Nie mów mi że ja się nie znam pf. Znam się, tylko inaczej. Patrzę przez swoje cztery oka na świat jak prawie każdy człowiek i w ogóle takie tam. Różnica minimalna. No a poza tym ja go doskonale rozumiem. Myślisz, że nie lubie plotkować jak on? No bo w sumie to nie lubie... Ale na pewno nie pogardzę zalewać ludzi falami hejtu jak to on zazwyczaj miał w zwyczaju. W ogóle wiesz co ja ostatnio znalazłam?! Ha ha haaaa, teraz ci nie powiem, ale może jutro jak będziesz grzeczny. - Ależ kochanie, wcale się nad tobą nie znęcam. - Stwierdziła oczywiście fakt, jakże inaczej. Ona była dla niego bardzo dobra i takie tam, wiesz jak jest. - Już chcesz wychodzić? Dopiero przyszliśmy. - Uniosła brwi patrząc na niego w udawanym zaskoczeniu i w ogóle. Dopiero co przed chwilką się przywitali, a ten już chciałby się ruchać. No dobra, w ramach prezentu Szarlotka dostała od niego kieliszek, uroczo. Ale to nie oznacza że od razu rzuci mu się w ramiona i będą pod stołem się pieprzyć czy w ogóle gdziekolwiek na tej sali. Pokiwała główką, całkowicie się z nim oczywiście zgadzając. To, że pasowali do siebie jak mało kto było wiadomo od ich przybycia do szkoły. Takie dwa kundelki w ogóle słitaśne. Jak ten no... Jak sie kurcze ta bajka nazywała o tych psach? OJ WIESZ O CO MI CHODZI - Vanbergowi kurwa. Naleigh, a komu. - Zirytowana łaskawie oświadczyła mu z kim tam za jego plecami się porozumiewa, oczywiście uważała, że za gwałtownie zareagował i w ogóle wydarł się jej do ucha. Ale jako że było to z czystej zazdrości, która tak na marginesie strasznie się jej podobała, dostał od niej jeszcze jednego całuska. No jak ona się dla niego stara to ja nie wierze. Też to doceń kurwa
-Cześć!- jego oczy rozbłysły, a na usta wypłynął szeroki, szczery uśmiech. Stęsknił się za nią, jakże by inaczej. Większość poprzedniego roku wodził za nią maślanym wzrokiem i ciągał za włosy. Nazywał ją swoim "kochaniem" i podrywał raczej w dość szczeniacki sposób, jak to on. Większość dziewczyn by to irytowało, bo oczekiwały Bóg wie czego- romantycznych kolacji, bukietów kwiatów i miłosnych wyznań, a z Zowiem nie można na coś takiego liczyć za bardzo. Za to można liczyć na kupę śmiechu i dobrej zabawy, co- jego zdaniem, było równie ważne i gwarantowało sukces w związku. Ileż można się do siebie przytulać i szeptać czułe słówka? Teraz znów objął ją ramieniem i wyszczerzył się głupkowato. -Stęskniłem się, Coco- rzucił, sięgając po kilka frytek. Zdjął rękę z jej ramienia i podparł policzek na dłoni, przyglądając jej się uważnie. Naprawdę; nic się nie zmieniła, ale... wypiękniała. Zowiemu podobało się w niej chyba wszystko; długie włosy, piękne oczy, miminka twarzy, każdy ruch i uśmiech. Lubił jej słuchać i podziwiał na lekcjach Zielarstwa. -Co u mnie?- spytał, przykładając palec do górnej wargi, wbijając spojrzenie w sufit. -Po staremu. Troszkę żałuję, że wakacje się skończyły, ale jeśli mogę ogladać Ciebie to jestem przeszczęśliwy. W końcu będę mógł też polatać na deskolotce. I naprawdę przyłożyłem się do Zielarstwa! Będziemy moglić prowadzić inteligentne pogawędki!- powiedział, wyraźnie rozentuzjazmowany. -Fryteczkę?- spytał, wyciągając w jej stronę kilka owych fryteczek.
Powolutku wszedł do Wielkiej Sali i potykając się o własne nogi, szedł w stronę stołu Gryffindoru. Przetarł oczy rękami, starając się nabrać jako-takie ostrości widzenia. Z dnia na dzień czuł się coraz gorzej, pełnia zbliżała się wielkimi krokami i po gryfonie doskonale było widać, że coś jest nie tak. Nie mógł spać ostatnio, wpatrywał się nocami w rosnący księżyc, doskonale widoczny przez okno w dormitorium, a potem miał strasznie podkrążone oczy, po takiej bezsenności. Ziewnął szeroko i wreszcie dotarł do ławki, na które usiadł i oparł się łokciami i stół. Najpierw nalał sobie soku pomarańczowego, a potem sięgnął po grzankę i leniwymi ruchami, zaczął ją smarować masłem. Fascynująco wsiąkało w ciepły chleb, przez co po dłuższym czasie, ten rozmiękał i nie był już taki dobry. Ale Twan o tym wiedział, więc nie pozwolił mu na to i wziął wielkiego gryza, tak, że jedna czwarta grzanki zniknęła w jego buzi. Raczej odgradzał się od ogólnego hałasu dookoła, a żaden z gryfonów zdawał się nie zwracać na niego specjalnie uwagi. Ot, kolejny niewyspany kolega...
