Nie mów mi że ja się nie znam pf. Znam się, tylko inaczej. Patrzę przez swoje cztery oka na świat jak prawie każdy człowiek i w ogóle takie tam. Różnica minimalna. No a poza tym ja go doskonale rozumiem. Myślisz, że nie lubie plotkować jak on? No bo w sumie to nie lubie... Ale na pewno nie pogardzę zalewać ludzi falami hejtu jak to on zazwyczaj miał w zwyczaju. W ogóle wiesz co ja ostatnio znalazłam?! Ha ha haaaa, teraz ci nie powiem, ale może jutro jak będziesz grzeczny. - Ależ kochanie, wcale się nad tobą nie znęcam. - Stwierdziła oczywiście fakt, jakże inaczej. Ona była dla niego bardzo dobra i takie tam, wiesz jak jest. - Już chcesz wychodzić? Dopiero przyszliśmy. - Uniosła brwi patrząc na niego w udawanym zaskoczeniu i w ogóle. Dopiero co przed chwilką się przywitali, a ten już chciałby się ruchać. No dobra, w ramach prezentu Szarlotka dostała od niego kieliszek, uroczo. Ale to nie oznacza że od razu rzuci mu się w ramiona i będą pod stołem się pieprzyć czy w ogóle gdziekolwiek na tej sali. Pokiwała główką, całkowicie się z nim oczywiście zgadzając. To, że pasowali do siebie jak mało kto było wiadomo od ich przybycia do szkoły. Takie dwa kundelki w ogóle słitaśne. Jak ten no... Jak sie kurcze ta bajka nazywała o tych psach? OJ WIESZ O CO MI CHODZI - Vanbergowi kurwa. Naleigh, a komu. - Zirytowana łaskawie oświadczyła mu z kim tam za jego plecami się porozumiewa, oczywiście uważała, że za gwałtownie zareagował i w ogóle wydarł się jej do ucha. Ale jako że było to z czystej zazdrości, która tak na marginesie strasznie się jej podobała, dostał od niej jeszcze jednego całuska. No jak ona się dla niego stara to ja nie wierze. Też to doceń kurwa
Przedzieranie się przez tłum spanikowanych czarodziejów nie było prostym zadaniem. Szczerze mówiąc, Percy nie miał pojęcia, jak udało mu się przebić przez falujące stado przerażonych owieczek, ale to z pewnością kwestia motywacji. Początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, ale świadomość, że ktoś na tej sali zastosował zaklęcie niewybaczalne i to najgorsze z nich, poczuł, że spod nóg usuwa mu się grunt. Nie, nie bał się o siebie. Właściwie nie przyszło mu do głowy, że może coś się stać, ale Marceline, Madison, Zoe...! ZOE! Zostawił ją w tej pieprzonej łódce i po co?! Powinien zostać przy niej, bo próby sforsowania drzwi nie miały najmniejszego sensu. A on pognał gdzieś, nie wiadomo po co, chyba tylko po to, żeby ogarnąć całą grozę sytuacji. Brawo, panie Follett, gratulacje! Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że panna Champion jest osóbką zdecydowaną i odważną, czego nie raz dała dowody, ale do ciężkiej cholery, na tej sali ktoś dokonał morderstwa! Co gorsza, Percival nie miał pojęcia dlaczego i ilu może być potencjalnych napastników! Na Wielkiej Sali panowały iście egipskie ciemności rozświetlane tylko od czasu do czasu smugą światła, gdy jedna ze stron cisnęła zaklęcie. W końcu dopadł do łódki, w której zostawił Zoe i z przerażeniem stwierdził, że nie ma jej w środku! Idiota! Czego mógł się spodziewać po tej upartej, samowolnej dziewczynie! Gdyby teraz ją dopadł, najchętniej najpierw spuściłby jej lanie na gołe pośladki, a potem kochał się długo i namiętnie, żeby zatrzeć przykre wrażenie. Ale kara musiała być! Nie minęło pięć minut, chociaż może tak tylko mu się wydawało pod wpływem emocji. Gdzie ona mogła być?! Rzucił się z powrotem w tłum, chociaż ludzi na sali było coraz mniej, ktoś rozpalił ogień, który rzucał słaby blask, tak że można było przynajmniej rozróżnić sylwetki. Nie miał zamiaru strugać bohatera. Może gdyby był sam, to i owszem, ale nie miał zamiaru pozwolić, by coś się stało jego lekkomyślnej partnerce. Wiedział, że Joven odnajdzie Marceline, był tego pewien. Bądź co bądź kiedyś wiele dla niego znaczyła. A Percy musiał odnaleźć Zoe. Zaklęcia śmigały ze wszystkich stron, huki i krzyki działały ogłupiająco. Percival trzymał różdżkę w pogotowiu, rozglądając się z desperacją. W końcu dostrzegł drobną postać wymachującą wojowniczo swoim magicznym patykiem i ciskającą uroki z furią. - ZOE, DO JASNEJ CHOLERY!- krzyknął z wściekłością i podbiegł do niej, unikając jakiegoś zabłąkanego uroku. Chwycił jej ramię i ścisnął mocno, by zwrócić jej uwagę. Miał nadzieję, że go nie zaatakuje. Twarz Folletta wykrzywił grymas złości.- Spieprzamy stąd. NATYCHMIAST!- po czym przerzucił ją sobie bezceremonialnie przez ramię i ruszył w stronę wyjścia, rozpychając się w tłumie i prując przed siebie jak motorówka. BYŁ NAPRAWDĘ WŚCIEKŁY.
