip 2011 - 22:07, w całości zmieniany 1 raz
Wystarczy tylko spojrzeć na jej brata, żeby domyślić się, że relacje międzyludzkie w rodzinie Villiersów były mocno skomplikowane, jeśli nie zwichrowane, co na to wskazywał życiorys obojga rodzeństwa. Ciężko stwierdzić czy się kogoś kocha, jeśli miłości się nie doświadczyło. Z kolei jeśli się doświadczyło i zakończyła się ona boleśnie, to wcale nie chcesz przeżywać tego jeszcze raz. Cóż na to poradzić. Mini była anty-miłościowa. Czasami zdarzały jej się wyznania miłosne, zakrapiane whisky i głośną muzyką. Zazwyczaj widziała wtedy ledwo na oczy i nie była pewna czy mówi do chłopaka czy też dziewczyny. Zresztą kogo to wtedy obchodzi! To jest własnie ten stan, w którym jeszcze jeden wypalony papieros wróży rychłe spotkanie z toaletą. Och Stanko, Stanko, nie daj boże żeby pani Wąż znalazła się w takim stanie obok Ciebie, bo tylko Ci złamie serduszko swoimi nic niewartymi następnego dnia obietnicami. Liudvika rzeczywiście była pewnego rodzaju lekarstwem na wszystko co trapiło Mini. Jej dotyk, uśmiech i spojrzenie potrafiły ochłodzić Mini nawet w temperaturze wrzenia, a i z chłodu do wrzenia ją podnieść i to w tym dobrym sensie. Czemu więc nie były razem, a Ślizgonka przypominała sobie o niej tylko czasem? Może to dlatego, że była dla niej za dobra. Villiers wiedziała, że Litwinka jest i będzie dla niej. Dlaczego więc miała nagle zaczynać zabiegać o coś co miała w garści? Poza tym, broń Cię panie Merlinie, co by było gdyby się zakochała? Mogłyby być wtedy nieziemsko szczęśliwe, ale ona nie miała przecież czasu na szczęście! Mogłoby też się skończyć tak, że Lou pozna inną kobietę (co prawda nie taką piękną, bystrą i zabawną jak Mini, ale może nagle zmienią jej się priorytety i upodoba sobie klasę niższą?) i biedna Mins zostanie na lodzie. Dzikie serca nie mogą być łamane. Dlaczego? Z prostej przyczyny. Spróbuj najpierw złapać takie serce i je przy sobie zatrzymać, a dopiero potem łamać. Powodzenia. Mimo, że wiedziała, że Stanka nie przepada za papierosami, ba, nienawidzi ich i mogłaby zostać hejterką numer jeden, gdyby nie Mini, która potrafiła wykorzystywać odpowiednie momenty żeby zamknąć kłapaczkę blondynce, która tak uroczo się denerwowała kiedy wyciągała papierosa z kieszeni i miała zamiar go odpalić. Narzekała w kółko, że brunetka śmierdzi jak stara popielniczka i dlatego niech nie liczy na żadne buziaki i szczególne względy od panny Liudviki. Tak. To potrafiło być przekonującym argumentem, który nie raz spowodował, że papieros wracał z powrotem tam skąd został wyjęty. Bywało też tak, że mimo protestów jasnooka Ludka zostawała obdarowywana tytoniowymi pocałunkami, a potem obydwie siedziały obrażone na siebie za słowa, które wtedy padły. Mins zazwyczaj zerkała wtedy z ukosa na starszą Krukonkę i unosiła kąciki ust w rozbawionym uśmiechu. Lubiła denerwować Litwinkę, a potem patrzeć jak ona to uroczo przeżywa. Można by było to nazwać nieludzkim zachowaniem, ale takie właśnie zachowanie jest bardzo ludzkie, bo czy i wy nie raz droczyliście się z kimś żeby zobaczyć jak uroczo się krzywi i wierci nogą w miejscu? No przypomnijcie tylko sobie. Poza tym z Mins był świetny obserwator i to też było główną przyczyną czajenia się i obserwowania Lou wśród tłumu uczniów na korytarzach. Mogła wtedy uniknąć pytań, na które nie chciała udzielać odpowiedzi. Co, gdzie, z kim, po co i dlaczego. To było zupełnie niepotrzebne. Tak naprawdę nikt nie chciał tego wiedzieć. Jednych to po prostu zupełnie nie obchodziło, a innym złamało by to serce. Odchodziła wtedy niespiesznym krokiem żeby zaszyć się w jakimś fajnym, odosobnionym miejscu. Siadała czasami w oknie i wywieszała przez nie nogi, patrząc z góry na tych którzy szli dziedzińcem. Wtedy zdarzały się te momenty, w których jej myśli kierowały się bezpośrednio na tor pociągu Stanka, który pędził gdzieś w nieznane, zabierając ją ze sobą. To wtedy zastanawiała się, czemu tak właściwie ze sobą nie są. Hah, dobre pytanie! - Oh wiesz... Jeżeli coś złego mialoby się stać, to ja bym ratowała wtedy Ciebie - stwierdziła zupełnie ignorując fakt, że rzeczywiście ktoś mógłby zginąć, a tym kimś mogłaby być ona. Po prostu nie docierało do niej, że ktoś może się o nią do tego stopnia martwić, że ze łzami w oczach rusza na jej poszukiwania! Co innego ona. Może i jej myśli nie latały na okrągło wokół blondynki, ale jako pierwsza ruszyłaby w misję ratunkową co by się jej ślicznej przyjaciółce nic się nie stało, bo tego by sobie nie darowała! Może wcale aż tak się nie różniły? Bywały momenty, w których obydwie były tak samo wobec siebie waleczne, ale po prostu w zupełnie dwojaki sposób to okazywały. Uśmiechnęła się dumna z tego, że jej wysiłki nie poszły na marne i cały ten trud jaki wniosła w podwędzenie tej pysznej obiadokolacji z kuchni, został doceniony! W przypływie radości, a i tęsknoty która została wyzwolona z niej w odpowiednim momencie, objęła mocno Staneczkę, która tak delikatnie się w nią wtuliła. Bardzo możliwe, że na moment nawet zabrakło jej powietrza, bo uścisk Minerva miała silny, całkiem jak na osobę dominującą przystało, bo przecież to ona była mężczyzną w tym związku. - Stęskniłam się Lou - wychrypiała, patrząc w niebo, na którym zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, a potem zerknęła na czubek Ludkowej główki, który był przytulony do jej drobnego ciała. - Gdzieś Ty była całe wakacje - bardziej westchnęła, niżeli zapytała. Bez niej było jej momentami pusto. Jakby gdzieś w układance zabrakło jednego z elementów. Tak się też żyć da, ale czemu by nie skorzystać z pełni jaką oferowało? Coś wskazywało na to, że Liudvika wcale nie była zwykłym lekarstwem. Była tym z najwyższej półki, do którego aż chciało się wracać.
Matko, ten jej brat! Ludka tak bardzo nie znosiła przypominać sobie o jego istnieniu, zwłaszcza wtedy, kiedy akurat siedziała rozmarzona i wyobrażała sobie, jak to wspaniale byłoby się zaręczyć z Mins i przyjeżdżać regularnie do jej rodziców. Właśnie wtedy, zupełnie znikąd wyskakiwał wredny Kacper, które wszystkie te wizje chamsko niszczył. W normalnych wyobrażeniach brat zawsze się dobrze kojarzy, ale on to zupełnie nie ta bajka. Palił sto razy więcej niż jego siostra, spod tatuaży prawie nie widać było u niego skóry (oczywiście ten jeden, który ma Mini - a raczej ten, który zechciała jej na razie pokazać - jest przecież nadzwyczaj seksowny), zachowywał się gorzej niż najbardziej rozwydrzony dziesięciolatek, wiecznie śmierdziało od niego alkoholem, a do tego wymyślił sobie, że będzie podrywał Ludwikę. Jakim to trzeba być wrednym człowiekiem, żeby wiedząc o fakcie, że z daną panną siostra ma całkiem bliskie stosunki i że dana panna jest lesbijką, ale nadal podwalać się do niej w najbardziej ohydne sposoby! Stanka nie miała pojęcia, jak do tego wszystkiego podchodzi Pani Wąż, czasami bała się że to są nawet pewnego rodzaju żarty rodzeństwa (ale po chwili od razu przychodziło jej do głowy, że aż tak wredna to ta panna nie jest), jednak miała szczerą nadzieję że Casper się wreszcie odczepi. Chociaż, znając go, to nie nastąpi to wcale prędko. Zaś w kwestii samej Minervy i jej miłosnych wyznań do przypadkowych osób, Stanka była świadkiem jednego z nich. Stało się to przez zupełny przypadek, ale nie zmienia to faktu że potężnie się załamała, uciekła do Zakazanego Lasu i siedziała tam do bladego świtu, nie robiąc niczego innego poza płaczem i szlochaniem. Unikała potem Villersówny przez jakiś czas, dopóki ta nie złapała jej siłą i nie wytłumaczyła wszystkiego. No i całość wróciła do normy. Jednakże, jeśli Krukoneczka padnie ofiarą takiego fałszywego wyznania, może być sto razy gorzej. Dobrze jednak, że do czegoś takiego nie doszło. Przynajmniej na razie! Niedługo ową zależność, oraz stwierdzenie że Ludka była dla Mins za dobra, będzie można sprawdzić, o ile w swoim małym, sprytnym planie, który na dzisiaj wymyśliła, wybierze prawidłową opcję. Oczywiście na to nie było szans, bo jedno z wyjść zawartych w planie zostało zniszczone poprzez to krótkie "Bałam się o ciebie". Teraz dziewczyna nie mogła jej powiedzieć, że źle się czuje z obecnym stanem sytuacji i chce to skończyć, dlatego ich relację przeniosą na zupełnie zwykły, koleżeński poziom. Założenie Stanki było takie, że Mini nawet się specjalnie nie przejmie - poprosi chwilę o to, żeby Lou się rozmyśliła, ale w końcu bez większego problemu się z tym pogodzi i to właśnie Lou będzie to przeżywała tak długo, aż wreszcie zrozumie, że owa decyzja była dobra dla obu panien. Ale cóż, tak jak już wspominałam, to się wcale nie stanie, więc za kilka chwil Litwinka będzie musiała skorzystać z drugiego wyjścia. To jednak za tych kilka chwil, a na razie warto wspomnieć, że Liudvika czasami widziała te zwieszone nogi Ślizgonki, jednak z bardzo daleka, i obserwowała ją sobie, kiedy ta obserwowała innych ludzi. Obie się zamyślały na bardzo głębokie tematy, a co śmieszne, te tematy dotyczyły ich nawzajem. Minerva myślała o tym, dlaczego jeszcze z Ludwiką nie chodzi, a Ludwika zachwycała się jej włosami, które rozwiewane na wietrze wyglądały wręcz nieziemsko. Ogólnie cała Mins wyglądała wtedy nieziemsko. Można ją było porównać do jakiejś magicznej istoty, która została zesłana na Ziemię po to, aby zachwycać Lou każdym, nawet najmniejszym szczególikiem swojej aparycji i osobowości. Cholera, porządnie się w niej zakochała, nie ma co. Wzmiankę o ratowaniu puściła wolno, nie odpowiadając zupełnie nic, wtulając się jednak w Mini troszkę mocniej, tym samym chowając swoją twarzyczkę jeszcze bardziej. Jej policzki zaróżowiły się, jednak nikomu nie dane było ich w tamtym momencie ocenić ich pod względem uroku albo piękna, bo były skrzętnie schowane wśród ciemnobrązowych loków. Ludka niedawno doszła do wniosku, że włosy tego koloru dodają jej powagi i dorosłości, a w spotkaniach z tą jedną konkretną panną bardzo ich potrzebowała. Widać to chociażby po jej zachowaniu, takie nieśmiałe wtulanie się, rumieńce - niech ma chociaż tą sztuczną pewność siebie. No, ale ale! Czas wrócić do sytuacji. Litwinka ucieszyła się - no i oczywiście uśmiechnęła się jak głupia, ale tego wcale nie widać! - że Mins tak ochoczo oświadczyła, że poleciałaby ją ratować. To było tak ważne, tak miłe, tak piękne! Jej umysł oczywiście momentalnie przygnał wizję Villersówny w lśniącej zbroi, pędzącej na ratunek Lady Ludwice, zabieranej przez wilkołaki. Dwukolorowe oczęta już widziały ich ciężkie cielska padające na ziemię pod ciosami lekkiego, Minkowego miecza. No cóż, Ludka była czasami zbyt rozmarzona. Niemniej jednak, dziewczyna dalej pozostawała w błogim uścisku, nawet jeśli głupawy uśmieszek z wstydliwym rumieńcem poszły sobie razem gdzieś, nie wiadomo gdzie, bo po prostu było jej tak dobrze, tak ciepło, tak miło. Coraz bardziej chciała zostać w takiej pozycji przez resztę nocy, bez zbędnych słów, po prostu wtulona w ukochaną Mini, czując jej oddech, jej bijące serce, ją całą. - Powinnam cię spytać o to samo. - mruknęła, choć jej głos był nieco stłumiony, w końcu przykleiła się do Ślizgonki bardzo mocno, zresztą była przyciskana przez ten jej mocny uścisk. Tak w ogóle to śmiesznie mówić o mężczyznach w stosunku do związku dwóch dziewczyn, nie sądzisz? - Odwiedziłam Litwę. Wilno. Chciałam zobaczyć co u mojego taty, ale nie dałam rady odnaleźć nawet naszego domu. Cały miesiąc i nic. - dodała później, zmieniając trochę pozycję poprzez położenie policzka na ramieniu dziewczyny. Westchnęła głęboko, dopingując się w myślach do wprowadzenia w życie wspomnianego trochę wyżej planu. Ich spotkanie odbywa się już po tym, jak Raphael namawiał ją do "postawienia wszystkiego na jedną kartę". Pomysł był słuszny, ale trochę ryzykowny. Bo przecież mogła usłyszeć to, czego się tak naprawdę spodziewała. "Nie, Lou. Dobrze mi tak jak jest. Nie przenośmy tego wyżej." Czemu ta miłość była taka popieprzona? - Mins, możemy... - tu podniosła trochę głowę, aby spojrzeć jej w oczy - ...możemy być przez chwilę bardzo, ale to bardzo poważne? Chcę cię spytać o coś... naprawdę ważnego. - poprosiła, robiąc charakterystyczne dla siebie przerwy. Oznaczały one, że chodzi o coś rzeczywiście niecierpiącego zwłoki, ale też ciężkiego do wypowiedzenia. Ludka chciała to mieć już za sobą. Usłyszeć odpowiedź, niezależnie która z wersji zostanie wypowiedziana.