„Czekolada czekolada czekoladaaaaa nooooo”. Mniej więcej tak wyglądały myśli Corneli Somerhalder, kiedy zmierzała przez korytarze szkoły. Dzisiejszego dnia napadł ją kryzys czekoladowy, a więc stan w którym musi zjeść coś słodkiego, bo inaczej możliwe jest, że zrobi komuś z otoczenia niebywałą krzywdę z powodu złego humoru. A tego byśmy nie chcieli, dlatego nic dziwnego, że szła prosto do Wielkiej Sali z nadzieją, że będzie mogła skosztować wspaniałości, jakie w kuchni tworzą skrzaty. Niestety takie dobre samopoczucie było tylko grą pozorów. Tak naprawdę zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że lada dzień przeżyje kolejną, najgorszą noc swojego życia. Już dawno zadbała o to, aby odpowiednie eliksiry leżały u niej na półce w dormitorium. Wolała nie ryzykować tego, że straci świadomość i jeszcze... Komuś zrobi krzywdę. Oczywiście wiedziała też gdzie schowa się w Zakazanym Lesie, więc to też nie było dużym problemem. Pozostało wytrzymać ze stanem lekkiego osłabienia organizmu i pokazywać wszystkim ludziom na około, że jest w porządku! Kurcze. Z podkrążonymi oczami zdecydowanie trudniej jej będzie zachować opinię tej, co podrywa każdego faceta skutecznie. Może to i dobrze? Weszła do Wielkiej Sali by niemal od razu zasiąść przy stole Gryffonów nawet nie patrząc obok kogo. Od razu zagarnęła jednego tosta, by posmarować go kremem czekoladowym i zacząć chrupać z uśmiechem. Dopiero teraz, kiedy już była zadowolona z całego świata zaczęła się rozglądać. I oczywiście skrzywiła się delikatnie widząc, że rozsiadła się obok kogoś, kogo dobrze zna. Uh, jezu. Znowu Nguyen. Zawsze, jak on się pojawia ona ma lekko zepsuty humor. Myśląc o ich poprzednich spotkaniach instynktownie wyciągnęła rękę w stronę głowy. Oh ludzie, świat się mści. Ale była zbyt leniwa by wstać i się przesiąść.
Je sobie spokojnie grzankę z masłem, a tu patrzeć, ktoś obok siada. Dotychczas miał wrażenie, że wszyscy trzymali się z daleka i to może nawet nie dlatego, że go nie lubili, albo jakoś śmierdział czy coś, raczej z powodu, iż usiąście tuz obok mogło oznaczać chęć nawiązania jakiegoś kontaktu. A Twan obecnie nie wyglądał na kogoś, kto by w jakikolwiek sposób chciał to robić. Strefy prywatności i te sprawy, wszystko miało znaczenie! A z tej odległości, gryfon mógł poczuć zapach (tutaj wpisać jakiś zapach perfum, których używała Cornelia/szamponu do włosów/kremu do rąk/CZEGOKOLWIEK, co mogło być dość charakterystyczne), ale wcale od razu nie wiedział kto to. No bez przesady, nie zakochał się w niej, żeby zaraz rozpoznawać z zamkniętymi oczami po zapachu. Taki szalony to nie był. Zerknął na nią i pomyślał, że wygląda tak jakoś, hmmm... niewyraźnie! Dokładnie jak on, hehe. Ale krukonem nie był, toteż nie połączył faktów, taki super mądry też nie był. - Hohoho, Cornelia obok mnie usiadła! - powiedział dość głośno, że aż kilka osób zaprzestało rozmowy i na niego zerknęło. Wziął łyżeczkę do herbaty, leżącą obok talerzyka, nabrał na nią masła i wystrzelił w Cornelię. Hehehhehe.
Cornelia pachniała charakterystycznymi perfumami o woni białych róż... Przynajmniej tak pisało na opakowaniu. I w sumie faktycznie tez zapach jest dość rozpoznawalny, a niektóre osoby od razu łączą go właśnie z nią. Głównie te, które miały okazję być z nią blisko w sypialni, bo przecież wtedy jak nie czuć tego aromatu? No mniejsza jednakże o to, ale jakoś trzeba te pięć linijek nabić. - Brawo za spostrzegawczość – Odmruknęła cicho, wyraźnie nie będąc skorą do rozmowy w tym jakże niezadowalającym zdecydowanie towarzystwie. Najchętniej, to by tego Gryffona zrzuciła z ławki, żeby się odczepił. Naprawdę nie miała siły, ale ten się zdawał nagle jakby bardzo ożywić, choć zdecydowanie nie wyglądał lepiej, niż ona. Kiedy nagle masło wylądowało na jej policzku... No można powiedzieć, że zagotowała się na tyle, że pewnie gdyby to było możliwe, to by się całe roztopiło. Spojrzała w jego stronę z grymasem na ustach. Irytujący idiota. Wzięła więc odpowiedziała na atak w podobny sposób, ale wystrzeliwując serek topiony.
Właściwie (podobnie jak ja), Twan raczej nie odróżniał zapachu białych róż od czerwonych, białych, różowych, żółtych, niebieskich, czarnych, zielonych i jakiś tam jeszcze. Wątpliwie czy w ogóle rozpoznał, że to własnie RÓŻA. Ale powiedzmy, że nawet jak nie, to zaraz wiedział od kogoś tak pachnie. - Dzięki, że mnie doceniasz. - Błysnął szerokim, baaaaaardzo szerokiem, (wręcz nienaturalnym uśmiechem) no i wtedy się zaczęła. BITWA NA JEDZENIE !!! Dawno tego nie było, ha! Zaraz się wesoło zrobi, chociaż nie wiadomo jak zareagują na to inni obecni w Wielkiej Sali. Czy to normalne, żeby rzucać w siebie jedzeniem? Chyba nie. No, ale póki można było, to trzeba to wykorzystać. - Nie myśl sobie, że ujdzie ci to na sucho! - wydarł się na cały głos i chlusnął w nią sokiem, który jeszcze przed chwilą znajdował się w jego szklance. Wskoczył na ławkę i stanął w bojowej pozycji, z widelcem w dłoni, wyciągniętym przed siebie i wycelowanym końcem w Cornelię.