Tak, wszystko było pięknie. Elliott też powoli przełamywał się przy Kayle, podszedł z nią do stolika i próbował się uspokoić. Ta maska bardzo mu przeszkadzała, ale starał się nie zwracać na nią uwagi. Spokojnie, Elliott! Oddychaj! Kayle przecież była taka wygadana i taka sympatyczna w listach... Teraz wystarczy tylko przestać być nieśmiałym. No dalej, Elliott! Zapytaj ją o coś, powiedz coś! Powinniście w tej chwili iść zatańczyć, choć tancerzem jesteś nienajlepszym. Porozmawiać o czymś - teraz przecież macie jeszcze więcej wspólnych tematów, bo przyjechała do Hogsa i na własne oczy zobaczyła jak tutaj jest! Tymczasem Bennett nadal zastanawiał się nad odpowiedzią. Zwyczajnie nie potrafił się wyluzować. - A wiesz? Może masz rację, ale niektórzy z tych przyjezdnych są jacyś dzicy. Taka jedna dziewczyna też mnie nieźle wkurzyła niedawno, a na pewno do Hogwartu nie chodzi, bo bym chociaż ją kojarzył! Pewnie Australijka jakaś... Bo tam u was w Kanadzie to sami fajni ludzie pewnie, co? Te niektóre dziwolągi to pewnie z Australii... A ten koleś od ciebie... jakiś czubek i tyle! - rozgadał się chłopak i w miarę mówienia coraz bardziej się rozluźniał, głos przestawał mu się trząść i nawet skłonny był podzielić się z Kayle swoimi rozmyślaniami. - Chciałbym kiedyś pojechać do Kanady. Zobaczyć jak jest w twojej szkole, wiesz. Właśnie miał kontynuować swój wywód - jak to w Kanadzie musi być super, że to byłoby jedne z miejsc podczas jego podróży dookoła świata, że mogliby się wybrać na nią razem... Kiedy nagle zgasło światło, zaczęło dziać się coś dziwnego. Pełno błysków, gdzieś mignął mu jakiś zielony strumień światła, ktoś krzyknął, ktoś upadł, ktoś wyszedł. Tymczasem on tkwił w miejscu jak kołek, tuż obok Kayle, nie ogarniając sytuacji. Nie zdążył nawet się porządnie przestraszyć, bo ktoś wycelował w nich zaklęciem i obydwoje zostali odrzuceni na boki. Elliott opadł gdzieś na podłogę, próbując ściągnąć swoją maskę z twarzy, bo ona znacznie ograniczała mu pole widzenia, choć i bez niej mógłby niewiele zobaczyć, bo po pierwsze było ciemno, a po drugie nie zabrał ze sobą okularów. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie im zagraża. Ciskają w siebie zaklęciami, a on nie wie nawet przecież, czy zabrał ze sobą różdżkę! O cholera, przecież to on zrobi, jeśli jej nie ma! Odruchowo ręka powędrowała w stronę kieszeni. Miał. Miał ze sobą różdżkę, ale to nie pozwoliło zniknąć panice jaka go ogarnęła. Wolał się w tej chwili nie ruszać, wzrokiem szukał po sali Kayle, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Ciągle ktoś go wymijał, zasłaniał. Skulił się zatem na posadzce i próbował sobie wyperswadować: hej, Elliott! Bądź bardziej odważny! Kayle z tobą jest! Twoi bracia mogą tutaj być! Podziałało chyba, bo po wielu zmaganiach z głupim garniakiem, Bennett trzymał w dłoni swoją różdżkę i patrzył złowrogo po całej sali. Dzielnie wstał i przekierował się w stronę którejś ze ścian, chcąc odnaleźć drzwi, żeby móc jak najszybciej stąd uciec. Niestety, szło mu to bardzo opornie, bo wciąż nie znalazł wyjścia i martwił się, co będzie z Walsh. Przecież jeśli coś jej się stanie... Ojej, to byłoby straszne! Wolał o tym nie myśleć, ale mimowolnie do głowy przychodziły mu obrazy, których nie chciałby widzieć na żywo. - Kayle, gdzie jesteś? Kayle! Gdzie jest Kayle? - prowadził rozmowę niemal z samym sobą, a później stanął obok jakiejś ślizgonki, a dokładniej Zoe F. Champion, która właśnie wycelowała w kogoś zaklęcie. - Pomóc ci? Co mam robić, powiedz mi co mam robić! - wydawało mu się, że jest ona tutaj w miarę ogarnięta i szybko działa. Nie sądził nawet, że nastanie taki czas w jego życiu, kiedy będzie pytał tę dziewuchę o pomoc, ale cóż... różne przypadki w życiu się zdarzają. Niestety, zaraz jakiś koleś, Percival M. Follett przylazł i był bardzo zły, więc Elliott wolał odsunąć się na odległość kilku metrów. Ludzie pogłupieli! I co on biedny ma teraz zrobić?
Jeśli coś pokręciłam, a pewnie pokręciłam, to przepraszam. :C
Barth stał i czekał na kolejne zaklęcia, jednakże jakoś dziwnie nic nie nadchodziło. Powoli rozglądął się dookoła by znaleźć kogoś, kto mógłby wiedzieć co się tu działo. Powoli jego oczy zaczęły przyzwyyczajać się do panującej wokół ciemności. Poruszał się wolno by niczego ani nikogo nie przegapić. Nie wiedział ile osób jeszcze mogło być w Wielkiej Sali. W końcu stanął jak mu się wydawało na środku wielkiej sali i krzyknął pomagając sobie zaklęciem Sonorus. - Jest tu ktoś? - jego głos odbił się zwielokrotnionym echem od ścian i innych przedmiotów, które były w Wielkiej Sali. Czekal aż jego pytanie przestanie grzmieć w pomieszczeniu. Różdżkę cały czas trzymał wysoko w pogotowiu by w razie czego odpowiedzieć na jakiś nie spodziewany atak, którego tak szczezre powiedziawszy się nie spodziewał. Uznał więc, że jest w miarę bezpiecznie na wykonanie takiego ruchu. Nie wiedział gdzie jest Afra, ani ktokolwiek inny z nauczycieli więc krok po kroku sam badał Wielką Salę w poszukiwaniu sprawcy tego całego zamieszania.
Ostatnio zmieniony przez Bartholomew Cubbins dnia Nie Cze 30 2013, 21:28, w całości zmieniany 1 raz
Marcel nie zaliczał się do mięczaków. Mazgajenie się też nie było jego specjalnością. Nie znosił także brawury, chociaż często łobuzował. Teraz jednak miał ochotę usiąść, a raczej zwinąć się w kłębek i zapłakać żałośnie z bólu. Chwilowa adrenalina, związana ze strachem utraty Isoldy kompletnie wyleczyła go z bólu. Jednak teraz, gdy wiedział że jest bezpieczna, jego łopatkę wręcz rozsadzało. jednak nie dał tego po sobie poznać. Nie ukrywam że trochę go to zamroczyło, ale stał dzielnie. Tak, macie racje zachował się jak idiota. Stał i tylko patrzył. Patrzył na tych wszystkich przerażonych ludzi. Czy Hogwart też wydawał im się do tej pory najbezpieczniejszym miejscem na świecie? Czy takie sytuacje miały tu miejsce wcześniej? Bowiem zdanie Lyonsa o tym zamku zmieniło się diametralnie. Nadal zamierzał tu się przenieść, aby być bliżej Iss, ale… Bał się. Nie ma co owijać w bawełnę. Bał się i to najbardziej o nią. Wiedział że zna milion najlepszych zaklęć, jest odważna. Ale mimo wszystko była tylko jego małą kobietką. Skarbem o który trzeba dbać. Nie chciał, za nic w świecie nie chciał. Usłyszał jej głos jak przez mgłe. Machnął swoją różdżką i szepną „accio obrus” przywołując wszystkie obrusy z Wielkiej Sali. Niech się pali a co. Wiedział jednak że nic więcej nie wskórają. Kręciło mu się w głowie. I to potwornie. Szepnął do Isoldy:
-Idźmy stąd. Proszę. Muszę się położyć. Już nic tu nie wskóramy. Chodź, Iss.- Złapał ją za rękę. Czy w jego głosie było słychać ból nie wiedział. Chciał ją stąd zabrać. I siebie.
To nie był chyba dobry dzień dla dziewczyny. Jak tylko rzuciła zaklęcie, które oczywiście jak się spodziewała Steven odparował. W sumie przez pewien czas miała nadzieje, że trafi jednak w chłopaka ten wąż, ale pewnie jakby szok minął miałaby to sobie za złe. Nagle zmaterializował się przed Ślizgonem wilk. Miała na prawdę go ostrzec, nawet zabierała się do krzyczenia by uważał, jednak zanim cokolwiek powiedziała wilk skoczył do uda chłopaka i uciekł jakby nigdy nic. Gemma otwarła wręcz usta ze zdziwienia i w tym właśnie momencie, trafił ją następny z zaklęć ze Stevena. No i jak normalnie można zaliczyć ten dzień do tych dobrych. Spokojnie, może powinna się wystawić jako tarcza do strzelania w nią zaklęciami. Nie, ma sprawy. Znów miała przemyślenia, czy pomóc czy nie pomóc chłopakowi. Może by to zrobiła, gdyby przez zaklęcie Stevena nie była zamrożona i to dosłownie. Dostrzegła jednak, że chłopakowi pomaga Gryffonka, Holly. Zniknęli jej z oczy w przeciągu sekundy, a gdy tylko zaklęcie Stevena przestało działać, cała przemrożona zaczęła przemieszczać się również próbując wydostać się z Wielkiej Sali. Gdy już wychodziła z sali usłyszała głos nauczyciela, tym szybciej zebrała się do natychmiastowego opuszczenia tego pomieszczenia.
