Wieża Północna jest wieżą najbardziej wysuniętą na północ. Co oczywiście nie jest oczywiste. To zwykła, pusta lokacja. Mury i okna. Proste, bez większych zawirowań lub zawiłości.
Autor
Wiadomość
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Słyszał, jak ten bęcwał leci po schodach, jak burza, a przecież i tak minęło już piętnaście minut, więc co za różnica skoro będzie i tak, i tak spóźniony. Wyprostował się nieco, wpatrując w drzwi wyczekująco, spodziewając się tej ogorzałej od biegu twarzy za trzy, dwa, jeden... Westchnął, kiedy ten wpadł do pustego pomieszczenia na szczycie wieży i uniósł brwi, bo bezczelny gryfon już od progu wyrzucał z siebie jakieś pretensje. Ściągnął usta w wąską linię, stukając palcem we framugę, na której siedział w bezgłośnym przywołaniu, którego Coon może nie zauważył, a może zauważył, bo choć narzekał, jakby go rzeczywiście krzywdzili, to jednak podszedł. Cmoknął. - Dałem Ci piętnaście minut. - powiedział tonem, wskazującym na to, że pewnie więcej tego nie zrobi, bo dawanie mu czasu sprawia jedynie, że ten się spóźniał. Podniósł rękę, wplatając palce w wilgotne loczki i chwytając ich pełną garść, trochę zbyt mocno, by było to przypadkowe, a jednak nie wystarczająco mocno, by zrobić mu rzeczywiście krzywdę. - Spróbowałbyś kiedyś nie przyjść. - szepnął mu w usta, nim po prostu go w nie ugryzł, bo trudno to łakomstwo nazwać pocałunkiem.- Jesteś cały mokry. - skomentował, kiedy go puścił, przyglądając mu się z uwagą- Masz coś suchego? Jakiś sweter? Przewieje Cię. - rzadko wykazywał przejawy troski wobec kogokolwiek, nawet siebie, mimo że był takim egocentrykiem, a jednak w stosunku do Rivera przychodziło mu to z lekkością. Przerzucił nogi na zewnętrzną stronę okna i kiwnął na chłopaka, by ten wyjrzał.- Musisz przejść tędy, na tamten gzyms, podciągnę Cię. - poinstruował go, po czym sam wyskoczył na dach, by powoli przesunąć się do określonego i wskazanego miejsca i wdrapać się sprawnie na górę. Kiedy już pomógł trzęsimajtkowi wleźć na górę, okazało się, że wtargał tu wielki koc i jakiś termos, plus poduchę, jakby planował jakiś nocny piknik, czy kto wie, spanko pod gołym niebem? Trudno było dojść do tego, co Bazyl miał obecnie w głowie, bo zamknął się szczelnie z tą pozbawioną wyrazu twarzą, kiedy rozsiadł się na poduszce, opierając plecami o skośny dach i poklepał miejsce przed sobą, jako że najpraktyczniej będzie im usiąść jeden za drugim, żeby się szczelnie owinąć kocykiem. Był już przecież listopad, zaraz odmarzną im dupki, nawet, mimo że przyniósł kakao.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
- Starałem się - burknął smutniej niż planował, bo faktycznie coś w środku zaprószyło w nim ogień niesprawiedliwości takiego traktowania, a jednak dużo głośniej czuł, że jest gotów na to pozwolić, doskonale wiedząc, że w takich chwilach mówi do niego ten mniej przyjemny Bazyl, który zaraz i tak nagrodzi go za wytrwałość. Nic więc dziwnego, że już za moment uśmiechał się w satysfakcji, czując stabilny chwyt Bazylowej dłoni, zastanawiając się nad tym czy i do niej dochodzi przebiegający mu po ciele dreszcz od zawieszonej między nimi groźby. Mruknął cicho w aprobacie dla znanych już sobie pocałunków, uwielbiając je tym mocniej, że te pozostawiały przyjemne mrowienie na jego ustach długo po ich zakończeniu. Dlon ledwie zdążyła oprzeć mu się o udo Ślizgona, a już czuł nadchodzący dystans, nawet jeśli ten w jego wypadku rozłożył się w czasie na kilka półprzytomnych mrugnięć i spojrzenie uciekające w stronę porzuconej na ziemi torby. - Mam coś, ale wcale nie będzie mi w tym cieplej - zauważył nieco trzeźwiej, nie pokładając zbyt dużych nadziei w cienkości czerwonego materiału koszuli, woląc pozostać w miękkim dresie, skoro wiedział już, że ten nie stoi mu na drodze do bazylego zainteresowania. Nachylił się, by zerknąć przez okno, unosząc wyżej brwi w zaskoczeniu nad wysokością, która wydała mu się teraz większa nawet od tej, którą widział z okna gryfońskiego dormitorium i trudno było mu ukryć przed samym sobą, że przez moment serce zadudniło mu mocniej pod myślą, czy na pewno ufa Bazylowi w tak dużym stopniu, by zawierzyć mu, że nie podejmuje się właśnie samobójczego planu. Wątpliwości jednak szybko uciekły mu z głowy, gdy chwilowa rozłąka sprawiła, że od razu zatęsknił za ciepłem bliskości, bo to wydało mu się warte zaryzykowania potencjalnej śmierci, więc zanim w pełni zdał sobie z tego sprawę już wspinał się za Bazylem na wskazany przez niego szeroki gzyms. - Basil - gaspnął cicho w zaskoczeniu, co było tym trudniejsze, że wciąż brakowało mu tchu, nawet jeśli już nie tyle ze zmęczenia, co zwykłego przejęcia. - Musisz tu często bywać - zauważył jakże błyskotliwie, bo przecież w Rakunim umyśle nie mogła zakwitnąć tan egocentryczna myśl, że cokolwiek z tego, co teraz widział, mogłoby być przygotowane specjalnie dla niego. I bez tej wiedzy uśmiechał się przecież szeroko, zwyczajnie szczęśliwy z tego, że mógł tutaj być, zbadać kolejny fragment Bazylowej rzeczywistości, które w końcu ułożą mu się w logiczną całość. Usiadł faktycznie naprzeciwko chłopaka, ale robiąc to do niego przodem z kolanami balansującymi na krawędziach poduszki tak, jak i dłonie balansowały mu nieco niepewnie na ramionach Bazyla, zaciągając na nie nieco mocniej przyniesiony przez Ślizgona koc. - Czyli po prostu zabrakło Ci towarzystwa do oglądania gwiazd? - podpytał rozbawiony, zaczynając bawić się ślizgońskim krawatem, czując potrzebę, by zająć czymś dłonie, gdy te wcale nie miały innego przydzielonego im zadania. - Masz już pomysł na życzenie, gdy trafi Ci się spadająca gwiazda? - dodał nieco ciszej, zerkając w dwukolorowe tęczówki ze szczerym błyskiem zainteresowania we własnych.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Bazylowe zainteresowanie na pstrym koniu jeździ. Raz kręcił nosem na dziergany crop-top, którego długość go irytowała niepomiernie, a innym razem pasował mu umorusany lekko resztkami gliny dres. Spojrzał pytająco na gryfona, kiedy ten założył, że on tu chyba jak gołąb na tym gzymsie, często bywał, co w ogóle mijało się z prawdą, więc odchrząknął lekko, kiedy próbowali znaleźć odpowiednio wygodne dla nich obu usadowienie. - No bardzo często. Ostatni raz w piątej klasie. - uniósł brwi, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo odsłaniał się z wyjątkowością tej sytuacji. Z tym że dokładnie przemyślał tę lokalizację, dobrze się przygotował, więc nawet jeśli planował zgrywać, że to nic zupełnie nie znaczy, nawet jeśli siebie zamierzał tak oszukiwać, to przecież włożył wysiłek w ten wieczór. Westchnął z niecierpliwością, bo River oczywiście musiał usiąść nie tak, jak Bazyl chciał, co sprawiało, że ten niemiły Bazyl chciał uczyć go, jak się siada, więc nic nie mówiąc, zarzucił koc na barki chłopaka, by potem objąć jego biodra i przyciągnąć do siebie, wsuwając ręce zachłannie pod materiał bluzy do kontaktu z rozgrzaną jeszcze, wilgotną od wysiłku skóra pleców. Wpatrywał się w Rivera niejasnym wzrokiem, trochę jakby był na coś zły, trochę jakby go coś bolało, a jednak spojrzenie miał dziwnie czułe, kiedy sięgnął dłonią jego twarzy i delikatnie założył mu za ucho kilka zakręconych, loczkowatych pejsów, które oczywiście natychmiast wróciły na swoje miejsce. Spojrzał w dół, na ozdobione pierścionkami dłonie, zabawiające się z jego krawatem, pod którym nietrudno było wyczuć grudkę gruzu, który rakun sam mu na tę szyję zarzucił nie tak dawno temu. Czasem czuł, jakby to było koło młyńskie, ciągnące go na dno, a czasem, szczególnie kiedy spadał w spirali własnego spierdolenia, nie mogąc spać w nocy, wydawało mu się, że niebieski tanzanit promieniuje takim samym ciepłem jak dłonie gryfona, który mu go podarował. Nie był sentymentalny i nie nosił biżuterii, pewnie z tego powodu kamyk ukrywał się pod materiałami jego ubrań. Z jakiegoś jednak powodu wciąż nosił go na szyi, co dziwiło nawet jego, kiedy już się nad tematem pochylił i zastanowił. - Mam nadzieję, że Ty masz dużo życzeń. - powiedział spokojnie, obserwując roziskrzone spojrzenie karmelowych oczu - Bo zaraz się zacznie. - kiwnął głową, jakby chciał wskazać coś na niebie, uwagę jednak miał skupioną na riverowej twarzy znacznie bardziej nawet, niż zazwyczaj. Przyglądał mu się z zamyśleniem, wciąż boksując się w głowie, co właściwie najlepiej byłoby zrobić. Czytał sobie niedawno o Leonidach i los chciał, że to akurat dziś, a on rzeczywiście zamierzał sobie na nie popatrzeć, może z któregoś okna w szkole, ale wszystko pogmatwało się strasznie. Musiał jakoś uwolnić swój mózg, zanim terrorysta w jego głowie go nie wykończy, za młody był na śmierć. Wyciągnął lekko głowę, by musnąć ustami żuchwę Rivera, celowo umykając przed jego zachłannymi ustami, wiecznie gotowymi do pocałunków. Słoność jego skóry i ten wiecznie obecny zapach cytrusów kiedyś doprowadzą go do szału. Nie mógł sobie pozwolić na zainteresowanie człowiekiem, który takim samym zainteresowaniem darzył wszystkich. Myśl o byciu jednym z wielu doprowadzała go do nerwicy, tak bardzo uwierała go perspektywa niebycia w absolutnym centrum, tak bardzo drażniła go myśl o tym, że ktoś mógłby pełzać w pobliżu jego piedestału. Musiał zrozumieć, zanim podejmie kroki, a zanim podejmie kroki, musiał wiedzieć sam, jak głęboko sięgała ta fascynacja. Może tu rzeczywiście trzeba jednego, dobrego seksu i wszystko się unormuje. - Przygoniłem Cię tu, bo chce Ci coś powiedzieć. - wycisnął z siebie w końcu, sięgając po termos i poprawiając usadowienie.