Właściwie nie wiadomo, skąd na obrzeżach Hogsmeade wzięła się kaplica, jedno za to jest pewne - ten, komu zależało na ulokowaniu jej właśnie tutaj, dawno już odszedł, a miejsce sprawia wrażenie zaniedbanego. Znajduje się siedlisko wielu szkodników, a kaplica wydaje się jakby miała runąć przy byle silniejszym wietrzyku.
Ostatnio zmieniony przez Cornelia Somerhalder dnia Sob Maj 05 2012, 17:45, w całości zmieniany 3 razy
Milli nie wierzyła w to, co się właśnie wydarzyło. Nie wierzyła, nie chciała wierzyć. Miała zniknąć na zawsze z monotonnego życia na pozór szczęśliwej rodzinki Breckenrige'ów. Co się więc stało, że nagle parę dni wcześniej dostała list od swojej najmłodszej siostry? Tej, z którą kłóciła się najwięcej i która przyczyniła się do ucieczki dziewczyny z rodzinnego domu. Tak, tej małej Billie, która dzisiaj przecież wcale już nie jest taka mała. W zasadzie, to sama nie wie czemu zgodziła się na spotkanie. Na pewno kierował nią pewien rodzaj ciekawości, jak zareaguje, co powie jej młodsza siostra, gdy już ją zobaczy. Milli też się zmieniła, ale z całą pewnością nie jest to dobra zmiana. Życie ją zniszczyło zarówno od zewnątrz, jak i wewnątrz i nie była z tego powodu w najmniejszym stopniu dumna. Wstydziła się własnych słabości i tego, gdzie zaprowadziło ją odcięcie się od rodziny. Pamiętała to miejsce jeszcze za czasów swojej świetności, gdy uczyła się w Hogwarcie. Ostatnio była tu bite 6 albo i więcej lat temu, a nadal pamiętała drogę i trafiła bez problemu, przypominając sobie przy okazji wszystkich znajomych, z którymi czasem tu przesiadywała. Mimowolnie uśmiechnęła się, na moment zapominając z kim właśnie idzie się spotkać. Czasem żałowała, że nie wróciła na studia, że tak zepsuła sobie życie. Czasem chciała wrócić i udawać, że nigdy nic się nie stało, ale nigdy nie znalazła w sobie tyle odwagi, śmieszne co?
Czuła, jak dłonie jej drżą, nogi miękną zupełnie, jakby były z waty, a w głowie ma zupełną pustkę. Po sześciu latach milczenia, niepokoju i rozterek wewnętrznych, miała spotkać swoją zaginioną siostrę. Obwiniała siebie za jej zniknięcie. W końcu nigdy nie miały dobrego kontaktu, Billie mogła więc przyczynić się do jej decyzji. Teraz chciała spróbować to naprawić. Świadoma faktu, iż wchodzi w długotrwały i wymagający zaangażowania obu stron proces, pragnęła spróbować chociaż podjąć wyzwanie. Choć raz nie uciekać, nie tchórzyć, nie wycofywać się. Chciała poznać Milli. Dostrzec w niej siostrę, nie kogoś obcego. Zobaczyć, jaką jest osobą. Co lubi, czego się boi i, czy Billie będzie w stanie odnaleźć w niej jakąś część siebie. Czuła się równocześnie podekscytowana, przerażona, a także wzruszona. Bywały wieczory, kiedy myślała, że ktoś zrobił Millie krzywdę, a co gorsze, że wyrządziła ją sobie sama. W głowie najmłodszej Breckenrige pojawiały się najstraszniejsze scenariusze i nie wyobrażacie sobie nawet ulgi, którą poczuła, kiedy sowa dostarczyła jej list, podpisany imieniem siostry. Wtedy poczuła ciepło na sercu. Nadzieję, a do oczu napłynęły łzy. Ktoś mógłby powiedzieć, że brzmi to zbyt podniośle. Że nie można tak cieszyć się listem od osoby, będącej niegdyś najgorszym wrogiem. Bzdura. Są ludzie, którzy potrafią zapomnieć o dawnych sprawach i wybaczyć. Billie wybaczyła i postanowiła wszystko naprawić. Ich tata, kiedy najmłodsza i najstarsza siostra kłóciły się, zwykł mawiać, że są rodziną. Rodziną, której się nie wybiera i z którą trzeba spróbować chociaż żyć w zgodzie. Wtedy Love jeszcze tego nie rozumiała. Obrażona trzaskała drzwiami swojego pokoju i siedziała opatulona w koc przez kolejne parę godzin po to, by kolejnego dnia historia się powtórzyła. Billie westchnęła ciężko, stawiając pierwszy krok w opuszczonej kapliczce, gdzie miała spotkać Millicent. Rozejrzała się dookoła i natrafiwszy wzrokiem na szczupłą, wysoką postać, przymknęła powieki. Przygryzła dolną wargę, jak to zwykła robić, kiedy się denerwowała i ruszyła w stronę siostry. - Cześć. - Szepnęła, jakby nie chcąc psuć ciszy, która nadawała temu miejscu szczególnego znaczenia. Spojrzała w zielone tęczówki i jej oczy zaszkliły się. Milli wyglądała zupełnie inaczej. Była bardziej dojrzała, ale także... Smutniejsza. Jakby wyniszczona, straciła dawny blask. Love westchnęła ciężko i schowała dłonie w rękawy swetra, po czym zaczęła wpatrywać się w podłogę, szukając odpowiednich słów. Co można powiedzieć siostrze po sześciu latach? ,,Co słychać? '', ,, Gdzie byłaś? '', a może ,, Dobrze cię widzieć ''? To wszystko takie banalne, takie typowe, takie puste. Nie potrafiła skleić zdania, ubrać swoich myśli w słowa. - Tęskniliśmy. - Wydusiła w końcu, czując, że jej głos zaczyna się łamać. - Naprawdę...