Cóż ona biedna w tej sytuacji mogła poradzić? Znikąd zostali zaatakowani przez jakiś psycholi, którym zachciało się zabawy w ciuciubabkę. Tyle, że za chustę posłużyło tu wywołanie ciemności. Cioty, poszli na łatwiznę, ale nic im po tym bo Zoe nie boi się ciemności, ha! Był tylko jeden mankament. Champion nie należała do osób o wybitnej koordynacji, zwłaszcza po ciemku. Ciosy wyprowadzała bezbłędne, ale kiedy chodziło o przejście po prostej drodze, wtedy pojawiały się problemy w postaci korzenia, który NAGLE wyrósł spod ziemi. Niefart. W każdym razie dochodząc do sedna. Idąc tak tymi ciemnościami Zosieńka zdążyła narobić już sobie parę siniaków i nie była też stuprocentowo pewna co do postaci, na które co i rusz wpadała. Merlinie przenajdroższy, niech tylko nie wpadnie na żadnego trupa. Wiedziała, że jeden z nauczycieli zrobił kaput, ale kto wie czy w tym czasie od którego się to wydarzyło, kolejny nie zszedł na rwącą się do bitwy Avadę? No nic, musiała teraz być bardzo ostrożna, zwłaszcza że wywołała jakieś dwie minuty temu wielkie ŁUBUDUM, prawdopodobnie robiąc niewielki uszczerbek w podłodze. Załata się kiedyśtam. Od czego przecież mieli magię, a jej może właśnie udało się dokonać bohaterskiego czynu i o tym jeszcze nie wie, ale dowie się kiedy uhonorują ją jakimiś medalami albo chociaż czekoladowymi żabami. Jej głowę cały czas męczyła wizja jej spotkania z Percym. Oooj, będzie zły jak cholera. Ale dała mu przecież pić minut! Uprzedziła go! Nawet poczekała trochę dłużej. Jakieś sześć. Odliczała cały czas w myślach. A co jeśli te łódki miały być jakąś pułapką i zaraz ktoś by się do niej tam zakradł i ją zaciągnął gdzieś w pizdu? Tego nie przemyślał, prawda? No więc Zofia już o tym wcześniej myślała, a w dodatku waleczną kobietą była, o czym na przykład wiedzieli wszyscy Ci, którzy zawitali na imprezę integracyjną do łazienki prefektów. Tam gołymi pięściami broniła swojej koleżanki! Wiem, wiem, trochę to nie po kobiecemu, ale specyficzną damą była i o sobie jako o damie mówiła. Jeżeli więc ktoś ma jakieś 'ale' i chciałby podważyć jej słowa to niech się dwa razy lepiej zastanowi albo nawet i trzy. Ona umiała o siebie zadbać i cieżko było jej się przestawić na tryb panny w opałach. Jeżeli już ktoś miałby być w opałach to ona chętnie tego kogoś uratuje! Trochę skołowana jednak była, gdyż jej plan obezwładnienia zbirów legł w momencie, kiedy zorientowała się, że nawet nie wie w jakim kierunku iść, a przed chwilą prawdopodobnie wysadziła nic więcej niż parkiet, ale ciii. Wielka ulga ją ogarnęła kiedy nagle usłyszała znajomy głos. Nie przyznałaby się do tego nawet przed samą sobą, ale była cholernie wdzięczna, bo chyba pierwszy raz w życiu poczuła się taka... zagubiona no. Zaskoczył ją tym całym przerzuceniem przez ramię. - PERCY KURWA PUSZCZAJ! - wymsknęło jej się, ale to przez to że nie lubiła tracić kontroli nad całą sytuacją, a w tym momencie właśnie wierzgała nogami w powietrzu i nie widziała dokąd idzie. No do jasnej cholery, a co jeśli Percy nie zauważy i przywali Zosią o ścianę albo górną część drzwi kiedy będzie wychodzić? Kolejny huk jednak sprowadził ją na ziemię. Im szybciej opuszczą to pomieszczenie tym lepiej, a ona nie chce się uszkodzić jeszcze bardziej niż uszkodzona była, bo podarte kabaretki i usmalona buzia nadawały jej wygląd prostytutki zombie. Taka praca hehs. - Dobraniepuszczajbiegnij! - wycedziła jednym tchem i modliła się tylko żeby kolejnym hukiem nie była jej głowa witająca się ze ścianą.
EDIT: W międzyczasie zauważyła jakiegoś spanikowanego Puchona. No w końcu mogła się okazać bohaterką! Czy ja wiem czy taką ogarniętą?Celując na oślep zaklęciami bardziej wyglądała na niezrównoważoną psychicznie, ale mniejsza. Tutaj każdy miał kryzys. - Ejtyniewiemjakcinaimie - wyrzuciła jednym tchem, gdzieś między znalezieniem się na plecach Percy'ego, a wcześniejszym celowaniem w podłogę. - Dawaj z nami, nie mozesz tu dłuzej zostać! - hoho jak mądrze powiedziane! Troskliwa Zosia pomachała mu żeby poleciał z nimi, ale w tym rozgardiaszu już nie wiedziała czy pobiegł czy nie. Okaże się za drzwiami!
Barth badał salę centymetr po centymetrze. Widział skutki zaklęć jakie były rzucane i niektóre z nich nawet rozpoznawał po tym jakie ślady na posadzce zostawiły. Gdzie niegdzie widział ślady krwi co mu się bardzo nie podobało. Nawet od czasu do czasu mignęły mu przerażone twarze uczniów, których to starał się zbierać i prowadzić do wyjścia choć sam szedł trochę po omacku i bardziej na pamięć niż wiedział dokąd idzie. Zastanawiał się gdzie jest dyrektor, bo jakoś nigdzie nie słyszał jego głosu. Dopiero po jakimś czasie przypomniał sobie o coś o czym Hampton mówił na spotkaniu rady. Szedł powoli do wyjścia i cały czas czujnie się rozglądał. Gdy wreszcie zobaczył jaśniejszy punkt w świecie ciemność zrozumiał, że tam muszą być drzwi. Ruszył więc w ich stronę i po chwili wyszedł z grupą uczniów, których odnalazł w ciemności. Kilkakrotnie zamrugał oczami by przyzwyczaić je do światła. Po czym przekazał uczniów innemu nauczycielowi by zaprowadził ich w bezpieczne miejsce a sam poszedł szukać sprawców, choć wątpił by cokolwiek znajdzie.
