Wieża Północna jest wieżą najbardziej wysuniętą na północ. Co oczywiście nie jest oczywiste. To zwykła, pusta lokacja. Mury i okna. Proste, bez większych zawirowań lub zawiłości.
-Dobrze?- uniósł brew ku górze, nie bardzo wiedząc, co Puchon ma na myśli. No bo jak niby miało być dobrze, skoro Eric płakał? Gupio tak. Nie powinno tak być. A może panicz Night był masochistą, o czym nasz Jeffrey nie wiedział? Wszystko było możliwe. -Tylko tyle, że się we mnie zakochałeś. I nie możesz już dłużej trzymać tego w sobie- ponownie wzruszył ramionami i klepiąc go niezdarnie po plecach. Był naprawdę kiepski w pocieszaniu. Ogólnie, wydaje mi się, ze był kiepskim przyjacielem. Przeważnie jednak ludzie nie próbowali nawet się z nim zakolegować. Bo Jeffrey ich ignorował, bo płynął myślami gdzieś daleko, bo nie chwytał żartów i aluzji, bo był taki poważny, bo wszystko brał do siebie... Mogłabym tak jeszcze wymieniać w nieskończoność. -Też cię lubię- odpowiedział automatycznie. Przecież tak się robi, prawda? Zwłaszcza, że nie musiał kłamać. Mimo iż z Erica była ciapa, trochę beksa, a do tego te włosy... to jednak go lubił. Tylko chyba nie wyłapał, o co naprawdę przyjacielowi chodziło. ZNOWU. -Między nami wszystko jest okej. Nie gniewam się. Jakbym mógł? No, już. Koniec mazania. Uśmiechnij się, no- odsunął go od siebie na wyciągniecie ramion i uśmiechnął się. Naprawdę się uśmiechnął. Widok ten był tak rzadki, że serio radzę wyciągnąć aparaty i uwiecznić ten moment, bo szybko się nie powtórzy. -Wracajmy do środka. Robi się naprawdę chłodno. Nie chcę byś się przeziębił. No i w sumie to ja też nie chcę się rozchorować. Nie mogę opuścić zajęć- och, Jeff, zawsze taki ambitny!
-Jeffrey! Mówisz o tym od tak i jeszcze wzruszasz ramionami? Jesteś okropny! Możesz czasem przestać bujać w obłokach i zauważyć kogoś więcej niż tylko siebie?! -Dla Eryka to było za dużo. Nie wysłuchał co ma do powiedzenia Jeffrey ( o zgrozo, Eryk nie nazwał go "Jeffisiem", naprawdę jest wściekły ). Odsunął się od chłopaka, chociaż z żalem. Miał jeszcze łzy na policzkach, niektóre z nich spływały po jego szyi i aż do materiału gryzącego swetra. Niestety póki co Eryk nie mógł sobie pozwolić na nic lepszego do ubrania. Brak środków, od co. Pokręcił głową, urażony. Dlaczego Jeff nie mógł być mniej... taki? Socjopata pieprzony. Eryk po prostu go ominął -ba! przeleciał obok niego jak strzała i zwiał z wieży. Za dużo. Wszystkiego za dużo. Za dużo emocji, za dużo Jeffreya i jego charakterku. Za dużo tłumionych uczuć. Eric potrzebuje... kogoś, z kim może porozmawiać. Kogoś, kto go przytuli, weźmie na kolanka i schowa w ramionach przed całym światem. I chyba już wpadł na pomysł kto to może być.
Spacer po zamku był jedyną rzeczą, na którą miała ochotę panienka Moonlight. Po stracie matki nie potrafiła się na niczym skupić. Kiedy mogła to płakała, ale nie okazywała cierpienia przy innych, wolała usiąść w samotności i wypłakać się do porządku. Czasami trzeba, nieprawdaż? Nawet teraz schowała się w wieży północnej i spoglądając pustym wzrokiem w przestrzeń pozwalała, by łzy spływały po jej policzkach. Teraz kiedy udało się jej uspokoić wstała, ogarnęła się mniej więcej i ruszyła przed siebie. Pozwoliła, by na twarzy pojawił się uśmiech, pod nosem nuciła melodię, którą matka często jej śpiewała kiedy była dzieckiem. Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że potknęła się o własne nogi i poleciała do przodu… ups… czy przed nią właśnie były schody? Ten upadek może być bardzo bolesny.
Od dwóch dni siał totalną panikę. Sytuacja była na miarę apokalipsy, armagedonu jakiegoś, no koniec świata jak nic. Bo oczywiście, że zwykle miał wokół siebie chaos, ale najczęściej jednak był to chaos ogarnięty. Oswojony taki. Zaprzyjaźniony wręcz. I wystarczyło rzucić w przestrzeń hasło "chaosie, gdzie jest...?" - i to się potem w ten czy inny sposób znajdowało. Idealny układ, prawda? Ale coś się w tym układzie popsuło. Coś kluczowego. Bo tym razem cudowne pytanie nie zadziałało. Nawet powtórzone wiele razy, ze zróżnicowanym akcentowaniem, głośnością i tonem. Odpowiedź nie nadchodziła. Nie było jego szkicownika. Przecież to niedopuszczalne. Nie do wyobrażenia. Nie rozumiał, dlaczego cały zamek nie jest zaangażowany w szukanie. Jak oni mogli zajmować się czymś innym?! I niby wiedział, że szukanie tego dosłownie wszędzie nie ma sensu. Nie był w kuchni ze trzy miesiące, więc marne szanse, żeby zguba się znalazła akurat tam. W Pokoju Wspólnym Ślizgonów to już w ogóle nigdy go nie było, a jednak uprosił jednego ze Ślizgonów, żeby poszukał. Co prawda nie miał pewności, czy chłopak faktycznie to zrobił, ale odpowiedź dostał - nie ma. Teraz nadszedł czas na Wieżę Północną. Prawdopodobieństwo wciąż bliskie zeru. Ale nadzieja matką głupich - a każda matka kocha swoje dzieci, przynajmniej z założenia. Biegł więc po schodach, potykając się na nich co chwilę, z rozwianym włosem i szaleństwem w oczach. Wtem! Niespodziewanie dostrzegł dziewczę zmierzające w przeciwną stronę. Dziewczę, które kojarzył, bo, jeśli się nie mylił (a raczej nie), byli razem na roku. Victorique? Tak, chyba tak. W każdym razie w obecności kobiety nie wypadało mu wyglądać i zachowywać się tak, jak jeszcze sekundę temu, jak jakiś narwaniec, który dopiero co uciekł z Munga. Zatrzymał się niemal w pół kroku, poprawił tak na czuja fryzurę i wygładził koszulę. Dalsze schodki pokonał już na spokojnie. Taki przynajmniej był zamysł, bo okoliczności wymogły pewną zmianę. Gryfonka, niby uśmiechnięta i radosna, ale z mocno zaczerwienionymi oczami i błyszczącą kroplą na rzęsach, w której odbijało się światło, właśnie przymierzała się do zejścia. Z tym tylko, że rzeczywistość postanowiła sobie zażartować i podstawić jej nogę. Jej własną nogę, co warto podkreślić. Felix znał takie numery. Były jego udziałem wystarczająco często. A teraz z większą niż zwykle determinacją musiał zapobiec nieszczęściu. Ostatnie schodki już przeskoczył i złapał pechowe dziewczę w ostatniej chwili, zapobiegając bolesnemu upadkowi. Nie puszczając jej, poprowadził kawałek dalej, w bardziej stabilne miejsce, po czym odsunął się nieco, ujął jej dłoń i schylił kurtuazyjnie głowę, uśmiechając się. - Proszę uważać, panno Victorique. Taki upadek mógłby się źle skończyć. Wszystko w porządku? - zapytał z sympatią, ale też pewnym zmartwieniem.
Kiedy dziewczyna poczuła, że traci równowagę I leci do przodu, zamknęła jedynie oczy. Ta chwila wydawała się być dla niej wiecznością, której nie może pominąć. Poczuła jak w oczach znowu pojawiły się łzy, jednak nie pozwoliła im spłynąć. Życie czasami robi na przekór człowiekowi tylko po to, żeby zrobić z niego kogoś silniejszego, kogoś to może przeżyć coś gorszego. Pragnie wspomóc i przygotować na cierpienie, ale… czy może być coś gorszego? Jej matka najpierw powiedziała, że nie chce jej widzieć, że ma nie przyjeżdżać na święta, a później została zamordowana. Musiało tak się skończyć? Musiało to się stać akurat niej? Najgorsze jest to, że Victorique doskonale wiedziała, kto skrzywdził jedyną i najważniejsza osobę w jej życiu. Nie miała nikogo innego więc co miała teraz zrobić? Nie chciała nic robić, po prostu spaść i… Gryffonka poczuła jak ktoś złapał ją i przeciągnął w bardziej bezpieczne miejsce, jej oczy otworzyły się szerzej, a ona sama wpatrywała się zdezorientowana. W jej oczach można było dostrzec łezki. W końcu spojrzała na chłopaka w ciszy i uśmiechnęła się delikatnie. - Ja… dziękuję, ja… przepraszam za kłopot – wydukała zarumieniona. Czasami nasze myśli nie są prawdziwe, przez sytuację, w której się znajdujemy szukamy rozwiązań, które przyniosłyby nam ulgę. Jej wpadło to, akurat w tym momencie, a chłopak ją uratował. Nie sądziła, że kiedykolwiek tak pomyśli. Straszne… Otarła łzy, które widniały w jej oczach i zaśmiała się zakłopotana. - Niezdara ze mnie – tak niezdara, mogła sobie złamać kark, ale jakoś się tym teraz nie przejmowała zbytnio – naprawdę przepraszam za kłopot, muszę ci jakoś to wynagrodzić… Felix, tak? – nie miała pamięci do imion, wolała się upewnić niż palnąć głupstwo.