Stała tyłem do wejścia, a wzrok skierowany miała na bliżej nieokreślony punkt, na który z niewiadomych nikomu powodów zaczęła się bezczynnie patrzeć. Nie usłyszała cichych kroków siostry, a głowę odwróciła dopiero na dźwięk wypowiedzianych do niej słów. Zresztą, nawet to przyszło jej z trudem, bo jakby mogła, cały czas stałby do niej tyłem. A najlepiej znów uciekła. -Nie przeczę. -Powiedziała po dłuższej chwili, ignorując wcześniejsze powitanie. Ona też tęskniła, ale za nic się do tego nie przyzna. To słabość. Tak. To słabość. -Nigdy nie przeczyłam. -Dokończyła ciszej i podniosła wzrok na stojącą przed nią postać. Mimowolnie wzięła głębszy wdech i uniosła brwi. Osoba, która stała teraz przed nią w żadnym stopniu nie przypominała małej Billie, którą pamięta z dzieciństwa. Zostały rude włosy, to fakt, ale to normalne. Milli też je miała i była to jedna z niewielu cech, która łączyła te dwie stojące naprzeciw siebie na pozór zupełnie różne osoby. Chodzi o twarz. Wydoroślała. Nie wygląda już jak dziecko, ale jak kobieta. To nic dziwnego, bo miała już przecież -17 lat. -Szepnęła jakby bardziej do siebie. Wiedziała jednak, że siostra ją usłyszała i po raz pierwszy od sześciu lat spojrzała jej prosto w oczy. -Jesteś w moim wieku. Kiedy zniknęłam. Prawda? -Odwróciła wzrok. Nie mogła. Nie potrafiła, bo jedyne co widziała w spojrzeniu Billie to ból. Zapewne kryło się tam coś jeszcze, ale ona tego nie widziała. To co zmieniło Milli najbardziej nie kryło się w jej umyśle. Były to rzeczy materialne, najgorszy syf jak można wymyślić. Alkohol, narkotyki. To wszystko wyniszcza człowieka, a ona nie jest przecież żadnym jebanym wyjątkiem. Ją też zmieniły. Chcę się zmienić. Tą samą sentencję powtarza sobie już od paru dobrych miesięcy, a nadal nic się nie zmienia. Jedyna rzecz, która ruszyła ze swojego stałego już miejsca to wyjście z ukrycia, co nawiasem mówiąc nie było celowym zagraniem. Przecież nie stanęła na środku wioski, wymachując wielkim transparentem z napisanym jaskrawymi kolorami jej imieniem i nazwiskiem. Prawdę mówiąc gdyby tylko mogła, ukrywałaby się dalej. Nie chciała przecież zostać znaleziona. Może warto zacząć właśnie od tego. Może...
Głos Milli sprawił, że coś w niej pękło. Rozbiła się na malutkie kawałeczki zupełnie, jak porcelana, a łzy jedna za drugą spływały po jej policzkach. Ona sama, chcąc ukryć te nazbyt wielkie emocje, spuściła głowę, tak, by długie włosy zasłoniły jej zaczerwienioną twarz i przeszklone oczy. Pociągając nosem, wpatrywała się w swoje stopy, wciąż szukając odpowiednich słów. Niestety, wszystkie były banalne, nieodpowiednie. Wciąż. Przetarła twarz dłonią, by ostatecznie przycisnąć ją do ust i powstrzymać gwałtowny szloch. Przez chwilę milczała, próbując się uspokoić. Billie, weź się w garść! Mażesz się i tracisz czas! Co jakiś czas drżała, a głos jej się łamał, ale chciała być silna. W końcu, jeśli tak dalej pójdzie, może to być ostatnie spotkanie z Milli. A do tego nie mogła dopuścić. To najgorszy ze wszystkich scenariuszy, jakie wpadły jej do głowy. Obiecała sobie, że zrobi wszystko, by przekonać do siebie siostrę i spróbować jej w jakiś sposób pomóc. Jej i ich rodzinie, która bez najstarszej z córek Breckenrig'ów, nie była tą samą rodziną. Wzięła głęboki oddech. - Nie czułaś się szczęśliwa przez ten czas, prawda? -Odezwała się cichym głosem, wciąż nie patrząc na Millicent. Wystarczyło jedno spojrzenie, by dostrzegła, że coś jest nie w porządku. Jakby w pewnym sensie uciekło z niej życie, jakby się wypaliła. - Gdzie ty się podziewałaś przez te wszystkie lata? Myśleliśmy... - Jej wargi zaczęły drżeć, sugerując natłok emocji. Istotnie, było ich wiele. Tak wiele, że Billie nie potrafiła się poskładać. Dokładnie tak, jakby w tym momencie wszystkie urazy, pytania i wątpliwości, tłumione przez sześć lat, chciały wypłynąć na powierzchnię.- Myśleliśmy, że nie żyjesz! Że ktoś wyrządził ci krzywdę, albo, że sama sobie coś zrobiłaś! Mama każdego dnia czekała! - Straciła kontrolę nad sobą. Kto by pomyślał, że w tak wątłym, delikatnym ciele, może tłumić się tyle emocji. Że ten cichy głos, zabrzmi któregoś dnia, jak dzwon, ujawniając tą drugą stronę osobowości Billie. Tą gwałtowną, która ukazać się może jedynie w takich chwilach, jak ta. - Wypatrywała cię przez okno i zawsze, zawsze mówiła nam, że wrócisz! Bo miała nadzieję! Nie chciała tracić córki, nie rozumiała, dlaczego odeszłaś! Dlaczego... - Spojrzała na siostrę i wyszeptała zachrypniętym od emocji, głosem. - To zrobiłaś? - Przez chwilę milczała, by dopiero po paru minutach odezwać się znowu. - Tak, mam siedemnaście lat, a ty dwadzieścia dwa i wciąż dokładnie pamiętam dzień, kiedy zniknęłaś. Ten wieczór i noc, kiedy rodzice tracili rozum, martwiąc się o ciebie. Mogłaś wysłać list... Napisać, że żyjesz... - Przygryzła wargę i zamilkła na chwilę, czując, że nie powinna się tak zachować. Nie powinna podnosić głosu i wyrzucać siostrze tego wszystkiego. Chociaż? Może właśnie w ten sposób trzeba było postąpić? Westchnęła ciężko. - Nie wiem, Milli. Nie wiem, czy powinnam cię przepraszać za tą gwałtowność. Nie mam pojęcia, kto jest winny i kto komu powinien wybaczać, naprawdę. To wszystko mnie przerasta, jest zbyt ciężkie. - Skuliła się i ukryła twarz w dłoniach. - Opowiedz mi o sobie. Powiedz, co robiłaś przez ten czas, gdzie byłaś. Dlaczego jesteś nieszczęśliwa i co czyni cię szczęśliwą. Wyjaw mi także, czy jest sposób, by ci pomóc. Jeśli chcesz...