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Łatwo było mu ignorować niezadowolone grymasy, gdy zalewany był nadmiarem przyjemnych bodźców: nieśmiało docierającą do niego świadomością, że i dla Bazyla takie wyjście nie było wcale codziennością (nawet jeśli zakładał, że dobór towarzystwa był bardziej wynikiem przypadku i dostępności, nie przemyślanego zaproszenia); pewnym przyciągnięciem go bliżej do ciasnego styku; dreszczem pogonionym przez Bazylowe dłonie na wilgotnych plecach i dawno zapomnianym już uczuciem łaskoczącego trzepotania, gdy Bazyl podjął się próby niemożliwej do wygrania walki z jego kosmykami. - Co? - wyszeptał z przejęciem, od razu podążając spojrzeniem we wskazanym mu kierunku, ale powrócił zaraz do dwukomorowych tęczówek, nie widząc nic ciekawego na niebie przez szalone dwie sekundy. - Chciałbyś spełnić kilka moich życzeń? - wymruczał w poprawie, mrużąc zaczepnie oczy, bo i szybko zakładając, że musiała to być jedną z Bazylowych prowokacji, której nie chciał przecież omyłkowo nie docenić, skoro ten potrafił sprawić mu tyle przyjemności. Uśmiech sam pojawił mi się na ustach, gdy pochylał się do pocałunku, uśmiechając się nawet mocniej, gdy wargi Bazyla zbłądziły dalej, a on mógł wyciągnąć szyję w dalszym zaproszeniu do uzależniającej bliskości. - Mhm, zrobisz mi najpierw malinkę? - poprosił bezmyślnie, więc i beztrosko, skupiając się tylko na tej chęci pozostawienia sobie pamiątki po tym spotkaniu, dopiero słyszałąc swoją odpowiedź pozwalając też sobie na lepsze zrozumienie Bazylowych słów. Zaśmiał się w łapiącej go niezręczności, odsuwając się nieco w próbie lepszego dopuszczenia do siebie myśli, że może w takim razie powinien nieco mocniej skupić się na rozmowie, nawet jeśli instynktownie czuł, że tak oficjalna organizacja sytuacji do powiedzenia czegokolwiek mogła zwiastować jedynie kłopoty. Poprawił się więc tak, by usiąść między nogami Bazyla, odwracając się do niego tyłem, by osunąć się nieco w dół, opierając głowę o jego bark, ale spojrzeniem celując w niebo, nie chcąc by Kane mógł z jego twarzy wyczytać każdą najdrobniejszą myśl w reakcji na jego słowa. - Słucham Cię - zapewnił nieco ciszej, mimowolnie wstrzymując oddech, gdy ciągnął Bazylowe ręce, by otulić się nimi pod kocem.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Półprzytomny ton głosu Rivera był czymś niezwykle uzależniającym, czymś, co sprawiało, że Bazyl czuł się bardzo wyjątkowo, co pompowało jego wiecznie wymagające poklasku ego. Usta błądziły po skórze gryfona bezładnie, w zespół z językiem, bezpardonowo smakującym wilgoci jego zmęczonego wysiłkiem ciała. Prychnął przez nos na tę malinkę, nie był przecież jakimś lamusem, żeby go znakować czymś, co miałoby zaraz zejść. Z drugiej strony podejrzewał, że większość jego głodnych pocałunków i tak zostawia na biednym Riverze ślady przynajmniej na jakiś czas. Był bardzo zachłanny i niesamowicie niepodzielny. Napawał się nim, wyciskając z niego wszystko, co mógł jak narkoman, po to, by kolejne dni znów móc w ogóle nie pamiętać o jego istnieniu, aż głód zacznie go cisnąć na nowo. Mimo to, słysząc ten proszalny ton, chwycił kawałek skóry Coona w zęby, zasysając się na nim tak mocno, jakby mu chciał go rzeczywiście wygryźć z szyi. Nie zostawiał uroczych malinek jak kwiatki, tylko takie, które bólem przez następne parę dni będą o sobie przypominać. Bycie Blisko z Bazylem to pasmo cierpienia. - Nie pomagasz… - mruknął mu w skórę, dokonawszy swojego dzieła zniszczenia. Zaskakująco ostrożnie asekurował go, kiedy ten mościł się pod kocykiem, pilnując, by pled z nich nie spadł, a sam River przypadkiem nie wyślizgnął się z macek jego ramion i nóg, którymi ciasno go objął w odpowiedzi na to pożądliwe przyciąganie szopimi łapkami. Pochylił się wtedy lekko i musnął ustami czubek riverowego ucha, zauważając, że znacznie łatwiej mu podjąć ten temat, kiedy nie mierzył się z chłopakiem twarzą w twarz. Niebo przeciął pierwszy, dość niewyraźny błysk spalającego się meteorytu. Odkręcił termos i nalał do pokrywki trochę smacznej herbatki pachnącej miodem i hibiskusem, którą wyniósł z kuchni, marudząc skrzatom, że on musi się jej napić przed snem, bo nie może spać. Kłamanie przychodziło mu niezwykle łatwo. Gorzej ze szczerością, a teraz właśnie na nią musiał postawić. - River - zaczął, podnosząc wzrok na z wolna rozpędzające się show listopadowego nieba. Deszcz meteorów.- Jest w Tobie coś, co mi sprawia ogromną niewygodę. - poinformował, czuły jak tasak, jednocześnie zaciskając ramiona nieco mocniej, by powstrzymać gryfona przed jego gwałtownością, bo był niemal pewien, że ten zaraz wyskoczy z jakimś monologiem, jeśli go nie zatrzymać w porę- Coś, co jednocześnie strasznie mnie uwiera - skrzywił się i zamilkł na chwilę- ...ale za czym tęsknię, kiedy tego nie mam. - kiedy to z siebie wydusił, brzmiał, jakby to on przebiegł się przed chwilą po schodach, taki to był dla niego wysiłek. Bazyl miewał różne relacje w życiu. Zadurzony po uszy był tylko raz, ale i wtedy nie wyjawił swoich gorących uczuć nikomu. Nie był pewien, czy teraz ma jakieś gorące uczucia, był za to pewien, że go uwiera coś. Że mu ten River wszedł pod skórę już i nie miał pojęcia co z tym zrobić. Czy to symbioza, czy stan zapalny, obce wrażenie, nieznane doświadczenia. Przechylił głowę, zanurzając usta i nos w karmelowe loczki- Jeśli robisz sobie ze mnie żarty - zaczął cicho, mając na myśli te słodkie bzdurne gesty, którymi go Rakun zalewał, subtelne dotknięcia przypadkiem w drodze na lekcje, mniej subtelne gesty, uśmiechy czy łakome spojrzenia z drugiego końca sali - to zepchnę Cię z tego dachu. - mruknął i naprawdę trudno było powiedzieć, czy to po prostu przesadzony żart dla dramaturgii, czy prawdziwa groźba.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Przeciągnięte w rozbawieniu "aaał" zaraz zagłuszył zadowolonym pomrukiem, by w końcu i tak zaśmiać się cicho, gdy dłonie nieco mocniej zaciskały mu się na Bazylich ramionach, próbując pomóc mu przetrwać to tymczasowe naznaczanie, o które sam poprosił. Bo w końcu całym sobą czuł, że warto. Gdy usadził się w nowej pozycji palce same przemknęły mu po wrażliwej po tej intensywności skórze, łapiąc na opuszki palców gorąc niewidocznej dla siebie barwy, która swoją purpurą będzie wywoływać uśmiech na jego ustach za każdym razem gdy przez najbliższe dni zerkać będzie w lustro. Gaspnął cicho na widok dostrzeżonej komety, będąc już gotowym, by wyciągnąć rękę spod ciepłego koca, by palcem wskazać ją Bazylowi, a jednak nie tylko dał uciszyć się poważnym wybrzmieniem swojego imienia, ale też dostrzeżeniem kolejnych złotych smug na bezkreśnie ciemnym płótnie. Zaśmiał się mimowolnie pod krępującym go nieco stwierdzeniem, z jednej strony wiedząc przecież jak niewygodny potrafił być, a jednak czując jakiś zawód, że i Bazyl zdążył to już dostrzec. Owinął się ciaśniej kocem, jakby same mocno trzymające go ręce Ślizgona nie mogły teraz zaspokoić jego potrzeby bliskości i zamrugał zdezorientowany, gubiąc się w tym czy Bazyl mówi mu coś miłego czy wręcz przeciwnie. - Przecież jestem, gdy tylko mnie zawołasz… - zauważył cicho, łasząc się do niego w mimowolnym rozczuleniu wyznaniem tej tęsknoty, zanim nie przełożył jej sobie na własny język, nazywając ją zwyczajną samotnością. Przesunął dłońmi po Bazylowych udach, by zaraz objąć je nieco mocniej w nagłym przejęciu zdobytą czułością, o którą Kane'a nawet nie do końca podejrzewał i sam już do końca nie wiedział czemu dokładnie zawdzięcza to trzepotanie zamkniętego w klatce serca, mogąc jedynie domyślać się, że później chętnie zrzuci całą winę na rzuconą w jego stronę groźbę, którą od razu instynktownie potraktował w pełni poważnie.. - Żarty wymagałyby tego, żebym cokolwiek planował - zauważył ostrożnie, mimowolnie wpychając nieco rozbawienia we włoskie akcenty cicho drżące gdzieś w końcówkach słów, bo i nie do końca wiedział jak radzić sobie z Bazylową powagą. - A ja nie czuję bym robił cokolwiek, poza byciem sobą? - dodał niepewnie, wykręcając się nieco, by zerknąć w dwukolorowe tęczówki, chcąc znaleźć w nich odpowiedź na to, czy może Bazyl nie rozumiał go nieco lepiej, niż on sam siebie. - Chyba nie do końca rozumiem. Myślisz, że żartowałem z kimś z Twoich zdjęć?