Ciężko było mu znieść kobiecy smutek. O łzach nie wspominając. Może to była kwestia wychowania - tak, prawdopodobnie tak - ale nie był w stanie przejść obok obojętnie. Jakby w genach miał zapisaną troskę o damy w opałach. A może to po prostu swego rodzaju tradycja, klasyka zachowań, którą co prawda dzisiejsze społeczeństwo odrzuca, ale nie on. Był tym przesiąknięty do szpiku kości, co mu jak najbardziej pasowało. Chwycił jej dłoń obiema rękami i spojrzał jej w oczy. Chciał dodać jej otuchy choćby uśmiechem, przekazać iskierkę pozytywnej energii, podnieść na duchu na tyle, na ile to możliwe. - Absolutnie żaden kłopot. Rad jestem, że znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. I niczym się nie przejmuj, też się rozbijam o wszystko co chwilę. Jestem święcie przekonany, że Irytek specjalnie przestawia meble, żebym się o nie obijał, Tobie pewnie robi to samo - puścił jej oczko. Kiedy zapytała go o imię, aż się palnął w czoło. Głupio mu było, przecież to oczywiste, że od przedstawienia się powinien zacząć. Niby się poznali już wcześniej, uczestniczyli razem w zajęciach, ale zbyt wiele ze sobą nie rozmawiali, więc wypadałoby się przedstawić, żeby towarzyszka nie czuła się niezręcznie. Miał nadzieję, że mu wybaczy. - Tak, Felix. Felix Lockwood, dla ścisłości. I niczego mi nie musisz wynagradzać. Jednak byłoby mi bardzo miło, gdybyś, powiedzmy, napiła się ze mną soku dyniowego. Soku, którego co prawda nie mam przy sobie, a do kuchni daleko, ale może jak otworzę okno i rzucę Accio, to wystarczy. Co sądzisz? - uśmiechnął się łobuzersko.
Taki mężczyzna to w dzisiejszych czasach rzadkość. Teraz większość z nich wychowuje się na tak zwanych łobuzów i niegrzecznych chłopców. Może i była to ciekawa postawa, ale ją nie interesowała. Zresztą bardziej szanowała tych, którzy mogli popisać się intelektem niż mięśniami. Gdy chłopak chwycił jej dłoń, zarumieniła się wpatrując się w jego oczy. Czuła się odrobinę zakłopotana, ale nie mówiła nic. Tylko ona jest na tyle nieśmiała, żeby czuć się odrobinę zawstydzona w takiej sytuacji. Jak to zawsze powtarzała, Vivi powinna wychować się w innych czasach, gdzie takie zachowania były na porządku dziennym. - Obijać się to pestka, ja walczę o życie z każdym krokiem! – odważyła się i powiedziała coś więcej, coś bardziej luźnego? Może to dobre słowo? Nie wiem, nie ważne. Wypadało się przedstawić, ona również powinna to zrobić. A jednak zapomniała, a chłopak jednak pamiętał jej imię. A ona? Nie potrafiła nawet zapamiętać imienia kolegi z domu. - Wolałabym jednak jakoś się odwdzięczyć. Wiesz w dawnych czasach damy dawały swoim rycerzom chustę w ramach podzięki. Spojrzała na niego kątem oka. Powiedziała to takim tonem jak to kiedyś panny mogły mówić. Gdyby stała to zapewne dygnęłaby przed chłopakiem z delikatnym uśmiechem. No cóż. Brakowało jej jeszcze sukni, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. Padła propozycja soku dyniowego i propozycja nie ruszania się z tego miejsca. - Ummm… no dobrze… z wielką chęcią. – powiedziała niepewnie. Prawdę mówiąc miała inne plany, takie jak smęcenie po zamku, ale towarzystwo się jej pomoże, no bo ile można być samemu?
Nie ona jedyna bywała zakłopotana przez sposób, w jaki traktował ją Felix. On, rzecz jasna, nie robił tego specjalnie, nie zależało mu na peszeniu koleżanek, w najmniejszym nawet stopniu. Zwykle, kiedy widział, że stawia kogoś w niezręcznej sytuacji, wycofywał się. Starał się zachowywać bardziej... Normalnie. Cokolwiek by to słowo nie znaczyło. Bardziej jak jego rówieśnicy, mniej jak ojciec. Nie żeby mu to jakoś szczególnie wychodziło, bo jednak ciężko wyzbyć się własnej natury czy też starannego wychowania, a fałsz zawsze łatwo wyczuć. Zresztą on fałszywy nie potrafił być. Co prawda chyba nawet nie zdarzyło mu się próbować, ale zwyczajnie to wiedział. Roześmiał się, kiedy stwierdziła, że walczy o życie. Naprawdę to rozumiał. Niezdarność była jedną z jego naczelnych cech, więc doskonale wiedział, o czym ona mówi. Przy okazji uważał, że tak jak w jego przypadku byłą to raczej cechą, nad którą wypadałoby popracować, tak u niej było to urocze. I to był wniosek nie tylko na podstawie niedoszłego upadku sprzed chwili, bo przecież wielokrotnie widział ją w Pokoju Wspólnym, więc był swojej opinii pewny. - W dawnych czasach może tak, ale wiesz... Jestem staroświecki, ale do rycerza mi daleko - puścił jej oczko. Taki z niego rycerz, jak z koziej... No nieważne. W każdym razie prezencji mu brakowało, a maniery to nie wszystko. Był zwykłym hogwarckim studenciakiem z początku dwudziestego pierwszego wieku - i dokładnie tak się czuł. Skoro Gryfonka reflektowała na sok, trzeba było go przywołać. Otworzył szeroko okno; zimny wiatr od razu powiedział mu, co myśli o jego pomyśle. Lockwood był jednak niezrażony. Wyciągnął różdżkę i zawołał: - Accio sok dyniowy! Dłuższą chwilę nic się nie działo. Nagle jednak w zasięgu wzroku pojawiła się taca, na której mocno chwiał się dzban i dwie szklanki. Sok jakimś cudem jeszcze w dzbanku się trzymał, ale kto wie, jak długo taki stan rzeczy by się utrzymał. Felix odskoczył od okna, żeby nie dostać w głowę (a niewiele brakowało) i rzucił się, żeby uchronić naczynie przed rozbiciem. Udało mu się złapać dzban, a taca, ku jego zaskoczeniu, straciła na prędkości i miękko wylądowała na podłodze. Zamknął więc okno, nalał soku do szklanek, podał jedną z nich towarzyszce, a sam usiadł na szerokim parapecie, proponując jej miejsce koło siebie. - Wydajesz się być mocno niepewna. Wszystko w porządku? Może nie powinienem pytać, ale... Widzę, że płakałaś. Chcesz pogadać? - zapytał cicho z lekkim uśmiechem.