Corin rozróżniła jedynie białe róże od wszystkich innych kwiatów, ale poza tym też nie za bardzo mogła powiedzieć co w tym takiego niezwykłego. Po prostu tak było i już. No, ale mniejsza o to. Kwiaty się przede wszystkim powinno dostawać a nie rozwodzić się nad ich zapachem. - Nie ma za co... - Odburknęła. A potem... Nic, tylko jak w mugolskich filmach, w szkole krzyknąć i pozwolić, żeby wszyscy rzucali w siebie jedzeniem robiąc ogromny bajzel na Wielkiej Sali. Dobrze chociaż, że w Hogwarcie są skrzaty mogące to ogarnąć jeśli się je poprosi. Inaczej uczniowie sami musieliby się zająć porządkiem jeśli zostaliby przyłapani na tym. - Dlaczego sokiem! - Krzyknęła czując, że pewna cześć jej ciała moknie – Przegiąłeś – Odpowiedziała rozglądając się za czymś, co byłoby idealne do rzucania. Bez najmniejszego problemu zagarnęła jajecznicę z talerza kogoś obok ciskając ją w Twana. Potem ustawiła się na dole w pozycji prawdziwego ninja by potem pokiwać dłonią w swoją stronę wyraźnie zachęcając go do dalszego ataku.
Hogwarckie urodziny były świętem zdecydowanie wyjątkowym. Bale, które odbywały się z jego okazji, przechodziły do historii, dniami opowiadano o tym, co podczas nich takiego się działo. Także w sprawie wystroju zdecydowanie nie oszczędzano. Tym razem, miało to być lodowe przyjęcie. Nie wiadomo, czy dyrektor nie mógł się już doczekać śniegu, gwiazdki, czy też może po prostu dostał udaru słonecznego, nie mniej jednak, oświadczył, że będzie lodowato! Parkiet wielkiej sali stał się przezroczysty i pokryty białym szronem, mimo to powierzchnia, wcale nie była śliska jak lód. Odpowiednie zaklęcia zadbały, by uczniowie nie połamali nóg ślizgając się po całym pomieszczeniu. Warto także wspomnieć, że w miejscach, gdzie szron był nieco słabszy, a podłoga zupełnie przezroczysta, było widać lekko kołyszącą się pod spodem wodę. Jakby cała wielka sala znajdowała się na zalodzonym jeziorze. Tym razem naprawdę postarano się w kwestii zaklęć! Sufit nie wskazywał na gwieździste niebo, gdyż już parę metrów nad głowami zebranych unosiła się błękitna mgła, ten, kto trafił w nią zaklęciem, mógł się spodziewać deszczu na głowę w postaci srebrzystego pyłu. Dookoła białych stolików, przysypanych, wcale nie zimnym jak śnieg, puchem, unosiły się na równej wysokości półokrągłe siedzenia, jedno mieszczące około trzech osób. Umiejscowione one były przy lewym boku sali, tak by środek był parkietem wolnym do tańczenia. Nie brakowało oczywiście przekąsek! Różne ciasta i ciasteczka w kształcie herbu Hogwartu, przeróżne dania podpisane jako Wafelki Salazara, Paluszki Roweny, Budyń Godryka, czy Paszteciki Helgi, na pewno nie powinny nikogo dziwić. Co było natomiast do picia? Poncz i szampany! Wszakże jeśli wnosić toast, to musi być ku temu odpowiedni trunek. Scena wydawała się być zrobiona z lodu, acz od którego oczywiście wcale zimno nie biło. Kto tym razem zaszczycił Hogwarckie mury swoją obecnością? Otóż Wyzwolone Skrzaty już szykowały się do występu! Miejmy nadzieję, że to będzie niezapomniany występ. Ach tam występ, bal! Ciekawe, czy będzie to będzie jedno z tych wydarzeń o którym jeszcze długo będą krążyć plotki między Hogwarckimi uczniami. Zakładajcie piękne kreacje i nie zapomnijcie o swoich kolorowych znakach, dzięki którym rozpoznacie swoją parę, bo o to świętowanie czas zacząć!
(zabawa trwa do końca tygodnia, więc śmiało, można się schodzić nawet kilka dni po publikacji owego postu)
Bal. Bardzo przyjemna odskocznia od codzienności, nie powiem. Czym, że ona jednak jest jeśli nasze życie niemal w pełni przepełniają, podobne uciechy? Niczym szczególnym. Tak, też na mnie nie wywarł szczególnej reakcji, ot co. Przez długi czas biłem się z myślami nie mogąc znaleźć stosownej odpowiedzi na wiele pytań, które swego czasu mnie nurtowały. „Co mam robić dalej?” szeptał głos w mojej głowie. Nie byłem jednak pewien czy należał do mnie czy do kogoś innego. Ho ho początki jakiejś psychozy, trzeba wyhamować. Właściwie to nie poszedłbym, gdyby to jakieś sensowne zajęcie przyszło mi na myśl. Jednak w głowie nic innego jak pustka. Standard. No, cóż raz kozie śmierć, w końcu upijanie się i tańczenie do białego rana nie musiała być czymś tragicznym, no nie? Widziałem te szczebiocące panienki. Litości, nie miałem nic przeciwko zadbanym pannom ale na litość boską, ile można rozmawiać o butach? Te pasują mi do sukienki, a te do oczy…Przyprawiało mnie to o mdłości. Czy one nie mają innych tematów. Na szczęście ja nie miałem tego problemu, dobrze skrojony garnitur załatwił sprawę. W końcu, ładnemu we wszystkim ładnie. Tylko jeszcze ten dodatek. USZY SŁONIA? Czego to ludzie nie wymyślą. Nie miałem zamiaru zakładać ich na głowę. Nic z tych rzeczy, nie oszalałem. Postanowiłem trzymać je sobie w łapkach, a nóż jakaś panna się natknie i będzie co robić. Pokręciłem się w kilku miejscach, by w końcu zawitać na sali.