Spanikowany Bennett próbował jeszcze przez moment przekonać samego siebie, że jest gotów do walki. Chociaż oczywiście najchętniej by stąd uciekł, dlatego też z aprobatą przyjął propozycję ślizgonki, pobiegł za nią, ale nagle gwałtownie się zatrzymał. Musi znaleźć przecież Kayle! Z nią tutaj przyszedł, więc z nią stąd wyjdzie. W końcu mignęła gdzieś ruda czupryna, uchwycił wzrokiem niebieską suknię... Tam jest! Zmierzył w jej kierunku pewnym krokiem, chwycił mocno za rękę i nie puszczając, dzielnie skierował się w stronę drzwi. Nie mówił nic, nie było czasu, zresztą to nie pora. Brnął przed siebie, a za drzwiami uchwycił ową ślizgonkę i jej towarzysza, nie spuszczał z nich wzroku i wciąż za nimi biegł, choć w formie najlepszej to on nie był. W jednej chwili chciał nawet wziąć Kayle na ręce, ale ta sukienka pewnie by mu przeszkadzała, poza tym nie wiedział czy ma na tyle sił. Chciał uciec, uciec jak najdalej od Wielkiej Sali i paniki tam panującej. Oddychało mu się ciężko, głowa go rozbolała z tego wszystkiego, ale w przypływie rozpaczy polubił tą ślizgonkę, która zaoferowała im pomoc! Kupi jej czekoladę, będzie przez tydzień odrabiał jej prace domowe od września, cokolwiek! Jakoś się odwdzięczy.
Dobra, nareszcie ktoś zabrał stąd jej chłopaka, bo przecież robiło się groźnie! Hm, chyba Scarlett wzięła sobie za punkt honoru bycie mężczyzną w tym związku, heheheh. Dobra, żarty na bok - po prostu chciała trochę wspomóc zaklęciami co poniektórych. Dlatego rzuciła jednym z nich w kogoś i spodziewała się ataku na swoją osobę, lecz nic takiego nie nastąpiło. Zapewne Afra opuściła Wielką Salę. Nie mniej jednak zaklęcia atakowały zewsząd, było cholernie niebezpiecznie! Rozejrzała się spokojnie dookoła, aż usłyszała huk niedaleko. Zoe! Dostrzegła ją dzięki niewielkiemu ognisku nieopodal. Chciała się z nią ratować, ale ubiegł ją jakiś mężczyzna, czy tam chłopak. Zabrali też brata Bennetta, jak dobrze! Mimo, iż go nie lubiła, to jednak nie chciałaby, aby Cedric opłakiwał jego śmierć albo coś. Dlatego z uczuciem ulgi na ramieniu zaczęła przemieszczać się przez pomieszczenie, co wcale nie było takie łatwe! Szczególnie, jak się miało taką szałową sukienkę, ECH. No cóż, chciała się dobrze bawić, ubrać się śmiesznie, a nie biegać i ciskać zaklęciami, modląc się o przeżycie. Do tego buty na tak cholernym obcasie nie dodawały jej stylówki przy bieganiu. Nic dziwnego, że się parę razy omal nie wyjebała jak długa. W końcu jednak udało jej się dostrzec ewakuowany tłum, więc pobiegła za nim, spryciara. I tak oto wydobyła się stamtąd, mając nadzieję, że jej menski menszczysna jej posłuchał i jest daleko stąd!
Tak coś czuł, że gdyby Juno się zorientowała co się dzieje, to pewnie by mu wyrwała męskość i powiesiła ją sobie jako ozdobę choinkową na Boże Narodzenie, a potem: "patrzcie dzieci... Tu wasz niedoszły tatuś zdradzał mamusię." I zdecydowanie wszyscy wtedy będą czcić jego imię minutą ciszy, albo i godziną. A Juno wtedy będzie musiała płakać, bo przecież niemożność korzystania z jego możliwości łóżkowych będzie taka dołująca, że na pewno pogrąży się w głębokiej depresji! On o tym wie. Kobiety to przecież jego pasja. Hehs. I Juno o tym wie! Ale w ogóle drodzy państwo! Co tu się dzieje! Zaklęcia, uroki, śmierć, ewakuacja. I uparta Juno, która nie chciała stąd wyjść. On zrozumiałby gdyby to Isolda się tu położyła plackiem, że chce umrzeć za ojczyznę. Nawet by jej zdjęcie zrobił na wizbooka. Ale to Juno. Juno była za mała, żeby myśleć o takich rzeczach. W takich chwilach przydałaby się lina, peleryna niewidka i coś czym można jej zakleić usta. By ją schował. Położył gdzieś w rogu sali i by przeżyła. To teraz sobie wymyśliła romantyczną śmierć. Pozdrawiamy! On już odzyskał całą trzeźwość umysłu. Na razie nikt ich nie atakował, więc podszedł do Kavanaugh, przerzucił ją przez ramię i zaczął wychodzić z wielkiej sali z miną przerażonego uczniaka: - Boże... Przepuśćcie... ONA CHYBA NIE ŻYJE. - Zdecydowanie teraz pozwolili mu przejść. Oby tylko Juno za bardzo się nie rzucała, bo żywy trup to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej... I skierował się zaraz do Salonu Wspólnego, acz zrezygnował widząc tłum bachorów, więc wyniósł ją z zamku i zabrał do mieszkania w Londynie. Hehs.
Kiedy tak starał się dotrzeć do wyjścia i był całkiem niedaleko, ciągle nie mogąc zdecydować się czy lepiej będzie gdzieś tutaj stać i czekać (przy czym nie wiedział jak później miałby się zachować, kiedy tyle ludzi mogło go zauważyć) czy może zwiać razem z resztą do Salonu Wspólnego i narazić się na gniew Farida, problem sam się rozwiązał, bowiem zobaczył przemykającego wilkołaka (który niewątpliwie był Faridem, łatwo było rozpoznać, jeśli tylko miało się z nim trochę do czynienia) ciągnącego za sobą chłopaka. A więc nie miał tu już nic do zrobienia, mógł spokojnie podążyć za resztą. Zaczął wspinać się po schodach, aż na któreś tam piętro.
-Ten sport jest zbyt brutalny. Nie rozumiem, co wam się w nim podoba. Możliwość dostanie tłuczkiem w łeb?- uśmiechnęła się do niego zaczepnie i nawet dźgnęła go lekko w bok. Patrzcie, patrzcie, jaka z niej żartownisia! I jaka wyluzowana, ho ho. Gdyby ją tu jej rodzice zobaczyli. Na pewno nie byliby zadowoleni, że ich córka zachowuje się w "ten" sposób. Że rozmawia z chłopcem i zamiast się czerwienić to sobie z nim żartuje! Że zapomina o manierach, o tym, że ma już narzeczonego i pozwala sobie, by ten jej dotykał! I by zwracał się do niej w ten sposób. Cóż, rodzina Perrych była bardzo dziwna, już od dawien dawna. Ale była też bardzo bogata, dlatego mało kto im "podskakiwał". -Powinieneś powiedzieć, że bardzo mi z tym siniakiem do twarzy!- udała oburzoną, ale długo tak nie wytrzymała i tylko roześmiała się krótko. Pozwoliła mu poprowadzić się na parkiet i nawet potańczyli chwilę, rozmawiając przy tym i żartując, a gdy pomyślała, że ten wieczór wcale nie musi być taki zły, stało się coś, czego w ogóle się nie spodziewała. Wszystkie światła zgasły, a ona poczuła, jak nagle nogi się pod nią osuwają, jakby tonęła w piasku i jedyne czego mogła się chwycić było ramię Petera, w które kurczowo wbiła paznokcie. Była przerażona. Nie, przerażona to mało powiedziane. Było ciemne, wokół słyszała tylko krzyki i nic nie mogła na to poradzić. Nie była w stanie się ruszyć. Po omacku zaczęła szukać różdżki, powoli, ze strachem odsuwając się od Petera, którego jednak wciąż wolną ręką trzymała za ramię. -Lumos- szepnęła, ale nic się nie wydarzyło. Do jej uszu dobiegły pojedyncze głosy, które, tak jak ona, próbowały zaradzić ciemności. Wszystkie bezskutecznie. Potrząsnęła różdżką, przeklinając ją pod nosem, po czym obróciła się w stronę Petera. Oczy już nawykły do ciemności. -Peter... Peter... co się dzieje? Co się dzieje?- powtórzyła i omal nie krzyknęła, widząc jak w jego ramionach ląduje ciało jakieś starszej kobiety. Adelaide kojarzyła jej twarz ze szkolnych korytarzy i szybko uświadomiła sobie KIM owa postać jest. Nauczycielka. A teraz... była jakby martwa. Nawet nie jakby. -Co się dzieje?- znów szeptała, nie będąc nawet pewna, czy chłopak ją usłyszy. I nagle jakieś warknięcie, znów seria krzyków, ktoś rzucał kolejne zaklęcia. Jedyne o czym teraz marzyła to by to wszystko okazało się jakimś głupim żartem. Może ich dyrektor postanowił ich trochę nastraszyć, zapewnić niezapomniane przeżycia przed wakacjami? By mieli co opowiadać wnukom? Kto go tam wie! Ale nic się nie kończyło. -Wyjdźmy stąd, proszę.