-Nie. -Szepnęła i tym krótkim słowem chciała zakończyć dopiero co rozwijającą się rozmowę o jej życiu, kiedy poczuła spływające po policzkach słone łzy. Z przerażeniem spojrzała najpierw na siostrę, upewniając się, że ta nic nie zauważyła, później na ziemię, tworząc przy tym wyjątkowo szczelną otoczkę z dość grubych włosów. Dopiero po chwili podniosła głowę, na twarz przywracając tą samą obojętną minę, która towarzyszyła jej niemal od początku feralnego spotkania. -Nie byłam szczęśliwa. Nigdy nie byłam, w domu też. Mam 22 lata Billie i NIGDY nie byłam szczęśliwa. Nie znam tego uczucia. Nawet jak...uciekłam. Nic się nie zmieniło. -Czuła, że lada moment wybuchnie. Wyrzuci z siebie wszystko. Zacznie krzyczeć. Jednak w tej chwili poczuła się tak słaba, że jedyną rzeczą, jaką zdołała wykonać było bezwiedne zsunięcie się po zimnej ścianie i ułożenie się na jeszcze zimniejszej podłodze. -Nie krzycz. -Zacisnęła powieki i czekała, aż młoda się uciszy, jednak ta nie zareagowała na jej słowa, co niezmiernie ją irytowało. Przez te wszystkie lata parę rzeczy się nie zmieniło. Nadal pozostał jej trudny charakter, który często przerastał nawet ją samą. -Nie krzycz! -Powtórzyła głośniej i dopiero widząc zaskoczoną minę siostry uświadomiła sobie, że to ona w tym momencie jest głośniejsza. Przeproś ją. Nie. Przeproś. Nie! -Powiem Ci. Chyba nie ma sensu tego wszystkiego ukrywać. Znając was, prędzej czy później i tak byście się dowiedzieli. -Przed oczami przeleciało jej ostatnie pięć lat życia. Najgorszych, ale i najlepszych wspomnień. Momentów, które mimo wszystko odegrały dość dużą i znaczącą rolę w jej dotychczasowym życiu. -Cóż, naprawdę nie wiem czy chcesz wiedzieć co się ze mną działo. Obawiam się, że możesz się zawieść. Bardzo. -Spojrzała na siedzącą teraz koło niej Billie i nerwowo się zaśmiała. -Miałam problemy. W zasadzie mam je nadal. Wiesz, albo może nie...Nieważne. W każdym razie chce zacząć od początku, wiesz. Rzuciłam to, rzucam. Jestem w trakcie. -Pogubiła się. Pogubiła się we własnym umyśle i kompletnie nie wiedziała co ma mówić, od czego zacząć. Wiesz, kiedy uciekłam nie miałam kompletnie nic, więc postanowiłam, że przenocuje u znajomych, bo niby czemu nie. I tak spałam sobie u każdego po kolei przez ostatnie pięć lat, a przy okazji stałam się alkoholiczką i narkomanką, fajnie co? NIE. Nie powie jej tego. Nie będzie przez to szczęśliwsza. Ani ona, ani Billie. Nie powinna tego wiedzieć. Jest jeszcze taka młoda...-W jakim jesteś domu? -Przypomniała sobie, że przecież nigdy się o tym nie dowiedziała i chociaż wiedziała, że nagła zmiana tematu na nic się nie zda, chciała wiedzieć. Miała do tego prawo, przecież teoretycznie są siostrami. Teoretycznie.
Ostatnio zmieniony przez Millicent L. Breckenrige dnia Pon Gru 29 2014, 21:56, w całości zmieniany 1 raz
Jeszcze zanim Billie zaczęła wszystko z siebie wyrzucać, usłyszała słowa siostry. Nigdy nie była szczęśliwa. Czy to nie najgorsza kara, jaką może dostać człowiek od życia? Kiedy nie otrzymuje najmniejszej szansy odczuwania radości, bo nie ma ku temu powodów? Czy ktokolwiek zasłużył na takie cierpienie? W głowie Puchonki pojawiły się setki myśli i tysiące pytań, które prawdopodobnie na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Jedyne, czego była pewna, to to, że chciała pomóc Milli. Uczynić ją lepszym człowiekiem, wnieść w jej życie trochę kolorów, dać powód do szczęścia. Naprawić. Nie wiedziała, jak powinna zareagować na takie wyznanie i, czy słowa w jakikolwiek sposób pomogą. Czasami lepiej milczeć. W pewnych sytuacjach ludzie nie potrzebują słów, a obecności drugiego człowieka. Milczała więc i może nie powinna nic więcej mówić. Może tak byłoby lepiej, taktowniej i łatwiej, ale wybuchnęła. Czara goryczy się przelała, wszystko zaczęło wypływać na wierzch z ogromną prędkością, pustosząc to, co miało na drodze. - Już nie krzyczę... Nie będę krzyczeć, nie chcę. Nie chcę, żeby tak wyglądało nasze spotkanie. - Wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. Zachrypniętym, łamiącym się głosem, po czym spojrzała na Millicent. Powiem ci. Może jednak nie wszystko stracone, może tliła się w niej choć iskierka zaufania? Billie przetarła oczy i kiwnęła głową, jakby na znak, że chce wysłuchać Milli i, że jest na to gotowa. Niezależnie od wszystkiego. Niezależnie od tego, jak bardzo mogła się rozczarować historią siostry, chciała ją poznać. Słuchała więc bez słowa, marszcząc co jakiś czas brwi, a w zielonych tęczówkach, dostrzec można było współczucie. Nie oceniała, słuchała i próbowała zrozumieć. - Nie wiem... - Odezwała się dopiero parę minut po tym, jak Millicent skończyła mówić. Wtedy, kiedy ochłonęła trochę z emocji, powodowanych historią siostry. Kiedy żal, współczucie i zaskoczenie równocześnie, przestały ściskać jej gardło tak bardzo. Alkohol. Narkotyki. To sprawiło, że wydawała się być taka... Wyniszczona, słaba. Zrujnowały ją od środka, siejąc spustoszenie nie tylko w psychice. Miały swój wpływ także na ciało Milli. Puchonka zacisnęła powieki i wzięła głęboki oddech. - Nie wiem, co powinnam teraz zrobić. Wszystko wydaje się takie nieodpowiednie i może powinnam milczeć. To, co powiedziałaś, to... - Spojrzała w oczy siostry. - To mnie poruszyło. Straszne... Chcę ci pomóc, Milli. Nie wiem, czy chcesz tej pomocy, ale od dłuższego czasu myślałam, że jeśli kiedyś się jeszcze zobaczymy, to naprawię wszystko. Nasze relacje, a teraz chcę też sprawić, byś była szczęśliwsza i odcięła się od wszystkiego, co cię zniszczyło... Jestem pewna, że rodzice chcieliby tego tak samo, jak ja. I Irving i Faith, oni także tęsknili. Jeśli będziesz chciała... - Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiając się, czy jej propozycja nie spłoszy Milli. Czy nie będzie zbyt nachalna. - To wróć do nas. Drzwi są zawsze otwarte. Decyzja należy do ciebie. - Szepnęła i po raz pierwszy tego dnia, na jej twarz wpłynął delikatny, ledwo widoczny uśmiech. - Mówi ci to Puchonka, która nigdy nie chciała nikogo skrzywdzić, ani patrzeć na cierpienie innych.