Gryfonka nie mogła usiedzieć na tyłku od tygodnia! Nie mogła doczekać się iście zajedwabiście mega urodzinowego balu, choć przygotowania do niego też nie były złe. Miała dużo zajęć i pasowało jej to zupełnie, cieszyła się z małych rzeczy (fak je), latała po piętrach nosząc ozdóbki i rzucała zaklęcia w Wielkiej Sali, zamrażając ją razem z nauczycielami. Nawet polubiła bycie prefektem! Do pełni szczęścia brakowało już tylko treningu quidditcha. Właśnie, mogłaby go niedługo przeprowadzić. Dziś ślicznie się wystroiła. Włosy miała czerwone, bardzo czerwone ("Aud, świetny kolor, gdzie znalazłaś taki eliksir?!" i takie tam). Nikt nie musiał wiedzieć o zdolnościach, a ostatnio korzystała z nich często, skoro już udało się wyleźć z dołka. Jednak wracając, szła do Wielkiej Sali ubrana w ciemnofioletową sukienkę bez ramiączek, sięgającą do kostek, na szyi miała delikatny łańcuszek ze srebra, w uszach pasujące kolczyki, a na dodatek, pasujący do wszystkiego fioletowy fartuszek w króliczki! W tym roku znaki były wyjątkowo cudne, gdzieś w tłumie mignęły jej uszy słonia (szkoda że nie na głowie) i kilka innych cudacznych przebrań. Nuciła sobie pod nosem jeden z mniej znanych utworów Wyzwolonych Skrzatów i czekała na nich, oraz na partnera, przy ślicznym lodowym stoliku.
Wreszcie, wreszcie jakaś impreza w tym przeżartym nudą zamku. Znaczy, nie żeby imprez mu brakowało, bo w końcu jeszcze potrafił się teleportować, a w Londynie zawsze się coś działo, ale litości, nie mógł ktoś tu czegoś zorganizować? Przydałoby się coś w stylu tego co niegdyś zrobił tu z Quentinem, może ogarnie Jiriego i coś wymyślą? W końcu impreza na którą właśnie szedł była baaaalem. To słowo źle się kojarzyło. Zalatywało tańczeniem walca u Corin, a stamtąd miał złe wspomnienia, w końcu Gilbercik z nim ostatecznie nie zatańczył. No dobrze, więc wypadało jakoś się przygotować. Zaczął od odpalenia skręta, a w międzyczasie rozważył jakie ciuchy na siebie włożyć. Wydobył w końcu czarne rurki, koszulę w tym samym kolorze i granatową marynarkę, w której podwinął rękawy i ozdobił paroma przypinkami nawiązującymi do zespołów rockowych, co by zbyt poważnie nie wyglądać. No prezentował się jak zwykle bosko. Dopalił skręta, wypił kilka łyków whisky na pobudzenie i powolnym krokiem opuścił dormitorium (Gryfindoru! na boga, czemu to było tak wysoko?). Schodząc po schodach oprzytomniał i wrócił się po tajemniczy znak jaki miał mieć ze sobą, by wiedzieć kogo mu wylosowali. Tam jeszcze raz natknął się na whisky. Ach, cóż za skomplikowana droga do wielkiej sali! Ale dotarł, cały, zdrowy, Dexter Vanberg zawitał na bal. Na głowę włożył sobie najzajebistszy znak jaki mógł otrzymać, czyli uszy królika, dzięki czemu prezentował się teraz niczym laski od playboya! Ach, jeszcze królicze zęby, te sobie zaklęciem przylepiającym dodał jako dodatkową przypinkę na marynarce. Wreszcie dawali jakieś porządne znaki, a nie same chustki i inne pierdoły. Spragniony napojów Vanberg-króliczek powędrował w stronę stolików, by przejrzeć czym takim planują dzisiaj potruć tu zebranych.
Hmmm...Ciekawie może być. Kolejny bal, w którym uczestniczy, ale czy tym razem będzie miała szczęście co do partnera? Okaże się wszystko w trakcie. Nie przygotowywała się zbytnio. Nie chciała być jak te wszystkie inne laski. Założyła sukienkę, którą uszyła parę lat temu. Włosy ścięła ostatnio, więc nie miała problemu z tym, żeby je wyprostować czy coś. Lekki makijaż jak zwykle widniał na jej twarzy. Zdziwił ją trochę ten przedmiot, który musiała mieć ze sobą, ale jak się bawić to się bawić, nie? Założyła naszyjnik z tym samym znakiem, na torebce też był, ale o tym co to to później. Gdy przyszła odpowiednia godzina zeszła na dół do Wielkiej Sali. Z szerokim uśmiechem przekroczyła jej próg. Zatrzymała się, bo na chwilę odebrało jej mowę. Tak, to z powodu wyglądu sali. Rozejrzała się w okół i pomachała Audce w całkiem fajnym fartuszku. Zerknęła też w kierunku Louisa i tych jego uszu. Sama nie była lepsza bo jej dzisiejszym znakiem miał być dziób pelikana! Ciekawe kto to miał takie pomysły co do znaków, ale nic. Ona nie narzekała.