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
W odpowiedzi na jego łaszenie się lekko pokiwał głową na boki, pozwalając sobie na pogładzenie się po twarzy pokręconymi włosami gryfona, choć spojrzenie miał wbite gdzieś w przestrzeń w zamyśleniu. Nie spodziewał się, że River od razu zrozumie, co próbował mu przełożyć z bazylego na ludzki, więc nie czuł w związku z tym nieporozumieniem zawodu. Co czuł, to coraz większy ciężar na głowie i barkach, bo ubieranie jego uczuć w słowa było ogromnym wysiłkiem samym w sobie, a wymyślanie innych słów, by określić to, co już raz z siebie wymusił, wydawało się nadludzką pracą. Skubał w zamyśleniu wargami te włosy jak koń źdźbła trawy, do momentu, w którym ten nie zdecydował się odwrócić, odbierając mu ten sposób upuszczania z siebie niepokoju. Przeniósł wzrok na jego wielkie, piękne oczy, ale choćby chciał, nie potrafił zmusić twarzy, by wyrażała cokolwiek. Wciąż był zamknięty w tej skorupie, z której alfabetem Morse’a właśnie próbował nadawać sygnał komunikacji i choć robił to zapalczywie, wiadomość docierała do człowieka, który nie dość, że nie rozumiał morsa, to jeszcze takie stukanie było dla niego codziennością, jakby był zawodowym perkusistą. Nie powstrzymał jednak zaskoczonego parsknięcia i rozbawionego uśmiechu, na wspomnienie śmiania się z jego zdjęć, przez co potrzebował kolejnej chwili, żeby wrócić do swojego toku myślenia, odrywając jedno ramie od chłopięcego torsu, by dotknąć tej przejętej twarzy, bo River naprawdę wyglądał, jakby uważał taką opcję za możliwy problem. - Nie chodzi o zdjęcia. - powiedział cicho, gładząc jego ucho. Wydawał się dostawać jakiejś astmy, z tymi ciężkimi wdechami, które co chwile musiał wziąć, bo jego płuca jakby decydowały się przy tym wszystkim przerzucić na branie wdechów tylko na 10% swoich możliwości. Nie ma większego sabotażysty w życiu niż nasz własny mózg. - To nie jest... znajome dla mnie uczucie. - wydusił w końcu, widząc kątem oka, jak kolejny meteor miga mu na krawędzi pola widzenia- Ja nie tęsknię za ludźmi. - dodał niepewnie. Trochę tęsknił za Unką, ale to inny rodzaj uczucia, to nie chęć spędzania z nią intymnego czasu, tylko pragnienie wiedzy dlaczego jej nie ma. Jego brwi marszczyły się powoli, z każdą kolejną wypowiedzianą sylabą. Czuł się, jakby musiał się na nowo uczyć angielskiego i tego, jak się składa zdania, by zwerbalizować myśli- Mi nie brakuje nikogo, dlatego... - uniósł lekko barki- dlatego tak mi niewygodnie. Że za Tobą czasem tęsknię. - powiedział to tak cicho, że wystarczyłoby głośniej odetchnąć, żeby tego nie dosłyszeć. Obserwował kolejne meteory, błyskające po granatowej płachcie nieba, odbijające się w wilgoci wielkich, czarnych źrenic Rivera. Pochylił się lekko w stronę jego ust, jakby w nich szukał oparcia, jakby mógł na nich znaleźć więcej sylab, by dalej, jak puzzle, składać swoje pogmatwane myśli - w końcu River zawsze tak dużo mówił. Powinien mieć gdzieś upchane, między wargami i pod językiem, jakieś ważne słowa na takie chwile. Powstrzymał się jednak.- Nie mam cierpliwości tak funkcjonować, muszę wiedzieć, co jest w Twojej głowie. Czy dobrze się bawisz. - zmrużył oczy, jednak nie dodał moim kosztem, które usilnie cisnęło mu się na język. Idiotycznie zjebany Bazyl wciąż był w nim silny, ale wciąż możliwy do spacyfikowania. Opuszkami palców zarysował linię jego żuchwy, wpatrując się w te słodkie, rozchylone wargi.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Wtulił się mocniej w gładzącą go dłoń, nie tylko ściągając brwi, ale nawet i skubiąc nieco dolną wargę w próbie skupienia, by zrozumieć o co Bazylowi właściwie chodzi, bo przecież wyczuwał w nim tę powagę i potrzebę upewnienia się w czymś, w czym on bez odpowiedniej świadomości nie potrafił go upewnić. Wpatrywał się w niego z cierpliwością, o którą nawet siebie nie podejrzewał, by mimowolnie uśmiechnąć się pod ciepłem, które zalało go przez wyduszone z chłopaka wyznanie, które przyjemnie połechtało jego poczucie wartości. Nie potrafił odnaleźć odpowiednich słów, ani nawet stwierdzić czy to, co zawsze wymuszało na nim pędzenie za byle gwizdem Bazyla to właśnie ta tęsknota, o której mu mówił, więc tylko wykręcił się mocniej, wspierając się dłonią o jego udo, by wyciągnąć się po pocałunek. Poczuł już nawet ciepło zderzenia ich oddechów na rozchylonych wargach, a jednak dał wstrzymać się kolejnym słowom, lokując półprzytomne spojrzenie w ciemniejszych z oczy Kane'a. - Basil… - wymruczał na granicy rozbawienia, poprawiając się gwałtowniej, by znów usiąść na nim przodem, w przejęciu prowadzoną rozmową zapominając o burzy nad ich głowami, która przecież działa się jeszcze długo przed narodzinami ich samych. Pozwolił by koc zsunął mu się z ramion, gdy sam łapał Bazyliowe policzki w dłonie, w swojej głupocie absolutnie rozczulony tym, że chłopak mógłby martwić się o to, że źle się z nim bawi. - Oczywiście, że dobrze się bawię, pewnie nawet lepiej od Ciebie - zapewnił, idiotycznie przeszczęśliwy w swojej głupocie, nie mogąc nacieszyć się tym, że Kane nie tylko zauważał jego nieobecność, ale naprawdę tej obecności chciał i potrzebował. - Nie musisz za mną tęsknić. Mogę być przy Tobie kiedy tylko zechcesz, będę lepiej pilnował wizbooka i nie będę się już spóźniał - wyrzucił z siebie, gotów teraz zadeklarować wszystko, byle tylko przegonić ten niezadowolony grymas z bazylowej twarzy, którą zaczął zasypywać drobnymi pocałunkami, jakby zaatakowała Ślizgona cała chmara motyli.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Zmarszczył brwi, słysząc tę drżącą nutę rozbawienia w głosie gryfona. Ślizgońska duma już poruszyła się nieprzyjemnie, a mięsień wargi drgnął w preludium niezadowolonego skrzywienia. Wibrujący pomruk jednak, który rezonował w jego klatce piersiowej, kiery River mruczał, był jak ciepły pled, którym można było zakryć to śliskie, zimne, wężowe cielsko. Wpatrywał się w twarz Coon'a z taką uwagą, jakby na prawdę w tej chwili ważyły się losy tego, czy zepchnie go z dachu, czy sam się z niego rzuci. Dłonie, pomimo że wciąż panował nad powagą na twarzy, samoczynnie już, tak jak zawsze, powoli wspięły się po otulonych dresem udach, masując te smukłe nogi powolnymi ruchami w górę i w dół. Drgnął, słysząc słowa, których wcale nie chciał usłyszeć. Idiotycznie zjebany Bazyl w głowie zawył w zimnym okrzyku tryumfu, kiedy mięsień serca w klatce piersiowej ślizgona zatrzymał się na stanowczo zbyt długą sekundę. Zacisnął twardo zęby, co jedynie uwydatniło mięśnie żuchwy i zmarszczył gniewnie brwi, cofając nagle głowę jak żmija szykująca się do ataku. Miał jednak te bezsensowną cechę odzywania się, dopiero kiedy wybrzmi ostatnia sylaba mówionych do niego słów, więc zanim splunął w Rovera jakimś podłym komentarzem, odkreślonym przekleństwem, kolejne słowa chłopaka, tak jak niegdyś nad grobkiem małej wiewiórki, otuliły go tym przedziwnym riverowym ciepłem. Drobne pocałunki spadły na jego skórę jak kropelki ciepłego deszczu latem. Pozwolił sobie na chwilę przymknąć oczy i wyłączyć własne, sabotujące myśli, dopuszczając do tego, by ktoś był blisko. Dłońmi wspiął się na gryfońskie lędźwie, napierając na nie, by ten zbliżył się mocniej, choć już nie było na to właściwie miejsca i westchnął, zanim otworzył oczy. - Naprawdę? - uniósł brwi, kiedy na jego tak czule obdarowaną miłością twarz znów wpełzł ten grymas zimnej kpiny. Ten sam co nie tak dawno temu w ciemni. Idiotycznie zjebany Bazyl przy sterach- Kiedy tylko zechcę? - wpatrywał się w chłopaka- Nie muszę tęsknić? Wystarczy, że chcę? Bo ja naprawdę potrafię być paskudny. - przytrzymał krawędź dresowych spodni- Nawet ja, gdybym miał wybór, nie spędzałbym czasu ze sobą. - słowa wypadały z niego jak oślizgłe żaby w reakcji na ten ciepły deszcz pocałunków, a jednak nie potrafił ich powstrzymać. Jakby bliskość Rivera sprawiała, że jakaś dawno zapomniana i nierówno zasklepiona rana w bazylowym brzuchu otworzyła się tylko po to, by ostatecznie wylać z siebie całą tę chorą ropę, której udawał całe życie, że wcale tam nie ma- Nie masz pojęcia, jaki jestem. - syknął szeptem- Nie znasz mnie. Jak możesz mi mówić, że możesz być przy mnie, kiedy tylko zechcę. Nawet ja nie chcę być ze sobą, więc jak możesz być tego taki pewny? - chciał odpowiedzi. Chciał wiedzieć.- Powiedz mi. Teraz. - skąd w nim taka wylewność? Nawet się nie zastanowił, trzymając w garściach materiał rakuniego ubrania, jakby miał za chwilę utonąć w tej ciemności, gdyby tylko się puścił. I choć jego głos być okropny, zimny, a w kącikach ust igrał kpiący uśmiech, sugerujący, że River nie ma pojęcia, o czym mówi, to gdzieś w tych dwubarwnych oczach ukrywało się niespokojne drżenie, jakiś strach przed tym, co gryfon zaraz powie. - Pocałuj mnie tak lekko jeszcze raz. - dodał cicho.