/Jeśli chcesz dalej ciągnąć tą całą Ludkowo-Minsową miłośćniemiłość, to daj znać, ja mogę zawsze wszystkim odpowiednio pokierować c:/
Miłość nie była prosta ani troszeczkę, zwłaszcza kiedy dotyczyła osoby, dla której pojęcia miłość i wolność nie szły w parze. Z jednej strony to właśnie to uczucie sprawiało, że czułeś się wolnym. Wznosiło Cię nad szczyty. Z drugiej strony przecież serce było zniewolone, własnie tym uczuciem. Kiedy nagle niewolnikowi powiesz 'dość' nie będzie wiedział co zrobić. Jasne, na początku będzie szczęśliwy, bo wreszcie odzyskał wolność, ale kiedy całe życie sens widziałeś jedynie w ukierunkowanych w jeden sposób wykonywanych czynnościach, nagle tracisz grunt pod stopami. W miłości nie mówimy tu o całym życiu, ale o perspektywie spędzenia razem reszty życia. Co jeśli cudowny plan nie wypali? A może Mini po prostu nie była do tego stworzona. Czy to, że zawali nie było już zapisane w gwiazdach, w momencie kiedy się urodziła? Aż wreszcie, czego ona chce? Chciała wielu rzeczy. Najpewniej wszystkiego. To jednak ciężko dostać, nieważne na jak dużo mógłbyś sobie pozwolić. Bała się zobowiązań. Potrzebowała tej pewności, że w każdej chwili będzie mogła zmienić zdanie i nie będzie żadnych żali, że zachowała się jak ostatnia suka. A z Villiersówną przecież było tak, że ona ciągle miewała coraz to nowe pomysły na przeżycie swojego dnia. Czasem bywało tak, że chciała być zupełnie sama, a czasem wręcz przeciwnie. Chciała się bawić. Zawinąć dupę w troki i wyjechać do Nowej Zelandii, na Madagaskar, czy też Wyspy Wielkanocne, rozbić sobie małą chatkę i mieszkać niczym pustelnik, z tą różnicą, że ona byłaby otoczona gronem ludzi, z którymi bawiłaby się do białego rana, a potem budziłaby się wieczorem spieczona na raka, bo słońce zastało ją zupełnie bez życia, rozłożoną na plaży, z głową w jakimś dołku, nieopodal miejsca, w którym ktoś rzygał. Wiem, mało zachęcające. Powinniśmy nie wpadać ze skrajności w skrajność, ale ona własnie była takimi skrajnościami, które za nic nie chciały porzucać dotychczasowego trybu życia. Chociaż z drugiej strony, jeśli rzeczywiście byłaby zakochana na śmierć i życie czy nie oczekiwałaby tego samego od drugiej osoby, czego teraz pragnęła od niej Ludka? Czy to znaczy, że ona nic do niej nie czuje, czy po prostu nie chce do siebie dopuścić żadnych uczuć z górnej półki, bo najzwyczajniej w świecie wzbrania się przed zobowiązaniami? Była jeszcze jedna rzecz. Ona lubiła Ludwikę. Nawet bardzo. Wiedziała, że mimo wieku, jest to dziewczyna delikatna i to do niej pasowałoby porównanie z pączkiem róży. Tak łatwo go przecież było unicestwić, a ona nie chciałaby tego zrobić z jej śliczną Lou. Była nie tylko dla niej lekarstwem na samotność czy bezsenność. Nie tylko się przy niej odstresowywała i odreagowała gorsze dni. Po prostu ta dziewczyna była jej niezwykle bliska i kiedy myślała, że mogłaby wyrządzić jej krzywdę, źle się na jej sumieniu robiło. Nie mogła sobie wyobrazić, że ta głowa pełna loków, miałaby się chować między kolanami, a gdzieś spomiędzy miał wychodzić cichy płacz, w tęsknocie za nią. Jeszcze gorzej się czuła kiedy dochodziło do niej, że w ogóle takie myśli ma i zdaje sobie sprawę z tego, że bardzo prawdopodobnym jest, że tą wielbicielkę kapeluszy, ta okropna palaczka może zgasić, niczym niedopałek papierosa. W pewnych kwestiach nie różniła się wiele od swojego ohydnego brata, ale nie brakowało jej współczucia i zdecydowanie częściej to on przejawiał braki sumienia. Jej się odzywało nawet często, a najczęściej właśnie kiedy spotykała się z Ludką i widziała jej błyszczące oczy, wpatrujące się w nią jak gdyby była górą złota, której tak naprawdę Krukonka nie potrzebowała, bo na Mini zależało jej najbardziej. Villiers tez zależało na niej, ale i na dobrym jedzeniu, imprezach i wkurzaniu brata, w czym była naprawdę dobra. Domyślała się, że prędzej czy później do Ludkowej głowy dotrze taki plan jaki dzisiaj miała w zanadrzu. To znaczy wiecie, o ile dobrze się domyślam. Evviva l'arte, wszystko na jedną kartę, a w życiu przecież sztuką było podejmować ryzyko utraty tego na czym Ci najbardziej zależy. - Hm, a nie ma jakiegoś sposobu na to żebyś się dowiedziała co gdzie i jak? - zastanowiła się na głos, bo przecież sowy bez problemu potrafią dotrzeć z listem w każde miejsce! No dobra wszystkie oprócz Edki, która była mało rozgarnięta sówką, a Mini miała pewne podejrzenia, czy aby sowa jej papierosów nie podbiera, a raz nawet jej w niewiadomy sposób zaginęła trawa, którą trzymała w kieszeni! Czy taka Stanka nie mogłaby po prostu mu wysłać sowy i sobie za nią pójść albo na miotle polecieć? Oh, no tak. Do tego trzeba znać adres. Może to nie była zawsze wina Ed tylko Minervy, która o adresach zapominała kiedy wysyłała listy? Jej oczy pociemniały kiedy usłyszała cichą prośbę, a zarazem pytanie z ust Litwinki. Prędzej czy później... I stało się. Mogła się tego spodziewać. Przecież ich znajomość nie trwała tydzień czy miesiąc, a dosyć długi okres. Swoją drogą Mini była pod wrażeniem, ze Krukonka tyle czasu wytrzymała nie nakłaniając jej w żaden sposób do zobowiązań. Wcześniej próbowała podnieść głowę żeby spojrzeć jej w oczy czy coś, ale nic takiego się nie stało, bo twarz Stanki była skryta we włosach, a Ślizgonka nie mogła dojrzeć nawet czubka jej nosa. Teraz dziewczyna patrzyła jej w oczy, a ona odpowiadała jej tym samym. Co miała odpowiedzieć? Nie, nie chcę odpowiadać na żadne pytania. Zostawmy to tak jak jest teraz? Nie mogłaby. Rozdarłoby to nie tylko Ludwikę, ale i ją na pół. - Jasne...- szepnęła długo zastanawiając się nad tym co jeszcze powiedzieć. W końcu zebrała się w sobie i z cichym westchnieniem wypuściła powietrze z ust. - To pytanie pewnie powinnam usłyszeć już dużo wcześniej...- uśmiechnęła się słabo, co bardziej przypominało jakiś grymas, bo wcale szczęśliwa w tej chwili nie była. No czemu, czemu ta Ludka musi to wszystko psuć? Czy nie było im razem dobrze tak jak teraz? Mini przecież zawsze dla niej była! No może nie tak często jak Lou sobie by wymarzyła, ale jednak. Czasami po prostu ginęła gdzieś w ferworze zdarzeń, ale kiedyś musiała sobie o tej Litwineczce przypomnieć, prawda?
/ chceeee! + jak coś jak od piątku wyjeżdżam i wracam 13go w piątek, więc nie wiem czy dam radę odpisywac, więc w razie czego możemy zamrozic temat do mojego powrotu (o ile Ci to nie będzie przeszkadzało) <3
No tak, miłość była pełna milionów zobowiązań. A to pamiętać o jej urodzinach, a to pamiętać o rocznicy, a to kupić coś ładnego, bo o czymś się zapomniało, a to wychodzić z nią gdzieś, a to pamiętać o niej. Rzeczywiście, można to uznać za stan podobny do niewolnictwa, ale jeśli uczucie jest odwzajemniane, to gdzie tu problem? Na chwilę obecną to właśnie Ludka była taką niewolnicą, która poświęcała się w pełni swojej Mins, chcąc ją uczynić jak najszczęśliwszą. Ale po co jej to w ogóle było? No tak, niby widują się, mówią do siebie czułe słówka, przytulają się, całują, ale jakie to ma w ogóle znaczenie, skoro Stanka tak na dobrą sprawę nie mogła się pochwalić mamie, Piętaszkowi albo Raphaelowi, że wreszcie odnalazła miłość swojego życia, że zeszły się i teraz będą szczęśliwe do końca świata plus jeszcze pięć dni dłużej? Żadnego! Ich relacja nie zmieniła się w ten sposób, a naprawdę mogła, tak szybko jak tylko Mini nauczyłaby się brać odpowiedzialność za swoje wybory. Niestety, tak bardzo potrzebowała wyjścia awaryjnego, że wszystko potoczyło się naprawdę złym torem. Ach, jak wiele dylematów musiała przejść nasza Lou, zanim wreszcie zdecydowała, że chce się z Villersówną spotkać na poważnie! Bez zbędnego udawania, że wszystko jest w porządku, bez ciągłego randkowania bez szansy na rozwinięcie, bez pustych obietnic. Sprawa musiała wreszcie zostać postawiona jasno, a sama Litwinka musiała otrzymać odpowiedź. Inna kwestia, że nie miała zielonego pojęcia, czego się w ogóle spodziewać, albo o co tak naprawdę chce spytać. Miała setki przeróżnych wersji, każdą z milionami możliwych ustawień, które w końcu sprawiały, że sama się w nich gubiła. Nie mogła przecież rzucić, ot tak - "Wyjdziesz za mnie?" - bo po pierwsze uderzyłaby tym samym Minkę w twarz z całej siły, nie tyle chcąc przez małżeńską obrączkę zamknąć w klatce jej ulotne serce, ale też wjeżdżając na pełnym gazie na jej strach przed zobowiązaniami, bo przecież tego typu związek ma ich dziesięć razy więcej, niż sama miłość. Taki pomysł wpadł Liudvice do głowy, nawet poprawił jej trochę humor, ale założenie spotkania było jedno, niezmienne. Poważnie porozmawiać. Tak więc propozycja ożenienia się odpadała przy pierwszej selekcji. Nie mogła też ot tak poprosić o chodzenie, bo czuła, że było to zbyt bezpośrednie. Z drugiej strony musiała być bezpośrednia, bo gdyby tak owijała w bawełnę, to zachowywałaby się jak Mins w stosunku do niej. Nie chciała zwalczać ognia ogniem, bo było to zupełnie bez sensu. - Nie wiem. Na razie kombinuję samodzielnie, mama wręcz nienawidzi taty. Nie opowiadałam ci, jak to między nimi było? Cóż, kiedyś na pewno będzie okazja. Ale w ostateczności pewnie będę ją musiała o to spytać. - odparła, jeszcze zanim wprowadziła w ich spotkanie zupełnie niepotrzebną (co zaczynała powoli "rozumieć", ale prawda jest taka że była ona bardzo potrzebna) powagę. No tak, wysłać sowę i polecieć za nią na miotle, ufając magicznym sposobom na odnalezienie delikwenta byłoby nieziemsko łatwo. Były jednak dwa, całkiem poważne problemy. Pierwszy - sowy nie umiały samodzielnie odnaleźć adresata, jeśli do jego imienia i nazwiska nie dołączono adresu. Drugi - Stanka nie do końca wiedziała, co zechce zrobić, kiedy już znajdzie tego całego Gotorta. Oczywiście, zakładając, że żyje! Jeśli miałaby dowiedzieć się o jego śmierci, pewnie złożyłaby na jego grobie kwiaty i po prostu wróciła do przechadzki ulicami Wilna. W innym wypadku... no właśnie. Nie chciałaby ot tak uświadamiać go o tym, że przynajmniej jedna z córek jakkolwiek interesuje się jego losem, bo po prostu na to nie zasługiwał. W opatrzonej brązowymi na tą chwilę włosami łepetynie ciągle kręciło się wspomnienie matki, bitej bezlitośnie przez ojca. Coś jednak było obok niego. Przebłyski sprzed jego pijackiego problemu. Sprzed wszystkich problemów. Przecież byli taką wspaniałą rodziną, a teraz żyją w kompletnej separacji. I nie tyczy się to wyłącznie Juliji i Gotorta, ale także Ludwiki i Gabiji. Jednakże o tym pisałam już w tym wątku chyba po kilka razy, więc dam sobie spokój. Lou była przy Mins naprawdę cierpliwa, nawet bardziej niż zwykle. Umiała wybaczyć większość jej wybryków, chociaż bez problemu wyrażała swoje zdanie na temat mniejszości. Teraz jednak musiała skończyć ten wspaniały dla Ślizgonki okres, kiedy chodziły ze sobą, jednocześnie nie chodząc. Musiała, ale czy mogła? Patrząc teraz w wyraźnie tracące blask oczy dziewczyny, język stanął jej kołkiem. Kompletnie zaniemówiła, a jej serce praktycznie pękło na pół. Jak już mówiłam, dosyć ważnym celem w życiu Ludki było pilnowanie, aby Pani Wąż była jak najszczęśliwsza. Teraz, widząc jak bardzo jej twarz posmutniała, jak okropnie mocno się zmieniła, jak jednym zdaniem potrafiła to wywołać, nie wiedziała co zrobić. Jej plan legł już konkretnie w gruzach, nawet jeśli nie zakładał zerwania kontaktów, tylko zejście się ze sobą! Cóż, dziewczyna wprowadziła nieco niezręczną ciszę, bo patrzyła tylko tępo w oczy Minerwy, nie mówiąc ani słowa. W pewnym momencie coś się jednak zmieniło. Delikatne, nieco blade dłonie Litwineczki wkradły się na policzki dziewczyny, tym samym utrzymując jej twarz w miejscu. Sama Lou złączyła usta obu panien w pocałunku, zamykając przy tym oczy. Zaczęła się na siebie wydzierać, tyle że w myślach. Wiedziała, że popełnia ogromny błąd, że będzie się musiała albo tłumaczyć, albo rzucić temat w niepamięć i udawać, że nic się nie stało. Co nie zmieniało w żadnym wypadku faktu, że stchórzyła. A tego powinna się bardzo wstydzić. Cóż, skoro już i tak przykleiła się do słodkich ust Mins, postanowiła z tego skorzystać, przekształcając zwykłe złączenie ust w prawdziwy pocałunek. Czuły, pełen emocji, wręcz kipiący tęsknotą. Nie tą, która władała Ludwiką przez wakacje, a tą, która zaczęła się w niej kumulować, kiedy ciągle postanawiała wreszcie skończyć z Villersówną. Kiedyś jej się w końcu uda, bo przecież ta panna nie była narkotykiem... prawda?
[zt x2] Czyścimy temat na Laikową bibę, nie chciało mi się pisać jak się zebrały i wyniosły, więc kiedyś to wyjaśnimy w innym wątku!
Nic się nie powtarza. Nie ma na to żadnej szansy. Możesz błagać, ale nic takiego się więcej nie wydarzy. Nawet poranne śniadanie już nie wróci. Ale nie ma co się zamulać. Imprezę należy rozpocząć . Wszak już po północy jedna z uczennic ukończy siedemnaście lat, co zwiastuje pełnoletniość i w ogóle inne dodatki. Wszyscy Ci, którzy otrzymali zaproszenie mogli się uśmiechnąć, bo treść ułożona w żartobliwy sposób, zachęcała do przybycia i zwiastowała coś zupełnie innego niż zwykłe urodziny… Zatem oby żaden gość nie zawiódł, bo inaczej smutek i żal. Choć mogłoby się wydawać, że panienka Howett wybrała dość osobliwe miejsce na wyprawienie swoich urodzin, to nie można jej odmówić pomysłowości. Niskiej temperatury nie dawało się tu odczuć ze względu na rzucone zaklęcia, które powodowały jej drobny wzrost. Warto też nadmienić, że krawędzie dachu zostały zabezpieczone tak, że jeśli ktoś podejdzie zbyt blisko i oprze się o nią to zostanie odrzucony do środka. Także próby samobójcze tu całkowicie odpadają. A zresztą, z tej bańki sączy się przecież tak głośno muzyka, że radzimy nie podchodzić zbyt blisko, jeśli chcecie jeszcze mieć sprawny słuch. Bo kto wie, może któreś z was marzy, aby zostać głuchoniemym. Ale przejdźmy dalej! Przecież cały wygląd dachu to nie tylko głośna muzyka, zabezpieczenia i ciepła temperatura. Warto jeszcze nadmienić, że niebo było usłane gwiazdami, a sączące się jakby znikąd światło wydawało się namawiać do tańca. Wszak na dzisiaj przygotowano wiele atrakcji. Po prawej stronie stały stoły z przystawkami i wszystkim rodzajami alkoholu, które udało się sprowadzić do zamku, a po lewej znajdował się tajemniczy jegomość, które na jedno twoje słowo potrafił Ci stworzyć napój o tajemniczych właściwościach. Czyżby wspomniany w zaproszeniu skok miał być nie jedynym ryzkiem, które podejmiesz z Lailą? No już. No chodźcie. No będzie fajnie!