Czarna sukienka opinała ciało Janett od pasa w górę, od dołu zaś widowiskowo spływała w jednej fali i ciągnęła się lekko po ziemi. Pojedyncze kosmyki spod starannie spiętego srebrną spinką koka spływały falami na twarz, nadając jej niewinnego wyrazu. Obcasy butów stukały lekko, a spojrzenie błądziło niespokojnie po sali. Z pleców wyrastały sztuczne skrzydła hipogryfa. Nie dosłownie wyrastały, oczywiście. Chcąc nie chcąc, było trzeba przyczepić je jako dodatek. Z początku Janett chciała ponieść je w ręce, stwierdziła jednak, że nie będzie ich za sobą taszczyć. Nie były najlżejsze, więc prawdopodobnie niosłaby je dosyć nieudolnie. Najwyżej odczepi je potem i rzuci gdzieś w kąt. Wystrój przygotowany na bal w tym roku wyjątkowo podobał się Janett. Dookoła tylko lód i biały puch, a w górze unosiła się błękitna mgiełka. Wszystko to pięknie komponowało się ze strojem Krukonki, nadając jej wygląd... przyznajmy szczerze, złej. Nie do końca tak sobie to wyobrażała, ale nie jest źle. Wprawdzie lepiej wyglądałaby, będąc ubrana na biało, ale wtedy te nieszczęsne skrzydła... Cóż, jest to element, który miał największy wpływ na dobór sukni. Bal był jednym z wielu i dziewczyna niespecjalnie się do niego przygotowywała. Przecież takich będzie jeszcze tysiące. No dobra, nie do końca tak było. Właściwie to tylko od tygodnia o tym myślała, ale zrobiła wszystkim przysługę i gdy ktoś wspominał o balu, zamykała swój pyszczek i nie wypowiadała się. Chyba lepsze to, niż nawijanie w kółko o tym samym, prawda? Usiadła przy jednym ze stolików i rozejrzała się wokół, licytując w myślach, jakie zaklęcia mogły zostać użyte do przygotowania dekoracji. Przynajmniej jej myśli nie kręciły się wyłącznie wokół tego, kto może być jej partnerem.
Ależ to wszystko było stresujące i w ogóle gdyby nie fakt, że potem ma z Miją iść nadrobić wszystkie plotki świata, to by chyba się nigdy nie zdecydowała na przyjście. Nie tylko przez jakąś niechęć do takich akcji, ale wielkim problemem było znalezienie odpowiedniej kiecki, do której pasowałby ten specyficzny dodatek. W końcu jednak wygrzebała białą sukienkę z czarną kokardą w pasie, no darujmy to sobie, była ładna i tyle, a przynajmniej blondynce się podobała. Jej włosy wyjątkowo nie latały na wszystkie możliwe strony, zrobiła z nich luźny warkocz przerzucony na lewą stronę. Wszyscy byli dziwnie podekscytowani już od dłuższego czasu, a tego Carter w ogóle nie rozumiała. Jeszcze nim weszła wzruszyła ramionami sama do siebie. Musiała przyznać, że ta cała lodowa stylizacja była całkiem interesująca, bardzo się jej podobała, może dlatego, że Wilson bardzo lubiła zimę, był śnieg i można było jeździć na łyżwach, o wiele fajniejsze zajęcia, niż takie letnie pluskanie się w morzu, można się utopić, jeśli się tak jak ona nie potrafi pływać. Rozglądała się dookoła w poszukiwaniu jakiejś znajomej twarzy, ewentualnie skrzydeł ćmy. Swoje skrzydełka miała już na plecach i musiała bardzo uważać, żeby przypadkiem jej nie spadły, jakoś tak koślawo się w tym czuła, mimo wszystko zaczęła szukać w tym jakiegoś głębszego przesłania. Zatrzymała się gdzieś z boku przy stolikach i obserwowała niezwykle interesujący parkiet. A jak tam wpadnie i się utopi? Powinna tak zrobić, byłoby fajnie.
Quirine nie była do końca przekonana co do pójścia na ten bal. Równie dobrze mogła zostać w swoim dormitorium i uczyć się transmutacji bądź astronomii. Jednak ten jej buntowniczy głosik gdzieś w głębi serca podświadomości podpowiadał jej, że może być to jeden z najbardziej niezapomnianych wieczorów jakie jej się kiedykolwiek w życiu trafiły. Zwalczyła swoją stronę, która stanowczo mówiła jej nie, i że najlepszym wyborem dla niej była nauka i poszła. Miała przyszykowaną cudowną sukienkę wykonaną z cienkiego materiału, w kolorze pudrowego różu. Jednak gdy okazało się, że będą dobierani w pary i ich znakiem rozpoznawczym mają być określone dodatki do wyglądu od razu zmieniła koncepcje i wykombinowała sama dokładnie nie wie skąd suknie idealnie do niego pasującą. Mianowicie owa sukienka była wykonana z najzwyczajniejszej na tym świecie bawełny w żyrafi wzorek. Jedno ramiączko miała jednolite z wzorem, natomiast drugie było jednolite i cieńsze. Cały urok dodawał jednak dodatek, który otrzymała przed balem a mianowicie OPASKA Z DUŻĄ ŻYRAFĄ. Bal był za zaledwie za kilka minut, a może już się zaczął. Blondynka znów straciła poczucie czasu. Dzisiaj miała czas, dzisiaj się nie spieszyła. Ruszyła spokojnym krokiem oglądając wszystko przy okazji do Wielkiej Sali gdzie miało się odbyć przyjęcie. Gdy zobaczyła tylko jak została udekorowana w duchu westchnęła z wrażenia, jednak jak zwykle była pod maską i dumnie pomaszerowała przed siebie. Rozglądnęła się niezauważalnie w poszukiwaniu swojego partnera i usiadła na jednym z lodowych krzeseł. Na samym początku chciała się wrócić po sweter bądź żakiet ale w końcu uznała, że nie jest tak zimno jak się jej zdawało. Wyprostowana niczym struna obserwowała wszystkich zebranych po kolej. Jednak i tym razem nie zauważyła swego partnera.