Może i było dużo takich dziewczyn, ale znając życie one nigdy się nie poznały i zanim się poznają może nadejść koniec świata. Vivi często obserwuje ludzi i ich zachowania, łatwiej jej wtedy jest nawiązać z kimś kontakt, ponieważ wie czego w miarę może się spodziewać. Oczywiście nie ogranicza nikogo, nie chciałaby nikogo w jakikolwiek sposób ograniczać, to by było na swój sposób okrutne przypisać kogoś do jednej kategorii i zamknąć w worku. Nie pozwalając mu się rozwinąć, nie pozwalając mu pokazać kim tak naprawdę jest. To naprawdę była walka o życie! Ostatnio na lekcji Quidditcha lądując spadła z miotły! Na szczęście nie była zbyt wysoko i tylko potłukła się. A dzisiaj? Przecież gdyby zleciała po tych schodach to nie byłyby to tylko stłuczenia! Ale chłopak również miał rację, u niej to wyglądało uroczo, zwłaszcza kiedy jeszcze pokazywała swoje zakłopotanie całą sytuacją. A skoro on również był niezdarny, tak jak i ona, to doskonale wiedział jakie to jest wyzwanie, zwłaszcza, że ona była jeszcze dosyć delikatna i lekkie uderzenie sprawiało, że miała ogromne siniaki na nogi. - Beznadziejny jest kodeks rycerza – powiedziała bez żadnego oporu – nie sądzisz, że rycerzem dla kobiety jest mężczyzna, który po prostu zapewni jej bezpieczeństwo? Któremu zależy na jej bezpieczeństwu? Nie trzeba chyba mieć wszystkich wymaganych cech i tym podobne – w zamyśleniu wlepiła spojrzenie w sufit. Jej wzrok stał się taki… nieobecny? - Nawet jeżeli mężczyzna był najgorszą gnidą świata, ale dbał o swoją ukochaną… to przecież… dla niej zawsze będzie rycerzem w lśniącej zbroi, który przybywa na ratunek… – jej wzrok wrócił na chłopaka jakby czekała na jakąkolwiek odpowiedź z jego strony. Melancholijne spojrzenie nie znikało, a ona oczekiwała jakiegoś słowa lub gestu. W końcu wróciła do poprzedniego stanu i uśmiechnęła się szeroko wstając z ziemi. Otrzepała się z niewidzialnego kurzu i wpatrywała się w gryffona. Ta nagła zmiana charakteru była u niej normą. Czasami się zapominała i pokazywała swoje prawdziwe rozterki, ale zazwyczaj nie chciała nikogo martwić i mimo bólu uśmiechała się, a że była dobrą, bardzo dobrą aktorką (jedna z rzeczy, w których była dobra) więc uśmiech nie sprawiał problemu, wręcz przeciwnie poprawiał jej nastrój. Chłopak przywołał sok, który po dłuższej chwili wleciał do wieży, a Felix bez namysłu rzucił się, żeby uratować napój. Zaśmiała się pod nosem i usiadła obok chłopaka odbierając szklankę. Podziękowała skinieniem głowy i zaczęła pić. Pytanie wybiło ja z rytmu, podniosła wzrok i spojrzała na niego. Natychmiast w jej oczach pojawiły się łzy, a w głowie obrazy, które przypominały jej o tym co stało się kilka dni temu. Zasłoniła usta i zadrżała. Mamo… Wzięła głęboki oddech i posłała mu uśmiech… ale nie taki jak przedtem, sztuczny, był po prostu… smutny. - Czasami człowiek ma wielką ochotę porozmawiać o swoich problemach, a inni mogą im pomóc ale… kiedy wyjawiasz komuś swój problem zrzucasz na niego część swojego ciężaru. Może i ja poczuję się lepiej mogąc się z kimś podzielić tym, ale... nie chce żebyś ty poczuł ciężar na swoich barkach. To co powiedziała było szczere. Nie udawała, że wszystko jest w porządku, nie rzuciła się na niego z płaczem, powiedziała po prostu, że nie chce go obciążać. - Mimo wszystko dziękuję za propozycję… – nie robiła tego dlatego, że chciała żeby się dopytywał i żeby namawiał ją do powiedzenia. Wlepiła spojrzenie w sok dyniowy i posłała uśmiech swojemu odbiciu. Często się uśmiechała, nie koniecznie szczerze, niekoniecznie z radości, ale uśmiech pozwalał jej przetrwać.
Zamyślił się. Nigdy jakoś specjalnie nie zastanawiał się nad tym, co definiuje prawdziwego rycerza - i czy jest do tego niezbędne to wszystko, co kiedyś. Ten cały motyw ze zbroją, rumakiem, jakimś smokiem do pokonania, żeby zdobyć księżniczkę... Nie znał się jakoś bardzo, naprawdę do eksperta było mu baaardzo daleko, ale mimo wszystko bardziej był gotów postawić na teorię, że to jednak nie te czasy. I że cała otoczka jest jednak niezbędna. Bo dbać o bezpieczeństwo kobiety można nawet będąc nieokrzesanym troglodytą, a temu do rycerza, niezależnie od czasów, jednak dość daleko. Nawet jeśli, jak stwierdziła Victorique, kobieta sama go za rycerza uważa. Zresztą... Z kobiety godzącej się na marne traktowanie w zamian za złudne poczucie bezpieczeństwa też marna księżniczka. A teraz stan rycerski z powodzeniem zastępowało zwykłe bycie gentlemanem. O ile można było nazwać to zwykłym. Swoją drogą do przemyślenia - czy czarodzieje bywali rycerzami? I jeśli tak, to czemu walczyli bronią białą, jeśli mogli magią? Nie był pewien, co powinien odpowiedzieć, a ona wyraźnie na jakąś odpowiedź czekała. W końcu wzruszył ramionami i z rozbrajającym uśmiechem powiedział: - Nie wiem, ja się naprawdę nie znam. Może każdy tu ma rację. Kiedy w oczach dziewczyny zaszkliły się łzy, zareagował odruchowo. Zbliżył się do niej i mocno ją przytulił. Dopiero po dłuższej chwili powiedział: - Mów do mnie. Nie przejmuj się całą otoczką, dobrze? Po prostu do mnie mów.
Każdy ma trochę racji. W tych czasach trudno być rycerzem, a jeżeli każdy troglodyta, jak to Felix ujął, ma prawo nim być dla kobiety to już jej sprawa. Jeżeli ona godzi się na takie traktowanie… ale czy to można nazwać bezpieczeństwem? Ale już nie ważne, bo nam się tutaj zaraz stworzy rozprawa filozoficzna na temat rycerskości, a tego nie chcemy. Jej oczy się zaszkliły, a chłopak przytulił ją bez najmniejszego zawahania, co niesamowicie zdziwiło dziewczynę i popchnęło ją do dalszego kroku. Poczuła jak po jej policzkach mimowolnie spływają łzy, a ciało nie pozwalało jej na kontrolę, po prostu trzęsła się jak osika, dłonie powędrowały do jej oczu i ocierały krople, które nieprzerwanie spływały tworząc rzekę smutku. Po prostu do mnie mów. W głowie odbijał się jej ten głos bez przerwy, oprócz niego słyszała jeszcze bicie serce chłopaka, co uspokajało ją podwójnie, a jednak… Zamknęła oczy chcąc oddać się tej chwili jednak to było zbyt trudne natychmiast otworzyła je i zadrżała mocniej, wyraźniej. - Mamo… Widziała to, przed oczami pojawił się jej ten straszny obraz, jej bezsilność, cierpienie, niepewność. Widziała jak jej matka wyglądała po tym wszystkim i jeszcze do tego kto to zrobił. - Ona… dlaczego… – zacisnęła pięści i zaczęła płakać. Nie mogła się już powstrzymać, ile można trzymać w sobie coś takiego? Nikomu o tym nie powiedziała, trzymała w sobie to, co się stało. - Zabili ją… tylko dlatego… nie mam nikogo innego… – urywki zdań, które nie miały żadnego sensu, a jednak mogły tłumaczyć wszystko. - Wolałabym, żeby zrobili to mnie! – złapała jego koszulkę i wtuliła się w jego tors, tak bardzo potrzebowała kogoś kto jej pomoże. Akurat padło na chłopaka. Wolała to zostawić w sobie, spotykała się ze wszystkimi, rozmawiała od tego czasu z wieloma osobami i trzymała się, nie pozwalała nikomu wejść do jej serca, nikomu. Trochę trwała ta chwila. Jej rozpacz. Aż w końcu się uspokoiła i całkowicie pobladła. Podniosła wzrok i wlepiła w niego swoje napuchnięte oczy. - Przepraszam… – poczuła jak z tym słowem znowu spływają krople po policzku, otarła je rękawem i schowała swoją twarz. Tak bardzo była zła na siebie z tego, co zrobiła.
Nie był pewny, czy to, że dziewczynie w pewien sposób puściły hamulce, to dobra rzecz. Może i tak. Może się wygada, wypłacze, znajdzie zrozumienie, którego potrzebuje i w ten sposób poradzi sobie z własnymi demonami. Chciał być pomocny, chciał, by dzięki niemu ludziom było lżej. Czasem wystarczył uśmiech, a czasem, jak w tym przypadku, użyczenie ramienia do wypłakania się. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, kiedy okazało się, że chodzi o jej mamę. To nie tak, że był chowany pod jakiś kloszem, z dala od nieszczęść, ale po prostu, no, miał oboje rodziców. I jego rodzice byli bezpieczni, cali, zdrowi i szczęśliwi. Nie miał pojęcia, jak to jest nie mieć któregoś z nich, a już tym bardziej jak żyć ze świadomością, że jedna z najważniejszych osób w jego życiu została zamordowana, ba, być przy tym! Oczywiście wiedział, że takie rzeczy się dzieją, miał świadomość, że przecież całkiem niedawno była wojna, że wciąż na świecie nie jest do końca spokojnie, ale to jakby go nie dotyczyło. Takie rzeczy działy się bezimiennym ludziom, których nie znał i miał nigdy nie poznać. Więc w sytuacji, kiedy okazuje się, że jego rówieśniczka z tego samego domu przeżywa coś takiego, że straciła matkę, bo ktoś uznał, że niektórzy nie zasługują, by żyć... Był wstrząśnięty. Głaskał ją po głowie, nie mówiąc nic. Nie było słów, które mogłyby ukoić jej ból, nawet nie starał się ich szukać. Chciał tylko, by wiedziała, że nie jest sama. Że niezależnie od tego, jak źle się będzie działo, tu, w Hogwarcie, nigdy nie będzie sama. - Nie przepraszaj - szepnął miękko. - Jestem, dobrze? Przy mnie możesz odreagować, jeśli tylko chcesz - dodał, tuląc ją do siebie.