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Przytaknął mimowolnie, nawet nie zdając sobie do końca sprawy z tego, że kiwa głową, póki nie spróbował tego zrobić w większej kontroli, napotykając problem z wykonaniem polecenia własnego mózgu, skoro czynność była już wykonywana. Cichym "Wystarczy" przytaknął więc znów raz jeszcze, uśmiechając się łagodniej niż zazwyczaj, nie po rakuniemu, jakby ta chwila odgrzebywała z jego pamięci emocje już dawno pogrzebane. - Ja też nie spędzałbym go sam ze sobą - zauważył z cichym prychnięciem rozbawienia, gdy odgarniał Bazylowe włosy, przygładzając je w tył, jakby choćby jeden zagubiony kosmyk mógł niepotrzebnie zasłonić mu tę podziwianą teraz z bliska twarz. - N-nie wiem - zawahał się na moment, dając mentalnie przyprzeć się do muru pod atakiem znienacka wymierzonych w niego słów. - Po prostu czuję, że chcę, a jeśli Ty też tego będziesz chciał, to czemu miałbym nie móc? - wyrzucił z siebie błyskotliwie, na moment pozwalając by smutne spojrzenie przemknęło mu po znów tak wyraźnym grymasie, które teraz bolało jakoś bardziej niż zazwyczaj, nawet jeśli wydawało mu się, że zdążył się już do niego przyzwyczaić. - Ale chyba czasem warto zatęsknić, poczuć jakiś niedosyt… - zauważył znacznie ciszej, odbijając szepty o Bazylową skórę, zanim nie pocałował go delikatnie pomiędzy brwiami, jakby to naprawdę mogło pomóc mu je rozluźnić. - Nie chciałbym Ci się przecież za szybko znudzić - zauważył na granicy ciszy, opierając się policzkiem o przed chwilą całowane czoło, nie chcąc by teraz Bazyl mógł zerknąć w jego oczy, dostrzegając te przebłyski strachu, których myślał, że pozbył się jeszcze w Calpiatto. - Mogę jeszcze raz? - podpytał cichym mruknięciem, muskając już jego skórę ustami, a jednak wstrzymując się jeszcze na moment, aż do uzyskania wyraźnej zgody. - Jeszcze raz? - powtórzył raz jeszcze, pozwalając kącikom ust unosić się nieco wyżej przy każdym kolejnym pytaniu, zgodzie i drobnym pocałunku, dla którego za każdym razem starał się wybierać coraz to nowsze miejsca, chcąc upewnić się, że żaden milimetr bazylowej twarzy nie zostanie przez niego pominięty. - Lubię sposób, w jaki mnie trzymasz - zdradził cicho, nawet jeśli nie końca potrafił powiedzieć na czym polegała różnica między dłońmi Bazyla a wszystkimi innymi. Po prostu sprawiały, że czuł się inaczej. - Chcesz wypowiedzieć pierwsze życzenie? - dopytał jeszcze, próbując przysunąć się do niemożliwego już "bliżej", chcąc zrekompensować tym drobne odchylenie głowy, by odsłonić przed Bazylem spadające wciąż na niebie gwiazdy.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Przymykał oczy pod dotykiem jego dłoni, czując ogromną przyjemność z tych drobnych gestów, których przecież nie dzielił z kimkolwiek. W jego życiu relacje międzyludzkie były bardzo zero-jedynkowe, były momenty, w których chciał fizyczności i momenty, w których nie chciał niczego. Nie mógł łaknąć takiego dotyku, skoro go nigdy nie doświadczał, ale skoro River pokazał mu już tę czułość, to on jak to pisklę, co pierwszy raz wypadło z kurnika na słońce, nadstawiał główkę do tego ciepła, bezgłośnie chcąc tylko więcej i więcej. Zachłanny. Drgnął znów, dziwnie, pod tą chwilową wątpliwością jego słów. Dłonie, trzymające kurczowo dres w okolicach rakunich bioder, za każdym razem, gdy ten dotykał go ustami, zaciskały się mimowolnie. Gdyby to były inne okoliczności, zdziwiłby się, ile rozsądku znajduje się w wypowiadanych przez gryfona słowach. Nie to, że miał go za głupka, po prostu zazwyczaj ten rzucał w eter, cokolwiek ślina mu na język przyniosła, a te nieskładne, chaotyczne myśli niewiele miały z jakimiś głębszymi przemyśleniami. Jak magiczne zaklęcie, pocałunek rzeczywiście rozluźnił zmarszczone brwi. - Tak. - zakomunikował wylewnie, przyglądając się Coon'owi z bliska. Kolejny złagodził napiętą skórę czoła. Jeszcze jeden jakby uspokoił zaciśnięty mięsień żuchwy, napiętą skórę policzków. Nie miał pojęcia, jak go trzymał, bo jego ręce, w towarzystwie tego pojedynczego przypadku, robiły dosłownie, co im się żywnie podobało, jakby sterował nimi zupełnie inna głowa. Ten drugi mózg. Biorąc go lekko pod ramiona, uniósł go ze swoich bioder, by umożliwić im położenie się bardziej na boku i naciągnięcie koca na odsłonięte an listopadową noc ciała. Po niebie błyskały coraz częściej iskry lecących gwiazd, a Bazyl milczał, mimo że River tak otwarcie i prostolinijnie zadał mu pytanie. - Chciałbym… -zaczął z namysłem, zastanawiając się, czego właściwie teraz chciał. Nie miał pojęcia, co się działo w jego głowie, nie mówiąc już o sercu, którego funkcji emocjonalnej Kane wypierał się, jakby to był grzech mieć serce, a on świętobliwy dusz pasterz nie mógł sobie na takie bluźnierstwo pozwolić. Wpatrywał się w odbicia nieba, tak oczywistego piękna, w oczach Rivera i dotknął jego twarzy, ujmując policzek w dłoń. Było w nim wiele delikatności, która tak unikatowa i krucha, nie pojawiała się w gestach ślizgona zbyt często. Musnął kciukiem jego rzęsy, pochylając się i całując słodko w usta. Objął go, odwracając głowę do nieba. - Możesz wziąć wszystkie życzenia. - powiedział cicho, o życzeniach, które przecież powinny im skapnąć wraz z tyloma spadającymi gwiazdami- Moje się chyba spełnia.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Potrafił czarować już przeszło siedem lat, a jednak dopiero teraz poczuł, że naprawdę włada magią, gdy pod jego dotykiem czy drobnymi pocałunkami oblicze Bazyla łagodniało, pozwalając mu przepędzić typowy dla niego grymas. Jakby choć na chwilę przestał boleć go brzuch i poczuł prawdziwą ulgę. Wyczekująco wpatrywał się w dwukolorowe tęczówki, nie porzucając nadziei na usłyszenie odpowiedzi nawet wtedy, gdy milcząco dawał poprowadzić się do nowej pozycji, mimowolnie uśmiechając się pod czułym dotykiem, który odkrywał przed nim zupełnie nowego Kane'a. Tak jak w ciemni miał wrażenie, że Bazyl zanurza go w przyjemności gwałtownie i bez pytania, pozwalając dławić mu się tymi wrażeniami, tak tutaj czuł, że zanurza się w nich powolnie, niezbyt świadomie opadając wciąż niżej, aż do tego półprzytomnego spojrzenie, które zawiesił na Ślizgonie w oczekiwaniu na jego życzenia. Wpatrywał się w jego profil, w pierwszej chwili unosząc brwi w zaskoczeniu, by zaraz przydusić się bezczelnie pewną siebie myślą, że mogłoby chodzić o niego. Ledwo zdążył uśmiechnąć się w szczerej radości, a już czuł jak po plecach i ramionach spływają mu zimne dreszcze paniki, bo co jeśli wcale na to nie zasługiwał, co jeśli nie poradzi sobie z usunięciem "chyba" z wypowiedzi Ślizgona i przede wszystkim - dał przerazić się tym, jak bardzo chciał myśleć, że mogłoby chodzić o niego. Z panicznie dudniącym sercem wykręcił się do niego tyłem, nie będąc gotowym na konfrontacje swoich nieprzepracowanych uczuć z tymi jeszcze bardziej pogmatwanymi Bazyla. - Chciałbym już nigdy nie mieć żadnej wenery - zażyczył sobie, palcem celując w jedną z komet, doskonale pamiętaj, że jeśli chce się, by ktoś coś zrobił, trzeba rozkazać mu to personalnie. - Chciałbym nauczyć się animagii! - dodał nieco bardziej entuzjastycznie, rozkręcający się wraz ze wskazaniem drugiej komety. - Chciałbym odwiedzić ciotkę we Włoszech - dodał już spokojniej, bo i z większym namysłem, opuszczając dłoń, by przyciągnąć nią Bazylowe ramię do ciaśniejszego objęcia, potrzebując czuć je wciąż intensywnym napięciem mięśni. - Chciałbym… Pufka Pigmejskiego, chociaż nie wiem czy to dobry pomysł… - zawahał się, na krótki moment wykręcając nawet głowę przez ramię, instynktownie szukając dwukolorowych oczu. - Nosiłbym go cały czas przy sobie i to mogłoby być niezręczne, jakby się przytrafiła jakaś taka… intensywniejsza sytuacja, a on by tak na to patrzył. Nawet całowanie byłoby trochę niezręczne, ze świadomością, że przy tym jest.