Wieczór, na który wszyscy czekali zbliżał się wielkimi krokami. Siódmy września, a konkretniej ósmy, tyle że ciekawiej będzie zrobić bibę wieczorem poprzedniego dnia, to oczywiście urodziny Laili. Tak tak, drodzy państwo, Lotta nawet zapamiętała konkretną datę, nie mogąc już wytrzymać z tym ohydnym, wrednym, wkurzającym magicznym przypominaczem, który codziennie o losowej godzinie (wyłączał jednak okres od 21 do 8 rano) wydawał na cały dom dziwny, podobny do budzika dźwięk, zdolny do obudzenia najbardziej zaspanego człowieka. Nic więc dziwnego, że dziewczyna w końcu postanowiła sobie po prostu wbić do głowy, kiedy Laikowa przeżywa swoje sweet seventeen i w efekcie wyłączyła przypominajkę, która wylądowała gdzieś głęboko w szufladach. Jednakże, zanim Windsorówna mogła się oddać błogiemu grzebaniu w szafie, aby wyciągnąć z niej coś naprawdę dobrego, musiała skombinować jakiś porządny prezent. Było naprawdę wiele propozycji, które miały swój urok, ale nie oddawały jednoznacznie tego, co Lots chciała swojej Lai przekazać. Jakaś tam droga błyskotka, albo nawet najładniejsza sukienka czy buty były po prostu niedobre - prędzej czy później zepsułyby się, podarły albo ogólnie zniszczyły. Charlie chciała pokazać solenizantce, jak bardzo ją kocha, jak bardzo w nią wierzy i chciała ją też upewnić w przekonaniu, że pasuje do tego świata jak ulał i nie ma mowy, aby gdziekolwiek uciekała. Ostateczny wniosek był taki, że ten jakże wspaniały prezent musi zostać zrobiony własnoręcznie. Cóż, nie obeszło się oczywiście bez pomocy paru znajomych, ale ogółem można powiedzieć, że to dzieło Lotty. A co to był za upominek? Magiczne pudełko! No dobra, nie pudełko, a kuferek, który po otwarciu wybuchał tęczą i wygrywał ulubioną piosenkę Howettowej, w międzyczasie wypuszczając ze swojego wnętrza setkę ruchomych zdjęć, na których oczywiście widniał najlepszy duet w postaci Laili i Lots, w najśmieszniejszych i najbardziej pamiętnych momentach z ich wielkiej, siostrzanej przyjaźni. Do tego, niewielkie fajerwerki tworzyły przy wszystkim napis "Laila i Szarlota najlepsze siostry na świecie", co ogółem dawało naprawdę dobry efekt. Brytyjka, zadowolona ze swojej roboty, dała wspomnianego wcześniej nura w niezmierzone głębiny swojej szafy, wyciągnęła z nich całkiem prosty strój i wrzucając po drodze butelkę Jacka Danielsa kupionego specjalnie na tę okazję do torebki, wyleciała z Hogsmeade wesołym, szybkim krokiem, tak jak zawsze się chodzi na kilkanaście chwil przed imprezą. Problem polegał jedynie na przemknięciu przez cały Hogwart zupełnie niezauważoną - wyjątkiem oczywiście byłaby sytuacja, w której spotkałaby resztę czarodziei pędzących na najlepszą imprezę tego roku, ale na to się wcale nie zapowiadało. Windsorówna upewniła się, że przyjdzie jako pierwsza, oraz że będzie miała okazję jakoś pomóc przy organizacji wszystkiego. Dlatego też, nie tylko przemykała się przez tajne przejścia za obrazami (nie ma co rozwodzić się nad sposobem zdobycia haseł, różnie bywało), to jeszcze w niektórych momentach musiała biec, bo mógł ją zauważyć przypadkowo przechadzający się korytarzem nauczyciel. Chwała niech będzie przeczuciu, które kazało jej wcisnąć na swoje stopy trampki, zamiast jakichkolwiek butów na obcasie! Będąc już na schodach prowadzących bezpośrednio na dach, dziewiętnastolatka usłyszała grającą muzykę. Westchnęła cicho, zdając sobie sprawę, że jeśli jakiś przypadkowy przechodzień zechce się tu zbliżyć, może to wszystko usłyszeć i ZUPEŁNIE PRZYPADKOWO powiadomić nieodpowiednie osoby. Oby tylko żadnemu frajerowi się nie zachciało, bo Lotta własnoręcznie skręci mu kark, następnie rzucając jego ciałem w tę i z powrotem za pomocą magii. Nikt nie ma prawa przerwać urodzin jej wspaniałej siostrzyczki, chociaż na zdrowy chłopski rozum to wcale nią nie była. Co wcale nie zmienia faktu, że królewski mariaż kiedyś się odbył i od tamtego czasu miały niepodważalne powiązania! Nikt więc nie może powiedzieć, że nie są rodziną, a skoro tak, to nikt nie zabroni im też podniesienia się nawzajem do rangi rodzeństwa. Szkoda tylko, że biedny Alan został z tego wspaniałego układu bez możliwości sprzeciwu oddalony, ale cóż. Jego wina. Wróćmy jednak na sam dach, bo to tam się teraz wszystko dzieje! W szatynkę uderzyła fala delikatnego ciepła, kiedy otworzyła drzwi i wyszła ze schodów. Ktoś tu naprawdę świetnie zadziałał zaklęciami, to trzeba przyznać. Zresztą nie tylko zaklęciami, a ogólnym wystrojem wybranego miejsca. Na twarz Lots wdarł się mimowolny uśmiech, zwłaszcza wtedy, kiedy zobaczyła solenizantkę myjącą podłogę. - Laila, bez przesady! - zawołała, podbiegając do niej, a swoją torebkę zostawiając na stole nieopodal - Już wstawaj, są twoje urodziny, wszystkiego najlepszego siostrzyczko! - dodała, podrywając (hehs) Puchonkę z podłogi, a następnie z całej siły ściskając. Technicznie rzecz biorąc jej urodziny były dopiero za cztery godziny, ale najwidoczniej tej dziewiętnastolatki wcale ów fakt nie obchodził. - Jeeeeeju, Wybitnego na owutemie, wspaniałego chłopaka, miliona galeonów na koncie, żebyś bez problemu ogarnęła te wszystkie prefekciarskie sprawy, żeby żadne czternastolatki nie chciały zaliczać studentów w twojej obecności, żeby żadne chore uczennice nie groziły ci skalpelem, żeby żaden wilkołak się nie zbliżył, wszystkiego najlepszego! - mówiła radośnie, nie mogąc się od tego wszystkiego powstrzymać. Trzymała Lailę za dłonie, wszystkie słowa wypowiadając równym, najprawdopodobniej dawno zaplanowanym tonem, zaś jej oczy patrzyły głęboko w w szaroniebieskie tęczówki solenizantki. - Mam taki prezent, że normalnie padniesz, ale dam ci go dopiero pod koniec, żebyś się nie zaczęła nim za szybko jarać. W ogóle to mistrzowskie zaproszenie. Ilu osób się spodziewasz? - spytała na koniec, rozglądając się dookoła. Tajemniczy jegomość przyciągnął jej uwagę wyłącznie na chwilę, w przeciwieństwie do tych wszystkich alkoholi, które niestety psuły Windsorównie ambitny plan schlania Howettowej swoim własnym, jednym z ulubionych zresztą, trunkiem. No nic, jakoś sobie trzeba będzie poradzić!
Josephine była szczerze uradowana, gdy Phil zaproponował jej, że może poszłaby z nim na urodzinową imprezę Laili. Nie znała jej dobrze, chociaż oczywiście kojarzyła z widzenia- w końcu dziewczyna była prefektem, a prefektów zwykle się ogarnia, prawda? Nie żeby między nimi było COŚ o czy mogłyby szeptać szkolne plotkary albo czym mógłby się ekscytować ten zakichany Obserwator, ale po prostu lubili się, a Philippe chciał mieć wyjście awaryjne w postaci dobrej koleżanki, z którą mógł spokojnie pogadać, gdyby jakoś nie do końca dał się wciągnąć w zabawę. Bywa i tak, prawda? A pojawienie się z ładną panną i zaszycie się z nią w kącie jest lepszym wyjściem niż pojawienie się bez ładnej panny i zrobienie tego samego, hehe. W każdym razie tak sobie myślała Josephine, trochę żartem, trochę serio, ale tak naprawdę szalenie się ciesząc, że gdzieś się wyrwie, zabawi i przestanie myśleć o tym, jak jej smutno bez Ellie. Wybranie ciuchów było koszmarem. Bo przecież nie mogła się za bardzo odstawić, żeby przypadkiem nie popełnić najgorszego kobiecego faux pas, to znaczy wyróżniać się bardziej od bohaterki wieczoru, a jednocześnie nie powinna przesadzić z luzackim strojem, żeby nie wyszło, że ją to wszystko mało obchodzi! Uf, co za szczęście, że Phil podjął się kupna prezentu, to znaczy wybrania go, bo przecież Jossie nie miała pojęcia o upodobaniach Lailii! W końcu podjęła decyzję- a co! Na pewno będzie ciepło, a jeśli nie- potańczą trochę i zaraz będą błagali o chłodny powiew, prawda? Lorrain czekał na nią grzecznie w Pokoju Wspólnym Ravenclawu, ściskając w rękach pakunek, który Jossie obejrzała z zaciekawieniem, cmoknąwszy go w policzek na powitanie i obdarzywszy najurokliwszym ze swoich uśmiechów. - Phil, jesteś oczywiście świadom tego, że nie przepuszczę ci tańca, prawda? Mówię tylko na wszelki wypadek, gdybyś miał inną koncepcję- powiedziała z rozbawieniem, przechylając głowę na bok i ukazując swoje trochę za duże, ale bardzo białe zęby. Ruszyli szybkim krokiem w stronę miejsca imprezy, bo chyba nie ma nic bardziej stresującego dla jubilata niż czekanie na pierwszych gości, którzy nie nadchodzą... Dach wyglądał imponująco, Josephine była pod dużym wrażeniem. Wszystko zapowiadało się fantastycznie, pewnie będzie dużo muzyki, dużo znajomych i świetna zabawa. W tej chwili dojrzała Lottę, którą w pierwszym odruchu chciała uściskać, ale przecież należało się najpierw przywitać z bohaterką wieczoru, prawda? A ta właśnie rozmawiała z panną Windsor, na której widok Jossie przypomniały się różne miłe rzeczy, jak również fakt, że Lotta, impreza, alkohol i ludzie, to czerwony alarm i trzeba pilnować, żeby się za bardzo nie kleiła do kogoś, kto mógłby nie być zainteresowany... bliższą znajomością. W końcu Laila odwróciła się w ich stronę, co Josephine przyjęła z szerokim uśmiechem. - Wszystkiego najlepszego! Phil mówił, że nie masz nic przeciwko, żebym z nim wpadła, bardzo dziękuję! Nie wiem, czego ci życzyć. Z pewnością spełnienia marzeń we właściwym momencie, bo one robią czasem głupie numery i nie mają dobrego wyczucia czasu. W ogóle... szczęścia, w każdej jego formie- uśmiechnęła się promiennie.- Ach, przepraszam... Jestem Josephine.- dodała rozbawiona własnym roztrzepaniem, co nie zdarzało się jej zbyt często. Lekko trąciła Phila w bok i puściła oko do Lotty, unosząc lekko jedną brew. No nie mogła się oprzeć!
Czasem przychodzi taki moment, kiedy serio wydaje Ci się, że nie możesz już niczego poukładać. Laila miała wiele takich momentów. Pamiętała każdy z nich dokładnie. Choć zbliżała się dopiero do siedemnastych urodzin to mogła powiedzieć, że miała za sobą tyle zdarzeń, że niektórzy nie chcieliby przez to przechodzić... I zabawne... Że jeśli ktoś byłby uparty... Mógłby o tym wszystkim przeczytać. Tak wiele razy płakała, smakowała ryzyka, które tętniło gdzieś tam daleko. Pierwsze zakochanie, urodziny nie tylko siedemnaste, ale i chociażby ósme. To wszystko... Było nią. Dokładnie każda chwila. Od narodzin, po dziwne kłótnie z bratem, pierwsze zakochanie w jego najlepszym przyjacielu i pierwsza randka, która okazała się kpiną losu. Warto też wspomnieć, że jej jeden z poważniejszych związków też okazał się być pomyłką... Ale to wszystko miało wpływ na to jaka była teraz. I choć chciała od siebie uciec jak najdalej pozostała wierna temu, co się działo. Nie potrafiła odmówić sobie bycia tą Lailą. Jeśli miałaby nagle się zmienić, aby wyidealizować swój obraz... To już byłoby coś nie tak. Coś,co nie byłoby warte uwagi. I nie było jej łatwo. Ostatnia rozmowa z Juno, kiedy dziewczyna jej to wypomniała... Nie. Laila miała cały czas pod górkę. Ciągle towarzyszyło jej uczucie, że coś jest nie tak, że za rogiem czai się niepokój, który ogarnie ją szczelnie swoimi ramionami i nigdy nie zostawi. Wciąż stawiała sobie nowe pytania pełna wątpliwości. Bała się? Obudziła się wcześnie rano. Nie mogła odmówić sobie długiej kąpieli w łazience prefektów, która była wielkości połowy puchońskiego dormitorium. Ze spokojem obserwowała nowy tatuaż, który wykonał Theo. Lubiła go. To była jedna z tych postaci w jej życiu, z którymi nie żałowała żadnego spotkania. Także kiedy wysyłała zaproszenia myślała o wielu osobach. Wewnętrzny konflikt tego czy miała zaprosić Stone'a wreszcie rozwiązał fakt, że nie chciała niewygodnych sytuacji. Miała gdzieś czy superprefekt Madison zaszczyci ich swoją obecnością... Była gotowa ją teraz wywlec stąd za włosy jeśli będzie miała jakiś problem. Mogli jej za to zabrać odznakę, ochrzcić ją jakimś niewybrednym wyzwiskiem... Ona chciała po prostu dobrze spędzić swoje urodziny. Także miała szczerą nadzieję, że ludzie jej nie zawiodą. A jesli tak... Czy nie można napić się samemu i po prostu uczcić to, że za chwilę skończy szkołę i będzie mogła zaplanować coś sama? Być może. Teraz stała przed lusterkiem wodząc dłońmi po biodrach prostując sukienkę. A potem po prostu wyszła, żeby poradzić sobie z milionem rzeczy do zrobienia, przecież musiała rzucić sto tysięcy zaklęć, co by się nie pozabijali tam. Miała w poważaniu ingerencję kogokolwiek. Takie "żyje się tylko raz" na pełnoletniość. Uśmiechnęła się szeroko do woźnego, który mijał ją nieco zdziwiony. Czy oby nie powinna być na zajęciach? Czy nie powinna pomagać pierwszakom? Nieważne. Mało czasu, mniej czasu... Starzenie mknęło do północy, żeby utulić kolejną liczbę na jej koncie. I tak oto znalazła się na dachu, gdzie przez chwilę kręciła się w kółko śmiejąc się do nieba. Kochała ten nowy stan bez problemowy. Co prawda dawno nie widziała swoich przyjaciół, Czarlsa... Ale czuła, że powoli to się wszystko unormuje. No przecież musi. Istnieje na to jakiś złoty środek... Ale potem nie wiadomo co dokładnie robiła, bo wchłonęła ją dziura czasowa, kiedy ciągle biegała, przestawiała coś, albo krzyczała na samą siebie. Miała ochotę się sklonować czy coś, ale potem dochodziła do wniosku, że nie chce mieć siostry. Wystarczy, że rodzice już ją pytali jak mają nazwać dziecko. Lai stwierdziła, że jak będzie to dziewczynka to niech ją nazwą Burak, albo Ziemniak. Choć nie wiedziała jaki to ma związek z płcią. Tego im oczywiscie nie powiedziała. Chyba miała do nich mini żal, że miejsce najmłodszej zostało jej brutalnie odebrane... Ale nie o tym dzisiaj. Przecież jesteśmy tu po to, żeby świętować. Kiedy Lai dostrzegła królewską część rodziny roześmiała się dźwięcznie i odwzajemniła jej uścisk całując ją w policzek. - Och nie wiem ile osób tu będzie, czy ktoś jeszcze przyjdzie i w ogóle. Szczerze mówiąc mam to gdzieś. Ostatnio się dowiedziałam, że jestem w bliźniaczej ciąży. To było takie; "oh wow". - I nadal się śmiała wysłuchując życzeń. - I niech wielka Muma z Zakazanego Lasu zeżre całą Kanadę. - Musnęła ją w policzek jeszcze raz i pociągnęła do stołu z alkoholem, co by się poczęstowała i zostawiła prezent, którego Howett nie mogła otworzyć. Ale to na pewno będzie... Cudowne... A potem pojawił się Lorrain z pewną dziewczyną. Kojarzyła ją, więc uśmiechnęła się szeroko wysłuchując życzeń, oczywiście przytuliła się do niej i do Philla. Właściwie to całkiem ładna z nich para, czego nie omieszkała później skomentować. W sensie jak już znajdzie Philla sam na sam, to mu o tym powie. - Dziękuję dziękuję. Jestem Laila. Najgorszy prefekt, największy śpioch i największe zło. - Mrugnęła do Jos wciskając im szklaneczki z trunkiem.