Zastanawiała się czy uda im się to naprawić. Ich relację. Jej relację z rodziną, albo tym co po niej pozostało. A nawet jeśli, to co dalej? Ma wrócić? Udawać, że nic się nie stało? Żyć jak dawniej? Nie. To po prostu nie miało prawa zaistnieć. Nie pasuje tam. Nie jest tak dobra jak oni. Nie jest tak silna... -Billie... -Zaczęła i machinalnie przygryzła dolną wargę, jakby intensywnie zastanawiała się nad tym co do cholery ma na to odpowiedzieć. W końcu nie codziennie przytrafiają się jej rozmowy z niewidzianą 6 lat, niegdyś znienawidzoną siostrą. -Ja nie wiem co robić, co mówić. Nie mogę wrócić. Nie powinnam...To co wam zrobiłam, to was zniszczyło. Wiem o tym. Zachowałam się tak samolubnie, bo myślałam, że tak będzie lepiej. A teraz po prostu nie wiem co robić. -Wyrzuciła to z siebie na jednym wdechu i ukryła twarz w dłoniach, nie chcąc więcej patrzeć na twarz stojącej przed nią bogu ducha winnej dziewczyny. Twarz, na której tak bardzo widoczne były smutek i współczucie. Milli nigdy nie była dobrą osobą. Starała się, naprawdę. Jednak zawsze jakimś dziwnym magicznym sposobem wszystko wychodziło jej na odwrót. I takim oto sposobem stała się czarną owcą w rodzinie. A chyba każdy, kto chociaż w jakimś małym stopniu ją zna, wie, że według niej najlepszym sposobem jest po prostu ucieczka. Zresztą...Już jakiś czas temu potwierdziły się jej przekonania, że życie rudej to JEDNA WIELKA NIEKOŃCZĄCA SIĘ UCIECZKA. -Nie mogę wrócić. -Dokończyła jeszcze cicho. Tak, że nie była pewna czy Billie w ogóle ją usłyszała. Nie chciała jej bardziej ranić, a jednak robiła to z każdym wypowiedzianym słowem. Cóż za ironia... Na słowa dziewczyny uśmiechnęła się jednak lekko, prawie niezauważalnie. Ponownie utkwiła w niej spojrzenie, tym razem nieco bardziej zaciekawione. Puchonka. Nie, tego się nie spodziewała. Nie po tych wszystkich kłótniach, które towarzyszyły jej niemal od kiedy zaczęła mówić. -Puchonka? -Powtórzyła i machinalnie pokręciła głową, zupełnie jakby chciała to od siebie odgonić. Przecież sama była w Slytherinie. Była ŚLIZGONKĄ. Ślizgonką, która teraz straciła chyba prawie wszystkie swoje dawne cechy i stała się totalnie wyprana ze wszystkiego co tylko możliwe.
/Przepraszam za tyle czekania i takiego beznadziejnego posta, ale jakoś wypadłam z rytmu i totalnie nie miałam weny /
Rains nie miała pojęcia, gdzie, do cholery, zaginęła przeklęta sowa z jej własnym listem. W efekcie dotarła na miejsce zadania mocno spóźniona. O ile zwykle uważała lekkie spóźnienie za coś pożądanego, tym razem czuła, że to jedynie totalne upokorzenie. Nawet jeśli to nie do końca była jej wina. Tak czy inaczej, wreszcie tu była, chociaż po stokroć bardziej wolałaby być gdzieś indziej. Na przykład gdzieś, gdzie dla odmiany gwałtowne podmuchy wiatru nie próbowały urwać jej głowy. Dobrze przynajmniej, że miała krótkie włosy. Zawsze bawiły ją te wszystkie dziewczyny ze swoimi lśniącymi włosami sięgającymi za tyłek, zarzuconymi na twarz niczym gruba pajęczyna, której nie dało się za nic zedrzeć. Mimo wszystko musiała przyznać, że część z nich wyglądała wtedy niezwykle uroczo. Wracając jednak do zadania - o którym dowiedziała się na szczęście prędzej niż później - Rains odważnie przekroczyła próg kapliczki. Cóż, być może była to jakaś przeklęta pułapka, w którą właśnie wskoczyła z pełnym rozpędem, a jednak sposób, w jaki dowiedziała się o całej sprawie, raczej to wykluczał. Nigdy, przenigdy nie zamierzała jednak przyznać się do wykradania cudzej korespondencji. Ostatecznie mogła mieć z tego jakieś nieprzyjemności. Teraz czekało ją jednak coś z deka dziwniejszego. Chłodne powietrze owiewało jej twarz, poruszając lekko przyklejonymi do ściany karteczkami. Nie zastanawiając się nad tym długo, chwyciła jedną z nich i spojrzała krzywo na rozpisany na niej kod. Chociaż z początku nie do końca wiedziała, jak go odczytać, tryby szybko zaskoczyły na miejsce. Numerologia nie była w końcu takim najgorszym przedmiotem i nawet na niej Rains zdarzało się uważnie słuchać. To, co powinna teraz zrobić, było raczej jasne. Pytanie było jednak zupełnie inne - co czeka ją w opuszczonej kuźni?