Jeżeli przyjrzeć się bliżej życiu Morpheusa Phersu, każdy dzień jego życia był cholernym cudem. Splotem niewyjaśnionych zbiegów okoliczności, które magicznie wciąż trzymały go w Hogwarcie. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wciąż nie stracił tu roboty? Był przecież najgorszym pracownikiem świata. Odsuwając już w zapomnienie jego wieczne, kilkumiesięczne nieobecności, pobyt w więzieniu, poślubienie swojej studentki, kilkakrotne wygrażanie uszkodzeniem członków pierwszoklasistom, zanieczyszczanie terenu błoni podczas pijackich ciągów, pijackie ciągi same w sobie... no ale tak, miało być odsuwanie w niepamięć, a nie otwieranie ran na nowo. Tym razem kapitan Phersu popisał się podczas wpisywania się na balową listę. Jako nauczyciel miał wszak do niej dostęp jako jeden z pierwszych. Nie ma chyba jednak drugiej osoby na świecie, która z roztargnienia wpisałaby się na listę uczestników, zamiast na opiekunów. Z niejakim zaskoczeniem przyjął zatem pakunek, który pojawił się w jego gabinecie. Zdziwił go pomysł Garetha, aby opiekunowie nosili się w absurdalnym uniformie złożonym z... fioletowego fartuszka w króliczki? Po chwili uznał, że mimo wszystko jest to dość zabawne. Narzucił więc na siebie wyjściową szatę, a zaklęciem dostosował ją do wyglądu fartuszka. I wystrojony jak na wiksę w psychiatryku zszedł na dół, do Wielkiej Sali. Na miejscu, z rosnącym niepokojem, zarejestrował brak króliczków na fioletowym tle wśród innych nauczycieli. Ze skonsternowanym wyrazem twarzy przechadzał się po Sali, udając, że jest sumiennym i odpowiedzialnym człowiekiem, aż natknął się na znajomy fartuszek, spoczywający na znajomej mu osobie. - Audrey - rzekł z uśmiechem, chociaż w jego głosie kryła się lekka doza zaskoczenia. - Studentów też biorą na opiekunów? Nie wolisz się, khm khm, zabawić? Ohohoh, kapitan Żartowniś.
Niezbyt wesoły humor towarzyszył Poopsy już od dłuższego czasu. Żadnych imprez, totalne nic. I do tego pierwsza kłótnia z rodzicami! Bal był właśnie tym, czego potrzebowała najbardziej. Musiała wyglądać perfekcyjnie, jak zawsze. A żeby poprawić sobie humor, zwykły idealizm nie wystarczy... Podwójna doskonałość, o! Cóż, jej zdaniem. Poops włożyła na siebie starą, aczkolwiek nigdy przez nią nie noszoną, krótką, zwiewną białą sukienkę z czarnymi ramiączkami. Sukienka sięgała jej kolan, u dołu własnoręcznie pomarszczyła trochę kreację. Dla lepszego efektu udekorowała sukienkę czarnym, błyszczącym paskiem. Założyła również czarne, wysokie szpilki - jej ulubione. Na koniec tylko ułożyła na włosach tak zwane fale oraz zrobiła makijaż, intensywnie na powiekach oraz rzęsach i mniej intensywnie w pozostałych miejscach. Własnym zdaniem, uważała, że wygląda dobrze. Ale ten dodatek... szaleństwo! Mimo wszystko nie narzekała, bo chociaż lubiła dobrze wyglądać, to o szaleństwie nigdy złego słowa nie powiedziała. Tak, róg jednorożca robił wrażenie, jednak wiedziała, że nie tylko ona będzie mieć fantastyczny dodatek. Nieszczególnie jej to przeszkadzało, a swój róg uznała za fantastyczny. Pop weszła do Wielkiej Sali i od razu zafascynował ją jej wygląd. Istne lodowe królestwo. Od razu wypatrzyła też swoją przyjaciółkę, Sydney, do której szeroko się uśmiechnęła, mając nadzieję, że dziewczyna zauważy ją. Bal musi być udany.
Najpierw zastanawiała się, po kiego po raz kolejny w tej szkole wyprawiają bal. Przecież dopiero co zakończył się jeden, niedawno zorganizowany, a tu już robią drugi. Matko kochana, dyrektor Hampton musi być naprawdę dzikim imprezowiczem i w ogóle, o co Charlotte go oczywiście nie podejrzewała, chociaż już nie raz udowodnił uczniom Hogwartu, że imprezy to on organizować potrafi. Chociaż i tak najlepsze wixy były te, które bezpośrednio organizowali uczniowie, głównie studenci, he he he. No mniejsza. Kiedy już skończyła rozkminiać nad losem dyrektora, zaczęła intensywnie zastanawiać się czy w ogóle chce pojawić się na tym balu. Fakt, miała ochotę zobaczyć jej ziomków dziko tańczących i hasających po kątach wielkiej sali, niemniej jednak mogła zorganizować ten czas jakoś inaczej. Siedzenie na łóżku w towarzystwie trunków i ciszy też było dobrym pomysłem. Ta to miała dylematy. W końcu jednak zdecydowała, że dobra, raz się żyje, najwyżej zaćpa się kiedy indziej, a przecież wolałaby mieć na oku swojego narzeczonego, który pewnie z powodu wolności korzystałby z imprezy ile wlezie, i to w sumie zdecydowało o tym, czy wybierze się na bal. Oczywiście, odpowiednio wyszykowała się na tą okazję, zakładając luźną kremową sukienkę bez ramiączek, talię uwzględniając jedynie brązowym paskiem, a żeby nie było za nudno, na ramiona zarzuciła jeszcze dżinsową kamizelkę bez rękawów. W takim oto ciuszku wyskoczyła z dormitorium, kierując się ku wielkiej sali. Przy wejściu dostała jeszcze jakiś beznadziejny dodatek w postaci maski pawiana (ja pierdole...), dzięki której miała odnaleźć swojego balowego partnera, a która zdecydowanie zniszczyła cały jej wizerunek. Po wejściu do sali nie założyła jej, tylko trzymała w łapkach, coby wyraźnie zobaczyć wystrój wnętrza i rozpoznać osoby, które przyszły. W końcu, zabierając z najbliższego stołu kieliszek z ponczem, udała się na koniec sali i tam przy jakimś stoliku usiadła, zakładając na czoło tą idiotyczną maskę. W ogóle pragnę zauważyć, jaka ona była kulturalna. Pierwszy raz nie urządziła się gdzieś w kącie na podłodze. Robiła wyraźne postępy.