Z jednej strony można to uznać za coś dobrego, ponieważ w końcu wyrzuci z siebie te emocje, sprawi, że nie będzie dusić ich w sobie i nie będzie cierpieć tak bardzo jak wcześniej. Jednakże posiada to też swoją złą stronę. Może go zaatakować w każdym momencie, a tego dziewczyna by na pewno nie chciała. Ludzie w najróżniejszych zakątkach świata cierpieli z gorszych powodów. Choroby, głód, terroryzm i wiele innych powodów. Jednak nikt nie myślał, że coś takiego może spotkać kogoś bliskiego, kogoś z twojego otoczenia. Nawet ona nigdy nie sądziła, że może się coś takiego jej przytrafić. Żyła normalnie, z mamą, bez problemów, była szczęśliwa mimo iż swojego ojca nie znała. Nie potrzebowała niczego więcej. Nie sądziła, że życie uzna, że ma za dużo tego szczęścia i odbierze jej jedyną osobę na tym świecie, która była dla niej oparciem, która była dla niej radością, była dla niej wszystkim. Nie chciała płakać, wolała odpowiedzieć o swoich smutkach bez zbędnego lamentu. Pamięta jak dziś słowa, które wypowiedziała do niej mama jak miała sześć lat. - Kochanie… nie płacz… wiem, że cię boli, ale nie możesz płakać. Każdy w życiu cierpi z jakiegoś powodu, dlatego nie możesz pokazywać komuś swoich łez… sprawisz, że ktoś inny będzie cierpiał razem z tobą… Więc… nie płacz. Wiem, że jesteś silną dziewczynką i dasz radę spoglądać na świat oczami bez łez, prawda? Sparaliżowało ją. Widziała tą scenę jakby zdarzyła się kilka minut temu i jakby to właśnie matka przytulała ją do siebie, nie chłopak. Spojrzała na jego twarz z przeszklonymi oczami i wpatrywała się w ciszy. Sprawiasz, że ktoś inny będzie cierpiał razem z tobą… Wraz z tymi słowami spłynęły kolejne łzy, Vivi przełknęła ślinę i przetarła oczy, nie odsuwając się od chłopaka. Czuła jak robi się jej słabo, jednak nie powiedziała na razie nic. Uspokoiła się w miarę, a raczej przestała już płakać z takim natężeniem. Czuła jak jej serce wali, a jej kręci się w głowie, to ze zmęczenia i ze stresu, wiedziała o tym, ale… Zamknęła oczy i wsłuchała się w bicie serca chłopaka. - Dziękuję… nie wiem dlaczego to robisz… ale dziękuję… – jej głos był spokojniejszy, a ona czuła, że odpływa. W końcu się odsunęła od niego i posłała mu smutny uśmiech. - Wydaje mi się, że należą Ci się wyjaśnienia – wyszeptała, nie czekała nawet na jego odpowiedź i kontynuowała – kilka dni temu… w wigilię bożego narodzenia moja mama… została zabita – te dwa słowa sprawiły, że poczuła jak ktoś wbija tysiąc igieł w jej serce – spalona razem z domem… kiedy przyjechałam… znalazłam tylko gruzy, tylko ruiny… był tam już cały oddział mugoli i… oni… wynieśli ją… – zasłoniła usta. Poczuła, że chce jej się wymiotować, jednak wzięła kilka głębokich wdechów i odwróciła wzrok – najgorsze jest to… że wiem kto to zrobił… i… i nie mogę nic z tym począć… Jej żołądek zacisnął się, a ona skuliła się trochę i objęła się. - Martwa ćma w księżycowym blasku Dziecięce wspomnienia spalone w brzasku Przeczucie biegnącego szczura, Którego litość wzbudza nadciągająca wichura. Siedem bazyliszków w płomiennych obręczach W kamiennym spojrzeniu spór swój rozjemcza. Matczyny strach o swoje dziecię To deszcz na twym ziemskim, ponurym świecie. – jej głos był bez wyrazu. Wpatrywała się w jeden punkt recytując wiersz, który nie dawał jej spokoju. - Wiesz… wymyśliłam to kilka dni przed wyjazdem do mamy… i co najgorsze kilka rzeczy się zgadza.
On uważał, że łzy pomagają. Płacz, choćby w samotności, pozwalał uwolnić emocje, poradzić sobie z uczuciami. Był potrzebny. Nie myślał o łzach jako o słabości. Zresztą każdy miał prawo być słaby. Mieć gorszy dzień albo nie radzić sobie z rzeczywistością, która potrafiła być podła. I co w tym złego? Chowanie się za skorupą było dobre na krótką metę, a kiedy ta pieczołowicie budowana ściana pękała, było o wiele gorzej, niż gdyby się zmierzyć z tym wprost od początku. Kiedy zaczęła opowiadać o szczegółach, patrzył na nią z przerażeniem, ale też jakimś ciepłem w oczach. Nie ze sztucznym współczuciem, nie z litością, ale ze światłem, które było odbiciem wsparcia, jakie chciał jej przekazać. Chciał być, po prostu. Historia, którą mu opowiedziała, była wstrząsająca. To było za wiele, jak na barki tej drobnej, delikatnej dziewczyny. Nienawidził tej niesprawiedliwości, która osierociła Gryfonkę. Nie rozumiał też, skąd mogła się wziąć w kimś taka podłość, by doprowadzić do tej tragedii. - Jeśli wiesz, kto to zrobił, nie możesz gdzieś tego zgłosić? Niech zamkną odpowiedzialnych za to drani w Azkabanie, niech skażą ich na pocałunek dementora... Dlaczego mówisz, że nic nie możesz zrobić...? Niemal rozpaczliwie szukał rozwiązania, jakiegoś sposobu, by jej pomóc. Ale co on mógł?
Ostatnio zmieniony przez Felix Lockwood dnia Pon Gru 29 2014, 17:20, w całości zmieniany 1 raz
Nie pojmowała sytuacji, w której się znalazła, może dlatego nie sądziła, że to co ją spotkało to za wiele. Wiedziała jedynie, że cierpi z powodu straty matki i z tym musi walczyć choćby nie wiem co. Nie wiedziała jak, ale musi wygrać z tą samotnością i smutkiem żeby ruszyć dalej… dla niej. Jednak to nie jest takie proste jakby się mogło wydawać. Słowa chłopaka uderzyły w nią z niesamowitą siłą, spojrzała na niego zdezorientowana. Miał rację, ale jak ona miała to zrobić? Mimo wszystko… oni… - Ja… nie mogłabym… nie zgłasza się rodziny na policję… Tylko tyle udało się jej wydusić. Mimo iż nikogo z nich nie znała, SALIGIA była jej rodziną, a ona była jej częścią. Jeżeli chciałaby się zemścić to musiałaby to zrobić na całej rodzinie. Skąd wiedziała, że to byli oni? Zostawili wizytówkę specjalnie dla niej… Mugole nie zrozumieją znaczenia tej wizytówki jedynie osoby wtajemniczone znają sens tego słowa. To była wiadomość dla niej, dla jej matki, jeżeli komuś udałoby się przeżyć… wtedy ta informacja była dla nich ważna. - Oni… chcą żebym tak zrobiła – to co chłopak powiedział stało się dla niej inspiracja. Spojrzała na niego zdezorientowana. Jak mogła o tym nie pomyśleć… - Moja mama… mnie obroniła przed nimi… sama zginęła... to za dużo… Chcąc nie chcąc stała się częścią czegoś większego, czegoś czego nie rozumiała i nie chciała rozumieć. - Przepraszam… mówię głupoty… jestem po prostu zmęczona tym wszystkim… to dlatego – skwitowała swoją wypowiedź krótko i posłała chłopakowi lekki uśmiech.