Ilość punktów z Wróżbiarstwa i astrologii 16 Wyrzucona kostka: 2 Link do losowania *klik*
- Tak. - Zaczęła cicho, kiedy ta wyznała, że świadoma jest tego, jak wielkim błędem była ucieczka. Istotnie, wprowadziła w życie ich rodziny niepokój, pewnego rodzaju chaos, sprawiła, że nic nie było już takie, jak dawniej. Tematem tabu, jaki wcześniej pomiędzy Brickenrige'ami nie istniał, stało się zniknięcie najstarszej siostry. Ktoś mógłby pomyśleć, że to przecież wciąż ta sama, szczęśliwa rodzina z mnóstwem dzieciaków zarówno tych starszych, jak i młodszych. Że wyglądają tak samo, rozmawiają dokładnie w ten sam sposób, co kiedyś, ale jeśli przyjrzy się zmęczonym, poszarzałym od zmęczenia, twarzom rodziców, od razu zmieni zdanie. - Tak. Zachowałaś się samolubnie. Wybrałaś najgorsze, co mogłaś wybrać, czyli ucieczkę, ale wiesz co? - Przerwała i nerwowo przetarła mokre od łez, policzki. - Trochę cię rozumiem. Ja też wolę uciec, niż stawić czoło problemom. Tylko, że ja... Ja staram się z tym walczyć, bo wiem, że źle robię. Ty też powinnaś. Jesteś przecież Ślizgonką, a nie Puchonką! - Wymawiając ostatnie słowo, gwałtownym ruchem ręki, wskazała na siebie, jakby chcąc pokazać, kto ze względu na cechy, charakterystyczne dla domu, ma tutaj prawo być tchórzliwy. - Walcz, Millie. Wiem, że obawiasz się tego, co pomyślą rodzice, ale uwierz mi. Jeśli wrócisz, wszystko ci wybaczą. Ty też postaraj się im wybaczyć to, co sprawiło, że uciekłaś, bo nie wierzę, że nie było w twojej decyzji, ich winy. - Końcówkę zdania wypowiedziała szeptem, jakby zastanawiając się, czy w ogóle powinna to mówić. Czy powinna nakłaniać siostrę do powrotu i czy to cokolwiek da? Wiedziała tylko, że ich rodzice, rodzeństwo i ona sama chcą, by Millicent wróciła do domu. Naprawdę tego pragnęli. Niezależnie od tych wszystkich kłótni, masy potłuczonych w złości talerzy, a nawet drobnych bójek między siostrami, które nad wyraz cierpliwy ojciec, musiał stanowczo zakańczać. To wszystko było teraz nieistotne. Może dlatego, że, jak mawiają ludzie, docenia się coś dopiero po stracie. Może Billie była na to idealnym przykładem. - Pomyśl o tym. - Dodała jeszcze po długiej chwili milczenia. - Pomyśl przede wszystkim o sobie i o tym, jaki wybór będzie najlepszy dla ciebie. Ja już... Pójdę. Jeśli się jednak zdecydujesz, napisz. Napisz też, jeśli się nie zdecydujesz i wtedy, kiedy będzie ci źle, albo dobrze. Po prostu, jak będziesz chciała spotkać się i porozmawiać. Zrozumiem każdą twoją decyzję, łącznie z tym, że po prostu nie zechcesz już mnie widzieć. Wtedy nie będę się... Naprzykrzać. - Jeszcze przez chwilę stała tak ze wzrokiem wbitym w podłogę i milionem myśli w głowie, po czym skierowała swoje kroki ku drzwiom wyjściowym. Nie może do niczego zmuszać Millie. Zresztą, Ślizgoni znani są z tego, że zawsze robią to, na co mają ochotę. Z kolei, przekonanie ich do czegoś, graniczy z cudem. - To... cześć. - Rzuciła jeszcze, nieśmiało unosząc dłoń w geście pożegnania, po czym nacisnęła klamkę i ruszyła gdzieś w swoją stronę. Zapewne, jeszcze przez długie godziny, włóczyła się po Hogwarckich błoniach, próbując poukładać sobie w głowie wszystko to, co zaszło tego dnia.
Wpuść mnie. Pozwól naprawić siebie, pozwól dotrzeć. Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie z tym.
Pozornie, to nie była szybko decyzja. Nie było w tym pośpiechu a wiele dni planowania, chociaż efekt końcowy wyglądał z goła inaczej, niż sobie państwo młodzi założyli. Pomimo dokładnych rachunków i racjonalnych wyborów i tak załatwiono wszystko na ostatnią chwilę a nic nie było dopięte na ostatni guzik - włącznie z koszulą pana młodego. Shane miał jednak nadzieję, ze jak zwykle - głupi ma szczęście i jego rodzeństwo wraz z ojczymem doskonale sobie poradzą w ratowaniu sytuacji. Nie pozostało mu nic innego jak po prostu czekać na pannę młodą wraz z reszta gości, którzy już marzli w tej opuszczonej kaplicy na obrzeżaj wiejskiego Hogsmeade. O boże jedyny, mogli polecieć do Włoch. Teraz to go chyba może uratować jedynie ktoś mocno stąpający po ziemi, bo on sam był strzępkiem nerwów, żującym gumę (już dawno pozbawioną smaku), a w głowie miał największe hity Celine Dion sprzed 2000 roku. Wrak człowieka w swoim najlepszym fraku.