Poszukiwanie prezentu doskonałego, na którego widok oczy Laikowej wyfrunęłyby z oczodołów i pomknęły prosto na błonia, przysporzyło Ursuli mnóstwo myślenia, bo oczywiście znalezienie takowego wzięła sobie za punkt honoru. Ponieważ nogi Puchonki są nieodłącznie połączone ze skomplikowanym mechanizmem w głowie, pokonała dystanse, których nawet nie umiałaby sobie wyobrazić żeby z tego myślenia coś wynikło. Jej podarte i udekorowane błotem trampki z nie do użytku stały się - nie do użytku ZDECYDOWANIE. Ale ważne, że w pewnym momencie, klasnęła w ręce i przytuliła jakiegoś przyjezdnego, który na korytarzu stał najbliżej, ponieważ postanowiła! I dzięki temu teraz mogła mknąć przez Hogwart ze zdecydowanie nie pustymi rękami. A poruszanie się nie było proszę państwa łatwe, bo do pastelowych butków doczepione były dwie pary kółek, przez które ze zwykłego spacerku z jednej części zamku do drugiej, była to wyprawa wyczynowa, urozmaicona dzikim tańcem z elementami obijania się o wszystkie możliwe posągi, zbroje i wszystko co wydaje co najmniej podejrzane dźwięki. Na szczęście zawsze ratowały Ulę ściany, więc podłoga musiała na razie obejść się smakiem. Czasami nawet jazda przypadkiem wychodziła jej z wdziękiem, przez co w swojej skromnej, kremowej sukieneczce wyglądała jak baletnica. Obładowana dziwnymi rzeczami. Złotowłosa bowiem przyciskała do siebie jednym łokciem kolorową, papierową torebkę, a w drugiej ręce dzierżyła drugi, nieco większy pakunek. Oba te tęczowe prezenciki były przez nią osobiście ozdabiane. Niedbale sklejone, ale bardzo chaotycznie i starannie zarysowane małymi rysuneczkami i poobklejane czym się dało. Sto lat! W końcu dziewczę dojechało żywe na dach. Schody były najgorsze, bo musiała się niemal wspinać po poręczy, ale hej, ona żyje! Możemy więc mówić o sukcesie. - Wooow, tak bardzo osom! – wydusiła z siebie Ursula, gdy pojawiła się w samym środku wystrojonego przez Howett miejsca. Uśmiechnęła się szeroko, błyszcząc białymi szeregami zębów i zaczęła się powoli obracać jak figurka w pozytywce, oczarowana tym co widzi. Zgrabnie kończąc piruet, zauważyła główną bohaterkę naszego wesołego spotkania. - Lai, Lai, Lai! – a oto rakieta wystartowała, a Ursula mało nie pogubiła nóg, kół, zębów i wszystkiego, pędząc do Laili. Oczywiście do hamowania posłużyła sama jubilatka (jeszcze raz sto lat!), której w ramiona wpadła Litwin. - Wszystkiego naj naj naj – zaświergotała w szerokim uśmiechu, unosząc znacząco swoje pakunki. – Więc oto jesteś już małolato pełnoletnia, a więc życzę ci długiego, wesołego życia, żebyś nigdy się nie postarzała, żebyś miała męża, który by ci sprzątał, gotował i piekł ciasteczka, żeby nigdy nie zabrakło ci czekoladowych żab i kociołkowych piegusków i żeby w ogóle nic ci nie zabrakło i żebyś zawsze była taka wiesz, no wiesz, no wiesz doskonale – zakończyła promiennie Ulkowa, znów przylepiając się do przyjaciółki. Ale trzeba było w końcu wręczyć prezenty. Najpierw wcisnęła Howett mniejszą paczkę, na której klej nie do końca wysechł (więc trzeba uważać jak się bierze!). W środku czekała na Howett porcja domowych, miodowych ciasteczek. Za to w drugiej, cięższej, para kolorowych wrotek, prawie jak te na nogach Ursuli, która była arcy dumna ze swojego prezentu. - Czyż nie prześwietne? Jak je pogłaszczesz to będą nawet śpiewać! Tylko z tego co pamiętam lewa woli raczej spokojniejsze rytmy, a drugą te znowu nudzą, więc pewnie trochę się pokłócą co do repertuaru, ale zasadniczo są prześwietne! – zapewniła entuzjastycznie, przebierając z zachwytu nogami. Właściwie minęło już trochę czasu odkąd mogła sobie usiąść obok Laili i poczuć się ważna. Bo Ursula jako takie małe Puchoniątko, potrzebowała być przez chwilę w centrum uwagi, inaczej mogłaby poczuć się całkowicie zbędna. A od dłuższego czasu czuła się trochę taka odseparowana i malutka w życiu Laikowej. Nie sposób było dokopać się do tych okruszków żali w Ulkowej zagmatwanej główce, a ta jak zawsze zakrywała wszystko różową pelerynką, żeby wszystko wokół nabrało ślicznych barw i mogło sobie być piękne i radosne. Bo takie być powinno, o!
Gdy wstał przed świtem, czyli przed czternastą, już mu w głowie świszczało, że o czymś nie pamięta. Choć to przeczucie jeszcze długo się utrzymywało, on żył całkowanie normalnie. Ubrał się jak człowiek w szatę codzienną (bo chłopaczek czasem przestrzega kodeksu ucznia, hehe) kupioną razem z Kay na początku roku , zjadł jakieś ohydne śniadanie, bo nie wiedzieć czemu nie miał dziś ochoty na jedzenie. I tak by sobie żył w nieświadomości, gdyby nie zaproszenie, które wpadło mu w łapki przy okazji czytania kolejnej książki. Teraz mógłby sobie gratulować, ze używa prawie wszystkiego jako zakładki na książki. Spojrzawszy na zegarek uznał, że nadeszła idealna pora na znalezienie jakiegoś stroju. Oczywiście podszedł do tego spokojniej niż wszyscy (a w sumie to wszystkie). Skoro ładnemu we wszystkim ładnie, co coraz częściej mu niektóre osoby w rodzinie uświadamiają, to nie ma sensu za bardzo się stroić. Z resztą... Jak może się stroić mężczyzna? Do niego należy wyglądać porządnie, a nie ładnie. Tak więc nie zastanawiając się zbyt długo wyciągną z szafy jaką jasną marynarkę, białe polo, coś tam ze spodniami było... I już wyglądał jak sexbomba. Nie zamierzał jednak pójść na tę imprezę, by podrywać panienki. Najważniejsza kobieta tego dnia jak wszyscy wiedzą jest już zajęta. W sumie zastanawiał się czy w końcu przyjdzie mu poznać wybranka jej serca. Wcześniejsi, a może lepiej powiedzieć wcześniejszy był trochę dziwny... Choć jak organizował z nim imprezę urodzinową dla Marcelinki, to nic nie wskazywało, że wyskoczy z Jezusem pod drzewo. No życie zmienia ludzi. Na szczęście to już przeszłość. Za to na dzisiejszą przyszłość zapowiada się hałas, alkohol, taniec... Czyli to, co w większości składa się na dobrą zabawę. Jeśli jednak jego domysły przewyższają możliwości wydarzenia, to z nie mniejszą chęcią zamieni jedno, dwa... Ewentualnie potok słów z Jossie. Jeszcze tylko powinien przygotować prezent i już będzie gotowy do wyjścia. W końcu jako przedstawiciel tak zacnej rodzinny jak Lorrain nie mógł kupić byle perfum czy błyskotki. Nie zapominając o tym, że mógłby nie trafić w styl czy jakieś inne kanony piękna dziewczyny. Wolał nie ryzykować, wiec pierwsze co zrobił to poszedł do miodowego królestwa kupić jakiś miliard słodyczy. To będzie jego materiał budulcowy na opakowanie prezentu. Do tego w Borgin & Burkes kupił bardzo mały, ale przydatny przedmiot... Jest to laleczka voodo, najzwyklejsza biała, zrobiona z tysięcy magicznie szczepionych ze sobą sznurków, tkanin i gąbeczek. Na brzuchu widnieje białe pole na imię ofiary. Nie podpisuje jej się jednak jak każdej innej, zwyczajnej. Ta, po paru zabiegach przeprowadzonych na specjalne zamówienie Lorraina, zmienia wygląd oraz podpisuje się imieniem i nazwiskiem osoby, o której właśnie negatywnie właściciele czy właścicielka myśli. Przez te zdolności magiczne tkaniny, Borgin nie zapewnia 100% działania, gdyż w miejscach szczególnie przekształconych mogą występować działania uboczne. Zapewnia jednak, że nic nie zaboli właścicielkę. A to, czy delikwent umrze z bólu czy z łaskotek raczej nikomu nie robi różnicy, najważniejszy jest skutek. Całość zapakowana w słodycze wygladała tak. Oczywiście zamiast materiału znajduje się niebieska wata cukrowa, a zamiast koralików cukierki wszystkich smaków, tego chyba nie muszę mówić - proste. Nasza mała, siedemnastoletnia dzidzia na pewno ucieszy się z prezentu. A jak ko przenieść, by solenizantka nie zauważyła? Zaklęcie zmiejszająco-powiększające do kieszeni, to się włoży, tam się zmieści. Tak wyszykowany, z zaproszeniem z dłoni, oczekiwał na Jossie w pokoju wspólnym. Jak to kobieta, podejrzewał miliard czasu spędzonego przed lustrem czy na szukaniu ubrań. Z tego wszystkiego, nawet wyjął prezent, by obejrzeć, czy wszystko z nim w porządku i czy aby czegoś na pewno nie brakuje. Gdy skończył jego oczom ukazała się D'artois. Przywitał się z nią, jak to przystało, po czym gdy ona wspomniała o tańcu, on podał jej w znaczący sposób ramę, zgadzając się przy okazyjnie na jej żądania. Dach wyglądał świetnie, tego właśnie spodziewał się Phil po najbardziej znanej pani prefekt. Zachwyt na twarzy towarzyszki wywołał u niego mimowolny uśmiech. Gdy jednak zaczął szukać ludzi spostrzegł, że prawdopodobnie są jednymi z pierwszych na miejscu. Nie ma pojęcia ilu osób Howett'ówna się spodziewa, zważywszy jednak na to, że zaproszenie dotarło aż do niego, musi ich być całkiem sporo. Nie czas jednak na takie wywody - ile przyjdzie, tyle będzie. Teraz najwyższy czas znaleźć solenizantkę. No gdzie jesteś? Szukał, nie zdążył... Już go do niej Jossie zaprowadziła. - Wszystkiego dobrego, lepszego i najlepszego dziś i przez całe życie. Zdrowia, szczęścia, rozumu i wszystkiego co jeszcze ci się przyda w nadchodzącym roku i nie tylko. Więc tak ogólnie wszystkiego najlepszego. - Sklecił jakieś życzenia, które brzmiały trochę zbyt sztywno. Uśmiech jednak powinien nadrabiać braki w głosie, składni. Odeszli, by dać szans innym składać życzenia. Oczywiście Phil nie pomyślał, by dać prezent razem z życzeniami - sierota. Lepiej szło mu tańczenie,, niż ogarnianie części 'oficjalnej' takich przyjęć. Może dlatego, że tańczyć jakiś czas się uczył, a składać życzeń nie koniecznie? Eh... Phil typowy krukon.
Laikowa miała dziś bardzo dobry humor. Dużo się uśmiechała i już miała ochotę tańczyć, lecz chyba jeszcze nie wypadało. Wypadało natomiast wysłuchiwać życzeń i dużo się przytulać, co jako Puchonka wręcz uwielbiała. Jej wzrok majaczył gdzieś koło wejścia, gdyby miała spotkać np. Charlesa to byłoby bardzo miło, ale zdawała sobie sprawę, że chłopak ma sporo na głowie, więc... Więc nie powinno być jej smutno gdyby nie dotarł. Chyba to nie jest nic strasznego, rajt? No tak, nasza siedemnastolatka dużo się śmiała słuchając życzeń, które wpadały jednym uchem, a wylatywały drugim. Gdzieś pomiędzy Szarlotkę, Filipa i Jossie, wpadła blond piękność, którą Lai traktowała jak swoją młodszą siostrę, którą trzeba było się zajmować. Zanim ta otworzyła usta Laikowa sama do niej podbiegła, żeby ją mocno przytulić. Ona jej nie wykreślała ze swojego życia. Można powiedzieć, że tęskniła. Naprawdę. Ale ostatnio wszystko było przeciwko niej i przeklęte obowiązki nie pozwalały na odpowiednie zajęcie się Ursulką. Na całe szczęście po dormitorium nie chodziły małe akromantule, więc nasza pani prefekt wyszła z założenia, że oto nie ma czym się martwić i u dziewczęcia wszystko w porządku, co potwierdził jeszcze fakt, że stała tu cała i zdrowa. I miała na nogach rolki, na co Laikowa westchnęła z zachwytem i już miała powiedzieć, że Ursulka ma dać jej pojeździć, ale okazało się, że prezent Litwinki składa się właśnie z rolek! Lai zapiszczała ze szczęścia i jeszcze raz przytuliła się do Urs całując ją obficie w policzek. Przy czym pociągnęła dziewczynę do znajomych uśmiechając się szeroko do Lotty, nie zapominając również o przyjęciu życzeń od Philla. - Dziękuję jeszcze raz. - Powiedziała czując się teraz nieco zawstydzona tym, że cała uwaga jest skupiona na niej. Nie zapomniała również odrzucić włosów do tyłu i spojrzała wyczekująco w pewien punkt na dachu, ale chyba nikt nie mógł wiedzieć o co dokładnie chodziło. Chyba przyjdzie im się dowiedzieć tego odrobinę później. Wszak niespodzianki urozmaicają życie i nie warto mówić im wszystkiego, prawda? Laila cieszyła się jak małe dziecko, pomimo tego, ze osiągnęła pełnoletność. Brzmiało to co najmniej dorośle. Ale cóż... Chyba wszyscy wiemy, że brzmienie, czasami się nie odnosi do prawdziwego znaczenia. Laikowa chyba już zawsze będzie roztrzepana i energiczna, co odnosi się raczej do zbuntowanego dziecka niż dorosłej kobiety pracującej w jakimś biurowcu!