Rodziny? Coś tak okrutnego zrobiła jej własna rodzina? Już przed chwilą myślał, że to mu się w głowie nie mieści, ale im więcej mówiła, tym mniej był w stanie zrozumieć. Bazował w końcu na własnych doświadczeniach wyniesionych z domu, a tam było naprawdę dobrze. Zawsze. Pewnie to kwestia charakteru rodziców, może zasad przekazywanych z pokolenia na pokolenie, a może przez wojny wstrząsane czarodziejskim światem przecież tak całkiem niedawno, to w magicznych osobach zostało tyle złości i agresji. Nie miał pojęcia. Przerażało go to. W tej chwili czuł, że mugolski świat był bezpieczniejszy i nie był pewny, czy po zakończeniu szkoły w nim nie zostanie. Jasne, tam też działy się koszmarne rzeczy, ale mimo wszystko... Nie był w stanie znaleźć słów. Nigdy nie był jakimś specjalnym gadułą, ale też zwykle jednak wiedział, co powiedzieć. A teraz... Przytłoczyło go to wszystko. Naprawdę go przytłoczyło. Zrobił więc jedyną rzecz, która przyszła mu na myśl i raz jeszcze mocno przytulił Gryfonkę. To było jedyne wsparcie, jakie był w stanie jej dać. Nie miał pojęcia, czy to wystarczy, ale... Choć bardzo chciał, tylko na tyle było go stać. Może za jakiś czas, kiedy sobie to wszystko poukłada, uda mu się wykrzesać z siebie coś więcej. Teraz jednak był właściwie bezużyteczny jako przyjaciel - co prawda to słowo prawdopodobnie było pewnym nadużyciem, biorąc pod uwagę czas ich znajomości, ale zaufanie, jakim Victorique go obdarzyła, było na odpowiednim poziomie. Był wdzięczny, choć nie wiedział, jak mógłby to odwzajemnić. Może kiedyś. - Wiem, że ci ciężko. Nie sądzę, bym był w stanie tak do końca to wszystko zrozumieć, bo i chyba nikt, kto sam tego nie przeżył, nie będzie w stanie. Ale myślę, że... Kiedyś ten ból będzie mniejszy. Nie wiem, czy minie, ale wierzę, że nauczysz się z nim żyć. A na razie mam propozycję. Ostatnio skrzaty w kuchni dały mi genialny czekoladowy deser - a czekolada jest idealna na smutki. Chodź - wstał i podał jej rękę, by pomóc jej wstać. Tylko tyle był w stanie jej zaoferować. Naprawdę miał nadzieję, że dziewczynie uda się poradzić sobie z tym wszystkim.
Kończymy? Bo szczerze mówiąc nie do końca mam koncepcję na dalszą część tego wątku ;) Także byłabym za tym, żebyś jeszcze ewentualnie odpisała i dała podwójne zt ;)
Dziewczyna kiedy skończyła swoją wypowiedź spojrzała na gryffona. Nie chciała nikogo obciążać, ale taka sytuacja. Nie mogła się zobaczyć z Klemensem, nie mogła porozmawiać z Eli. Nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. To był główny powód dla którego nie chciała się nikomu wyżalać, wiedziała, że to może kogoś przytłoczyć i to bardzo. Więc czuła się źle w tej sytuacji. - Dziękuję – Powiedziała i bez słowa ruszyła za nim do kuchni. Po prostu nie potrzebowała więcej. Tylko tego, żeby ktoś ją wysłuchał i to zrobiono. Teraz czuła się… lepiej? O ile po czymś takim można się czuć lepiej.
z\tx2
(Sorry, że tak krótko, ale mi się też wena wyczerpała na ten wątek xD)
II część zadania LEGENDY O STOWARZYSZENIU ZAGINIONYCH BARDÓW
Po znalezieniu pewnej ulotki ten temat nie dawał mu spokoju, zwłaszcza, że ostatnio zaczął na powrót odkrywać swoją artystyczną duszę. A jako pełnokrwisty Anglik czuł, że jego obowiązkiem jest uczestniczyć w poszukiwaniach przeklętych instrumentów, choćby to miało być jedynie stekiem bzdur. Do tego jednak musiał się przygotować, schował pod pazuchę swoją nagrodę z teatru, maskę dzięki której umiał grać na każdym instrumencie. O wiele trudniejsze było znalezienie samego instrumentu. W końcu jednak mu się to udało i była to gitara. Na miejsce poszukiwań wybrał właśnie tą wierzę, okazała się pusta co bardzo mu odpowiadało. Zajął więc jakieś miejsce wygodnie siadając i wyciągając spod pazuchy maskę założył ją na twarz po czym podniósł gitarę rozpoczynając spokojną grę, a także choć głos miał marny zaczął pośpiewywać sobie:
Krocząc samotnie wąską sienią, słyszałem smutną duchów rozmowę. Jak do jednego drugi powiada: „Dziś przyjacielu już nikt nam ballad nie opowiada, pieśni nie śpiewa, ponieważ bardów już z nami nie ma! Lutni i fletów słodki dźwięk przeminął, zastąpiony wyciem gorszym od kobzy, niczym z powieści grozy.
Nie ma już śmiałych wojów, co w świat wyruszą każde niebezpieczeństwo mieczem skruszą. Rycerzy co w pojedynku o pannę bić się będą, dopóty jeden z nich nie padnie śmiercią chwalebną. A dziś mój przyjacielu jedynie zdrady i rozpusty mamy, więc jeszcze kolejnej ballady długo się nie doczekamy. Ni grajka, muszącego się wybić z tego zaścianka.”
Więc w Święto Grajków, dzień ten szczególny, niech gra słodki dźwięk lutni, bo na biesiadę przyszedł czas! Tysiące gardeł niech zaśpiewa pieśń, toastu za bardów nie zapomnij wznieść! Niech tawerna od gości pęka w szwach, bo znów na stare legendy przyszła pora! A ja tu posiedzę sobie i na gitarze pogram trochę.
Końcówka pieśni była o wiele żywsza, po czym na nowo zaczął śpiewać wszystko od początku pozwalając by dźwięki gitary były coraz bardziej głośne i pewniejsze, a wtedy nawet jego głos nie powodował, że banshe zatykała uszy nie mogąc go znieść.
Dźwięki gitary w połączeniu z głosem Brandona spokojnie rozlewały się po całej wieży. Początkowo zdawało się, że kreatywność chłopaka i jego magicznie powiększony talent nie przyniosą większych efektów, ale po pewnym czasie powietrze dookoła stało się wyraźnie gęstsze. Lodowaty dreszcz przeszył ciało Ślizgona, niedługo przed tym jak do jego uszu zaczęły docierać dziwaczne dźwięki. Ciężko było stwierdzić, skąd dochodziły, a także co mogło je wydawać. Wszystko to brzmiało jak połączenie krzyku, lamentu oraz śmiechu ze skrzypieniem drzwi i przeciąganiem paznokci po tablicy. Minęło parę minut, zanim dało się rozróżnić dwa źródła wspomnianych abominacji - pierwszą była lutnia, a drugą gardło ducha, który zmaterializował się przed osiemnastoletnim chłopakiem. Jeśli Brandonowi kiedykolwiek dane było słyszeć legendę o Stowarzyszeniu, to z pewnością doskonale zrozumiał, dlaczego pojęcia rzępolenia i kakofonii tak często się w niej powtarzały. Biała twarz eterycznego grajka wyglądała na niesamowicie smutną, co zresztą potwierdziły jego następne zachowania. Najpierw rozejrzał się dookoła, mocno zbity z tropu. Potem zaszlochał żałośnie, robiąc w powietrzu mimowolny piruet. Przez dłuższą chwilę zdawał się nie zauważać osoby, przez którą został z powrotem ściągnięty do świata żywych, ale dało się spostrzec, iż powoli dochodził do wniosku, że coś rzeczywiście mu nie pasuje. Jego oczy spoczęły wreszcie na zamaskowanym brunecie, a posępna twarz nabrała nieco zaintrygowanego wyrazu. Zagrał dłonią pierwszych kilka dźwięków, które przy odrobinie większym natężeniu mogłyby chyba zbić pobliskie szyby.
Ach skąd, ach skąd, ach skąd przybywam? Ciemności stulecia mój wzrok spowiły, Czyż świat talentu pragnąć znów zaczął? Ach panie, ach bracie, ach wszystkie ziemskie twory! Cóż ten potwór, z lutnią dziwaczną, za gwałty poczynił? Czyż śpiewem to nazywa? Poezją przepiękną? Psa by nie oczarował tymi abominacjami! A jednak czuję, choć wierzyć w to nie pragnę, Że to z jego powodu znów w zamku przeklętych murach, Swój tragiczny nieżywot przeżywam. Powiedz, Zamaskowany, po cóż trud, po cóż tortura? Czyś serca pozbawiony? Słuchu? Po cóż ta cała konspiracyja? Daj wrócić do przyjaciół, daj w mroku tworzyć nową sztukę... Bowiem nikt, Nikt, powtarzam! Nikt w tym świecie prawdziwego piękna znać nie może!