Kiedy Quenia powiedziała magiczne tak, w dniu, kiedy Szejnik pięknie poprosił ją o rękę, nie było już odwrotu. I w sumie, to dobrze! Cieszyła się, że Wolff postąpił radykalnie w stosunku do blondynki, bo tak, to by jeszcze przez dwie dekady graliby ze sobą w podchody. Wiadomo, że rodzinka się cieszyła i specjalnie z tej okazji przyjechali prosto z Mediolanu do Wielkiej Brytanii, co za poświęcenie! Oczywiście, że się stresowała. W nocy spać nie mogła, tylko kręciła się po kuchni i wyżerała jedzenie z półek. Albo dziergała skarpety dla Szejnika, już sporą kolekcję ma, ale to nic, od przybytku głowa nie boli. Noc strasznie długo jej minęła, chciała już być po tych wszystkich ceregielach i znajdować się przed wejściem w ich cudownym domku. Ale no, dadzą radę! Rano przybiegła do niej matka z młodszą siostrą, by pomóc jej się ubrać. W sumie, to sama dałaby z tym radę, ale no, już nic nie będzie mówiła, bo jeszcze coś jej zrobią czy coś. Sukienkę miała śliczną, to wiadomo. Jeszcze tylko ogarnąć włosy, makijaż, buty założyć i już. Ujrzawszy Szejnika przy kaplicy, dziewczyna szybko do niego podeszła, dała buziaka w policzek i złapała za rączkę. I tak nie chciała, żeby ojciec prowadził ją do kapliczki, bo taki miała kaprys, niech już będzie to za nimi. - Jestem, hehe - rzuciła, od tak, żeby jakoś uspokoić swojego partnera.
To było już super dawno temu, kiedy Bell dowiedziała się, że włos należy do Shane'a i na pewno od tego czasu zdążyli zbudować cudowną, braciano-siostrzaną relację. Toteż kiedy naszedł ten wielki dzień, Bell cała podekscytowana przyszła do kościoła, bo miała być świadkową! Taka ważna rola... aż tej okazji pomalowała włosy na różowo, ładnie się ubrała i nawet udało jej się nie spóźnić. Qunia już nawet była na miejscu i Bell od razu uznała, że coś jest nie tak. Przecież nie w taki sposób wygląda ślub, że pan i panna młoda czekają przed ołtarzem, aż przyjdą wszyscy goście? Czy w ogóle jacyś byli zaproszeni? Bell zaprosiła na pewno swoją mamę i Effie, i o ile ta pierwsza przyszła, to Effie jakoś chyba nie było co się spodziewać. Wbiegał do kościoła zaraz za Quenią. - Rety, co ty robisz, nie powinnaś jeszcze wchodzić, nie taki był plan - zaczęła mówić, bo przecież tak być nie mogło! Trzeba było trzymać się scenariusza.
- Hehe - tylko to udało mu się odpowiedzieć, bo mu języka w gębie zabrakło. Wiadomo, pasowali do siebie jak pieść do nosa i w ogól się chyba nie uzupełniali, bo ostatnio z ich obojga wyszli idioci. No ale, mówi się trudno i płynie się dalej. Jak już się powiedziało A, to się powinno powiedzieć całą resztę alfabetu! Wziął swoją pannę młoda pod ramię i... w sumie nie miał pojęcia co robić dalej. Wtedy pojawiła się Bell, która była zdecydowanie mądrzejsza od nich. - Ej, Bell, co teraz mam zrobić? - spojrzał na nią, a po chwili po swojej Irlandzkiej rodzinie, która tylko się do niego szczerzyła.
Trochę się zezłościła, że nikt jej nie słuchał i nie przejmował, że nic nie wygląda tak jak powinno. Czuła się taka odpowiedzialna za wszystko! Postarała się nawet, żeby kapliczka bardzo nie straszyła, przekupiła wcześniej duchy obietnicą, żeby przyślę tu parę trzeciorocznych gryfonów, a ławki udekorowała ładnie białymi różyczkami. - Teraz czekamy na księdza. Macie jeszcze świadka? Muszę być ja i jakiś jeszcze drugi! I dlaczego Quenia nie ma welonu? Jak ty to sobie wyobrażasz, czym zasłonisz twarz nim Shane będzie mógł się pierwszy raz pocałować? - Nagle znalazło się tyle problemów! Ogólnie to ona Queni nie lubiła nigdy, ale specjalnie dla swojego braciszka była dla niego trochę milsza niż zazwyczaj, chociaż wciąż nie mogła się pogodzić, że to ona zostanie jego żoną.
Quenia i Szejnik byli po prostu jedyni w swoim rodzaju, hehe. Nawet, gdyby ten ślub brali w jakiejś mega zabytkowej katedrze w Mediolanie czy w innym Dublinie, to i tak nic by ich to nie obchodziło, tacy ignoranci, meh. Nie wiedziała jak te wszystkie ceremonie się odbywają, to co miała zrobić? Ojca nie chciała się słuchać, zresztą matki i innych ciotek też, bo po co. Ale Szejnik i tak jej wybaczy ten błąd, może i nawet trochę go uspokoiła, nie wie. W między czasie wparowała Bell, której trochę się przestraszyła, no bo jak to tak można ludzi straszyć, no ej. - Ooooo, Bell! Jeju, jakie śliczne włosy! Sama takie chciałabym mieć, pofarbujesz mi? - odparła, szerząc się do Rodwick. - Welon, emmm - mruknęła, rozglądając się po pomieszczeniu. - Czemu o tym nie pomyślałeś, Shane nooooo! - no tak, bo trzeba na kogoś zwalić, huehue.
Ksiądz się zjawił jak na zawołanie; a gdy Bell wspomniała o drugim świadku, to Shane przywołał swojego przyrodniego brata z Dublina. - Andrew, Andrew będzie świadkiem - wydyszłą, zdenerwowany. Widząc jak ksiądz spogląda na nich zniecierpliwiony ta maskarada, Shane przyciągnął do siebie narzeczoną. - Co teraz? - Moment! Z ławki wybiegła żona Andrew i podała Quentine jakiś kwiatek by wpięła sobie we włosy zamiast welonu. - No, to załatwione, tak? Tak? - Shane spojrzał przestraszony na Bell. Ksiądz zapytał, czy mają swoje przysięgi. Shane nie miał. - Ja... ja po prostu chce się ożenić. I... tyle. - A ty, Quentine?
- Pewnie, że ci pofarbuje, może być każdy kolor jaki chcesz! - zapewnił, zadowolona, że ktoś pochwalił jej super włosy. No, chyba nie spodziewała się tego po Szejnie! Trochę nie do końca była zadowolona z kwiatka zamiast welonu, no bo jak to jak można, ostatecznie tylko zrobiła grymas i nic więcej nie mówiła. W końcu to nie był jej ślub, żeby wszystko było idealnie po jej myśli! Spojrzała krzywo na Adrew, niby kuzyn, ale wcale go nie znała. I rety, to potrzeba było przysięgę? Tego nie przewidziała! Chyba jednak nie znała się na ślubach tak bardzo jak jej się wydawało...