Podobno dobra impreza jest tam, gdzie strumieniami leje się alkohol, ludzie tańczą i tracą głowę, aby nazajutrz zastanawiać się gdzie zostawili połowę swojej garderoby i inne wartościowe rzeczy. A zatem? Zatem może czas, aby właśnie ten przepis na udaną imprezę przeszedł do życia teraźniejszego? Gdyby ktoś się obrócił do tyłu zobaczyłby, że gdzieś tam właśnie płynie alkohol w postaci takiej małej fontanny, do której wystarczy po prostu przyłożyć różdżkę, a ona już Ci wypełni szklaneczkę. Podobno ta fontanna jest złośliwa i jeśli ktoś przez cały czas przyjęcia nie skosztuje alkoholu musi się liczyć z prysznicem... Strumień ognistej obleje go od stóp do głów, pozostawiając według wielu - przyjemny odór. Ale co kto lubi, prawda? Abstynent będzie przeklinał dzień, w którym tu przyszedł, lecz nie ośmieszajmy się. Jesteśmy w Hogwarcie, tu każdy lubi zaglądać do butelki i to nie po to, żeby zobaczyć jak wygląda dno, albo ciecz. Oj nie. Tylko po to, by określić jej smak... A zatem zagrożenie kąpieli chyba nikomu nie grozi, ale tylko chyba. Może stać się przypadek, w którym i tak to kogoś spotka, więc uważajcie na siebie. Ale to nie wszystko. Ludzie tańczą, pamiętacie? Nie wiadomo jak to się stało, ale gdzieś pod światłami wystąpiły cienie, które tworzyły razem wspaniały układ choreograficzny, a kiedy do nich podszedłeś istniała szansa, że wciągną Cię do tańca, uczynią najlepszym tancerzem, więc jeśli masz dwie krzywe nogi, a chcesz zaimponować dziś swojemu partnerowi idź dokładnie tam. Będziesz tańczył/a jak zawodowiec i może skradniesz mu/jej serce. No już. Zaryzykuj. Na pewno się powiedzie. Warto jeszcze wspomnieć, że tam muzyka dostosuje się do twojego rytmu, gustu... Nie odmówisz im. Cienie są piękne. Kuszą. Mamią. Zapraszają. Ale jak tu jeszcze sprawić, żeby ludzie stracili głowę? Coś mi się wydaje, że o tym się przekonacie całkiem niedługo. Lecz na razie owiniemy to tajemnicą w postaci czerwonej wstążeczki, którą może potem przetnie sama Laila? A może dziewczyna wyznaje zasadę, żeby pamiętać swoje urodziny? Hm. Przekonamy się w odpowiednim czasie. Na razie jednak noc wydaje się być przyjemna, uśmiechająca się szeroko z dalekiej krainy. Prosi, żebyście dołączyli. Jakby ktoś się skusił na uniesienie wzroku ku niebu na pewno zorientowałby się, że niebo przecinają jakby spadające gwiazdy, które przeradzają się w najróżniejsze wzory. Sztucznie ognie, fajerwerki... Ktoś je wypuścił. Ktoś sprawił, że złociste, małe światełka biegają za sobą. Gdzieś tam jest złoty znicz, który kreśli kolejne litery, ale nie wiadomo co oznaczają te słowa gdyż to obcy język. Ale chyba czasem trzeba spróbować, więc może stwórz własne dzieło? Wystarczy, że uniesiesz różdżkę w górę, a tradycyjne "lumos" pozwoli Ci pobawić się magicznym światłem i stworzysz coś swojego.
kosteczki do sztucznych ogni i rysunków na niebie: 2,5 - chyba wyszło Ci idealnie. Duma? Niech wszyscy podziwiają Twoje dzieło! 1,4 - Gdyby nie to, że ktoś Cię delikatnie popchnął podczas ostatniego pociągnięcia różdżką, wszystko byłoby pięknie, ale teraz na środku, znajduje się wielka krecha i to jeszcze nie złota, tylko zielona. Hm? Niedobrze! 3,6 - Gdzieś tam, twoja wizja naprawdę była świetna, lecz życie zmienia ludzi i ktoś Cię namówił do stworzenia czegoś innego, a potem do Ciebie dołączył i chyba wasze dzieła się zjadły, bo teraz widzicie wielki fajt pośród gwiazd, kiedy jedna łuna znika w drugiej.
Gdyby mógł cofnąć czas, powróciłby do tych ciepłych dni w środku lata, które nieodwracalnie zmarnował. Jego niestabilne uczucia z tamtego okresu były złym wspomnieniem, które wolałby wymazać z pamięci. Być może gdyby szybciej określiłby się w tym wszystkim, mógłby spędzić więcej czasu z Lailą, którego teraz tak bardzo im brakowało. Jak na złość się mijali. Mieli swoje obowiązki i lekcje, nie wspominając już o egzaminach, które się na nich czaiły. W zasadzie nie zdążył nawet porozmawiać z Puchonką o tym, co zamierza robić po tym, gdy oboje ukończą szkołę. Było to swego rodzaju ironiczne, bo mimo że stali się sobie bliżsi, tak naprawdę z powodu braku wspólnie spędzanego czasu poniekąd się od siebie oddalili, nawet jeżeli w relacjach pomiędzy nimi nic się nie zmieniło. Gdyby tylko wszystko układało się dobrze i gdyby tylko mogli codziennie się widywać… O urodzinach Laili myślał już od dłuższego czasu. Od zawsze uwielbiał wymyślać różnego rodzaju prezenty dla niej, które w jakiś sposób by ją uszczęśliwiły, albo wprowadziły nieco innowacji do jej świata. Raz nawet postanowił jej coś upiec, ale nie skończyło się to sukcesem, bowiem ciastka, które przygotował, okazały się twarde niczym kamień, to też zmuszeni byli wyrzucić je do kosza i udać się do Hogsmeade, by kupić w zamian coś innego i jadalnego. Nie był pewien, czy prezent, który tym razem wybrał, będzie odpowiedni. W sumie miał sporo wątpliwości, a lęk nie był nieuzasadniony. To pierwszy raz, kiedy prezent dostanie od Charlesa-chłopaka-i-przyjaciela, a nie Charlesa-tylko-przyjaciela, a w dodatku na specjalną uroczystość, jej pełnoletniość, a nie zwykłe urodziny. Trzeba było się serio wysilić, no a jak. Zapewne zamartwiałby się tym na śmierć, gdyby nie fakt, że przed samą imprezą zapewnił sobie świetny szlaban, który, o tak właśnie, zahaczał o godzinę rozpoczęcia. Był aż cały zdziczały, kiedy ciągle głowił się nad tym, jak to zrobić, by pojawić się jak najszybciej, w dodatku w jako-takim porządku… A gdyby tylko ktoś zobaczył go, jak biegł do dormitorium, by ubrać się w coś miarę normalnego, zapewne pomyślałby, że od tego, czy zdąży tam gdzie zmierza, zależy jego życie. Na samą imprezę również biegł co sił w nogach. Nie widział Laili całe wieki, a gdyby nie udało mu się pójść w dodatku na jej urodziny, zapewne by sobie tego nie wybaczył… Tak, panienka Howett nie należała do tego typu dziewczyn, która przez najbliższe parę miesięcy by mu wypominała, jak to nie zjawił się na jej imprezie, ale wiedział, że skrycie w sobie byłoby jej z tego powodu naprawdę przykro. Gdyby pomyśleć tak całkiem logicznie, Charlesowi również byłoby nie najweselej, gdyby nie mógłby jej zobaczyć w swoje urodziny. Co prawda urodziny nigdy nie robiły na nim większego wrażenia, po prostu dzień jak co dzień, ale przez lata przyzwyczaił się do tego, że ten czas spędzał z nią u boku, bo to była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy w życiu, na którą mógł sobie zawsze pozwolić. A kiedy jak kiedy, ale w dniu urodzin nieco przyjemności się należy, prawda? Muzyka huczała już z dala, to też nawet jeżeli nie znałby drogi, bez trudu by ją odnalazł. Kolejne schody i jeszcze kolejne, jeszcze wyżej, coraz wyżej… Biegł, biegł i biegł. Chciał już tam być, chciał już wejść na samą górę, nie chciał spóźniać się kolejnej minuty, która upływała wraz z jego wyścigiem. Chciał już teraz życzyć jej wszystkiego, co najlepsze, chciał ją przytulić i tak po prostu mieć przy sobie. Ile można było czekać na tę odrobinę jej bliskości? Goście już się zeszli i tego też się spodziewał. Gdy wszedł na dach, był dość nieźle zasapany, a jego włosy ogarnął dość twórczy nieład. Przeczesał je palcami raz-dwa, w międzyczasie rozglądając się za Lailą. Gdy odnajdywał znajome twarze, uśmiechał się lekko i witał, a dopiero wówczas, gdy zauważył solenizantkę, uśmiechnął się promiennie, zmierzając w jej stronę. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie wiedziała, że tu jest, to też nie omieszkał się tego wykorzystać. Chwycił ją od tyłu w ramiona, całując w czubek głowy. Wtulił ją w siebie tak mocno, jakby nie widział jej całe wieki. Znajomy zapach dotarł do jego nozdrzy, spokój znowu osiadł w jego ciele. Puścił ją dopiero po dłuższej chwili, by móc odwrócić do siebie, całując raz jeszcze, tym razem w czoło. -Wiesz, że kto jak kto, ale ja nie jestem najlepszy w składaniu życzeń. Mimo to wiele radości, mało problemów na głowie, szczególnie z dzieciakami mojego typu, które uwielbiają psocić kiedy znajdują się w murach Hogwartu. Nooo… - Uśmiechnął się promiennie, starając się nie roześmiać. –Może jeszcze tego, byś miała pożytek ze swojego super fantastycznego chłopaka, który jest ofiarą świata i nie potrafił Cię nigdzie złapać przez wiele dni, w dodatku spóźniając się na dzisiejszą wspaniale zorganizowaną imprezę – i mówię to bez żadnego sarkazmu, bo naprawdę jest cudownie. Przepraszam Cię za wszystko i chcę dodać, że bardzo Cię kocham. Wyciągnął w jej stronę ogromny bukiet składający się z siedemnastu czerwonych róż, ładnie przyozdobiony, z dodatkowo wypisanym jej imieniem na patyczku, który wsunięty był gdzieś pomiędzy kwitnące kwiaty. Dodał jeszcze niedużą paczuszkę, którą również dość dokładnie zapakował. Gdy ją otworzy, znajdzie tam srebrny naszyjnik z jej własnym imieniem, do kompletu z bransoletką, która stworzona z jednej nieprzerwanej linii wyginała się tak, że stworzyła napis: „Iloveyou”. A jeżeli dokopie się dalej, znajdzie również ręcznie robioną kartkę, której pierwsza, reprezentacyjna strona łączyła wiele ich wspólnych zdjęć, oczywiście ruchomych, które nieraz ukazywały ich śmiejących się lub szczerze uśmiechających. Zdawał sobie sprawę, że to wszystko pachniało mugolskim światem, ale od zawsze miał do niego słabość, to też ten jeden raz zdecydował się na coś takiego, bez dodatku magii, poza rzecz jasna kartką urodzinową. Oczywiście trzeba było również przymknąć oko na to, że kwiaty były zaczarowane i przez najbliższy czas ani będą myśleć więdnąć. -No i jeszcze jeden prezent, ale ten musisz już sobie wziąć sama… – Wskazał palcem swoje usta, uśmiechając się przy tym z rozbawieniem. Och, też wszedł tak nagle, że nawet nie był pewien, czy biedna Laila to wszystko teraz ogarnie, czy w ogóle była na niego zła, czy prezent się spodoba, co teraz zrobi... Wielkie wejście Charlesa, a jakże.
Josephine spojrzała na Phila trochę zaskoczona. Oczekiwała, że Lorrain wręczy teraz Lailii prezent, ale wydaje się, że wymyślanie życzeń, do czego nie miał specjalnego talentu, pochłonęło całą jego uwagę i zwyczajnie zapomniał o upominku dla jubilatki. No przecież specjalnie go lekko szturchnęła, żeby nie zapomniał czy coś w tym guście! Ech, faceci. Nawet tak rozgarnięci jak Philippe są straszliwie gapowaci. Nie żeby chciała być złośliwa, ale chyba wypadało przypomnieć o tym detalu, jakim był wielki, zrobiony ze słodyczy smoczek, którego pan Lorrain trzymał w łapkach i miał grzecznie wręczyć bohaterce wieczoru. - Phil, ja też lubię słodycze, ale to jednak miało być dla Lailii, pamiętasz?- mruknęła z czymś na kształt rozbawionej nagany i postukała znacząco palcem w prezent. - Chyba że możemy jeszcze uciec i zjeść to gdzieś ukradkiem, ale chyba jednak nie wypada- uśmiechnęła się promiennie, głaszcząc go po ramieniu i zastanawiając się, czy Lotta będzie dziś grzeczną dziewczynką, czy może wręcz przeciwnie i ona, Jossie, będzie musiała pilnować, żeby nie zrobiła czegoś niemądrego? Z nią nigdy nie było wiadomo. Lubiły spotykać się w miejscach publicznych, jak i tych mniej, ale zawsze bawił je fakt, że nikt nie wie, co je łączy oprócz szczerej przyjaźni. To była ich słodka tajemnica. Powoli napływali goście, więc nie za bardzo mieli możliwość, by podejść do Lailii i wręczyć jej ten nieszczęsny, zapomniany prezent. Najpierw wpadła w ramiona jakiejś sympatycznej dziewczyny, chyba również Puchonki, a potem miała miejsce scena romantyczna, sugerująca, że ten wysoki brunet jest bardzo bliski sercu Lailii. Josephine nieszczególnie interesowała się plotkami, nie wiedziała o całym dramatycznym trójkącie Laila-Filip-Charles, bo nie dotyczył nikogo jej bliskiego, więc właściwie przyjęła ten fakt bez żadnych emocji. Ot, miły chłopak, miła dziewczyna, miło że są razem. - Phil... to co robimy? Bo tak trochę głupio...- zmartwiła się Jossie, zerkając w stronę panny Howett. - Poza tym dzisiaj mam szaloną ochotę tańczyć, a to- wskazała podbródkiem na prezent - trochę będzie nam przeszkadzać- stwierdziła z przekonaniem i splotła ramiona na piersi, uśmiechając się do Phila jednym z tych uśmiechów, które większość chłopaków zmuszały, żeby zrobili dokładnie to, na co liczyła Josephine.