Groteskowość Barda mogła na pierwszy rzut oka zawierać się w pozbawionej regularności poezji, w niepotrzebnym podnoszeniu głosu do niewyobrażalnych skali oraz zupełnym braku znajomości tajników lutni, a jednak to nie w nim tkwił szkopuł. Widać było, że trzymany przez niego, piękny, zdobiony instrument był o wiele bardziej materialny niż jego właściciel. Wyraźny sygnał na potwierdzenie legend, a jednak nadal trzeba go było zdobyć.
Twoim zadaniem jest teraz wyjaśnić Bardowi sytuację i przekonać go do oddania lutni. (Brandon nie musi cały czas śpiewać!)
Ślizgon nie miał pojęcia ile to już razy powtarzał całą pieść niczym przydługawą regułkę jakiegoś zaklęcia. Z początku nawet nie zauważył jak powietrze zgęstniało, ale chłód już poczuł. Jednak i to odebrał jako coś normalnego i pierwsza myśl jaka się pojawiła to taka, że mógł ze sobą zabrać jakąś ciepłą bluzę. Robiło się coraz chłodniej i kiedy to przeszedł go zimny dreszcz zrozumiał, że ma do czynienia z mocami których jego umysł może nie być w stanie pojąć. Chwilkę po tym aż skulił się jakby dostał z otwartej dłoni w kark. Mięśnie skurczyły się przez ten jazgot i miał wrażenie, że lada moment mózg mu wypłynie przez ucho nie mogąc znieść dłużej tych dźwięków. Szybko odnalazł jednak winnego tego harmidru, Na całe szczęście widok ducha nie był mu wcale obcy bo w innym wypadku poleciałby do tyłu i kto wie czy nie zemdlał... Ach ci mugole, tacy słabi, tacy beznadziejni. Obserwował chwilę zaskoczony tym co wyprawiał duch, nawet miał mu już ochotę pomachać, przecież nie ubierał peleryny niewidki - której zresztą nie miał, więc nie rozumiał dlaczego grajek go nie widział. To nie było na szczęście konieczne bo wzrok musiał mu się poprawić, gdyż w końcu spojrzał na niego. Jego pierwsze słowa już na początku dały mu wiele do myślenia. Wytłumaczyły jego zachowanie. Oczy tak długo spowite mrokiem pewnie musiały się przyzwyczaić ponownie do tego światła, a może i świata? Nie śmiał mu przerywać kiedy ten zaczął się żalić i krytykować jego grę? Co?! Ktoś tak okropnie grający - bez obrazy oczywiście dla gry. Nie skomentował tego jednak, przynajmniej nie teraz. Słysząc formę w jakiej do niego mówił, przed oczyma pojawił mu się musical, tak często oglądany w teatrach. Zawsze bardzo chciał zagrać w takiej sztuce, ale doskonale wiedział, że nie miał głosu. No ale! Dlaczego teraz nie mógł tego spróbować? Nagle nie zaczął mieć wspaniałego głosu, ale w tym przypadku nie był sam z tym problemem.
Ach duchu, ach duchu nie wiem skąd przybywasz, Jednak znów w Hogwarcie pragnę Cię powitać. Bądź jednak tak miły i nie graj przez chwilę, Bo to rzępolenie tortury mi sprawiły. Dobry duchu, dobry bardzie, wybacz mi jeśli te słowa Cię uraziły. Nie to celem naszego spotkania jest, Więc proszę wysłuchaj przez dwie minuty mnie.
Wyśpiewał dostrzegając, że lutnia którą trzymał wydaje mu się być bardziej materialna. I potrzebował chwili by zebrać myśli i na szybko wymyślić jakiś dalszy tekst. Co wcale nie było takie proste.
Dziś bowiem twe święto jest, czas kiedy bardowie witają lato poprzez pieśń. Smutny to czas, kiedy to bez Was pozostało nam na tym padole gnić, W ciszy i zmartwieniu, że bez Zaginionych Bardów lato może ominąć nas. Więc zrozum mnie proszę, Że bez stowarzyszenia waszego, życie me obejść się nie może. Zagrać pieśń więc jakąś musicie, by lato nie rozczarowało nas. Nie proste to zadanie jednak jest, Bo jak w każdej opowieści klątwa jakaś musi być. Nie uwierzyłbym w nią gdyby to legendą tylko okazało się! A jednak z Tobą duchu rozmawiam, więc i o jej prawdę się obawiam, Mówi bowiem ona, że swój nędzy los temu zawdzięczasz!
W tej chwili otwartą dłonią wskazał na instrument barda, kontynuował szybko jednak by wytłumaczyć mu o co w tym wszystkim chodzi, zanim duch mu się rozzłości.
Lutnia ta bowiem okropną klątwę skrywa i wybitnemu muzykowi talentu przez nią ubywa. Gra coraz gorzej, zaś sam słuchać innych grajków nie może. W samozachwyt popada, a w rzeczywistości na dno się stacza. I jeśli mym słowom wiarę dać nie możesz, Ostatnie chwile z życia sobie przypomnij, Przypomnij sobie dobry duchu od kiedy ten okrutny los Cię spotyka. A wtem olśni Cię czego to jest wina, Olśni Cię, że przeklęty przedmiot w ręku trzymasz!
Po tych słowach znów wskazał na przedmiot po czym uśmiechnął się pokrzepiająco, chcąc dać znać, że nie wszystko stracone i to jeszcze nie koniec. (tak, tak, to jeszcze nie koniec xD)
Nie martw jednak już się, bo jestem tutaj by wspomóc Cię! Razem jesteśmy w stanie tą okropną klątwę zwalczyć, A później z tego powodu zwycięsko zatańczyć. Zagramy wspólną pieśń i w spokoju będziesz mógł odejść. Bo złej klątwy na zawsze pozbędziesz się.
Skończył śpiewać i czuł, że albo ta sytuacja jakoś w magiczny sposób na niego wpływała, albo maska mu dodawała takiego talentu do wyśpiewywania tego o czym pomyśli dobierając w dodatku odpowiednie słowa. A może to właśnie ta magia o której wspominał tamten Krukon w ogłoszeniach? Jak on to nazywał? Zamiłowanie do sztuki, czy coś takiego. Więc była szansa, że i na niego to podziałało.
Bard, choć w całkowicie świadomym zamierzeniu przestał na razie śpiewać, nadal pobrzękiwał niemal bluźniercze dla muzyki dźwięki. Poproszony o zaprzestanie, nie krył swojego oburzenia - co łatwo było przewidzieć po wygłoszonych przez niego poprzednio wersach. Klepnął struny z impetem, w ułamku sekundy je uciszając, choć poświata grymasu na porcelanowej twarzy zapowiadała, że nie uda mu się długo wytrzymać w ciszy. Nawet w sposobie lewitacji dało się zauważyć irytację. Milczenie było jednak na razie definitywne, co Brandon doskonale, zdawałoby się, wykorzystał. Urażony grajek przechodził przez następne minuty istną karuzelę nastrojów. Najpierw, nieco rozpieszczony dosyć uprzejmą prośbą o wybaczenie, ściągnął twarz tak, aby powrócić do neutralnego wyrazu. Wbrew wszystkiemu, zdawał się ukontentowany całą masą zasłyszanych komplementów, a jednak zgrzytał od czasu do czasu zębami. Można było pomyśleć, że muzyka Russeau w jego uszach brzmi równie okropnie, jak muzyka Bardów w uszach wszystkich ludzi. Tym razem grajek wykonał w powietrzu dwa piruety, jeden w lewo, drugi w prawo, a potem pokręcił żałośnie głową i zaszlochał raz jeszcze. Wedle rady chłopaka, przypomniał sobie ostatnie chwile życia. Nie był to dobry pomysł, zwłaszcza że trafiony przez Ślizgona Bard popełnił samobójstwo po tym, jak jego największa miłość usłyszała ułożoną dla niej pieśń i stwierdziła, że nigdy w życiu nie słyszała niczego gorszego. Sporadyczne szlochanie przybrało na częstotliwości, aż ostatecznie zmieniło się w rozpaczliwy płacz.
Dlaczego tę tragedię wspominasz? Czymżem zawinił twej tajemniczej osobie? Eufrozyny imienia nie powinno się już wymawiać, Wszak dawno zmarła, do życia powrócić nie skora, Uprzednio żywota pozbawiając kochającego barda. Zamaskowany kacie! Oprawco przeklęty! Kłamstwa, łgarstwa i oszczerstwa! Słodkościami oprawiona, Najgorsza trucizna! Magią nieczystą dręczysz niewinnego, Czarnoksiężniku przeklęty, Pozbądź się maski, pokaż swe lico, Zdradź swe imię, cobym je przekląć na wieki miał możliwość!
Tym razem, oprócz kakofonii, w głosie Barda dało się słyszeć prawdziwą zawiść i gniew. Nie był to najlepszy sposób na uzyskanie lutni, zaś całe zadanie najwidoczniej stało się o wiele trudniejsze.