Zauważyła Poops i zamachała do Niej. Nie czekając na reakcję dziewczyny ruszyła w jej stronę no prawie, że w podskokach. - Heeeej! - powiedziała uradowana i zerknęła na róg Ślizgonki. - Ciekawy dodatek. Pokiwała głową i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu swojego partnera. Przeniosła wzrok na przyjaciółkę. - Póki co mogę Ci potowarzyszyć, prawda? - zapytała wciąż się uśmiechając. Szczerze nawet po raz któryś w swym życiu. Zazwyczaj jest nieszczery, ale mniejsza o to.
Przedmioty, które miały być znakiem rozpoznawczym dla partnera, dla LSD stały się czymś znacznie więcej w momencie, w którym je zobaczyła. Natychmiast się w nich zakochała i cały dzień spędziła na dobieraniu stroju tylko i wyłącznie pod nie. W dormitorium rozbrzmiewała nieznośnie głośna muzyka, a Lunarie kołysała się do piosenek Magicznych Wagin, doszywała coś do swojej starej sukienki, w przerwach układała ścieżki z amfetaminy i kokainy na lustrze i bawiła się świetnie. Tak świetnie, że niemal zapomniała o balu, zająwszy się oglądaniem zdjęć sprzed kilku lat i leżeniu połową ciała na łóżku, a drugą połową na ziemi. W końcu jednak postanowiła się ogarnąć. Niespodziewany krwotok z nosa zapobiegł kolejnej próbie jej wyjścia, ale LSD miała na to radę. Ostatnią porcję kokainy przed wyjściem przyjęła zatem dożylnie, a ślady na zgięciach rąk zasłoniła, zakładając długie, brązowe, skórzane rękawiczki. W Wielkiej Sali pojawiła się jako jedna z pierwszych. Narkotyki zaburzyły jej nieco poczucie czasu i była w tej chwili przekonana, że to koniec balu, a kręcące się tutaj osoby to niedobitki, jedyni zwycięzcy, rozbitkowie, którzy jako jedyni poradzili sobie na wyspie zwaną melanżem. DOBRA METAFORA CO. LSD również wkręciła się w poetycki nastrój. Jej chudziutkie łydki zdawały się tonąć w szerokich cholewach skórzanych butów, a ona rozkoszowała się każdym muśnięciem miękkiego materiału o jej skórę. W ogóle Lunarie była dziś małą piratką. W swojej cudownej sukience, wielkim kapeluszu kapitańskim oraz przepasce na oko i hakiem założonym na dłoń. Hak wyjątkowo jej się spodobał. Gdy szła do sali skocznym, tanecznym krokiem, dotykała nim ścian, rwała tapety i żłobiła głębokie bruzdy w starym kamieniu. Rozejrzała się. Lazur oczu zniknął niemalże pod rozszerzoną nienaturalnie źrenicą, a ich szklista powierzchnia odbijała srebrzystą mgiełkę, nadając jej wzrokowi nieco magiczny wygląd. Uznała, że jej partner już dawno się nawalił i zasnął. Zakręciła się wokół własnej osi, opadła wdzięcznie na krzesło i za pomocą haka przyciągnęła do siebie butelkę szampana.
Bal był jedną z okazji by wyszaleć się na całego, no dobrze może nie na całego ale z pewnością będzie lepiej niż samotne picie do lustra w łazience prefektów jakie praktykowała przez cały poprzedni tydzień. Brakowało jej towarzystwa, bo nasza kochana Slone jeszcze się nie rozkręcała. Nie szykowała się za specjalnie na przyjęcie, tylko wzięła pierwszą lepszą sukienkę z brzegu i się w nią wcisnęła. Do tego założyła czarne rajstopy i przeróżną biżuterię, która jej wpadła w rękę. W wejściu dostała przeuroczy koci dodatek, a mianowicie KOCIE USZY I OGON. Była zadowolona, że nie dostała jakiś powalonych masek pawiana, w jaką była na przykład udekorowana Charlotte narzeczona jej kochanego kuzyna. Jednak jego nigdzie nie widziała, tak samo jak swojego partnera. Stanęła tuż przy wejściu i dała sobie spokój z poszukiwaniami, niech on znajdzie ją, a nie na odwrót. Jednak modliła się gdzieś w głębi, żeby był to ktoś fajny, nie jakieś przypały, które się miotały po Hogwarcie, i z których to właśnie Deliah się śmiała. Zakołysała się kilka razy na swoich czarnych obcasach i odgarnęła włosy, poprawiając przy tym kocie uszęta.
Rołzi lubiła bale. Nawet bardzo. Ostatni dobrze jej się kojarzył, całą noc spędziła z Vanbergiem (już sobie nie wyobrażajcie nie wiadomo czego, o!), miała nadzieję, że ten będzie równie udany. Humor psuła jej troszkę żałoba, jaką miała po rodzicach (tak łatwo się o rodzicielach nie zapomina, prawda?), ale nie zamierzała z tego powodu rezygnować z zabawy, chciała spędzić kilka godzin w czyimś towarzystwie, nie martwiąc się tym, co będzie, a tym, co działo się tu i teraz. Przygotowania na bal nie zajęły jej zbyt dużo czasu, ułożyła włosy w delikatne fale, założyła czarną sukienkę, do której idealnie pasowała narzutka w panterkę, po której miała rozpoznać swojego partnera/partnerkę. Ale żeby nie iść na łatwiznę jakoś tak fikuśnie poskładała chustkę i narzuciła ją na ramiona, dzięki temu wyglądała, jakby to ten dodatek dobierała do stroju, a nie na odwrót. Zaszła powoli po schodach prowadzących do sali wejściowej na swoich niewysokich obcasach i zatrzymała się na piątym od dołu schodku, coby widzieć wszystkich zgromadzonych i znaleźć swoją/swojego towarzyszkę/towarzysza. Gdy jednak nigdzie nie znalazła podobnej do swojej narzutki, oparła się lekko o ścianę i wyczekującym wzrokiem wodziła pomiędzy uczniami. Czekała.