Dobrze, że się już zjawił, bo już nogi ją bolą od tych obcasów. Boże, jak ona nienawidzi obcasów, ale no, dla Szejnika zrobi wszystko! Zlustrowała spojrzeniem swoją rodzinkę, która z niecierpliwością oczekiwała ceremonii. A Quenia? Ona się tylko śmiała i machała do swoich ciotek, typowe. - Emmm, co? - spojrzała na Szejnika, a potem na księdza. - Nooo, ja też chcę! - dokończyła, po czym głośno się zaśmiała, bo tak przeraźliwie poważnie było w tym kościele. - Jaka przysięga? Bożeno, te śluby są, aż tak skomplikowane? Dajcie nam te przyrzeczenia i inne głupoty i po sprawie - no bo, po co mają mówić jakąś przysięgę, niech sami ją sobie ułożą. Albo: - Ej, Bell, a ty znasz tą przysięgę? - no ba, że zna!
Ksiądz westchnął. Chyba nie bło nadziei dla tych dwojga. - Po prostu, odpowiedzcie na pytanie. Czy ty, Shane bierzesz sobie za żonę Quentine i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że jej nie opuścisz aż do śmierci? - No... tak. - Widzisz? To nie było trudne! A teraz ty - ksiądz zwrócił się do panny młodej - Czy ty, Quentine bierzesz sobie za męża Shane'a i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że go nie opuścisz aż do śmierci? Shane przestraszony spojrzał na swoją siostrę.
Wydawało się, że wszystko idzie prawie dobrze, przynajmniej dopóki Kłenia nie spytała Bell o przysięgę. To może jednak nie była takim ekspertem w tych ślubach (czy już o tym przypadkiem nie pisałam?), bo niespecjalne miała pojęcia o co chodzi. Całe szczęście sytuację uratował ksiądz. Ahaa, to o taką przysięgę chodziło! Nie wiedziała, że one mogą być czym innym niż powtarzanymi formułkami, hehs. Uśmiechnęła się do Szejna kiedy ten spojrzał na nią przestraszony. Już był pół mężem! Nie było się czego bać. - Pst, Kłenia, no odpowiedz - syknęła do blondynki.
Przez ostatnie kilka dni temperatura gwałtownie spadła, a ona nieprzyzwyczajona do takich temperatur w ta wczesnym okresie, odmarzała sobie tyłek przy każdym spacerze błoniami Hogwartu. Nie żeby jej się tu nie podobało, bo miejsce miało swój klimat, ale kamienne ściany były surowe, a ona tęskniła za zgiełkiem miasta. Dzisiaj postanowiła opatulić się mocno, grubym, bordowym szalikiem z wełny, a na nogi założyła ciemne, skórzane botki na obcasie, totalnie nieodpowiednie do pogody. Cóż, przynajmniej tyłek miała zakryty, starymi, spranymi dżinsami, które sobie ukochała dwa lata temu i mimo, że się już prawie rozlatywały, ciągle je na siebie zakładała. Wiedziała, że nie musi się zbytnio starać, bo nieważne co zakładała i tak wyglądała olśniewająco. To był jeden z plusów jej pochodzenia. O dziwo, w przeciwieństwie do innych potomków wil, ona nie była zbyt szczęśliwa z powodu swojego daru, a powody były zakorzenione daleko w jej przeszłości. No ale nie o tym dzisiaj. Miała w planach spacer po Hogsmeade, ale że nie spotkała na uliczkach nikogo znajomego, postanowiła się zapuścić nieco głębiej, aż trafiła do opuszczonej kapliczki. Nie była specjalnie wierząca. Tak właściwie to nie wierzyła w nic, ale miło czasem samemu sobie posiedzieć w ciszy wśród, stęchłego powietrza. Oszukujmy się dalej. Wyciągnęła z torebki paczkę papierosów i odpaliła jednego różdżką, chowając ją potem z powrotem do tylnej kieszeni spodni. Wiedziała, że nie powinna tak robić, bo już raz jej się złamała, ale nigdy nie przejmowała się tak trywialnymi sprawami.
W przeciwieństwie do Georginy, byłem bardzo szczęśliwy z powodu posiadanych przez nią wilowych genów. Od razu robiło się człowiekowi lepiej na duszy, gdy w taki paskudny dzień, jak ten, było można natknąć się na takie niezwykłe stworzenie. Pałętałem się po wiosce, w nadziei na wypatrzenie jakiegoś ładnego drobiazgu, na który w najbliższym czasie mógłbym się porządnie zadłużyć. Los mnie jednakże chronił przed pożyczkami, otóż w Hogsmeade nie było absolutnie nic wartego mojej uwagi. Wiedziałem jednakże, że gdy już wybiorę się do Londynu to zatopię się w długach. Już nie mogłem się doczekać! Dziś, jedynym wartym uwagi, co wypatrzyłem, było pojawienie się wili z Salem w Hogsmeade. Ostatnio widziałem ją przed gabinetem dyrektora i aż korciło mnie, by odnowić naszą dawną znajomość. Nie zawahałem się ani minuty, gdy obróciłem się w stronę kaplicy, gdzie widziałem jak wchodziła Carmichael. Och dobry Boże, dziś będę się żarliwie modlił! Wślizgnąłem się za nią do ów sakralnego miejsca, zajmując bez słowa miejsce obok niej, nawet składając ręce jak do modlitwy. - Och boże, daj mi siłę abym, nie idąc za złym przykładem, nie spalił Hogwartu - rzekłem wymachując przesadnie złożonymi dłońmi. - Carmichael, widzę, że ty modlisz się tutaj dzielnie o choroby płuc - stwierdziłem spoglądając na jej dymiącego się papierosa. Nie wypada tak koleżanki zostawiać samej z wielkimi planami - to też, również wziąłem sobie jednego z tych superowych (cholera wie jakie, pewnie te najdroższe, na które nie ma fajsu), czarodziejskich papierosów, zaraz go równie sprytnie odpalając i chwaląc się przy tym znajomością zaklęć wywołujących ogień. Chociaż prawdę powiedziawszy, bardziej wolałem czuć teraz słodki zapach dziewczęcia, a nie tych papierochów, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Przynajmniej nie w tej samej minucie!