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Przeczesał palcami karmelowe, nieokiełznane loki Rovera, wpatrując się w milczeniu w niebo. Hibiskusowa herbata zdążyła już dawno wystygnąć, a Bazyl o niej zapomnieć, mimo że pięć raz już mu zaschło w gardle. Odchrząknął lekko, w mieszance rozbawienia i irytacji tym życzeniem. - To akurat proste do spełnienia. - powiedział lekko, choć z pewną nieugiętością- Wystarczy, że będziesz grzeczny. -pacnął go w głowę. Może gdyby dodał, cóż miał na myśli, mówiąc o tej grzeczności, że River ma się pilnować i sypiać tylko z nim, to coś rzeczywiście by dało. Aczkolwiek niezbadane są ścieżki rakunowych wyborów, jako że wiadomo, wydeptywał je na bieżąco. - Czekaj, czekaj... - mruknął pod nosem. Pokręcił się chwilę, by dosięgnąć torby, w której ukrywała się czerwona, satynowa linka, wziął ją w sumie na wszelki wypadek, gdyby Coon postanowił być nieznośnym gówniarzem podczas tej romantycznej randki, ale teraz przyszło mu do głowy coś innego. Prostym diffindo uciął kawałek sznura i zajął nim ręce, zaplatając końcówki, w trwałe węzły. Przysłuchiwał się jego życzeniom, patrząc, jak iskry przecinają niebo. Było w astronomii coś cudownego, w bezkresie tajemnic kosmosu, równie magicznego co niemagicznego, tak samo zachwycającego czarodziejów, jak i mugoli. Lubił zanurzać się w myślach o ciałach niebieskich, robił to często, a jednak dziś nieopamiętanie ładował swoje zimne akumulatory ciepłą bliskością Rivera. Nie myślał o tym, co zamierza zrobić z tymi rękoma, pełnymi niezręcznych uczuć jutro. Nie zastanawiał się, co pocznie z tą twarzą, pobłogosławioną czułością tak hojnie, że kto wie, czy będzie w stanie dalej się krzywić. Słuchał życzeń, jak chytry święty Mikołaj, wiedząc, że i tak nie może ich spełnić, ale - cóż - może przynajmniej być blisko. Słysząc nutę zawahania w jego głosie przy ostatnim z życzeń znów zmarszczył brwi. - To też proste. - powiedział lekko, Bazyl rozwiązywacz wszelkich życiowych problemów, wszystkich, tylko nie swoich- Musisz mieć takiego, który jest zboczony. - rozkleił usta w leniwym uśmiechu i ugryzł go w nos. Przesunął dłonią po gryfońskiej szyi, odgarniając pojedyncze, niepokorne loczki i zaplątując pętlę tak, by trzymała się luźno, żeby go nie udusić, ale też bez przesady, żeby nie zapomniał, że ją nosi na szyi. Jednocześnie musnął opuszkami pozostawioną przez siebie malinkę, która nawet w ciemności zaczynała być zauważalna swoim odcieniem soczystej purpury.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Wyrzucone z siebie "Jestem grzeczny" zabrzmiało niepewniej, niż mógłby tego chcieć, a jednak był przecież pewien, że jest grzeczny, tylko złe rzeczy wciąż przytrafiają mu się za niewinność. W końcu starał się być dla wszystkich miły i uczynny, a i tak zawsze znalazł się ktoś, kto po prostu chciał sprawić mu przykrość. Starał się nie łamać szkolnego regulaminu, co najwyżej trochę go wyminąć czy nagiąć, ale i tak ktoś potrafił pogrozić mu szlabanem czy utratą punktów. I naprawdę nie spał przecież z kim popadnie, skoro słysząc o wenerze od razu myśli powędrowały mu do tego starego hijo de puta. Starał się nie podglądać na co właściwie ma czekać, a jednak wstrzymał się zaledwie na kilka sekund, potrzebnych na wyłapanie jeszcze jednej komety, zanim nie wykręcił się, by podeprzeć się na przedramionach, ciekawsko zerkając na trzymany przez Bazyla sznur, gdy sam rozwijał swoje wątpliwości dotyczące puszków pigmejskich. Śmiech sam niekontrolowanie wyrwał mu się z piersi, częściowo przez niespodziewane ugryzienie, od którego nie zdążył instynktownie się obronić, częściowo przez komentarz Bazyla, który od razu zakwitł mu obrazem realizacji w głowie. - Już to widzę - wyrzucił więc z siebie szczerze, ściszając mimowolnie głos przez dezorientujące go dłonie Bazyliszka. - Dzień dobry. Chciałabym zakupić Puszka Pigmejskiego, najlepiej czerwonego, ale jak jest jakiś zboczony, to poproszę niezależnie od koloru. Zależy mi na takim, którego nie jest tak łatwo straumatyzować - pociągnął dalej, próbując nie wiercić się zbytnio, więc i dłońmi mielił tylko w miejsce, by nie utrudniać Ślizgonowi narzuconej sobie pracy, nawet jeśli niezbyt rozumiał jeszcze, co ten właściwie robi. Uśmiech wypełniony po równo niezrozumieniem co i szczęściem popchnął mu kąciki ust w górę, unosząc policzki w zdradzieckiej satysfakcji, gdy palce przemknęły mu po przyjemnie układającej się na jego skórze linie. Zamilkł na moment, unosząc spojrzenie do tych dwukolorowych oczu, próbując nie myśleć o tym jak długo jeszcze potrwa ta dawana mu uwaga - czy może właściwie - próbował nie myśleć o niczym, dzięki czemu łatwo było mu przepchnąć się dalej, dłonią prowadząc Bazyla na plecy, by wygodniej było mu usiąść na jego biodrach. - Myślisz sobie czasem… - zaczął cicho wbrew sobie, zawieszony nad Bazylowymi ustami, musząc wstrzymać się na ten moment zawahania, by w końcu skraść dla siebie choć jeden pełnoprawny pocałunek w strachu, że gdy zacznie gadać, nie będzie mógł już tego zrobić. - Myślisz czasem o tym, jak przyjemnie byłoby być zwierzęciem? Takim psem na przykład… - podpytał ostrożnie, z sekundy na sekundę kładąc na nim coraz większy ciężar, by w końcu położyć się na nim zupełnie jakby był żabką, która odnalazła perfekcyjnie bezpieczny kamień do odpoczynku. - O ile trafiłby Ci się dobry właściciel oczywiście. Nie trzeba byłoby się o nic martwić, nic takiego robić… Wystarczy nauczyć się kilka sztuczek, przychodzić na zawołanie i miałoby się wszystko, co takiemu psu potrzebne jest do szczęścia… - pociągnął dalej, niby słysząc jak idiotycznie brzmi, a jednak czując coś w tej przestrzeni między nimi, co czuł też ciągnąc Bazyla za rękę po ścieżce zdrowia - że może powiedzieć co myśli i Bazyl wcale nie będzie go przez to oceniał. - Animagia to naprawdę solidny plan B na życie.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Na ustach Bazyla, może ze względu na wcześniejsze, czułe rozluźnienie mięśni twarzy, zakwitł uśmiech rozbawienia tą wizją, bo choć to głupie, to wcale nie wydawało mu się całkowicie niemożliwym, coby Coon poszedł i dokładnie takie życzenie złożył w Magicznej Menażerii. Pokręcił głową, nie był osobiście pewien, czy puszki są na tyle rozumne, żeby się straumatyzowały jakimś obściskiwaniem, albo w ogóle kumały, co się dzieje, nawet jakby były obecne w samym ogniu akcji, ale może to właśnie cecha Rivera, która czyniła z nich taki kompatybilny yin-yang. Wrażliwość, której Bazylowi bardzo brakowało. Poprawił ręką zawiązany na nim sznurek, sprawdzając dwoma palcami, czy jest między nim a szyją gryfona wystarczająco dużo miejsca i spojrzał na niego, osuwając dłonie na jego biodra. Rakunie oczy błyszczały jakimś niejasnym przejęciem, co sprawiło, że Kane sam się zastanowił, czy chłopak rzeczywiście zdaje sobie sprawę z symboliki prezentu, który właśnie otrzymał. Nie wątpił w jego bystrość, jednakże sam też nie był przesadnie wylewny. Czy należało to zakomunikować głośno, żeby nikt potem nie miał pretensji, że nie wiedział? Zanim jednak doszedł do wniosków i zebrał głos w gardle, otrzymał kolejny pocałunek z serii tych pospiesznych, które mogłyby się nie udać, gdyby poświęcić im chwilę dłużej niż dwa oddechy. Przechylił głowę, słuchając gryfona, a kąciki jego ust uniosły się do góry, bo wydawało mu się, że dylemat, który miał przed chwilą rozwiązywał się sam. Dłońmi zjechał niżej, łapiąc Rivera pod tyłkiem, jakby rzeczywiście był przypiętą do niego małpką i oparł brodę o jego zmierzwione włosy. - Nie. - odpowiedział na pytanie- Ale myślę czasem, że będę dobrym właścicielem, jak już kupie sobie psy. - dodał sugestywnie- Nie wymagałbym od nich wiele więcej, niż przychodzenia na zawołanie i cieszenia się ze wszystkiego, co im dam. Od wygodnego kąta do spania, po całą uwagę, jaką im poświęcę. - potarł lekko brodą czubek głowy rakuna- Ale jeśli chcesz zostać animagiem i mogę Ci w tym jakoś pomóc, to mi powiedz. - uśmiechnął się lekko, choć River nie mógł tego zauważyć, po czym dodał- Choć tak naprawdę do spełnienia tego marzenia wcale nie musisz nim być. Wystarczy chcieć.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Kącik ust uniósł mu się mimowolnie, gdy poczuł napór testowanego przez Kane'a sznurka, niezbyt świadomy tego, że ów gest miał upewnić się w jego bezpieczeństwie czy komforcie, bo choć sam uważał się za domyślnego, to ta domyślność zdawała się szwankować, gdy wymagała założenia, że komuś mogłoby na nim zależeć. Wtulił się w niego ciaśniej, instynktownie korzystając z okazji do zatopienia się w Bazylowym zapachu, w swojej żałosnej chęci bycia wciąż bliżej wciskając się twarzą w zapach bergamotki z imbirem. Zaciągnął się najsubtelniej jak potrafił, w zagłębieniu Bazylowej szyi odnajdując więcej ciężkiej nuty tytoniu, która musiała ukryć się gdzieś w noszonym przez Kane'a krawacie i to tam zaśmiał się cicho na tak twardo rzucone "nie", odcinające go od myśli, że jego pragnienia były jakkolwiek normalne. - Nieprawda. Ludzie nie darzą innych ludzi taką bezwarunkową miłością, jaką darzą psy - zauważył trzeźwo, a przez to też i smutno, od razu czując potrzebę, by zagłuszyć to silniejszymi doznaniami, więc z łagodnego muskania Bazylowej szyi nosem przeszedł w stopniowo nabierające na wielkości pocałunki. - Ale psem też nie mogę być - dodał cicho, sunąc pocałunkami nieco wyżej, by złapać między zęby płatek ślizgońskiego ucha. - To za trudne. Trzeba być bardzo dobrym z transmutacji, a i tak można umrzeć próbując się przemienić.