Isolde Bloodworth
Wiek : 30
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177 cm
C. szczególne : zjawiskowo długie nogi, blizna na prawym boku, arystokratyczny akcent, tytanowy pierścień (pierścień działania)
Isolde spojrzała na Marcela nieprzytomnie. W jej żyłach wciąż buzowały wściekłość i adrenalina, które sprawiały, że nie czuła ani bólu, ani strachu, a jej mózg pracował na wyższych obrotach niż kiedykolwiek. Chciała dorwać tego, kto dopuścił się użycia jednego z zaklęć niewybaczalnych. Dorwać i dać to, na co zasłużył. Odstawić do Azkabanu, żeby tam zgnił. W niczym nie przypominała teraz tej łagodnej i serdecznej Isolde, która troszczyła się o swoich bliskich i była wcieleniem spokoju. Dopiero ton głosu Lyonsa przywrócił ją do rzeczywistości. Płomienie rzucały blask na jego wykrzywioną bólem twarz i lśniące strachem oczy, które błagały, żeby stąd uciekali. Isolde poczuła palące wyrzuty sumienia i równie palący ból w plecach. Nie miała pojęcia, że uderzyła aż tak mocno. Zachwiała się, ale jakoś utrzymała równowagę. Spojrzała na Marcela z przejęciem i ujęła jego dłoń. - Ale... ja nie mogę zostawić Juno. Nie wiem, gdzie jest, ani gdzie jest Watson!- jęknęła, po czym rozejrzała się po sali. Los Gryfona średnio ją obchodził, chociaż miała nadzieję, że nic mu nie jest. Chodziło raczej o to, że panna Kavanaugh jest gdzieś w jego pobliżu. Nagle gdzieś w przejściu, które odcinało się od ściany jasnym prostokątem, zauważyła Olivera niosącego na ramieniu jakiś blondwłosy, migoczący tobół o kościstych piąstkach. Poczuła niewysłowioną ulgę, w tej chwili mogłaby nawet uściskać Watsona. Juno z pewnością nic nie było, Is czuła to przez skórę. Spojrzała na Lyonsa ze znużeniem i skinęła głową. Ogień huczał coraz bardziej, rzucając blask na zdemolowaną Wielką Salę, a właściwie jej wycinek.- Dobrze. Chodźmy. Najlepiej do Salonu Wspólnego, podejrzewam, że tam nas zagonią. Może dowiemy się czegoś- westchnęła, czując pulsujący ból, obejmujący jej ciało.- Na Merlina, znowu się zaczyna...?- spojrzała na niego ze strachem, chociaż wiedziała, że jej nie odpowie. Potrząsnęła głową i pociągnęła go w stronę wyjścia.
Victor podniósł się wreszcie z ziemi, na której przed paroma minutami wylądował. Myślał, że pójdzie mu to znacznie łatwiej, jednak noga okazała się być bardziej uszkodzona, niż początkowo sądził. Skrzywił się, widząc rozległe, nieco błyszczące zaczerwienienie. Teraz jednak nie była pora, na to, by się nad sobą użalać. Trzeba jak najszybciej stąd spadać. W Wielkiej Sali prawie nikt już nie został, jednak Gryfon dostrzegł dziewczynę, wyglądającą nieco nieprzytomnie. Starając się mniej stawiać na poranionej nodze, ruszył w jej stronę szybkim krokiem. - Słuchaj, wychodzimy stąd – powiedział zdecydowanym głosem, który miał pomóc sprowadzić Krukonkę na ziemię. Złapał ją za rękę i skierowali się ku wyjściu. Starał się jak najmniej okazywać, że go boli. W końcu ma swoją męską dumę i nie może okazywać w obliczu zagrożenia żadnych słabości. Poza tym w duchu liczył na to, że dziewczyna będzie dla niego w drodze do skrzydła szpitalnego jakimś tam oparciem, bo podejrzewał, że schody okażą się dla niego dość męczącą przeszkodą. Ale oczywiście nigdy by się do tego nie przyznał... W każdym razie, nie przedłużając już, wyszli. [zt. x2]
Podobno dobry bal trwa do północy. Najpierw każda przykładna dziewczynka wsiada do powozu ubrana jak księżniczka. Potem jedzie pełna obaw czy oby buty pasują do spinki przy włosach i czy oby jej książę będzie tym dobrym i nie wyskoczy z dyńki. Ale kiedy już dziewczyna jest na sali... Wiruje świat, wirują zabezpieczenia i różdżki, które łakną zaklęć tak pięknych jak rozchodząca się wokół muzyka. Trwa taniec, nieśmiałe pocałunki. Nie można też pominąć faktu, że ukryte twarze za maskami lekko nieśmiało posyłają dwuznaczne uśmiechy. Niekoniecznie do partnera. Umiera świat,dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć. Słyszysz? Wybija zegar. W naszej baśni na scenę wkraczają walczący. Wyrywają matki, prababki i walczą. Aż zabiją... Zabiją każdego. Już chyba każdy będzie mógł widzieć teastrale. Nagle rozpoczyna się wielki pisk. Księżniczki nie są księżniczkami, a książęta rycerzami. Faceci płaczą tak samo. Ci odważniejsi rzucają tarcze. Rozpoczyna się ewakuacja... A nie zaproszeni goście będący przyczyną zamieszania? Znikają. Już nawet nie gra zespół. Wszyscy, dokładnie wszyscy... Zniknęli. Czy to pozamykani czy coś... Uciekli. Gratulujemy. Możecie zdjąć maski.