Lilith siedziała wpatrując się w figury i całą otoczkę kaplicy. Nigdy nie była w takim miejscu, nie czuła takiej potrzeby. Ale teraz… to miejsce wydawało jej się być idealnym do ‘kryjówki’. Bo kto poszukiwałby tutaj czarownicy? Albo kto w ogóle przeszukiwałby takie miejsce jak to w poszukiwaniu kogokolwiek. Bardzo dokładnie przemyślała swój plan i nawet jeżeli miała czekać cały dzień, nie miała zamiaru rezygnować. Położyła się na jednej z ław i wpatrywała się w sufit znudzona. Dlaczego nie pomyślała o tym, żeby wziąć jakąś książkę? Ech… zamknęła oczy zastanawiając się nad wszystkim. Z daleka mogła wyglądać, jakby leżała nieprzytomna. To pismo było znajome. Mimo tych wszystkich strasznych słów, które salemka jej powiedziała, wysłała jej list i lekarstwo na rany, a to oznacza, że się o nią mimo wszystko martwiła… a więc dlaczego powiedziała to wszystko? Mogła się jedynie domyślać… no chyba, że pojawi się w kaplicy, oznaczać to będzie jedno.
Ten list od Lilith... Cholera. Nie mogła go zignorować. W pierwszej chwili zamierzała przesłać odpowiednią wiadomość do Jaya. Tylko, że jeśli faktycznie działo się coś strasznego, a Litka go nie poinformowała, to może to on jej robił krzywdę? Wprawdzie groziła mu gdy dowiedziała się, że jeden z Harperów zabawia się z nauczycielką, ale mogło to odnieść odwrotny skutek. Zastanawiała się jakiś czas. Zostało jej jakieś 15 godzin do nocy. Do tego czasu musi ostatecznie wrócić do zamku i schować się przed światem. Nie powinna wychodzić. Nie powinna... Zaraz za murami Hogwartu teleportowała się pod Opuszczoną Kapliczkę. Miała zmierzwione włosy, zmęczone oczy i generalnie wyglądała jak śmierć. Nie zamierzała się jednak nad sobą użalać, bo nie umywało się to do twarzy Lilith. Przynajmniej zanim wysłała jej eliksir. Teraz powinno być już z nią dużo lepiej. Dlatego wejdzie, zobaczy co się dzieje i zniknie stąd tak, by nawet nie musiała z nią rozmawiać. Albo.. Albo uda, że jest tu przypadkiem. Tak czy siak wkroczyła z sercem w gardle. Rozejrzała się po zimnym, pozornie pustym pomieszczeniu. - Lilith? - Miała z nią nie rozmawiać. Po co się odzywa i ją woła? Idiotka! Masz 14,5 godziny. Wracaj do Hogwartu. Nie interesuj się. Kuźwa... Nie tak łatwo odrzucić w pełni miłość do drugiej osoby. Dlatego tak się o nią martwiła. I dlatego tak bardzo próbowała sobie wmówić, że Edward wcale nie przespał się z nauczycielką... Choć była pewna, że nie był to Jay.
Usłyszała jej głos, to jedno słowo sprawiło, że wszystkie emocje nagle w niej zawirowały, napięła wszystkie mięśnie tylko po to, by wstać energicznie i… to był jej błąd. Z jej gardła wydarł się krzyk, a ona sturlała się z ławki padając na ziemię i kuląc się przy nodze. Cholera, cholera, cholera, cholera! – warknęła na siebie w myślach. Ty idiotko, jak mogłaś zapomnieć o tym? Dziewczyna tak bardzo ucieszyła się słysząc salemkę, że zapomniała o bożym świecie. Nie minęło kilka sekund, kiedy Vittoria podbiegła do niej sprawdzając co się z nią dzieje, kiedy podniosła wzrok i zobaczyła jej twarz… była w stanie ponownie zignorować ból i rzuciła jej się na szyję przytulając mocno do siebie. - Wiedziałam, że przyjdziesz.. – wyszeptała jej do ucha. Nie zwracała uwagi nawet na to, że chyba rany znowu się otworzyły. Kurde… ostatnio została potraktowana już porządnym leczeniem, dlatego rany nie wyglądały tak źle, ale… cały czas łaziła i robiła sobie krzywdę uszkadzając nogę. A to wszystko dlatego, że ignorowała ból i starała się żyć tak, jakby nie istniał. W końcu odsunęła się od dziewczyny wpatrując się w jej twarz, po czym zaśmiała się pod nosem i posłała jej szeroki uśmiech. - Wyglądasz gorzej ode mnie!
Właśnie odwracała się w stronę drzwi wyjściowych. Udało jej się zmusić siebie, by jednak wyjść. I wtedy usłyszała jej krzyk. Natychmiast odwróciła całe swoje ciało o pobiegła w stronę z której dochodził. Lilith. Siedziała tu sama i... Nadal cała poraniona. Czemu nie użyła eliksiru, który jej podarowała? Uniosła brew z lekką irytacją. Postarała się jej pomóc. Specjalnie poszła po to do Fredericka (choć nie tylko po to), a gryfonka najzwyczajniej w świecie sobie zignorowała jej prezent. Chce cierpieć? Proszę bardzo. Nie będzie się już starała jej tego cierpienia umniejszyć. Szczególnie, po słowach jakie do niej wypowiedziała. „Wiedziałam, że przyjdziesz”. To był paskudny, okropny podstęp by się tu pojawiła. Widać było, jak ze strachu o przyjaciółkę twrz Vittori przechodzi w nieczułość, w zimno. Mocniej wcisnęła ręce w kieszenie swoich spodni jakby to miało ją uspokoić, ale wcale tak nie było. - Przyszłam... - Powiedziała to dopiero, gdy ta się odsunęła. Podczas przytulania nie wykonała ani jednego ruchu, który byłby w stosunku do Litki czuły czy przyjazny - I już wychodzę. I nigdy więcej nie potraktuje twojej prośby o pomoc poważnie – Wcale nie pomogła mówiąc, że wygląda źle. Doskonale o tym wiedziała i nie było czym się chwalić. Bezceremonialnie odwróciła się do niej tyłem. Obecnie uniosła się dumą i miała gdzieś jej ból. Wystarczyło wypić eliksir... Ma ważniejsze rzeczy do roboty niż siedzenie z kimś, kto oszustwem próbuje wymusić na niej rozmowę.