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Milczał, bo w zasadzie River miał rację, ale Bazyl nie miał w ogóle pojęcia o czymś takim jak miłość, a co dopiero miłość bezwarunkowa. Koncepcja takowej była dla niego całkowicie abstrakcyjna, więc nie mógł ani potwierdzić, ani zaprzeczyć rzuconemu argumentowi. Odchylił lekko głowę, pozwalając wargom chłopaka błąkać się po jego skórze, jak biedna, wygłodniała kura szukająca ziaren po jałowej ziemi. Cmoknął ni to ze złością, ni z rozbawieniem na to zaprzeczenie. - Już jesteś. - powiedział z prostotą, bo tak jak mówił wcześniej, wystarczy chcieć. Jedna dłoń zacisnęła się na opiętym dresem pośladku, druga złapała za sznurową obrożę, odciągając Rivera od szyi ślizgona, dokładnie tak, jak odciąga się psa od wcinania naleśników ze stołu- Widzisz? - uśmiechnął się chłodno, a w ciemności jedynie zamigotały jego oczy jakąś niejasną iskrą. - Wszystko zmieniasz w płytkie doświadczenia fizyczne, River. - podniósł grzbiet z oparcia o dach do pionu, do siadu, odciągając od siebie gryfona za obrożę tak długo, aż ten nie położył się sam na plecach i stanął nad nim na kolanach. Koc zsunął się na gzyms, wywracając termos z herbatą, a Bazyl spojrzał na rakuna z góry. W ciemności piętrzył się nad nim, jakby rzeczywiście był kamiennym gargulcem, który zeskoczył ze swojej rynny i przyszedł napaść biednego ucznia.- Gdybym chciał się teraz z Tobą pieprzyć, już byłbym w Twojej dupie. - wyraził się jasno, krótkie i proste komunikaty. Pochylił się, opierając dłonie po obu stronach rozsypanej po kocu burzy karmelowych loków i zawisnął nad ustami Rivera jak klątwa. - Jeśli myślisz, że relacja ze mną to tylko seks i słodkie głaski to będziesz bardzo nieszczęśliwy. - mruknął, mrużąc oczy i przejechał powoli językiem, bo drżących wargach, jakby chciał tym przypieczętować swoje słowa- Zastanów się dobrze, póki jeszcze możesz się wycofać. Bo jeśli dajesz przychodzenie na zawołanie, to dostajesz pełen pakiet. - wysyczał szeptem- Mówiłem Ci już kiedyś, że nie jestem jednym z Twoich zjebanych kolegów z gryffindoru... - funkcjonował albo na płaszczyźnie traktowania przedmiotowego, poużywania i pożegnania, albo wcale. Skoro River domagał się zakopania w Bazylu głębiej - powinien mieć świadomość, z czym się wiążą takie wykopki głębinowe.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Zdążył tylko ściągnąć brwi w próbie zrozumienia Bazyla, a już musiał gaspnąć, by gwałtownym odciągnięciu go od całowanej skóry. Dłonie odruchowo pomknęły mu do okalającego mu szyję sznura, by instynktownie odciągnąć go od grdyki, woląc by ten mocniej wbijał mu się w kark, bezmyślnie wyrywając się do przodu, póki nie zrozumiał, że powinien położyć się w dół. Spojrzał z wyrzutem na Bazyliszka, próbując złapać rozsypane w oburzeniu i szoku myśli, by wyrzucić z siebie myśl, że zwyczajnie chciał być blisko, a jednak prostolinijny komentarz ogłuszył go na moment, sprawiając, że poruszył tylko niemo ustami. - A nie chcesz? - wydusił z siebie w idiotycznym odruchu, nerwowo przeskakując między ciemnym okiem a jasnym, nie wiedząc gdzie szukać tego bardziej znanego sobie Bazyla, by w końcu wstrzymać oddech przy nagłej bliskości, która choć wciąż kusząca i wyczuwalna, wydawała mu się tak niedostępną. - Mhm, oni nie naskakują na mnie bez powodu - zauważył, bardziej drżąco niż planował, więc i ściągnął szybko brwi, wyciągając dłonie przed siebie, by odsunąć nieco Bazyla w tył, nie chcąc przyznać przed samym sobą, że chłodny dreszcz nie był już ekscytacją, a szczerym strachem przed nieprzewidywalnością gwałtownych wybuchów Kane'a. - Nie wiem czego chcesz - warknął, ściągając brwi tym mocniej, im bardziej zabolała go myśl, że jeszcze przed chwilą było przecież tak dobrze, a teraz nawet nie wiedział co niby zrobił źle. - Nie wiem czy sam wiesz, skoro nie umiesz tego powiedzieć, a ja się, kurwa, nie domyślę przecież sam - wyrzucił z siebie chaotycznie, nie tylko zasłaniając się przedramionami, dyndając bransoletkowym amuletem przed własną twarzą, ale i instynktownie zaciskając pięści, ukrywając się przed Bazylem tą niby-gardą, jakby w ten sposób naprawdę mógł osłonić się od nadchodzących słownych ciosów. - Ten pełen pakiet to co właściwie? - dopytał, spomiędzy przedramion ciskając w Ślizgona pełnym wyrzutu sumieniem, bo i tym gwałtownym wyrwaniem go z ciepłego bezpieczeństwa poczuł się zwyczajnie okłamany. - Że muszę wiedzieć, że za każdym razem jak będziesz dla mnie miły, to potem będziesz też chujem? To masz dla mnie w zamian za to, że chcę do Ciebie przyjść kiedy TY tego potrzebujesz? - rozgadał się wściekle, nadrabiając mimiką i ruchami głowy to, że nie miał jak miotać dłońmi na lewo i prawo. - Mógłbyś chociaż spróbować… - urwał, tracąc gwałtownie cały zapał pod myślą, że może faktycznie nie należało mu się żadne staranie ani żadne dziękuje za coś, co potrafiłby zrobić pierwszy lepszy pies, więc zakrył tylko twarz przedramionami, próbując przypomnieć sobie co w podobnej sytuacji powiedział Bazylowi w ciemni. - Chcesz bym sobie poszedł?
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
- Nie. Nie chcę. - odpowiedział z banalnym żachnięciem się- Właśnie o to chodzi, że gdybym chciał, to bym Cię tu przecież nie ciągnął, ja pierdole. - przewrócił oczami, odepchnięty jak przez dziecko. Miał wrażenie, że Coon sam nie wie, jak o siebie zawalczyć, a on niepotrzebnie wpuszczał go na swój plac zabaw, bo ewidentnie nie byli tym, czego obaj szukali. Cmoknął z niesmakiem, znów się krzywiąc, magiczne zaklęcie tysiąca pocałunków na bazylowej twarzy przestało działać. - Nie nadaje się i nie jestem zainteresowany poliamoryczną, niezobowiązującą przyjaźnią. - mówił głosem zimnym, cofając się znów do swojej skorupki, zarzekając się, że tym razem na dobre. - Może nie umiem nazwać tego, czego chcę River, ale niczego innego nie mam do zaoferowania. Jak masz się mnie bać, to nie widzę sensu, żebyśmy się dalej przedrzeźniali i robili z tego zabawę. - znów się skrzywił i tylko dzięki otulinie ciemności, nie było widać, że był to grymas wcale nie złości, tylko goryczy. Znów to zrobił, kretyn, znów wpadł w to dawkowane mu ciepło jak żaba w kałużę. W te słodkie pocałunki, słodkie obietnice, w to ciepło, zapach cytrusów i karmelowe loczki. Jak ostatni kretyn dał się sam sobie zwieść, że on rzeczywiście mógłby zaakceptować to wszystko, przyjąć Bazyla całego, bez pretensji, bez obaw, bezwarunkowo, jak pies. - Czy zrobiłem Ci kiedyś krzywdę, że teraz się tu kulisz jak robak? - warknął, wpatrując się w szczelinę między gryfońskimi przedramionami. W ciemności nie dostrzegał jego twarzy, ale czuł, że to i lepiej. Nie był gotów go oglądać, tych wielkich oczu, maleńkich dołeczków, głęboko wyciętych ust. - Mógłbym chociaż co. Spróbować nie być zjebany? Wyobraź sobie, że prawie dwadzieścia lat próbuje i jakoś nie wychodzi. Najwyraźniej taki już ze mnie wadliwy produkt. - podniósł się z kolan i stanął nad Riverem górując jeszcze bardziej. Był wylewny jak nigdy, wyrzucając z siebie słowa pod cudownym, leczącym wpływem obecności Rivera. Spojrzał w dal, oddychając ciężko, nie potrafiąc zauważyć jak sam się z tego wszystkiego wkurwił - on przecież nie wkurwiał się ekspresyjnie, nie uzewnętrzniał swojej złości. Szukał w sobie tego kamiennego chłodu, w którym mógł zdusić gorycz, złość i żal do siebie za własną głupotę. Stąd rzeczywiście dostrzegał, jak wysoko wieża znajduje się nad szczytami drzew. Połać zakazanego lasu słała się daleko w dole jak kudłaty dywan, w wilgotnych liściach odbijały się błyski wiszącego wysoko rogala księżyca. Nawet ich umiłowane meteorytowe show powoli dobiegało końca. Może tak miało być, żadne z życzeń Rivera w końcu nie dotyczyło Bazyla, może tak miało się to skończyć. Czuł się jak kretyn, ale do trzech razy sztuka. Więcej idioty z siebie nie zamierzał robić. - Wiesz co, to ja sobie pójdę. - powiedział nagle znacznie ciszej, znacznie suchszym głosem, ciesząc się, że było ciemno, bo choć było to uczucie, które towarzyszyło mu rzadko, to dobrze wiedział, co oznacza to szczypanie oczu- W termosie jest jeszcze herbata. Możesz zatrzymać koc. - odstąpił, odwracając głowę. Wilgoć oczu, zamiast dawać upust emocjom, gasić ich ogień tak, jak powinna w zdrowym umyśle, była tak sukcesywna, jak gaszenie ogniska benzyną. Czuł rosnącą mu w gardle gule, co wściekało go jeszcze bardziej. Że się dał tak podpuścić. Podprowadzić.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