Tym razem Gareth Hampson nie dał się zaskoczyć. Mówią, że poświęcił życie dwóch osób dla własnych idei dojścia do tego kim kierują Lunarni, lecz on przyjął zupełnie inną politykę w tym roku. Zamierzał przesłuchać wszystkich prefektów. Zamierzał też odwiedzić każdego nauczyciela, przejrzeć jego kartoteki i zwolnić tych, którzy po prostu nie nadają się do pracy. Nie będzie tu trzymał nikogo, kto najzwyczajniej w świecie się do tego nie nadaje. Hogwart od jakiegoś czasu tracił na znaczeniu w rankingach. On - Gareth Hampson, zamierzał zawalczyć oto, żeby znów wszystko było w porządku. Gdyby nie Lunarni... Ten dzień mógłby być najszczęśliwszy. A nie był. Miał ogłosić datę najbliższego meczu, a tamci znów pokrzyżowali mu plany. Po raz pierwszy w życiu odczuwał wściekłość. Nawet nie był bezradny, po prostu tym razem dobito go całkowicie. Żeby nie czekać na puste pretensje idące listownie wezwał dyrektorów dwóch szkół przyjezdnych. Sam zaproponował, żeby zabrano ich stąd. Chociażby dlatego, że nie dość, że to były ich szkolne gwiazdy, to niektóre z dzieciaków były potomnymi znaczących polityków. Jeśli Lunarni wezmą ich za zakładników zarówno kariera Garetha, jak i magicznej szkoły po prostu nie będzie miała już znaczenia. Zatem mieli niewiele czasu. Pierwsza pojawiła się dyrektorka Red Rock. Była metamorfomagiem i jej włosy przyjmowały wszystkie kolory tęczy, kiedy pytała o swoich uczniów. Gareth'owi było wstyd. Wymieniła każdego z imienia, a on nie potrafił jej powiedzieć, co się z nimi teraz dzieje. Miał po prostu nadzieję, że za chwilę tu dojadą cali i zdrowi. Oby. Uspokoił kobietę, że tym razem zostało wszczęte śledztwo najwyższego szczebla. Ale ona przestała go słuchać, kiedy dowiedziała się, że Kaia Chevey nie żyje. Nie dane mu było pocieszać kobiety, bo do środka wszedł rozbudowany mężczyzna będący dyrektorem Riverside. Natychmiast powiedział, że nie będzie stąd zabierał swoich uczniów w obliczu niebezpieczeństwa. To ma być dla nich próba wytrwałości i hardości. Mało go obchodziło zdanie rodziców, ale zapewnił ich, że sam od teraz będzie odwiedzał Hogwart raz w tygodniu przy czym wyśle tutaj specjalną ochronę ze szkoły. To był jego plan. Dyrektorka z Red Rock nie miała pojęcia co zrobić w obliczu śmierci jednej z uczennic. Jednak w końcu zdecydowała, że pozostawi tu uczniów. Temu z Riverside zależało chyba tylko na pucharze, a jej na życiu uczniów. Nie wypadalo z tym dyskutować. Trzeba było z tym po prostu się przespać. Zatem postanowiła, że spotka się ze wszystkimi zawodnikami i po prostu wypyta ich oto czy chcą tu zostać czy też nie. Dla niej zawody nie były istotne, chciała, aby dzieciaki same zadecydowały. Rozmowa nie mogła się dalej toczyć, bo zaraz wszyscy uczniowie mieli się zebrać w wielkiej sali. Trzech dyrektorów znalazło się w pomieszczeniu i stanęło na podeście obserwując wchodzących uczniów do środka. Pierwszy zajął głos dyrektor Hogwartu: - Witam was drodzy uczniowie w tych nieprzyjemnych okolicznościach. Żądam, aby nikt nie opuszczał sali. Musimy przeanalizować czy dotarliście tu wszyscy. - Spauzował szukając wzrokiem prefektów. - Prefektowie Gryffindoru, Slytherinu, Ravenclawu i Hufflepuffu proszeni są o natychmiastowe wystąpienie na środek. - Tu dyrektor z Riverside tknął Gareth'a znacząco w ramię tłumacząc coś pokrótce. - Aha! - Rzucił Gareth nieco zapominając o tym, że w tym roku mieli również prefekta ze szkoły przyjezdnej. - Prefekt szkoły przyjezdnej również jest proszony o wystąpienie! - Dodał silnym głosem i pragnął kontynuować dalej: - To nasi tegoroczni prefekci. Może nie wszyscy jeszcze zjawili się w szkole, lecz dzisiejszej nocy to oni będą pomagac nauczycielom czuwać nad waszym bezpieczeństwem. Bardzo mi przykro, że dotarliście do szkoły w takich okolicznosciach. Dzisiejszej nocy zginęła nasza szkolna pielęgniarka i uczennica Red Rock. Nie można dlużej ukrywać faktu, że Lunarni stanowią zagrożenie. W związku z tym zapewne wielu z was się zastanawia, co tu nadal robią szkoły przyjezdne... - Tu mu przerwano, bo oto dyrektora z Red Rock nie wytrzymała: - Moi uczniowie niech teraz się zastanowią czy chcą zostać w Hogwarcie i brać dalszy udział w rozgrywkach. Nie chcę robić nic wbrew waszej woli. - Tu nie mogła się powstrzymać od rzucenia pogardliwego spojrzenia w stronę dyrektora Riverside, który chyba uważał, że prefekt z jego szkoły i zahartowanie uczniów coś pomoże. Absolutnie nie. Ona chciala wszystkich stąd zabrać, ale coś jej podpowiadało, że tylko zostając są w stanie rozwikłać zagadkę. - Przemyślcie to. - Dodała ciszej usuwając się w cień. Dyrektor z Riverside tylko machnął głową dając znak, że on nie ma nic do powiedzenia, a zdanie uczniów? Przecież i tak się z nim zgodzą, że zawody są najważniejsze, a na razie nie stała się im żadna krzywda. Gareth rozłożył ręce kłaniając się delikatnie i podszedł do prefektów zgarniając ich do siebie opiekuńczym ruchem. - Wiem ile was to wszystko kosztowało kochani. Jak widzicie przybyli dyrektorzy, przybędzie Ministerstwo. Jeśli jest coś, co widzieliście... Co wydało wam się dziwne. Powiedzcie. - Spojrzał po ich twarzach nieco zasmucony faktem, że pozostali prefekci nie dotarli, ani do pociągu, ani do szkoły. Po Wielkiej Sali zaczęły się przechadzać skrzaty domowe z butelkami wody, a następne z jakimś jedzeniem. Smacznego. Poza tym nie zapomniano również o dostarczeniu koców i materacy, tak ażeby wszyscy mieli czym się przykryć. Dzisiejszą noc wszyscy spędzą w Wielkiej Sali. Witajcie w Hogwarcie, zaczynamy nowy rok szkolny.
Jeśli ktoś nie brał udziału w evencie z pociągiem i jeśli chce, śmiało może uznać, że jego postać tam była!
Matt nie był przestraszony. Po świecie chodził już tyle, że nie dziwiło go to, że takie rzeczy się dzieją. Przez większość podróży i tak nie kontaktował ze światem. Miał dosyć własnych problemów. Na odcinaniu się od świata zewnętrznego znał się najlepiej. Jako przebłyski pamięta atak wilkołaków. Nie wiedział o co za bardzo chodziło. Nigdy się tym nie interesował. Co go obchodzą jakieś konflikty? Chyba jednak powinny. Może jednak znajdzie kogoś, kto się na tym zna? W Wielkiej Sali siedział i rozglądał się na boki. Szukał znajomych twarzy. Miał na dzieję, że już pierwszego dnia nie spotka Corty. To była tak dziwna historia. Jak jej powie, że nie jest mugolem? A może przez jakiś czas będzie myślała, że to tylko wyobraźnia podpowiada jej, że tu jest? Rozmyślając tak nad własnymi problemami automatycznie zaczął robić to co wypadało. Odebrał swój koc i odnalazł materac. Szukał kogoś znajomego. Może ktoś mu wytłumaczy ze szczegółami całą tą historię? A jak nie to podsłucha kogoś w pobliżu. Zawsze jest jakieś rozwiązanie. Ten nowy rok w Hogwarcie będzie na pewno bardzo, ale to bardzo ciekawy.