Przypadkowo naprowadzając Barda na najgorsze wspomnienie jego życia, sprawiłeś, że przestał on zwracać uwagę na zgodność tego, co mówisz, z jego perypetiami. Na razie jest on uwięziony przez Ciebie w świecie żywych, ale nie na długo. Uważaj, bo inaczej stracisz swoją szansę!
Zdawało by się, że rozmowa z duchem mu wychodziła dobrze, dobierając słowa tak by bard usłyszał to co chciałby usłyszeć. No ale to nie mogło być takie proste, w końcu każda legenda musiała mieć jakiś wątek miłosny. Powód dla którego to grajek odebrał sobie życie. Tutaj jednak ulotka nie podawała prawdziwego powodu, a jedynie mówiła o przyczynie, którą to musiał jakoś zdobyć. W chwili kiedy to duch żalił mu się i obwinił o wszelkie zło - słuchał, po prostu słuchał, był mu to winny. Choćby dlatego, że i on wysłuchał jego prośby i pozwolił mu mówić, zresztą jako osoba starszej daty źle pewnie znosił przerywanie. Więc kiedy to skończył dopiero ponownie zaczął podśpiewywać.
Och duchu, wybacz mi proszę, za mą największą głupotę, Nie znana mi była jednak Twa historia, Przykro jest więc mi nieziemsko, Żem po tylu latach spowodował, że Jej imię wspomniał. Chcąc pokazać też me dobre intencje chętnie zdradzę swe imię I twarz ukażę, choć rzuceniem klątwą mi grozisz.
Po tych słowach odłożył gitarę i sięgnął do twarzy zdejmując z niej maskę i przejeżdżając dłonią po głowie rozczochrał nieco swe włosy. W zasadzie zrobił to też z jeszcze jednego powodu. W końcu zrozumiał jak może dogadać się z duchem, przynajmniej w sprawie grania. Przypomniało mu się jak to krukon wspominał coś o tym, że inni z stowarzyszenia grali razem, razem tworzyli, więc jakoś musiała im się podobać ich wzajemna gra. Co oznaczało tylko jedno - wszyscy mieli podobny brak dobrego gustu i swe rzępolenie uważali za piękno. Więc może kiedy i on będzie tak "grać" to duchowi to podpasuje. Znów chwycił za gitarę swoją maskę znów chowając za pazuchę. Teraz począł szarpać za struny bez ładu i składu powodując, że gitara wydawała dziwaczne dźwięki.
Co do jednego masz rację mój druhu, Świat okropny, czarną przesiąknięty jest magią. I to on Twym katem był, nie ja, Bo jaki niby wpływ miałbym na Twój czas? Otwórz uszy, otwórz umysł bo zrozumieć mnie nie możesz, A o zło obwiniasz mnie stale. Kiedy to dla mnie wszystko staje się zrozumiałe.
Cierpisz duchu, cierpisz bardzo, wielką krzywdę doświadczając, Lecz to już koniec, koniec powiem, by pozbyć się klątwy przyszła pora! Byś znów mógł uraczyć nas głosem, muzyką i talentem prawdziwym, nie stłumionym przez lutnię Twą. I powiem Ci szczerze, że w dobry koniec tej legendy wierzę. Że po wszystkim, znów spotkasz lubą swą, Uraczysz pieśnią przed laty napisaną i zdobędziesz jej serce. Nie wiem gdzie to będzie, nie wiem szczerze, W niebie, czy w jakimś eterze? Wpierw jednak instrument zmień, Weź mój, oddam Ci go chętnie, Jeśli dzięki niemu pozbędziesz się klątwy natrętnej. Na Merlina, wszystkie dziwy, musi być sposób właściwy, By ta gitara stała się niematerialna. Nie różni się ona w końcu wiele od lutni twej bardzie, Więc i na nim zagrać będziesz mógł jeszcze ładniej.
Starał się śpiewać do rytmu jaki narzucała mu gitara wydająca beznadziejne dźwięki. Tutaj też już bardziej spojrzał się na ducha pytająco, czy wie jak uczynić z tego instrumentu swoją własność, mu bowiem nic nie przychodziło na myśl, więc pozostało mu jedynie czekać na odpowiedź ducha.
Bard warknął ponownie, tknięty kolejnymi dźwiękami gitary. Zdawało się, że chciał zacząć je zagłuszać swoją własną grą, ale w tym właśnie momencie Brandon zdjął swoją maskę. Czyniąc to, chłopak pozbawił się magii przeciwnej do tej, która opanowała nie tylko umysł ducha, ale również jego jestestwo. Wspaniała dedukcja doprowadziła do uspokojenia półżywego mężczyzny, twarz wyraźnie mu się złagodniała, sylwetka przestała drgać z poirytowania, a pierwotny zamiar wprawienia lutni z powrotem w ruch uleciał w nieznane. To, co Russeau zaczął nagle wyprawiać ze swoim instrumentem, wprowadziło ducha w nieopisaną konfuzję, którą ów pokazał delikatnym cofnięciem się. Słuchał z niedowierzaniem kierowanych do niego słów, jak gdyby nagle obudził się ze złego snu i zaczął dochodzić do wniosku, że świat wcale się przeciw niemu nie sprzysiągł. Uśmiechnął się wreszcie, gdzieś w połowie wywodu Ślizgona, zaczynając mimowolnie kołysać się w rzekomy rytm rzępolenia, które niczym zaraza przeszło na jego rozmówcę. Kiedy pieśń dobiegła końca, Bard "tańczył" jeszcze jakiś czas, aż wreszcie westchnął ciężko, zrobił swój typowy piruet i spojrzał na osiemnastolatka.
Swą maskę zniszcz Ducha złego wygoń Twierdzisz, że lutnia zaklęta A sam wnet lepiej grać zacząłeś I mówić i śpiewać i prawdę wplatać Lepiej wszystko Instrumentów zamianę chętnie bym przyjął Tak ciekawym tego, co żywi wymyślą Lecz czuję, ach czuję Że bez tej lutni prędko istnieć przestanę Ni to w żywych, ni w nieżywych Krainie pozostanę Choć żałuję, że słowa nie dotrzymałeś Że Nieznajomym nazywać cię muszę Oddać ci ją mogę Na moment ulotny Byś prawdziwie na oczy przejrzał Jako że klątwy żadnej nie ma Być nie było i nie będzie Spójrz, dotknij, zagraj
Bard zbliżył się i wyciągnął dłonie, podając Brandonowi lutnię. Przyjąwszy ją ostrożnie, Ślizgon mógł momentalnie poczuć dziwne ukłucie w płucach, a przy tym zdrętwienie w palcach. Niezależnie od intencji, chłopak poczuł nieodpartą chęć grania i śpiewania, tak silną, że momentalnie się za to zabrał. Nie był świadom tego, że nadzwyczajne rzępolenie wraz z kakofonią przeszły teraz na niego, a jednak mógł się tego bardzo łatwo domyślić. Duch zaczął się dziwnie zachowywać. Zatkał uszy, oddalił się momentalnie, zaczął krzyczeć jak torturowany chłop i błagać o przestanie. Z trudem, ale wreszcie się udało. Osiemnastolatek położył przeklęty przedmiot na podłodze, zaś Bard rozpłakał się ponownie. - Czyli prawdę słyszałem. Ach, jak ciężko w to uwierzyć... A jednak wiem doskonale, że z tym muzycznym ścierwem na wieki zostałem związany. Bez niego nie zaznam spokoju, Nieznajomy - mówił, odwrócony do chłopaka plecami. Po chwili ciszy, szlochanie powróciło ze zdwojoną siłą.
Stoisz teraz przed ważnym wyborem, który zadecyduje o losie Pierwszego Barda, Twoim i po części Jeremiasza. Twoje możliwości wyglądają następująco:
Możesz poddać się i oddać lutnię Bardowi. Ale oboje wiemy, że tego nie zrobisz.
Możesz spróbować rzucić na lutnię jakieś zaklęcie, które według Ciebie zdejmie klątwę. W tym wypadku rzucasz PIĘCIOMA kostkami, a ich zsumowany wynik podajesz w następnym poście. W skrócie: wyliczanka i niech się dzieje wola nieba.
Możesz spróbować wziąć lutnię do Marco Ramireza albo Adena Morrisa. W tym wypadku musisz przekonać Barda do tego pomysłu i napisać list do jednego z nich.
Jeśli masz: a) 20 punktów z Zaklęć/OPCM-u b) 10 punktów z Zaklęć/OPCM-u + 10 punktów z Historii Magii wszystkie lata w Hogwarcie wreszcie okazują się bardzo przydatne. Wtedy rozpracowujesz klątwę, jej prawdopodobne pochodzenie i bez problemu ją zdejmujesz.