W pierwszej chwili był pewien, że wygrał. Bo przecież nie liczyło się nic więcej poza tym, że Bazyl go tu przy sobie chciał. To jedno wystarczało, by móc owinąć wokół tego całą resztę, wmawiając sobie, że tworzy w ten sposób coś wystarczająco stabilnego, by mogło ustać choć na tyle, aż nie wymyślą czegoś lepszego. I chciał nawet tą myślą się podzielić, pociągnąć - w swoim mniemaniu - uspokajanie Bazyliszka, a jednak zamilkł mimowolnie, nie rozumiejąc w pierwszej chwili wytykania mu braku zobowiązania, skoro miał wrażenie, że deklarował się Bazylowi wyraźniej niż komukolwiek wcześniej. Poruszył bezgłośnie ustami, przebierając w myślach, by spróbować odnaleźć te warte wokalizacji, a jednak i tak to te idiotycznie gryfońskie "Nie boję się" wyszło z jego ust jako pierwsze. Aż przymknął oczy z wrażenia nad własną głupotą, bo ta uderzyła mu w twarz niby obuchem, a jednak nie poprawił się, zaczynając panikować tylko coraz mocniej, bo od wściekającego się na niego Bazyla gorszy wydawał mu się ten niezainteresowany. - Nie próbowałeś ze mną - zauważył, opuszczając ręce wraz ze zwiększonym przez Kane'a dystansem, od razu podpierając się na przedramionach, by ze wstrzymanym oddechem czekać na sąd ostateczny, w głowie układając jeszcze podane mu informacje, bo zgubił się zupełnie w tym co widział i słyszał od tego, czego oczekiwał teraz od niego Ślizgon. - Ale kiedy ja wcale nie chcę - obruszył się, siadając nieco zbyt gwałtownie, więc i pozwalając by drobne gwiazdeczki zatańczyły wokół stojącego ponad nim Bazyla, który najwidoczniej zamierzał przejmować się jedynie tym, czego on chciał i czego potrzebował. - No czekaj! - zawołał więc i bezmyślnie rzucił się do przodu, by pewnym chwytem szarpnąć za nogawkę Kane'a, zaraz zresztą całym sobą w złapaną nogę się wczepiając, byle nie pozwolić chłopakowi na zejście z gzymsu. - Spróbuj ze mną - zażądał równie twardo co i bezmyślnie, czując jak krew szumi mu w uszach z przejęcia, a jemu nie pozostało już nic jak poddać się zwykłemu instynktowi, który przecież najlepiej wiedział czego mu potrzeba i czego właściwie chce. - Tak samo jak musisz mi powiedzieć, gdzie mam się pojawić, żebym mógł tam przyjść… - zaczął, zerkając w górę z bolesną świadomością, że serce dudni mu na tyle, że i Bazyl musi czuć to na zakleszczonej nodze. - ...tak samo musisz mi mówić, co robię źle, żebym mógł przestać to robić.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Bazyl wiedział, że nie można było ufać mimice. Twarz można oszukać, nauczyć się pokazywać emocje, których wcale się nie czuło, był tego chodzącym przykładem. Nie przeszkadzała mu więc ciemność, w której nie widział twarzy Rivera, bo to nie miało znaczenia, skaleczony sam przez siebie, szukał winnego w gryfonie, któremu to on właśnie robił krzywdę, nie chciał widzieć jego oczu, bo nie mógł im uwierzyć. Wiedział, że nie można wierzyć w słowa, każdy powie wszystko, co się da, by osiągnąć założone przez siebie cele. Nie żałował więc, że prawie nie słyszał tego, co Coon mówi, wyrzucając z siebie te niejasne, zawoalowane intencje, bo krew szumiała mu w uszach tak, że ledwie słyszał swoje własne myśli. Naprzeciw, jednak jego negatywnym przekonaniom o tym, że to gryfon jest tu czarnym charakterem, stało dudnienie jego serca, rezonujące mu wzdłuż nogi jak gdyby była ona pusta w środku niczym ptasia kość. Tętent uderzeń był czymś, czego nie dało się oszukać, udawać przejęcia, zmusić serca do wzmożonej pracy i ten rytm wprawiał go w ogłupienie. Czuł się skołowany, nie rozumiał, dlaczego River zachowuje się tak, jakby go chciał, skoro nie chciał go tylko kilku chwil przy nim. Zmarszczył brwi, nieruchomiejąc, z tą małpeczką wpiętą kurczowo w jego nogawkę, wpatrując się w ciemność przed sobą twardo, jakby z nadzieją, że chłód listopadowej nocy osuszy jego twarz. - A Ty? Jesteś gotów spróbować ze mną? - zapytał sucho, nie potrafiąc zmusić głosu do oddania jakiejkolwiek emocji teraz, kiedy był tak odsłonięty, że jedno niejasne drżenie głosu gryfona popchnęłoby go za tę krawędź wpizdu w ciemność. Powoli złamał nogi w kolanach, kucając, by być na wysokości Rivsa. Jego twarz mieniła się lekko wilgocią, odbijającą nikłe światło księżyca- Nawet jeśli jestem... naprawde zjebany? - wpatrywał się w ciemność- Mam w głowie takiego sabotażystę, który strasznie mnie wkurwia, ale nie potrafię go nie słuchać. - wyjaśnił nieporadnie i schował twarz w dłoniach z ciężkim westchnięciem. Miał wrażenie, że River w całej swojej gryfońskiej pochopności zakładał, że to on jest problemem. A przecież nie był. Nikt mu nie mógł zabronić lekkości życia i niezobowiązujących relacji. Nikt nie mógł zakazać mu brania tego, na co miał ochotę tak długo, czy krótko jak mu się chciało to robić. Gdyby Bazyl był przynajmniej trochę bardziej ogarnięty, trochę mniej sztywny w swoich przyzwyczajeniach, nie próbowałby w tak zaborczy sposób ograniczać szopa. A jednak nie był. Westchnął ciężko, znużony tym, jak działał jego mózg. - Dobrze, ale tylko jeśli Ty będziesz wytrwale upominał idiotycznie zjebanego Bazyla. - zgodził się- Bo jednak nie chce się z Tobą tylko przespać, River. Ja nie szanuje ludzi, z którymi się pieprze, za to Ciebie... - zmarszczył się na twarzy okropnie, szukając dobrych słów- Pokazałem Ci moje zdjęcia. - powiedział takim tonem, jakby to miało wszystko tłumaczyć, widząc jednak, że to nie działa, dodał- Zabrałem tu, na leonidy, a Ty tylko... - zaczął znów nerwowo żuć swoje wargi- Chcesz tylko seksu, prawda? - wydusił w końcu.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Przytaknął zanim zdążył się zastanowić, bo przecież chciał pomóc - z jakiego innego powodu miałby reagować tak szybko, wykładać przed Bazylowe oczy próbę objęcia innej drogi z jego udziałem, jeśli miałby nie chcieć w niej uczestniczyć. Przytaknął raz jeszcze, bo przecież był przekonany o tym, że działanie zawsze lepsze jest od bierności i to właśnie podjęcie działania miało uchronić go teraz przed zostaniem na cichym, ciemnym gzymsie w samotności. Puścił go nieco, po części pod wrażeniem zmniejszenia dystansu między nimi, po części z naiwnie szybko pojawiającej się w jego głowie myśli, że Bazyl się poddaje i nie zamierza już uciekać, po czym ściągnął brwi w skupieniu, próbując zrozumieć sens nieco zbyt ładnie, a za mało prostolinijnie układanych słów. Wpatrywał się w Bazyla w pewnym niezrozumieniu, ale i z determinacją palącą się w ciemnych oczach, dokładnie taką, jaką można zobaczyć w oczach upierającego się na swoim zdaniu dzieciaka, któremu własna mała logika musi wystarczyć do podejmowania życiowych decyzji. Nie rozumiał jak ma właściwie upominać Bazyla w chwilach zjebanych incydentów i czy za każdym razem nie będzie wywoływało w nim tego panicznego uczucia, że za moment zostanie znów zupełnie sam, ale nie dane było mu nawet jakkolwiek o to dopytać, bo zaraz, pod dalszymi słowami, dał się ogłupić myśli, że może wszystko źle rozumiał; może Bazyl wcale nie chciał go nawet całować czy gryźć i to on sam wymuszał na nim to wszystko, święcie przekonany, że obaj tego potrzebują. - Przecież ja nie… - urwał, przyduszając się pod wstydliwą myślą, że przecież wciąż na to czekał, nieustannie na to liczył. Sam prosił o malinkę, jakby pocałunki nie były już wystraczające i sam pchał się na Bazyle biodra, jakby nie potrafił usiąść spokojnie choć na chwilę. - O Merlinie - wydusił z siebie w przejęciu, gwałtownie łącząc wszystkie kropki, łącząc te nerwy, te łzy i nawet to "nie jestem zainteresowany poliamoryczną, niezobowiązującą przyjaźnią", przez co zaklął zaraz po włosku, puszczając trzymaną do tej pory nogawkę, by objąć dłońmi głowę, jakby ktoś zdzielił go niewidzialną dłonią zrozumienia. - Chcesz się po prostu przyjaźnić - stwierdził głośno, by dotarło to do niego samego w pełni, co tylko ożywiło jego dłonie, które zagubiły się zupełnie wpierw próbując złapać boleśnie rozpadające się w panicznym przekleństwie serce, by zaraz zaczęły po prostu trzepotać w próbie pozbierania rozsypujących się emocji, gdy zdawał sobie sprawę, że od miesiąca fantazjował o wspomnieniu, które na Bazylu wymusił. - Myślałem, że tego chcesz, że mnie chcesz, przysięgam, przepraszam - wyrzucił z siebie, próbując nie myśleć o tym jak bardzo zawiedziony się teraz czuł, bo przecież wystarczyło pochylić głowę w dół, by ukryć wilgoć rozczarowania swoją własną naiwnością, która narastała w nim tym szybciej, im szybciej nakręcał się, że musi odrzucić wszystkie fantazje i uzależniające pocałunki, którymi ostatnio żył, jeśli dalej chce zachować wszystko inne co składało się na relacje z Bazylem. - Nie muszę Cię dotykać, jeśli nie chcesz.