ŻYCIE ZMIENIA LUDZI HOPSA HOPSASA śpiewała sobie Skyla, pamiętając, że dzisiaj właśnie urodziny obchodziła Laila Howett, której powyższe słowa zadawały się być życiowym mottem. Mknąc w energicznych podskokach, rzucając w radości kilka zaklęć zmieniających kolor włosów jakimś nudnym ziomom w plecy, na imprezę Laikowej, która miała odbyć się na dachu. Co prawda lekarz kategorycznie zabronił Sky takich pląsów i podskoków, zwłaszcza kiedy była czymś dodatkowo obciążona; a teraz tak właśnie było, bowiem w chudych rączkach niosła jakiś duży, podłużny pakunek, opatrzony różową wstążeczką. Dotarła w końcu na dach, chociaż była to droga bardzo trudna, niemalże przez mękę i Skyla musiała zatrzymywać się na schodach, opierając ciężki pakunek o ścianę. Jednakże to, że odpoczywała, wcale nie znaczyło, że traciła czujność, wręcz przeciwnie, wszakże z Quinley bystra osóbka była i różowowłosa zdawała sobie sprawę, że jako bierny, zastygły na schodach obiekt (ach, jak można było tak w ogóle powiedzieć o najbardziej charakterystycznej przedstawicielce kolorowej części Hogwartu?) staje się o wiele łatwiejszym celem dla węgorzy - dlatego różdżka wciąż tkwiła w kolorowym creeperze, tak, aby w każdej chwili, Quinley mogła jej dobyć i zemścić się na swoich największych wrogach. Nie zafarbowałaby im włosów na sraczkowaty (zresztą podejrzewała, że tak nikczemne istoty jak węgorze to w ogóle włosów nie miały!), nawet nie skróciłaby ich o głowę. Ale to nie pora na mordercze plany Skyli Astrid Quinley, która kiedy już wreszcie odpoczęła, znowu w dzikich pląsach podjęła dalszą wędrówkę, wreszcie docierając na dach. Wydała nieme OJACIE NO W PYTĘ, które zaraz przeszło w całkiem głośny okrzyk zadowolenia, z którym Quinley rzuciła się uściskać Laikową. - Kolorowych włosów, hodowli motyli, zamordowania węgorzy tego świata i nie z tego świata, powodzenia w eksperymentach, zwalczenia szarości i monotonii, najgenialniejszego dowcipu w dziejach szkoły i ten tego, NAJLEPSZEGO - wyrzuciła z siebie życzenia z szybkością karabinu maszynowego, tuląc Howett do siebie, wcale nie pomna na to, że złożyła przyjaciółce takie życzenia, jakie sama chciałaby usłyszeć! Kiedy wreszcie odlepiła się od puchonki, zapewne gdzieś tam posyłając groźne spojrzenie Charlesowi, który stał obok, wręczyła Laili ten swój wielki pakunek. - Otwórzotwórzotwórz! - zaczęła nagabywać, z podnieceniem zaciskając pięści. A kiedy Laila się dostosowała i zerwała papier, jej oczom ukazała się... SIEKIERA. Na drewnianej rękojeści widniał napis "na węgorze". Sto lat, Laiku!
Urodziny jak każde inne. Sączy się alkohol, płynie muzyka. Gdzieś niedaleko zaczęto tworzyć sztuczne ognie na co Lai zareagowała śmiechem i zachwytem. Chciała sama spróbować, ale Ursulka gdzieś jej umknęła. Razem na pewno stworzyłyby coś wspaniałego. Ludzie się schodzili. Lai cieszyła się w myślach, że nie opuścili jej w tym szczególnym dniu. Przecież mogli. Ale nie warto było się teraz rozdrabniać jak fajnie, że jej nie zostawili i w ogóle, bo to przecież trzeba by było każdemu gościowi z oddzielna poświęcić jedną stronę a4, żeby wyrazić wszystkie uczucia. Jednak w pewnym momencie trwania tego przyjęcia dziewczyna poczuła, że ktoś ją obejmuje. Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem wiedząc, że jedno z jej urodzinowych życzeń właśnie się spełniło. Nie musiano jej przedstawiać tego jegomościa. Po prostu gdy już jej na to pozwolił wtuliła się w niego jednocześnie sprawdzając czy jego serce bije, czy nie jest chory, pobity, zagubiony, czy się uśmiecha, czy jeszcze jest tu duchem i nie powie jej zaraz, że musi iść. Wspięła się na palce, aby odebrać jeden z prezentów za który była bardzo wdzięczna. Zdjęła z niego drobny pocałunek, który przerodził się w coś bardziej intensywnego, ale na rozwój sytuacji nie mogli sobie pozwolić. Był tu zbyt duży tłum. I szczerze mówiąc może później gdy pomoże jej to wszystko posprzątać znajdą chwilę dla siebie. Przecież chciała go zapytać dosłownie o wszystko. Oto jak się czuje, oto czy odzywała się matka, oto czy wszystko w porządku i czy rzeczywiście między nimi wszystko ok, ale kiedy powiedział jej, że ją kocha uśmiechnęła się delikatnie jeszcze raz wtulając się w chłopaka, który niestety nie mógł robić za przytulankę, bo był bardzo kościsty... Przecież Lai nie raz żartowała, że mogli sobie pożyczać spodnie. Wszak Charles również uwielbiał rurki. Musnęła go w policzek automatycznie splatając ich dłonie przy czym odebrała róże i położyła niezdarnie gdzieś na stoliku. - Też Cię kocham. - Mruknęła cicho. Tylko on mógł to usłyszeć. Zbyt intymne, żeby inni mogli o tym myśleć. Po chwili jednak na dach wskoczyła Quinley, co ucieszyło Howett. To znaczy, ze przyjaciółka żyła, wyszła ze szpitala, miała się dobrze. Lai nie wierzyła, że tak nagle tu jest, że już jest bezpieczna, że jej cały świat tymczasowo jest bardzo bezpieczny i wcale nikt jej nie dręczy. Odebrała w jakiś magiczny sposób prezent od Skaj, bo nie rozdzielała się ani na minutę z Czarlsem. Ale przecież Skajla zrozumie. Gdyby był tu Ollie na pewno by zachowywała się tak samo, a sytuacja tego wymaga! A zatem położyła prezencik na stoliku przez chwilę mecząc się z wstążeczką aż odkryła wieko... Siekiera? Eee... Dziękuję? Ale kartka na węgorze wszystko rozjaśniła. Lai na moment posłała przepraszające spojrzenie Czarlesowi wciskając mu aparat do ręki. Przyciągnęła do siebie kochaną Astrid i uniosła siekierę do góry wystawiając język. Miała zamiar to wstawić na wizbooka, żeby wszystkie węgorze wiedziały, że nie mają z nimi szans. Bo nie miały prawda? - Tak się cieszę, że przyszłaś! - Szepnęła Lai do Skaj przytulając ją mocno. I miała ochotę się rozpłakać. To taki moment szczęścia, najwyższego punktu... Z którego mogła szybko spaść.
Nie no, nie no Philipp gapa! Oczywiście, że powinien dać prezent solenizantce, przecież nie wypada inaczej! Dlatego też gdy tylko zdał sobie sprawę z tego fatalnego od razu podszedł do Laili. Wypowiedział jeszcze parę miłych słów, posłał kilka ciepłych uśmieszków, po czym wręczył ich super fajny i niepowtarzalny prezent, o którym już wcześniej była mowa. Oczywiście pomijam fakt, ze Jossie jakoś pokazała na prezent, który był schowany przez Phila dość dobrze. Powiedzmy... Kobieca intuicja, nic na to nie można powiedzieć. Wszystkie tak mają, czekoladę wywęszą nawet pod wodą, hehs. Gdy więc już wybrnął jakoś z tej lekko niezręcznej sytuacji, mógł zacząć w spokoju delektować się atrakcjami imprezy. Trochę się ich narobiło! Mógłby pójść namalować coś dla solenizantki, ale zważywszy na jego downa w rękach, o którym wiedział już od najmłodszych lat, nawet nie próbował. Mógłby też odwiedzić cudowną fontannę, której wody mają 'zbawczą' moc. Na to jednak jeszcze będzie czas. Teraz zdecydowanie miał ochotę po prostu pobyć przy kimś, popatrzeć. Jossie jednak na pewno mu na to nie pozwoli. Jej fikuśny wzrok już wypatrzył jakąś dziewczynę. Kojarzył ją... Ale wiecie, nie każcie mu pamiętać zbyt wiele, wystarczy, że wiedział jak nazywają się jego najbliżsi znajomi. Reszta to tak, jakby każdemu źdźbłu trawy nadać imię, po czym codziennie próbować sobie przypomnieć które jakie imię miało. No nie możliwe, nie realne... Jak na zawołanie na sale przyszedł facet solenizantki. Oczywiście Phil nie miał zamiaru rzucać się na niego z "Cześć, jestem Lorrain", jednak bardzo interesowała go ta osoba. Zapytacie czemu? Po prostu głośna, tajemnicza i całkowicie wyobcowana. Przynajmniej Phil ma jeszcze takie wrażenie... Bo tu wszystko się może zdarzyć, nigdy nie wiadomo czego się o nim dowie na tym dachu. Dachu... Jak to śmiesznie brzmi, pisząc o urodzinach, związkach, alkoholu i imprezie. Takie trochę pato party. Obiecał jej taniec, obiecał... Umiał, od dawna, ale wiadomo miał opory z dawien dawna. W takich momentach w myślach zawsze przeklinał swój dom, godziny spędzone na sali ćwiczeń, stojącą nad nim niczym kat matkę. Nie mógł być to jednak przypadek. Na pewno ta umiejętność zmieni kiedyś jego życie. Teraz jednak nie będzie za bardzo potrzebna, cienie na pewno świetnie poprowadzą zarówno jego, jak i ją na parkiecie. - Wspominałaś coś o szalonej ochocie potańczyć, dobrze pamiętam? - Uśmiechnął się do niej, po czym zrobił minę jakby próbował to sobie przypomnieć niczym jakieś opowiadanie z dzieciństwa (których nigdy matka mu nie czytała, hehs). - Tak, tak coś tam było! W takim razie idziemy! - Mina z serii 'eureka' mówiła wszystko. Chwycił ją delikatnie za dłoń, po czym zaprowadził na parkiet. Organizatorzy nie pomylili się, cienie to świetna sprawa. Chyba powinien je zaproponować Celie... Na pewno zeszłoby jej to dzikie parcie na umiejętności taneczne w rodzinie. Minął pierwszy, drugi taniec, a oboje coraz bardziej byli zmęczeni. Uśmiech jednak nie schodził z twarzy. Gdy tylko uznali, że zaraz odpadną im nogi, poszli do fontanny, by spróbować tego co oferowała. Nie kręciło się przy niej zbyt dużo osób... Chyba wszyscy lubią być mokrzy i to nie bynajmniej od potu. Oni jednak nie zamierzali. To co pijemy?
Oj tam znowu czerwony alarm! Lotta wcale nie jest aż tak nieporadna, żeby jej trzeba było pilnować na każdym kroku, no błagam. Popije sobie troszeczkę, wrzuci coś na ząb, pogada z paroma fajnymi osobami, może nawet pójdzie tańczyć, wypije troszkę więcej, zacznie jej się powoli robić niedobrze, ale będzie dalej dzielnie brnęła naprzód, aby w końcu zaprzyjaźnić się z kilkoma innymi imprezowiczami, ale to tyle. Josephine, która jakimś cudem znalazła się na urodzinach Laili (skąd one się w ogóle znały?), uważała się chyba czasami za zbyt ważnego w życiu Windsorówny strażnika. Nie zmienia to oczywiście faktu, że takowym była, ale to Lots bardzo niechętnie będzie się do tego przyznawała, o ile w ogóle zechce się przyznać. Uśmiechnęła się leciutko, schodząc troszkę na bok i odstępując tym samym solenizantkę wszystkim innym gościom, którzy zechcieli jej wręczyć swoje życzenia i prezenty. Tak na dobrą sprawę to Charlie też mogła dać jej ów wspaniały kuferek na samym początku, ale zepsułoby to napięcie związane z oczekiwaniem na to, co też wspaniała siostra przygotowała. Dziewiętnastolatka nie mogła całej reszcie postawić tak wysokiej poprzeczki na samym początku, ba, wolała ich wszystkich zmiażdżyć trochę później. Oby tylko była zdolna do trzymania jakichkolwiek rzeczy kiedy już nadejdzie odpowiednia pora! Ale raczej powinna być, bo przecież mamy Józkę, która zresztą otrzymała odpowiedź na swoje mrugnięcie okiem w postaci mrugnięcia okiem od Lotty. Jak kreatywnie! Charlotte, zaciągnięta do stołu z alkoholami (no spoko Laila, fajna aluzja) nie miała chyba innego wyboru, jak wyciągnąć z torebki wspominany kilkukrotnie kuferek z dużą, czerwoną kokardą i postawić go na stole. Tak naprawdę to Howettówna mogła go sobie odpieczętować nawet teraz, ale przecież plan polegał na tym, że goście mieli jej na to nie pozwolić. I jak widać, wszystko szło po myśli dziewiętnastolatki, która już coś sobie ukradkiem popijała. Po kilku chwilach wparowała jednak Puchonka na wrotkach, która u Windsorówny wywołała szeroki, rozbawiony uśmiech. Jaka z niej była urocza panna! Że też widziały się (a przynajmniej jedna widziała drugą) po raz pierwszy! Coś doprawdy dziwnego, co będzie trzeba momentalnie naprawić, aby ów pierwszy raz nie był ostatnim, prawda? Potem zaś wpadł Charles, którego Charlie musiała znać, czy tego chciała czy nie, bo przecież - jak dobrze zresztą widać - był na chwilę obecną najważniejszą osobą w życiu jej siostrzyczki, a to oznacza, że szatynka po prostu musiała usłyszeć o nim co najmniej dziesięć opowieści. Dobrze, że przyszedł i dobrze, że tak czule się z nią obchodził, bowiem gdyby miał zachować się choć trochę inaczej, Charlotte chyba własnoręcznie by go udusiła.
[zt]
/Cholera, nie piszę nawet jak Charlotte uciekła z urodzin bo to byłoby bez sensu, załóżmy że ona gdzieś się tam cały czas kręci, najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia co tu napisać, zresztą męczy mnie to ohydne bezwenie, więc wybaczcie, że tak zwiewam chamsko :c/
Może to nie było najlepsze miejsce na rozmowę, nie o tej porze roku i nie w tym klimacie, ale prawdę mówiąc Raphaelowi zaczynało być wszystko jedno. Mattie nie wiadomo skąd dowiedziała się o jego uczuciowych komplikacjach (bo przecież Rafałek wizbooka nie posiada, a o istnieniu Obserwatora pewnie nawet nie ma pojęcia) i chciała z nim porozmawiać, wesprzeć go w tych trudnych chwilach... właściwie źle się stało, że tak bardzo się pogrążył w żalu nad swoją utraconą miłością, zdradą Grace, która tak boleśnie zawiodła jego zaufanie, i jakoś mniej intensywnie utrzymywał kontakt z Mattie, która przecież była tak uroczą i czarującą istotą, że z pewnością w mgnieniu oka rozwiałaby jego troski swoją radosną paplaniną, barwnymi strojami i rozczulającą naiwnością. Zaciągnął się papierosem, poprawiając na ramieniu torbę, w której spoczywało kilka butelek wina. Szczerze mówiąc, jakoś nie mógł sobie wyobrazić Mattie pijącej tę wulgarną whiskey albo co gorsza czystą i nawet nie miał zamiaru czegoś takiego jej proponować. Być może się zdziwi, ale tak właściwie czy Raphaela cokolwiek kiedykolwiek dziwiło? Zazwyczaj przyjmował rzeczywistość ze zdumiewającą łatwością, przełykał ją bez słowa protestu, bo zawsze mógł uciec w świat własnej wyobraźni, ukształtować świat na nowo, tak jak sobie tego życzył, więc nie przywiązywał specjalnej wagi do tego, co ograniczeni ludzie nazywali RZECZYWISTOŚCIĄ albo PRAWDZIWYM ŻYCIEM. To, które życie jest prawdziwe, to kwestia wyboru- po prostu w jednym masz kontrolę nad wszystkim, co się dzieje, a drugie miota tobą na wszystkie strony, jak morze maleńką łupiną z nędznym żagielkiem i sterem, które stwarzają pozory, że możesz o czymkolwiek decydować. Wypuścił z ust dym i przymknął na chwilę oczy, pozwalając, by ogarnął go wieczorny chłód. Miał na sobie wełniany płaszcz i czarny sweter, które pamiętały lepsze czasy, ale spod swetra wyglądał śliczny kołnierzyk, dzieło Tillie. Chciał zrobić jej przyjemność, pokazać, że naprawdę chodzi w przerobionej przez nią koszuli. Westchnął cicho i przesunął palcami po potarganych włosach. Czekał.