- Twój również. - Kiwnęła głową, przyglądając się dodatku przyjaciółki. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, ponieważ szczerze cieszyła się z widoku najlepszej przyjaciółki. Cóż, jedynej dotychczas osobie, która z nią wytrzymuje. - Oczywiście, nawet musisz. - Zaśmiała się i zrzuciła kilka włosów, które akurat spadły jej na ramię. - Jak myślisz, kto mógłby być twoim partnerem na balu? Gdybym ja mogła wybierać, wybrałabym... przyjście samej i zarywanie do kogoś już w czasie zabawy. No tak, typowa Poopsy. Mogła jeszcze najlepiej dodać, że po balu zabrałaby towarzysza do łóżka, ech. Ale ludzie, bal jak bal. Starała się zachowywać... przyzwoicie. W końcu to nie jakaś domówka z bratem i jego kolegami!
Krowie uszy i dzwoneczki na szyję? Poważnie? Cyril nie miał zamiaru robić z siebie ostatniego idioty i paradować w ten sposób po zamku. Może zrobiłby to jeszcze, gdyby łaciate, wielkie uszy w jakikolwiek sposób pasowały do jego eleganckiego ubioru, ale było to po prostu niemożliwe. Wepchnął uszy do kieszeni i nieskażony żadnym znakiem rozpoznawczym podążył na górę, by wyjść z lochów i pojawić się w Wielkiej Sali. Gdy już w niej zawitał, pokręcił się chwilę w nielicznym jeszcze tłumie, wymienił kilka uśmiechów, powitań, skinięć głową. Nie widział zbyt wielu par, każdy błądził jeszcze samotnie w poszukiwaniu wylosowanego partnera. Nie krył się z tym, że i jego "wybranka" nieco go ciekawiła. Nie dostrzegł jednak w tłumie żadnej jałówki, dźwięk dzwoneczków również nie dobiegł jego uszu. Jasny wzrok przyciągnęła natomiast inna istota. Minęło kilka chwil, a Cyril wspiął się po kilku schodkach i stanął obok Rosaline. - Cześć, panterko - powitał ją, mierząc spojrzeniem jej strój i wychwytując przeznaczony jej przedmiot. - Widzę, że się wczułaś. Najpierw się czaisz, jak prawdziwy drapieżca. Popracuj jednak nad kamuflażem, wyróżniasz się z tłumu.
Znudzona obserwowała każdą pojawiającą się w sali wejściowej osobę, mając nadzieję, że wreszcie u kogoś dostrzeże panterkowe łatki. Lustrując elementy, które inni uczniowie otrzymali, by rozpoznać swojego partnera, była przeszczęśliwa, że nie dostała uszu królika, psa czy sowy ani ogona, który musiałaby sobie przyczepić do sukienki. Wiadomo, że by tego nie zrobiła, ale przynajmniej nie musiała ukrywać swojego znaku rozpoznawczego. Wygięła delikatnie wargi w uśmiechu na widok zbliżającego się w jej stronę Cyrila. Uniosła jedną brew do góry, nie dostrzegając u niego nic, po czym mogłaby rozpoznać go jego partnerka. - Dziękuję, starałam się. - Rozbawiona wywróciła teatralnie oczami, ale dygnęła niczym prawdziwa dama. Taki tam, pokaz umiejętności teatralnych, a co tam. - Miałam nadzieję, że ty mnie nauczysz, jak wtapiać się w tłum, mistrzu - dodała jeszcze. - A ty za kogo się przebrałeś? Czyżbyś był króliczkiem i wstydzisz się swojego nowego wcielenia? - Ach ta złośliwość, Rołzi nigdy się jej chyba nie pozbędzie, niezależnie od metamorfoz jakie przejdzie, ani wydarzeń, jakie przeżyje, zawsze pozostanie tą samą starą, ironiczną Rołzi.
Weszła do sali niepostrzeżenie. Piekna i cicha jak śmierć, a za razem zupełnie niegroźna... jak na razie. Ubrana w długą suknię i toczek. Na szyi zawiszeoną miała kolię, która była jednym ze słabszych iobiektów czarnomagicznych, które posiadała. Ale któż ze zgromadzonych, mógł w ogole wiedzieć, ze naszujnik jest magiczny? W uszch miała kolczyki, na lewej ręce pierścioten, a na prawej tą samą szmaragdowo-szafirową bransoletę, co parę lat temy na bali maskowym. Tym razem nie szukała nikogo na wstępie. Znalzała sobie miejsce w jakimś rogu i z tamtąd obserwowała całe twoarzystwo. Z nie zwracała wiekszej uwagi na dziwne dodatki coponiektórych uczniów... kolejna głupia zabawa z partnerami. ona wolała być sama. Szczególnie od czasu swego niedoszłego ślubu. Z nikim się nie umawaiała ani nic... widywała sie tylko z Nero na poszczególne "treningi" czarnej magii, jesli mozna to tak nazwać. Jej rany już sie praktycznie zagoiły. Włosy odrosły, sostało tylko parę niwidocznych szram... I kilka bandaży an brzuchu, ktore teraz bgyły idealnie zakryte suknią.