Na Merlina! Co w tym pociągu się działo? Masakra jakaś. Jeszcze nigdy tak Kayle nie była przestraszona, bo przecież niecodziennie ktoś urządza napady na pociąg. Z resztą tak tylko jest w Westernach, które namiętnie ogląda jej ojciec. Będzie miała się czym pochwalić. Stop. Jak pochwalić? Co ona sobie myśli. Była tak wystraszona. Dobrze, że chociaż Hayden był przy niej, ale mimo wszystko strasznie się bała. I co z Elliottem? Oby nic mu się nie stało, bo jak oberwał jakiś zaklęciem, które spowodowało jakiś obfity krwotok, a nie daj Boże śmierć to by się bardzo załamała. Nie, to za mało powiedziane. Jej świat ległby w gruzach. Bogu ducha winny te Elliott. Dobra, stop, bo piszę już jakieś pierdoły, soreczka. Jednak zanim doszło do tej katastrofy Kaye było mega podekscytowana powrotem do Hogwartu. Znowu zacznie łazić na zajęcia, poznawać nowych ludzi no i przede wszystkim spędzać czas z Bennetem. To wszystko zamieniło się w jeden, wielki koszmar. Światła zgasły, pociąg stanął. Uczniowie zaczęli panicznie się bać. Czy tak wygląda podróż do szkoły? No raczej nie. Była tak roztrzęsiona, nadal jest. Na szczęście lub nieszczęście dojechali do stacji w Hogsmeade. Tam wszyscy wyszli już ubrani w szkole szaty, a następnie wsiedli do powozów, które zawiozły wszystkich uczniów do Hogwartu. Po kilkunastominutowej przejażdżce wszyscy znaleźli się na dziedzińcu, a następnie skierowani do wielkiej sali. Tam już na nich wszystko czekało. Koce, materace, żywności. To będzie bardzo nieprzespana noc. Oczywiście dziewczyna przy wejściu odebrała koc i zaczęła nerwowo rozglądać się za Elliottem. Na szczęście zauważyła go gdzieś w tym tłumie, jednak pewnie ma kilka spraw do załatwienia, więc nie będzie mu przeszkadzać. W końcu znalazła jakiś wolny materac na środku sali. Stanęła nieopodal niego i zaczęła słuchać przemowy dyrektora Hogwartu. W czasie, ,kiedy przemawiał profesor Hampson, dyrektorka Red Rock nagle się wtrąciła. Może i miała rację? I jeszcze jedna uczennica zmarła? Z Red Rock? Kaia Chevey? Kojarzyła ją, nie miały dobrych relacji ze sobą. W tej chwili Kayle bardzo by chciała wrócić do domu, do Kanady. Jednak przyjechała tu by razem ze swoją drużyną wygrać mistrzostwa. Miewała mieszane uczucia. Jednak najważniejsze, że Elliott i reszta drużyny cała.
W czasie całego zajścia w pociągu, czy raczej masakry, Bonnie modliła się by wszyscy wyszli z tego cało. Jednocześnie miała żal do samej siebie, że ten durnowaty dar jasnowidzenia nie pomógł jej zapobiedz napadowi Lunarnych. Wystarczyłaby jedna wizja i wszystko potoczyło by się zupełnie inaczej. Miała przez to do siebie wielkie pretensje. Nawet w czasie tej rzezi, przez poczucie winy miała ochotę wyskoczyć z przedziału i walczyć, ale wiedziała, że jest za słaba. Wtedy właśnie odgłosy walki ustały, pociąg ruszył, by chwilę potem zatrzymać sie na stacji w Hogsmeade. Tak też uczniowie, studenci i nauczyciele dotarli do Wielkiej Sali w Hogwarcie. Kiedy w końcu zebrano wszystkich, spory tłum zebranych zaczął przysłuchiwać się słowom dyrektora ze strachem i lekiem o przyszłość. Na początku, Bonnie słuchała mowy Hampson pobierznie, bowiem błądziła wzrokiem po Sali w poszukiwaniu swoich sióstr i babci. Nagle zamarła niczym posąg, myśli ucichły, a oczy zatrzymały się na dyrektorze. "Dzisiejszej nocy zginęła nasza szkolna pielęgniarka..." powiedział. Dziewczyna nie mogła się ruszyć przez kilka następnych chwil. W końcu musiała otrzeć policzki, z powodu łez, napływajacych do oczu. Zaczęła płakać. Starałaby wmówić sobie, że to nieprawda, ale niemogła wydusić ani słowa. Za dobrze wiedziała jak dobitne i złożone są jej wizje i przeczucia. To nieszczęście, które wyczówała to nie tylko napad na pociąg, ale również śmierć jej babci. Przerażenie ogarneło jej całe ciało, straciła czucie w nogach i upadła na posadzke niczym (kolejny)trup.
Do Hogwartu dojechała już po kilkunastu minutach. W powozie jechała z jakimiś maluchami, które trzęsły się i płakały. Patrzyłam na nich i nie potrafiłam im pomóc, bo sama byłam w kompletnej rozsypce. Czy ktoś zginął? Ilu jest rannych? Prefekt mówiła coś o jakiś flakach? Na samą myśl złapałam się za brzuch, to mogłam być ja, to mógł być Ambroge... albo Anthony, którego nie widziałam od Japonii. Miałam nadzieję, że nic mu nie jest. Tak strasznie się o niego bałam. Kiedy wysiadłam z powozu ludzie szli w stronę szkoły w ponurym nastroju, ktoś kulał, ktoś inny płakał, nie było słychać śmiechów, radosnych opowiadań co działo się w wakacje. Weszłam do Wielkiej Sali, dyrektor nie czekał na resztę uczniów tylko rozpoczął przemowę. Widziałam też dyrektorów przyjezdnych. Kiedy usiadłam przy stole Ślizgonów dyrektor mówił, że zginęła nasza pielęgniarka i jedna z uczennic. Spojrzałam na niego wystraszona. Czyli jednak ktoś umarł - pomyślałam. Zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu znajomych twarzy, sprawdzałam czy wszyscy są. Szukałam wzrokiem Ambrog'a, który pewnie jednak dopiero jechał powozem, szukałam wzrokiem Anthony'ego. Czemu go jeszcze nie było? Wzięłam od przechodzącego skrzata koc i wodę, nogi podciągnęłam pod brodę i siedziałam skulona czekając na resztę.
Kolejny atak Lunarnych? Cóż.. Nie żadna nowość, bo nie był on pierwszy w historii i z pewnością nie ostatni. Siedziała na ławce rozglądając się za znajomymi twarzami. Spostrzegła kilka i posłała im nieznaczne uśmiechy. Widać było po niej, że jest opanowana i spokojna nie tak, jak te wszystkie gryfońskie szlamy, które rozglądały się wystraszonymi oczkami jakby bały się, że jeden z wilkołaków wyskoczy zza nich. Wywróciła oczami i sięgnęła po butelkę wody, którą dostarczyły skrzaty i odkręciła korek. Upiła kilka łyków i zakręciła z powrotem. Objęła buteleczkę długimi palcami i wbiła granatowe tęczówki w magiczne sklepienie. Jakoś nie bardzo obchodziło ją to zamieszanie panujące dookoła. Zdecydowanie wolałaby udać się do swojego zielonego łóżka w dormitorium.. A tak, to była skazana na materac i koc. Trochę jak w Japonii z chłopcami w pokoju. Wstała i rozłożyła materac pod ścianą, po czym usiadła na nim. Obok niej było wolne miejsce, ale nie chciała aby zajął je jakiś plugawy gryfiak. Szybko omiotła spojrzeniem pomieszczenie i zauważyła Matt'a. Uniosła kąciki ust w nieznacznym uśmiechu i uniosła dłoń do góry, machając nią energicznie. - Matt! Mon cher! Chodź tutaj! - krzyknęła, aby zwrócić na siebie jego uwagę a kiedy już to się jej udało, posłała mu szeroki uśmiech. - Zapraszam na miejsce obok mnie.