Mathilde nic ostatnio nie przeszkadzało. Zatraciła się w sztuce. Było jej tam ciepło, dobrze... Na pozór idealnie. Te mięciutkie poduszeczki, dobre serce wszystkiego co przemawia do duszy... To nic, że opuściła zajęcia. Przecież zajęta sobą tworzyła te obrazy, które ludzie chcieli widzieć. Szczęśliwą Mathilde. Nie bez powodu przecież wyciągnęła płótna, które już dawno miała zapełnić obrazami, które codziennie przypominała sobie, by je zapamiętać lepiej. Już nie kojarzyła kiedy ostatni raz w dłoni dzierżyła pędzel, na którym spoczywała odrobina farby. Nie pamiętała tego, ale znajomy zapach akwareli i innych dodatków, sprawił, że jakby nabrała nadziei. Wsunęła nawet okulary na nos, aby to wszystko lepiej dojrzeć. Jakby to, że mogła to podziwiać gołym okiem nie wystarczyło. Pytasz jak to? Mathidle chciała pochłonąć szczęście... Aby naładowało jej serce na dłużej. To było możliwe? Pewnie nie, ale nikt jej wiary nie odbierze. Na to nie pozwolimy. Kolejne pociągnięcia pędzel poprowadziły ją do stworzenia maleńkiej wioski pośród zielonych łąk. Zwykły krajobraz, ale słoneczny. Za oknem słońca nie było. Wiał zimny wiatr, który potrafił rozszarpać nawet najbardziej niewinne ciepło, które ktoś niósł utulone pod kurtką. Było wszędzie zbyt pusto... Nawet nie zauważyła kiedy na płótnie wylądowały kolejne chmury, płotki, drzewka... Żółciutkie promienie delikatnie smyrały kolejne elementy... Jakby ta układanka istniała od dawna. Chętnie by się tam znalazła. Choć doskonale wiedziała, że takie miejsce nie istnieje. Wiele by dała by tam być. Pośród zielonych łąk, które trwały bez końca. Bujna trawa z pewnością chętnie przywitałaby bose stopy i pozwoliła pobiegać tak bez celu. I nie dla sportu, ale dla złapania nowego rytmu. Zdecydowanie. Ale kiedy Mathilde zatracała się w kolejnych taktach farb usłyszała charakterystyczne pyknięcie. Jej wizbook przypominał o tym, że ktoś dodał kolejny wpis. Bez szczególnych zastanowień zorientowała się, że to Obserwator. Na chwilę zamarło w niej serce. Bała się, że znów o niej pisał. Wspominał w ten niemiły sposób. Jak ostatnio. Komentarz Kaiego wcale niczego nie ułatwił. Nawet skomplikował jeszcze więcej... Dlatego tym razem z przestrachem podeszła do tego dziwnego wynalazku i uniosła wieko magicznej książki, aby zaraz się zorientować, że przeczucia się ziściły. Tym razem jednak nie było mowy o niej... Oczywiście nie umknęła jej wzmianka, że Kai był na balu z jakąś tam dziewuchą... Ale bardziej skupiła się na Raphaelu. Zabolało ją serce. A może nawet zakuło kilkakrotnie. Niepewna odrzuciła od siebie księgę przestraszona. Nie rozumiała tego. Do tego przeczytała jeszcze, że Isolda naprawdę zdradziła Marcela. Niespokojnie przeszła się po domu szukając teraz czegoś na co mogłaby nakrzyczeć. Ale niczego tu takiego nie było. Wszystko zostało idealnie wysprzątane i poukładane równiusieńko. Zapewne dlatego zdesperowana sięgnęła po pergamin leżący na szafce nocnej, po czym napisała kilka koślawych literek, które układały się w prośbę o spotkanie do Raphaela. Nie odmówił jej. I to dlatego teraz szła po szkolnych murach Hogwartu szukając wyjścia na dach. Szukała i szukała. Jakby po omacku. Jakby się w tym wszystkim gubiła. W jednej dłoni dziewczyny spoczywały francuskie bułeczki z nadzieniem sera, a w drugiej torebeczka z pijanymi misiami, które zakupiła w Miodowym Królestwie uprzednio tłumacząc pani, że tak, że ma ukończone siedemnaście lat. Mathilde poprawiła kaptur od kurteczki i poprawiła również czapeczkę na perłowych włosach. Tak. Teraz była gotowa. Dlatego wspięła się po drabince i pojawiła się na dachu... Przez moment stała zachwycona wpatrując się w niebo, a potem na wieże Hogwartu, które z tej perspektywy były bardzo bliskie jej dotykowi... Cóż. Może kiedyś je namaluje. Ale zaraz po tym skierowała się do Raphaela, którego zauważyła kilka sekund później. Uśmiechnęła się sama do siebie i odłożyła wszystko pocichutku na bok zakrywając mu oczy. - Zgadnij, zgadnij kto to może być! - Poprosiła jak czterolatka, której rzeczywiście zależy na tym, aby ktoś się zaangażował w zabawę w chowanego i przy tym udawał, że nie może jej znaleźć.
Słysząc jej ciepły, słodki głosik i czując jej ciepłe rączki na swojej twarzy, Raphael uśmiechnął się mimowolnie. Czasem miał wrażenie, że Mattie naprawdę jest małą, kwietną wróżką, która uciekła z kart mugolskiej książki dla dzieci, zrzuciła złociste skrzydełka i tylko sobie znanymi sposobami dodała nieco wzrostu, ale zachowała tę uroczą niewinność i naiwność, właściwą postaciom z bajek, które nie zastanawiają się nad odcieniami szarości, na które składa się życie. Dla nich wszystko jest czarne albo białe, dobre albo złe. Nie dostrzegają tych wszystkich półtonów. - Hm... no nie wiem, nie wiem... czy to nie jakaś elfia dziewczyna? Chochlik? Albo...- zamyślił się głęboko, przesuwając palcami po wierzchu jej dłoni, jakby to miało mu w jakikolwiek sposób pomóc w rozwiązaniu tej jakże trudnej zagadki.- A może wróżka z motylimi skrzydełkami?- spytał z uśmiechem, po czym delikatnie zdjął rączki Mattie ze swojej twarzy i odwrócił się do niej przodem.- Ha! Więc jednak się nie myliłem! Witaj, magiczna istoto, o szmaragdowych oczach, perłowych włosach i najśliczniejszym uśmiechu na świecie- powiedział ciepło, po czym ucałował ją w policzek. I przytulił do siebie mocno. Naprawdę się cieszył, że ją widzi. Uśmiechnął się kątem ust i wyciągnął z kieszeni czerwony szalik, który dostał kiedyś na święta od Oceane, która zrobiła go na drutach. Mattie mogła zmarznąć, miała odsłoniętą szyję, a Raphael troszczył się o swoją małą, perłowowłosą przyjaciółkę, która okazywała mu tyle sympatii i serca, kiedy tak bardzo tego potrzebował. - Piękny mamy wieczór. Spójrz...- wykonał szeroki gest ręką, unosząc głowę do góry i uśmiechając się delikatnie.- Jakby jakaś piękna pani rozerwała sznur pereł, które rozsypały się po czarnym aksamicie... niektóre wciąż się toczą, wiesz? Ludzie nazywają je kometami, ale tak naprawdę to perły, które biegną po ciemnym aksamicie galaktyki...- powiedział cicho, po czym odetchnął głęboko i spojrzał Mattie w oczy. Były smutne. Prawie tak smutne jak jego własne.- Jak się miewasz, Tillie...?
Mattie chyba by się nie odnalazła w bajkowym świecie. Choć było tam z pewnością bardzo kolorowo i gdy była mała marzyła, aby zostać Alicją z Krainy Czarów to teraz nie wyobrażałaby sobie świata, który zostawia w takim bałaganie. Przecież tęskniłaby za Raphealem, całą drużyną Red Rock, braćmi, rodzicami i innymi przyjaciółmi, których teraz nie widywała. To nawet byłoby smutne nagle wszystkich zostawić w imię niczego. Posmutniałaby z pewnością, nawet wtedy gdy podarowano by jej najładniejszy pałacyk na wzgórzu z widokiem na przepiękne morze. Bo ona przecież uwielbia szum wody i w ogóle... Cóż za przyjemność z obserwowaniu ciągłego lądu? W Red Rock woda pełniła bardzo ważną funkcję. Była krajobrazem, ich znakiem rozpoznawczym. A tutaj owszem, było jezioro, ale zbyt spokojne. Nużyło ją to. Choć zamek połykał sporo ciekawych osobliwości to tej jednej z Australii ewidentnie tu brakowało. Zatem Mathilde szybko się przywiązywała. Żadne skrzydełka by jej nie przekupiły do tego, by czarować w innym wymiarze. Zdecydowanie nie. Kiedy tylko Raphael zaczął zgadywać roześmiała się dźwięcznie i zaraz pacnęła obok niego odwzajemniając uścisk i buziaka. A kiedy podarował jej szalik to w ogóle była cała rozpromieniona pomimo ogólnie obecnego chłodu. Pomimo tego, że szaliczek niekoniecznie pasował do jej dzisiejszej stylizacji to z chęcią go przyjęła. Wszak już sam fakt, że de Nevers się o nią tak troszczył nie pozwalał jej odmówić. Choć i tak była ubrana bardzo cieplutko... Pewnie wyglądała na kilka kilogramów wprzód... Ale to nic. Ona na takie szczegóły dziś nie zwracała uwagi. A zaraz potem Raphael zaczął mówić o perłach. Och tak, tak. Mathilde uwielbiała perły i inne cudowne ozdoby, które mieniły się w świetle kochanego słoneczka. O perełkach mógł do niej mówić cały dzień i całą noc. Otworzyła usta odrobinę zdziwiona niesamowitościami, które prawił, a potem z uznaniem pomachała głową na znak, że zarejestrowała każde słowo, które do niej powiedział. - Ojejku! To znaczy, że nauczycielka Astronomii jest do niczego. Koniecznie musimy jej się pozbyć i powiedzieć, że to Ty masz tego nauczać. Przecież to niesamowite! - Wyrzuciła z siebie pełna zachwytu nad każdym jego słowem. Z pewnością zapominała teraz o wszelkich niedogodnościach życiowych. Przyjaciel w dzisiejszych czasach to skarb! - Ojejku! Myślę, że tym perłom jest smutno, że nie mogą być razem złączone swoim sznureczkiem. Tak mi się wydaje! I wiesz? Kiedy nie widzimy tych perełek, bo niebo jest NIBY zachmurzone, to myślę, że one mają jakieś swoje święto i wtedy zbierają się razem, aby poopowiadać sobie o starych, dobrych czasach! Taktak! Tej Pani pewnie też serduszko pęka, że nie może ich odzyskać. Gdybym ja miała takie perełki nosiłabym je przy sercu! - Zaoferowała się żywo uśmiechając się przy tym delikatnie. - Kurczę. Co u mnie... - Zastanowiła się na moment po tym, jak zapytał jak się miewa. Nie chciała mu opowiadac o Kaim. Nie dlatego, że nie ufała mu... Po prostu w obecnej sytuacji bała się cokolwiek na ten temat wyrzucać z siebie. Wszak to była przeszłość, którą uparcie próbowała zepchnąć na dalszy plan. Ale bolące serduszko nie pozwalało na taki manewr. - Wiesz Raphael... To bardzo, bardzo trudne. Bo ja i Kai nie jesteśmy już razem. Ale... Ale staram się sobie radzić... Jakoś to będziesz, wiesz? Curtis powiedziała, że powinnam w to uwierzyć, że jestem Mathilde, a nie Veronique i mam w sobie coś innego... Sherr też tak powiedziała. Myślę, że powinnam teraz w to uwierzyć Raph. Ale tęsknię za nim i bardzo mi z tego powodu przykro. Ale nic nie mogę już zrobić. - Skrzywiła się przymrużając szmaragdowe oczęta. - A Ty Raph? Co chciałabyś zrobić, ale nie możesz? - Spytała cicho, lecz na tyle głośno by być pewną, że usłyszał.
Roześmiał się ciepło, widząc jej rozentuzjazmowaną buzię i słysząc, że powinien być nauczycielem Astronomii zamiast panny (czy też pani- Raphael nigdy się nie rozeznawał w takich detalach) Glaber. Rzeczywiście, ciepłe ubranie dodawało jej kilku kilogramów, ale de Neversowi zupełnie to nie przeszkadzało- zawsze była tak samo śliczna i filigranowa, nieważne co miała na sobie. Jego szalik fatalnie się komponował z resztą ubranka Mattie, ale to nie było ważne. Najważniejsze było, żeby jego droga przyjaciółka, niedoszła narzeczona, hehe, nie zmarzła i czuła, że mu zależy. Słuchał z uśmiechem wyrzucanych przez nią słów, opierając się plecami o jakąś balustradę i kiwając powoli głową. Niesforne, zmierzwione loki spadały mu na czoło, jak zawsze wyglądał jednocześnie malowniczo i odrobinę... nie, nie niechlujnie, bo przecież jego ubrania były czyste, tylko trochę podniszczone i jakieś takie... niedopracowane. Krzywo zapięte koszule, nieładnie podwinięte mankiety, wygniecione kołnierzyki, rękawiczki nie do pary albo z dziurą na palcu wskazującym... Tak, Raphael nie zwracał uwagi na takie detale, zresztą zawsze miał tyle do powiedzenia, że nie musiał się przejmować tym, czy ludzie będą go oceniać wyłącznie po wyglądzie zewnętrznym. Zresztą, prawdę mówiąc, zupełnie go to nie obchodziło. - Pewnie tak właśnie jest- zgodził się Raphael, odgarniając z buzi Mattie jakiś niesforny kosmyk włosów, po czym dodał tajemniczym głosem:- Wiesz, myślę, że komety, to te perły, któe się nie poddały, które postanowiły znaleźć swoje siostrzyczki rozsypane po całym niebie i krążą od jednej do drugiej, machając do nich, sprawdzając, jak się miewają i marząc, że kiedyś znów będą wszystkie razem. A pozostałe... cóż, być może czekają, że Pani pewnego dnia je odnajdzie, nawlecze na sznureczek czy żyłkę i znów będą razem. Są bierne, wiesz? Tak jak niektórzy ludzie, którzy oczekują, że ich marzenia spełnią się same. Bez wysiłku. To takie dziwne...- powiedział w zadumie, przeczesując włosy palcami i wpatrując się w niebo. Och, od pewnego czasu miał skłonności do melancholii. Może nie stał się kompletnym ponurakiem, ale wydawało się, że przygasł, a jego monologi nie są tak pogodne jak dawniej, chociaż nadal potrafił czarować słowem i swoimi poetyckimi wizjami świata. Nie wiedział nic o związku Mattie z Kaim, bo właściwie skąd? To nie było tak, że się nie interesował, że go nie obchodziło, on po prostu... żył w innej rzeczywistości. Ale potrafił uważnie słuchać i obserwować. Smutek, jaki odbijał się na buzi Tillie, sprawił, że serce Raphaela ścisnęło się boleśnie. Od pewnego czasu aż za dobrze rozumiał, co to znaczy cierpieć z miłości. Nie rozumiał, co miała na myśli, mówiąc, że jest Mathilde a nie Veronique, czy on znał jakąś Veronique? Nie znał, był tego prawie pewien, ale dla jego złocistej wróżki było to widocznie bardzo istotne. - Tillie... bardzo mi przykro, naprawdę. I wiesz, one na pewno mają rację, bo jesteś po prostu sobą, nie ma na świecie drugiej takiej osoby. Ani w Anglii, ani we Francji, ani pewnie w Etiopii czy Singapurze. Jesteś dzielną, małą wróżką, która jednym uśmiechem roztapia lód, wiesz o tym? Jeśli nie wiesz, to znaczy, że po prostu nie patrzyłaś dobrze. A jeśli on przestał to w tobie dostrzegać, to niedługo znów zacznie, jeśli ma odrobinę oleju w głowie- zapewnił ją ciepło, delikatnie głaszcząc po ramieniu i czując głęboki smutek. Dlaczego ta marcepanowa istotka rodem z baśni nie mogła mieć bajkowego życia? Dlaczego również ją dotykały zmartwienia szarych ludzi? Jej pytanie sprawiło, że oczy Raphaela pociemniały. Spuścił wzrok i mimo swojego wzrostu wydawał się tak rozpaczliwie zagubiony, jak jeszcze nigdy dotąd. - Chciałbym móc kształtować to, co ludzie nazywają rzeczywistością. Chciałbym móc pisać historie, których nie dałoby się spalić albo zapomnieć, bo byłyby prawdziwe. I wiesz, rozdzielałbym postaciom trochę smutku, ale tylko po to, żeby mogli docenić radość, która by ich spotykała. I to byłaby radość trwała, przerywana tylko drobnymi ukłuciami wątpliwości czy niedogodności, żeby nie zapomnieli, że muszą ją cenić. Wiesz, nie pozwalałbym nikomu bawić się uczuciami, bo to najbardziej podła rzecz, jaką można zrobić...- dokończył cicho, po czym z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął papierosa i spojrzał na Mattie pytająco.- Zapalisz? A jeśli nie, to będzie ci przeszkadzało, jeśli ja zapalę?- spytał cicho.