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Odjął od twarzy ręce, przenosząc spojrzenie na Coon'a, kiedy chaos szopich myśli nabrał rozpędu i tak jak zawsze próbował zutylizować eskalującą energię przez przypadkowe ruchy i gesty. Prędko wypadające słowa, poruszające się panicznie, wilgotne oczy, burza loczków drgająca pod niekontrolowanymi ruchami głowy, z której gryfon chyba próbował wytrząsnąć jakieś resztki swoich myśli. Przełykając ślinę przez zaciśnięte gardło, przechylił głowę, bo wydawało mu się to oczywiste. Nie chciał relacji, w której nie będzie przyjaźni, ale co to znaczy "po prostu". Milczał, bo w tym był dobry, w twarzy pozbawionej wyrazu i milczeniu, jak głaz, o który odbijały się riverowe emocje, obmywał go strach chłopaka, fale zbyt prędko pączkujących myśli, wzbierające gwałtownie bez możliwości ujścia. - River. - powiedział, na próżno, kiedy najwyraźniej panika zdążyła złapać w szpony gryfońskie myśli- River. - powtórzył, wyciągając ręce i łapiąc te dwie miotające się w dziwnych gestach łapki- River, popatrz na mnie. - powiedział spokojnie, szukając jego spojrzenia. Dobry Bazyli chciał, żeby chociaż kropla jego stoicyzmu skapnęła w to kłębowisko chaotycznych myśli jak melanina, oddychaj, oddychaj. Przyklęknął, żeby nie kucać chwiejnie i powoli puścił jedną łapkę, choć czuł pod palcami drżenie tego nadgarstka i ujął rozgrzany emocjami, napięty policzek. Powoli puścił i drugą łapkę, by ująć riverową twarz oburącz i skierować w stronę swojego spojrzenia. - Nawet nie wiesz, ile wysiłku kosztuje mnie - zaczął powoli, mówiąc wyraźnie - powstrzymywanie się - wziął wdech, zamykając na chwilę oczy - za każdym razem, kiedy spotykam Cię przypadkiem na korytarzu - spojrzał w niebo - przed wciągnięciem Cię do przypadkowego schowka na miotły i zerżnięciem tak, żebyś nie mógł chodzić przez tydzień. - mówił cicho, ale z dbałością o to, by każde słowo na pewno dotarło do tej płonącej głowy- Twój smak nie pozwala mi spać w nocy, fantazjuje o tym, że zjadam Cię całego. Wysysam do ostatniej kropli. - kontynuował- Ale chcę Ci dać też coś więcej. Żeby wymagać więcej. Rozumiesz? - wpatrywał się w niego- Nie mogę być kolejnym z Twoich przygodnych kochanków. Bo zrzygam się sobą. - nie potrafił rozmawiać o tym, jak myślał, nie umiał wyjaśniać tego, co i jak rozumiał, w jaki sposób dochodził do swoich wniosków. Jego głowa fiksowała się na punkcie ulubionej osoby, jednocześnie sabotując go i spychając wszelkie emocje na peryferia świadomości, byle tylko nikt go nie zobaczył. Nie dotknął. Nie poznał naprawdę. - Rozumiesz? - zapytał raz jeszcze, dla świętej pewności.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Zanurzył się w panice swoich myśli, niby wiedząc, że mówi, a jednak nie do końca przetwarzając co; niby słysząc, że i Bazyl nie jest cicho, a jednak nie potrafiąc go dosłyszeć. Złapał wdech dopiero wtedy, gdy trzymające go za twarz dłonie wyciągnęły go na powierzchnię, od razu szukając dwukolorowych tęczówek, by zrozumieć co właściwie się teraz między ich spojrzeniami dzieje. Opuścił wzrok niżej, próbując odczytywać sens powolnie wypowiadanych słów z kształtów, w jakie układały się Bazyle usta, przy każdej pauzie będąc gotów dokończyć za Ślizgona zdanie na tysiące różnych sposobów, a jednak i tak gaspnął w przejęciu, dając zaskoczyć się intensywności tej opcji, na którą sam nie potrafił wpaść. Spróbował powstrzymać głupkowaty uśmiech, który od razu zaczął cisnąć mu się na usta, bo przecież niczego więcej ponad to nie potrzebował, by się uspokoić, przy każdym kolejnym słowie pozwalając na to, by spojrzenie zachodziło mu mgłą, którą Bazyl zdążył już poznać. Otrząsnął się gwałtownie przy zadanym mu pytaniu, przytakując odruchowo, bo i wyczuwając, że to jest od niego oczekiwane, by dopiero później dotarł do niego sens wspomnianych wymagań. - Czyli… - zaczął powoli, spojrzeniem jeszcze nieco błądząc w przestworzach, jakby wykonywał skomplikowane obliczenia z połączenia numerologii i fizyki kwantowej. - ...chcesz ze mną spędzać czas, ale zaczniesz ze mną sypiać dopiero wtedy, gdy ja przestanę sypiać z innymi? - podpytał zdezorientowany, próbując odnaleźć w tym jakąś logikę, by z czystym rakunim sercem powiedzieć, że rozumie, nawet jeśli sam miał wrażenie, że seks nie jest czymś, co przytrafia mu się na tyle często, by mogło go zabraknąć Kane'owi. - W sensie- Ja wcale nie- No ja nie mam wcale tylu tych "przygodnych kochanków", nie wiem skąd to wziąłeś w ogóle - speszył się nieco, czując się jakby puszczał się na prawo i lewo, korzystając z każdej okazji i pchając się każdemu do łóżka. - No jakby, jak mam okazję to flirtuje, ale przecież nie jestem jakąś małą latawicą, by sypiać z każdym i wcale nie mam ochoty tak z nieznajomymi czy coś, na pewno nie po Salazarze, bo nawet jak przez chwilę było fajnie, to potem i tak było chujowo i nawet nie mówię o chorobie i Maxie, ale z tym to już w ogóle nie warto i ja naprawdę nie- Merlinie no - rozgadał się niekontrolowanie, na nowo włączając pomagające mu w tłumaczeniu gesty. - Z Jinxem czasem, ale to tak po przyjacielsku, przy okazji, i jakbym sypiał z Tobą, to wcale bym nie potrzebował z innymi.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Widział ten chwiejny uśmiech na Rakunowych ustach i z pewnym rozbawieniem wywrócił oczami. Miał wrażenie, że wykończy go kiedyś, Bazyl Rivera, bo będzie mu mówił wprost o tym, co myśli i czego chce, a Coon po prostu wykituje przy którymś razie z samozadowolenia. Pokręcił głową w niedowierzaniu, czując, że normalnie sam tego nie wytrzyma, nie mówił jednak nic. Powoli chciał puścić twarz gryfona, kiedy upewnił się, że ten już wynurzył się z tej spirali paniki, ale miał wrażenie, że im bardziej odejmuje swoje dłonie, tym River więcej gada, więc jedynie przyciągnął go za głowę do siebie i pocałował jego usta, jako, że oboje wiedzieli, że jest to jedyny sposób, by zamknąć mu gębę. - Ty mała ladacznico. - mruknął mu w wargi, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu, kiedy wpatrywał mu się w oczy- To dobrze, że nie masz ochoty. Chociaż jeśli ja nie mogę powstrzymać gwałtownych myśli na Twój widok, to mogę się jedynie domyślać, co chcą Ci zrobić ludzie, którym dajesz swoją przyjacielską uwagę. - pocałował go lekko raz jeszcze i dopiero wtedy puścił jego twarz. Był zaskoczony tym, jak sprawnie River przebrnął przez jego, wyznane z takim trudem, zawoalowane intencje, które próbował wyrazić słowami. Bo nie umiał ich nazwać, dopóki Coon sam ich nie wypowiedział na głos. Zapytany jeszcze raz, w tej chwili, byłby w stanie skleić zdanie czy dwa, dokładnie o tym, że nie chce, by Rakun dawał swoją przyjazną uwagę nikomu, poza nim. - Żadnego po przyjacielsku, żadnego przy okazji. - powiedział, wsuwając palec pod zawiązany na szopiej szyi sznurek, by lekko przyciągnąć go do siebie raz jeszcze, po nieco mniej pieszczotliwy pocałunek- Chcę Cię poznać, River. Posmakować Cię z zewnątrz, ale i od wewnątrz. Chcę Cię pieprzyć jak dziwkę, ale też się z Tobą kochać powoli i patrzeć co i kiedy wolisz. - wymruczał- Chcę, żebyś był krnąbrny, ale zawsze posłuszny. Jeśli masz być latawicą, to moją latawicą. - przesunął językiem po jego dolnej wardze- Mogę Ci zrobić różne rzeczy, mogę Ci dać, co chcesz, ale się Tobą po prostu nie podzielę. - zakomunikował, patrząc mu w oczy, bo nie był pewien, czy Coon rozumie, co to jest zaangażowanie. Chuj, nie był pewien, czy on sam to rozumie, wiedział tylko, że są pewne granice, które mógł zignorować, a są też inne, opierające się o bardzo delikatną tkankę jego własnych lęków, do których nie można się nawet zbliżać, a co dopiero myśleć o przekraczaniu.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Zachichotał idiotycznie, niby czując przez to ciepło zażenowania na twarzy, a jednak mimo tego nie potrafił przestać się uśmiechać, głupio zadowolony z odzyskanego pocałunku i obelgi, która w takich okolicznościach wybrzmiała mu przyjemnie pieszczotliwie. Zamruczał cicho pod lekkością kolejnej pieszczoty, przyjemnie podbudowany świadomością, że nie wmówił sobie tego wszystkiego i że chemia między nimi nie istnieje jedynie w jego głowie. - Możesz się dzielić ze mną takimi myślami - podsunął, wesoło błyskając ząbkami w pełni swojej beztroski, bo przecież to właśnie stanowiło kwintesencję bycia Rakunem - życie tu i teraz, cieszenie się z trwającej przyjemności, choćby ta wepchnięta była między potop a huragan. A istnienie przy Bazylu wydawało się właśnie tej umiejętności od niego wymagać. - Mhm - przytaknął bezmyślnie, dając przyciągnąć się do pocałunku i to właśnie w nim dopatrując się nagrody za swoją zgodę, więc i szybko gotów był przytaknąć raz jeszcze, wodząc półprzytomnym spojrzeniem za Bazylowymi ustami, jakby te odkrywały teraz przed nim jakąś prawdę objawioną, która wymuszała na nim pełne ciepłej ekscytacji szarpnięcia w podbrzuszu. Zaklął bezgłośnie nie zdążając skraść dla siebie drażniącego się z nim języka, a jednak i tak zaraz uśmiechnął się mimowolnie, dając hipnotyzować się wszystkiemu, co tylko mówił teraz do niego Bazyl. - No jak tak o tym mówisz, to sam nie chcę byś się dzielił - zauważył na granicy śmiechu, samym spojrzeniem próbując przyciągnąć go po więcej, bo sam dał już nakręcić się samymi obietnicami i opadającą paniką na tyle, że zapomniał już o termosie, spadających gwiazdach i całej szkole pod nimi, bo w tej jednej chwili istniał dla niego tylko Bazyl i kawałek gzymsu. - A… - zaczął, ale od razu przerwał, by przełknąć ślinę, czując jak głos łamie mu się z przejęcia, gdy dłońmi zachłannie próbował przyciągnąć już Ślizgona choć odrobinę bliżej. - A co byś chciał tak- Tak teraz?