Gdy w końcu wtoczyła się do Wielkiej Sali wraz ze zgrają uczniów podbiegła niemalże do znajomej postaci. Usiadła obok Elsie cmokając ją przelotnie w policzek. - Jak się trzymasz dzielna wojowniczko? Puściła jej oko uśmiechając się wspomnienie jej pięknego, lewego sierpowego skierowanego ku Gabrielowi. Wszyscy w sali byli markotni, smutni. Ludzie, żyjemy, dajcie sobie spokój, cieszcie się z tego, że możecie się dziś nawalić w pokojach wspólnych. Przeżyliśmy. Wszystko będzie DOBRZE. Tu tylko pozostaje zagadka jak to definiuje słowo "dobrze". Wyciągnęła nogi przed siebie, przeciągnęła się lekko po czym zaczęła lustrować wzrokiem salę w poszukiwaniu kogoś znajomego. Ciekawe czy Gabriel się zjawi. Ciekawe jak wygląda prawa strona jego twarzy. Na myśl o tym aż zagryzła wargi by nikt nie widział, że się uśmiecha.
Zrobiła dokładnie tak, jak powiedział Farid. Teleportowała się na peron w Hogsmeade i czekała, skryta w cieniu, aż pociąg wjedzie na stację. Uczniowie wysypali się z niego jak wzburzone pszczoły z gniazda, nauczycielom, którzy tak samo jak Georgia czekali na ich przybycie, ledwo udawało się nad nimi zapanować. W tym gwarze, wciąż stygnącym przerażeniu i brzęczeniu wielu szeptów, nikt nie zauważył, jak Sancroft wyłania się znikąd. Wmieszała się w grupkę trzecioklasistów, którzy nie zwracali uwagi na jej dziwne, nienaturalne ze względu na sytuację opanowanie, spokój, zamyślony wyraz twarzy. Jak lunatyk szła za tłumem, by wsiąść do powozu z zupełnie nieznanymi sobie ludźmi i pokonać odległość dzielącą ich z zamkiem. Władowali ich do Wielkiej Sali. Nie słuchała przemówienia dyrektora, gdy dyrektorka ich szkoły wtrąciła się do niego, zwracając się bezpośrednio do swoich uczniów, powstrzymała prychmięcie i pokręciła lekko głową. Nie chciała tu być, po tym, co się działo, wolałaby zostać sama, by móc ochłonąć, ewentualnie z Jeą, bo przed nią nie musiała udawać niczego nieświadomej, przerażonej uczennicy. Była tylko zmęczona. I nie ,ogła pozbyć się widoku Kai spod zamkniętych powiek. Nie wiedziała, w jaki sposób umarła, ale była pewna, że niewystarczająco godny, niż na to zasługiwała. Niedługo się dowie. Niedługo członkowie jej drużyny odnajdą ją, by razem z nią przeżywać żałobę, spytać co się z nią działo, opowiedzieć, co działo się w ich przedziale, kiedy opuściła go z Jeanette.
Wśród głosu ludzi, które zewsząd do niego docierały ledwo dosłyszał jak ktoś wymawia jego imię. Instynktownie odwrócił się na pięcie i spojrzał w kierunku, z którego dochodził głos. Przyjrzał się uważnie i uśmiechnął. Daina? Czyżby jednak się stęskniła za ten czas, który upłynął od spotkania w Japonii? Chyba była jedną z nielicznych osób, które go tam widziały. Praktycznie nie wystawiał nogi z domku. Miał tam co robić.. Uśmiechnął się szerzej i podszedł w jej kierunku. Położył swoje rzeczy tuż obok jej materaca i wyciągnął się na ile mógł. - Znowu będziemy razem spać? - zapytał jej zapominając się nawet przywitać. Popatrzył na jej twarz i puścił do niej oko. Nie wiedział czemu to zrobił. Może to forma przywitania? Chyba jednak lepiej byłoby skinąć głową. - O co chodzi z tym wszystkim? Nie mogłem się skupić w pociągu.. Dalej odpoczywam po wakacjach, sama rozumiesz. - powiedział do Dainy i przybliżył się na tyle, żeby mogli swobodnie sami porozmawiać. Nie potrzebował świadków. Po co ktoś miał wiedzieć o tej rozmowie? W przyszłości po prostu powie, że rozmawiali jak starzy kumple.
Uśmiechnęłam się kiedy Alex do mnie podeszła i wspomniała i uderzeniu Gabriela. Nawet mi się zachciało śmiać. - Nie śmiej się, zabolała mnie od tego ręka - powiedziałam rozbawiona. - Nawet nie wiedziałam, że tak umiem. Jest łatwiejszym przeciwnikiem niż Anthony. Co niego to cały czas się za nim rozglądałam, długo go nie widziałam. O Piątka się tak nie martwiłam jak o swojego "Braciszka". Wiedziałam, że mój... Krukon jest cały i zdrowy, a Anthony? - Martwię się o Anthony'ego, nie widziałam go odkąd wpadł na chwilę w Japonii - powiedziałam. - Mam nadzieję, że nic mu nie jest. Nie miałam zamiaru ruszać się z ławki i czekać na swoich chłopaków, że to tak nazwę, ale widząc, że większość zajmuje sobie materace, to i ja postanowiłam to zrobić. - Chodź, zajmiemy sobie gdzieś miejsce obok siebie - powiedziałam. Wstałam, zaciągnęłam swój koc w stronę wolnego materacu gdzieś przy ścianie niedaleko wejścia, coby mieć oko na tych co wchodzą. Musiałam pilnować żeby mi Anthony i Ambroge nie przemknęli.
- Spokojnie, koń do wozu czy wóz do konia? Masz rację, chodźmy zająć miejsce a oni się znajdą. Wzięła swoje rzeczy po czym znalazła miejsce trochę z boku od ludzi, zaś z dobrym widokiem na wszystkich. Rozłożyła się wygodnie na materacu podkładając torbę pod głowę. Usłyszała cichy pisk. Wstała szybko, otworzyła torbę po czym wyjęła przerażonego kociaka. Cmoknęła go między uszy. - Przepraszam paskudo, zła Alex znów chciała Cię pozbawić jednego z siedmiu żyć. Kot wdrapał się na jej uda, ułożył się wygodnie po czym zasnął jakby nigdy nic. No właśnie.. KOT. - Elsie, daj mi chwilkę, zaraz wracam. Zerwała się gwałtownie łapiąc kocię w rękę i sadzając oparte o ramię jak małe dziecko. Zniknęła na chwilę z pola widzenia po czym wróciła z drugim "bobasem" na ramieniu. Ułożyła małe, rudo-brązowe kocie na kolana dziewczyny. - Obiecałam, więc proszę. Tylko i wyłącznie Twój. Uśmiechnęła się promiennie do dziewczyny po czym powróciła do leżenia.