Zdjęcie maski okazało się strzałem w dziesiątkę, pierwsza reakcja ducha na to świadczyła choćby o tym. Mógł więc grać nieco śmielej, a co! Niech go cały zamek usłyszy, niech wie z jak trudnym zadaniem przyszło mu się borykać, co sam musi znosić by ducha uwolnić. W pewnym momencie musiał zaprzestać śpiewać ponieważ roześmiał się widząc jak duch zaczyna tańczyć w rytm tych dźwięków. Co prawda taniec zwycięstwa przewidział na koniec, ale dlaczego by i gdzieś w środku tego zadania nie mogli chociaż przez chwilę nacieszyć się z tego, że oboje się tutaj znajdują. Pierwszą część wolał przemilczeć i pokiwać głową niż powiedzieć duchowi wprost, że specjalnie zaczął pokazywać, że muzyka może służyć również do ranienia, duszy i unerwienia. Później wszystko stało się tak szybko, bard wręczył mu lutnię i nawet przemknęła jakaś myśl o tym by z trzymanym instrumentem rzucić się w stronę drzwi i spierniczać czym prędzej. Szybko jednak z tego zrezygnował bo ani nie widziało mu się uciekać przed duchem, ani to jakoś miało większy sens, bo co potem? Sam stanie się przeklęty, choć możliwość posiadania takiej broni masowego rażenia była bardzo kusząca. Powiedział sobie jednak stanowcze nie. Bo jak niby całe życie miałby czuć to kłucie w piersi, odrętwienie w palcach? Nic dziwnego dlaczego ten duch był tak zrzędliwy. Czuł, że tym bardziej musi mu pomóc, bo nawet mu się zrobiło go żal. Zaczął grać i zrozumiał, że sam teraz doświadczył tego co on musiał znosić przez cały ten czas. Dobrze będzie jeśli nie zostanie mu po tym jakiś dziwny tik nerwowy. Odłożył lutnię obok siebie na podłodze, tak by w razie czego mieć też do niej szybki dostęp.
- Może i masz rację, może i jesteś związany z nim na zawsze. Jednak coś zrobić z tym musimy, dopuścić do tego by ktokolwiek na nim grał nie możemy. Przynajmniej do chwili, aż nie pozbędziemy się tej klątwy przyjacielu. Bo więcej jej brzmienia nie zdzierżymy. - Tym razem już nie śpiewał bo zauważył, że i duch od tego pomysłu odszedł. Starał się jednak zachować rymy, zwłaszcza, że zaczynały się mu one z taką łatwością układać. Zastanowił się przez chwilę nad tym co mógłby zrobić by zrzucić klątwę, ale nic sensownego nie przychodziło mu na myśl. Sam nie był dobry w zaklęciach, ani nie pamiętał nic z lekcji historii co by tutaj pasowało. No i masz teraz za swoje! Nie chciało się uważać na lekcjach! - Myślał gorączkowo drapiąc się po głowie. W pewnej chwili coś mu się też przypomniało, co prawda nie było to rozwiązaniem tego problemu ale w komunikacji z pewnością pomoże. Zwłaszcza, że był winien już wcześniej zdradzić duchowi swoje imię. - No i nazywam się Brandon, a Ty jak się zwiesz, bo tak nie wypada bym ciągle mówił Duchu bądź Bardzie - rzekł do grajka i zaraz po tym pojawił się pomysł. - W zasadzie możemy zanieść ją do Marco Ramireza - naszego nauczyciela od OPCM, on z pewnością będzie wiedział jak nam pomóc. Zna się w końcu na tym, więc jak? Zgodzisz się na to by pójść do niego z tym instrumentem? - Dodał szybko opowiadając pomysł, obawiał się, że duch może mu nie ufać, dlatego w tym celu powiedział wcześniej to jedno specjalne słówko. Zasiał to nasionko i czekał teraz cierpliwie kiedy zacznie kiełkować i odda mu swój owoc.
Duch załkał jeszcze głośniej, w reakcji na przyznanie mu smutnej racji. W żadnym wypadku nie pasowało mu bycie wiecznie związanym z przeklętym przedmiotem, a tym bardziej takim, który zniszczył mu całe życie - o nieżyciu już nawet nie wspominając. Westchnął głęboko, po raz enty zakręcając się kilkukrotnie wokół własnej osi, aż wreszcie zaczął lewitować frontem do Brandona, tak, aby ten mógł zobaczyć jego kiwanie głową. Powiązanie istniało, ale nie zabraniało mu odłożyć lutni na podłogę, choć czuł już, że gorzej mu się robi bez śpiewu i gry. Czas, który Russeau poświęcił na namysł, sam Bard spędził na mało kreatywnym obserwowaniu ścian pomieszczenia, nieprzypominającego mu któregokolwiek zakątka Hogwartu, nawet jeśli tych miał w swojej pamięci wiele. W pewnym momencie chciał nawet dotknąć chłodnej powierzchni, ale prędko zorientował się, że próżny to trud. Załkał raz jeszcze, choć lepszym określeniem będzie tu "rozryczał się na dobre". Dopiero pytanie zadane przez chłopaka wyrwało go na moment z rozpaczy. Obrócił się w jego stronę, przez długi czas milcząc. Tylko zamyślona twarz pokazywała, że słowa dotarły do niego, a on chciał z całej siły przypomnieć sobie fakty, które usiłował z niego wyciągnąć rozmówca. - To było tak dawno... Brandonie... Tak niesamowicie dawno... Któż ostatnio wołał na mnie inaczej? Zawsze tylko Bardzie, zawsze tylko duchu, zawsze tylko... ZAKAŁO... Ja nie jestem żadną zakałą! Żadną! Nazywam się... nazywam się... nazywam... Elryk! Tak! Tak! Elryk, na Merlina! Elryk z Sumorsæte! To ja! - euforia przepełniła całego Barda, sprawiając, że zaczął on radośnie latać po całej wieży i śmiać się - Eeeeeeeelryyyyyyyk! Hahahahaha! Słuchajcie, wszyscy! Jestem Elryk z Sumorsæte i zakochałem się w... w... - radość była bliska zniknięcia, a jednak pomysł Brandona sprawił, że Elryk zupełnie zapomniał o tym, co wprawiło go w tak nieprzyjemny nastrój. Usłyszawszy "Marco Ramirez" skrzywił się wyraźnie, choć z uprzejmości starał się tego nie pokazywać. - Cóż to za dziwne czasy? Saracen uczy w Hogwarcie? - każdy obeznany z historią od razu zauważyłby, że nie jest ona przedmiotem, z którego Bard był kiedyś dobry, tak samo zresztą jak geografia - Nieistotne. Ot, fraszka. Chodźmy, Brandonie z... doprawdy, nie masz nawet właściwego tytułu! Brandonie z Hogwartu! Chodźmy do tego nauczyciela, o którym prawisz tyle dobrych rzeczy. Choć jedynie płomyk nadziei, to może spali on tę wielką chatę, w której zamknięto mnie na wieki!
Napisz teraz list do Marco Ramireza, a gdy otrzymasz odpowiedź ze wskazanym miejscem, napisz tam posta!
Człowiek już nie mógł nigdzie w spokoju zapalić… Wszędzie kręcili się nauczyciele albo prefekci, a ostatnio @Doris O. L. Lanceley dostała zjebkę nawet od jakiegoś portretu, kiedy popalała sobie w jakimś pustym korytarzu w podziemiach. Dorosły, czy niedorosły – w Hogwarcie trzeba było kitrać się z fajkami. Dlatego też Doll wybrała się na papieroska do Wieży Północnej – miejsca tak nudnego, że raczej nikt nie powinien się tam kręcić. Tak jak podejrzewała na wieży nie było żywego ducha, ale kiedy Ślizgonka zaciągała się dopiero drugi raz, stojąc przy otwartym na oścież oknie, na szczycie schodów pojawiły się lewitujące buty i podfrunęły jej pod twarz. W pierwszym odruchu energicznie odepchnęła je od siebie, na co te przestały opierać się grawitacji i wypadły przez okno. Dopiero wtedy Doris zobaczyła stojącą w wejściu do wieży @Mariesol Altamirano.
Dwadzieścia minut wcześniej, Mari przebierała się w dormitorium i spróbowała przywołać buty, które idealnie pasowałyby jej do sukienki, ale te uniosły się i poszybowały w zupełnie innym kierunku. Te durne zaburzenia magii... Buty najwidoczniej nie zamierzały się zatrzymać, a ponieważ była to jedna z jej ulubionych par, Puchonka ruszyła za nimi. Te jednak cały czas jej uciekały i tak z Pokoju Wspólnego Hufflepuffu Marie zabrnęła aż do Wieży Północnej. Szła za nimi przez cały zamek tylko po to, żeby zobaczyć jak jakaś Ślizgonka wyrzuca je przez okno.
//zaczyna którakolwiek z Was; ewentualne zażalenia do Gemm na priv