Zdecydowanie bardziej podchodziła jej ta rzeczywistość, którą tworzyli z Raphaelem podczas wspólnych opowiadań. Zawsze było w nich tyle dobra, ciepła, błyskotliwości. Uzupełniali swoje kolejne słowa będąc jeszcze bardziej dumnymi z tego dzieła. Pewnie wielu by chciało zamieszkać w takim świecie... Kiedy ciemne, granatowe niebo zdobią perły rozrzucane przez piękną kobietę. Gdyby Mattie zastanowiła się bardziej, pewnie zmartwiłaby się. Wszak pereł nie rozsypuje się bez powodu. Prawda? Może Pani było przeraźliwie smutno? Stąd ten ciemny kolor nieba, który mógłby być materiałem jej sukni... Tak długi tren sukni, że aż ciągnie się przez cały świat... Kolejna smutna historia o miłości... Ale w tworzeniu świata podczas tych dziecięcych historyjek jeszcze nie doszli do tych wniosków. Może warto ich zatrzymać? Dlaczego ludzie zawsze dochodzą do smutnych części historii, skoro mogliby zatrzymać się w tej sferze błogiego spokoju? Desperacko potrzebują adrenaliny, nowych wrażeń... A potem złamane serca, rozbite kubki, porwane zdjęcia... Wspomnienia obracające się w bolesny dym, który kłuje oczy. To wszystko wydaje się być odrobinę trudniejsze. Ale tylko odrobinę. Wszak jesteśmy tu właśnie po to, by przez to wszystko przejść. Za jakiś czas... Może znów będzie dobrze, albo gorzej. Albo jakkolwiek. Ale już nie tak. Zarówno Raphael zrobi coś ze wspomnieniami o Gigi. Mathilde również spakuje do jakiejś walizki Kaiego myśląc o czymś nowym. Próbując dotknąć tego świata który może być puściejszy, ale to jeszcze nic. Z tym jeszcze sobie poradzimy. Jak ze wszystkim. Uśmiechnęła się smutno przyglądając się niebu. Pociągnęła nosem i nawet nie zauważyła, kiedy uniosła dłoń do góry, jakby miała nadzieję, że złapie jedną z pereł. Ale nie po to, aby zatrzymać ją dla siebie, zamknąć jej piękno w dłoniach. Ale po to, aby przekonać ją, że jej przyjaciółki są bezpieczne... Że one wszystkie są piękne, wpasowują się w granatowy tren i naprawdę zasługują na przyjaźń... Ale jak na złość żadna z pereł nie zaufała jej na tyle by spaść do jej dłoni. A może tak wielu ludzi wyciągnęło w ich stronę ręce, że po prostu nie chciały nikogo skrzywdzić faktem, że odwiedziłyby kogoś innego. Albo gdyby zeszły... Nie mogłyby już się złączyć. Smutne to fakty... Ale Mattie przyjęła inną tezę. - Są za wysoko... Jestem za niska. Widzisz? - Machnęła dłońmi jakby gestykulowała mu, że gdyby miała pięć centymetrów więcej z pewnością sięgnęłaby nieba. Tak... Czasami wydawała się być bardzo naiwna, albo bardzo ładnie dbała o pozory. - Myślę, że perły nie są bierne! Świecą tak ładnie! Może myślą, że jeśli będą świecić mocniej to po prostu połączą się chociaż blaskiem, ale z wysiłku opadają. Jak ludzie. Wiesz? Nie można kogoś oskarżać Raphael... Każdemu trzeba dać szansę. - Wymruczała jeszcze raz próbując unieść ręce do góry, ale zrezygnowała nieco obrażona na panią w granatowej sukni, że teraz nie zrzuci perełek. - Nie wiem Raph. Po prostu on sądzi, że nie pasujemy do siebie... Bardzo mi smutno. Naprawdę... Bo widzisz Raph... Martwię się, że o znów zapomni o tym, że da sobie radę. Że zatraci się w problemach. - Teraz spojrzała na de Nevers'a , aby dał jej znać czy wszystko rozumie. Przecież to bardzo istotne! - Chętnie przeczytałabym Twoją książkę Raphael... Byłaby taka jaka powinna być rzeczywistość. Z perłami. - Mruknęła oddając się chwili, kiedy chłopak ją pocieszał uściskiem. - Ja nie palę... Ale zrekompensujesz mi to robiąc takie ładne kuleczki z dymu. Wieeesz? Wy macie takie fajne sztuczki! I zaczarujmy dym, żeby był kolorowy! Proszęproszęproszę! - Ożywiła się jakby natychmiast, jakby dla tego dymu.
Raphael uśmiechnął się delikatnie, obserwując skupienie malujące się na twarzy Mattie i jej uniesioną dłoń. Chyba mógł się mniej więcej domyślić, co działo się w główce panny Villadsen. Czasem tak bardzo by chciał unieść się w powietrze, wysoko, zanurzyć się w kosmosie, nie czuć jego przeraźliwego chłodu, ale tę niesamowitą pustkę, wypełnioną pulsującymi punktami, roztańczonymi iskrami, drobinami bytu, które kręciły się w jakimś nieskończonym, szaleńczym tańcu. Gdyby tylko to było możliwe... - Mogę cię podsadzić- zaofiarował się z uśmiechem, słysząc jej słowa. Tak, gdyby tylko mógł, zdjąłby z nieba gwiazdę, taką malutką, ale pięknie błyszczącą i wpiąłby ją we włosy Mattie, mając tylko nadzieję, że nie skaleczy się o ostre krawędzie. - Może masz rację... może jestem zbyt surowy- westchnął ciężko, wciskając dłonie do kieszeni płaszcza i przygryzając dolną wargę.- A może wśród tego blasku są ukryte maleńkie rączki gwiazd, które próbują się w ten sposób dotknąć i połączyć na nowo? Może masz rację. Może robią wszystko, co mogą, ale są po prostu za słabe...- zgodził się w zadumie, dochodząc do wniosku, że ta wersja jest znacznie bardziej optymistyczna, łagodna i pełna wiary w człowieka. Uśmiechnął się w końcu i spojrzał na zaróżowione policzki Mattie. - Pytanie, czy tak sądzi jego rozum, czy serce. Z rozumem można pertraktować, ale z sercem... z sercem niestety nie- powiedział cicho, delikatnie obejmując ją ramieniem. Chyba potrzebował ciepła drugiego ciała, bliskości, która w jakiś sposób mogłaby go pocieszyć, utwierdzić, że nie jest zupełnie sam teraz, kiedy ma wrażenie, że cała jego równowaga psychiczna, cały jego spokój ducha runęły w gruzach i nie ma nic, żadnej nadziei, żadnego happy endu.- Chcesz być jego kompasem, tak? Boisz się, że bez ciebie zgubi się w ciemności własnego "ja"?- spytał cicho, głaszcząc ją po plecach i próbując zrozumieć, jak można nie chcieć takiej czarującej i ślicznej dziewczyny o takim talencie i tak dobrym sercu. - Wiesz, może kiedyś w końcu coś wydam. I zadedykuję tobie albo... albo jeszcze lepiej moją ulubioną bohaterkę nazwę twoim imieniem. Nie wiem, czy będzie to główna bohaterka, bo ci główni nie zawsze są ulubionymi, ale wtedy ty będziesz wiedziała, która postać jest moją ulubioną, bo będzie miała na imię Mathilde. Mattie. Tillie. Chcesz?- spytał ciepło. - Dobrze, będę robił kółeczka i kuleczki i wszystko co chcesz, a ja umiem. I dym będzie tęczowy- zgodził się Raphael, który był naprawdę bezproblemowym człowiekiem, nie lubił się sprzeczać o drobnostki, wybrzydzać i marudzić, zwłaszcza gdy chodziło o rzeczy, które nic go nie kosztowały, a komuś mogły sprawić przyjemność. Odpalił papierosa od różdżki i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością. Po chwili mruknął jakieś zaklęcie i dym zaczął powoli zmieniać kolory- od fioletowego, poprzez różowy aż do złotego...
Mathilde miała pewne marzenie... Chciała uszczęśliwić wszystkich, którzy się wokoło niej. Nie wiedziała jeszcze jaka jest w tym ukryta filozofia, ale ciepłe uśmiechy ludzi urządzały ją bardziej niż pełne nienawiści spojrzenia, bądź przekute smutkiem oczy. Nie potrafiła gromadzić bólu w pamięci. Chciała to uzewnętrzniać. Dużo o tym mówić, układać z tego wiersze, a potem tylko uczyć się na pamięć tych o szczęściu. To było bardzo ciekawe postanowienie, jednak od początku negowane przez mamę Math. Wszak ona chciała by jej córka choć odrobinę spoważniała, pomimo tego, że sama częściej bujała w obłokach niż dotykała ziemi stopami. Również była projektantką i pragnęła to wszystko interpretować inaczej, jednak od córki oczekiwała trzeźwego spojrzenia na świat. Chyba jednak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Czy Mattie potrafiła wskazać Kaiemu drogę? To chyba działało w obie strony. Razem spędzali czas i wszystko było jakby odrobinę prostsze. On chociaż na chwilę musiał się skupić na jej świecie, aby to wszystko jakoś przełknąć, a ona dla niego musiała stać się szybko biegającą sportsmenką, aby go dogonić. A wierzcie mi lub nie, ale biec za takim Kaim wcale łatwo nie było. Zważywszy na ciężki plecak, który spowalniał tempo, a zawierał wszystkie nieprzychylne opinie o nich... Było też ciężko ze względu na drogę, którą miała do pokonania. On był krok przed nią, albo krok za nią. Nigdy obok... Jeśli wydawało się jej, że wyrównywali tempo, zawsze zdarzało się coś takiego jak teraz... Przegrany mecz... Skute serca. Niezadowolony Kai, który wszystko sprowadzał do prostych równań. Pomimo tego, że Mathilde nie pałała szczególną miłością do Numerologii, to nie raz obiecywała sobie wybrać się na zajęcia dodatkowe, żeby lepiej zrozumieć system myślowy Kaiego... Ale jak widać już nie musiała. Nie teraz. Nie w tym momencie. Oparła głowę na ramieniu Raphaela, a z jej piersi wyrwało się pojedyncze westchnienie, które zostało poniesione gdzieś dalej przez silny podmuch wiatru. Chociaż on miał siłę brnąć dalej nie znając celu swojej podróży. Uniosła powieki do góry zastanawiając się czy może ta bezmyślność w jego trasie nie jest tylko tak odbierana przez człowieka. Przecież ten wiatr mógł mieć swój cel, ale skrywał go pomiędzy kolejnymi przemierzanymi przystankami, by wszędzie coś pozostawić... Np. chłód na Twoich policzkach, rozwiane włosy na cztery strony świata. Te małe szczegóły przecież układają Twój dzień. I może ten wiatr wieje właśnie po to, by zmienić coś u Ciebie? Poprzekładać kolejne włosy w artystyczny nieład, aby ktoś idąc chodnikiem uśmiechnął się z zastanowieniem, ktoś minął kręcąc, a ktoś... Położył przy Tobie wszystkie współczujące emocje zagadując bez powodu. W końcu wszystko ma w sobie jakąś rolę. Mathilde ponownie wzniosła rękę ku niebu... Gwiazdy wydawały się być jeszcze piękniejsze. Podobno to co widzimy na niebie już się zdarzyło i teraz to przeszłość... A zatem Math unosiła się w stronę przeszłości dziękując, że to wszystko jednak ułożyło się w ten sposób.Wszak zawsze mogło być gorzej. - Wiesz... Może ja i Kai byliśmy jak te gwiazdki... Byliśmy po prostu za słabi, żeby to utrzymać... I spadliśmy. - Rzuciła rozmarzona przekręcając kark w prawą stronę, aby spojrzeć w Raphaelowe oczęta. - Ja... Nie wiem. - Opuściła dłonie z rezygnacją. Może na tym polegał cały szkopuł, że próbowała zaopiekować się kimś, kto tej opieki nie potrzebował. - Nie chcę, żeby ktoś mu wmówił, że jest do niczego. Nie jest. Jest wspaniałym człowiekiem. Może nie jest mi pisany... Może to wszystko już było Raph. Ale jest wspaniałym człowiekiem, jak Ty, jak wielu innych... On nie może się zgubić. Nie ma mowy! - Ostatnie dwa zdania wypowiedziała z taką natarczywością, że aż zacisnęła piąstki, aby dać drobne ujście swoim emocjom. Nikt nie miał prawa się jej zgubić. Raphael też nie. W końcu po to tu przyszła. Żeby go zawrócić. Pokazać inną drogę. Na około. Bez niepotrzebnych, ślepych uliczek. - Raph, ale obiecaj mi coś... Że będziesz pisał o mnie dobrze. Nie pisz o mnie smutnych rzeczy. - Poprosiła zastanawiając się czy mogłaby być bohaterką tragiczną, a książka o jej imieniu pochłonęła jej myśli na tyle, że przez ten krótki moment brnęła w retrospekcję wspomnień, aby ocenić czy ona się nadaje by być bohaterką wspaniałego, raphaelowego dzieła! - Tęczowy dym? - Spytała z lekkim niedowierzaniem, a po chwili Raphael rzeczywiście spełnił jej prośbę. Wybałuszyła oczy jak na wystawę najlepszych smakołyków i obserwowała kolejne 'sztuczki' z lekko otwartymi ustami. Była oczarowana.