Wieża Północna jest wieżą najbardziej wysuniętą na północ. Co oczywiście nie jest oczywiste. To zwykła, pusta lokacja. Mury i okna. Proste, bez większych zawirowań lub zawiłości.
No właśnie Clemens w sumie też wpadł mi do głowy, jako przypadek w złej sytuacji. Zakładając jednak, że każdy ma jedną lub dwie takie postaci z traumatyczną przeszłością, to na prawdę robi nam się tutaj psychiatryk zamiast szkoły. Z resztą w 'dobrych' rodzinach też zdajrzają się kłótnie. One są wszędzie. Ludzie kłamią tak swobodnie jak oddychają, więc z byle błachostki można zrobić tragedie. Zwłaszcza, ze często właśnie takie osoby szukają przygód, dramatów i rozczarowań. W sumie nie wiem na co im one, ale ci ludzie po prostu tacy są. Z resztą... Nie dajmy się omamić pozorom. PErcival i Arthur radzą sobie dopiero teraz, gdy są w miare duzi. Wcześniej musiał być koszmar. A Arth i tak jest skłócony pewnie z połową rodziny jak nie więcej. Z resztą jak rodzina się dowie co się stało w mieszkaniu, to na pewno zwalą na niego. Taki imprezowicz. Ok, jednak trzeba ogarnąć zadek. To nie ta postać, by pisać jej historie życia. Follett wyłaź mi z głowy! No już! Dobra, wracam do rzeczywistości. W końcu Phil po usłyszeniu zdania o głupotach, tylko przytaknął, zgadzając się niemal całkowicie. W końcu możliwe, ze to on pierwszy się upije. Mają tak jak zauważyłaś podobne problemy, więc może i moc głowy też? - Tymczasowo, w końcu nie chcemy zostać nałogowcami. Jeszcze by kto nas znalazł i wysłał do Munga. - Podsumował, patrząc na nią łagodnie, bo w sumie nie sądził, ze aż tak zmieni się jej gust co do napoi. - Jak na pierwszy w sam raz. - W sumie nie chciał jej mówić, ale to brzmiało jak typowy babski żal dupy. Najwyraźniej tego potrzebowała. On... W sumie w całej swojej dziwacznej sytuacji, nie wie czego teraz chce. W końcu te kobiety to jakieś fatum. Są, potem ich nie ma. Mają humory, okres i inny przerażające problemy. Gdyby był kobietą pewnie by je rozumiał, a że jest facetem to pozostaje mu tylko ich wysłuchiwać, smuteczek. - Widać, ze urodzona pani doktór. - Było słychać w jego głosie lekkie drżenie, rozbawienie jej reakcją. Cóż jednak się dziwi, dziewczyna nie nawykła. Podobno pierwsze razy zawsze bolą najbardziej, więc powinna się cieszyć, że ma już go za sobą. Choć nie wiem czy to dobrze, że był on z Lorrainem. Skojarzenie? Przypadek? Nie sądzę! - No cóż, znasz mnie. Wszystko i nic. Taka egzystencja w świecie pełnym przewrotów. - Uogólnił, bo w sumie nie był jeszcze w stanie by opowiadać historie swojego życia. On chyba jeszcze nigdy w takim stanie nie był, ale kto by się tam tym przejmował. Lepiej dla innych. - Choć akurat teraz patrzę na ciebie, więc egzystencja staje się nieco przyjemniejsza - Uśmiechnął się do niej, po czym opuścił głowę pomiędzy kolana. W sumie to ją lubił, ale nie widział w tym świetlanej przyszłości. Pewnie dlatego, ze on był humenem, on ścisłowcem. Dwa światy. Takie życie
Fakt, Josephine nie była dzisiaj taka jak zwykle. Zazwyczaj jej sposób myślenia był mało kobiecy - jej mózg układał wszystkie zagadnienia na właściwych półeczkach, które z kolei były odpowiednio opisane, zebrane według tematyki. Wszystko musiało być idealnie logiczne, doskonale spójne i nie mogło w żaden sposób ulegać emocjom, które jak wiadomo wypaczają osąd. Nie. Josephine obsesyjnie wręcz pilnowała porządku w swoim życiu, mogła się nawet wydawać oziębła, bo właściwie była oziębła, któraś z warstw jej psychiki, ta najcieńsza i najbardziej przyduszona przez pozostałe, była warstwą ciepła, ale nigdy nie miała szansy ujrzeć światła dziennego. Ale niezależnie od tego, jak bardzo Jossie walczyła sama ze sobą, to jednak miała uczucia i miała obsesję na punkcie utraty bliskich jej osób. Ona wbrew pozorom była bardzo prosta do rozgryzienia, naprawdę. O wiele prostsza od Isolde, która jest postacią tak złożoną, że nigdy nie wiem, jak zareaguje, bo nigdy nie może znaleźć tego, czego szuka. A Josephine? Josephine po prostu marzy o mężczyźnie, któremu mogłaby zaufać. I nie, nie musi być jej bratnią duszą, czego oczekuje ta niemądra idealistka Isolde, nie musi być niezwykle asertywny, nie musi być niezwykle moralny, honorowy. Dobrze by było, gdyby miał sporą wiedzę, tak, żeby mieli jakieś wspólne tematy. I żeby nie zdradzał. I żeby nigdy jej nie zostawił. Żeby prowadzili spokojną, stabilną egzystencję. Żeby zestarzeli się razem. I umarli też razem. Marzyła o czymś, czego jej ojciec nigdy nie doświadczy. W każdym razie nie z jej matką. - Heh, no wiesz, takie geny - uśmiechnęła się lekko i spojrzała na Phila ciepło. Och, nie mógł znaleźć lepszego sposobu na poprawienie jej humoru. Josephine marzyła, żeby zostać dobrym uzdrowicielem, tak jak jej ojciec, a ilekroć ktoś dostrzegał, że naprawdę ma predyspozycje do tego zawodu, czuła się dumna i szczęśliwa. No dobrze, może teraz nie była szczęśliwa, ale coś w niej błysnęło, jakaś iskra pozytywnej energii, która szybko zgasła, ale zostawiła chwilowe wrażenie ciepła. - Serio, strasznie to paskudne... co ludzie w tym widzą, oprócz tego, że uderza do głowy - skrzywiła się teatralnie, po czym podciągnęła kolana pod brodę. - Z każdym komplementem nabieram przekonania, że jesteś najwłaściwszą osobą, z którą mogę się dziś upić, wiesz? - zamruczała, odbierając od niego butelkę i pociągając łyk. Nie, ona też nie widziała ich razem i trochę tego żałowała, ale może jednak nie? Tęskniła za Ozem, za Ozem, chciała, żeby to on był tym, z którym znalazłaby spokój. - Phil, Phil, Phil... - zanuciła cicho, kołysząc się w przód i w tył. - Ten zamek to chyba przeklęte miejsce, wiesz? Tak mało tu radości, a tyle emocjonalnego brudu, w którym wszyscy się taplają z jakimś paranoicznym chichotem.
Ach, cóż za wspaniały dzień! Ptaszki śpiewają za oknem, gdyż chociaż na chwilę przestał padać ciężki, typowy dla Wielkiej Brytanii deszcz i większość przyjezdnych oraz tubylców wybiegła na błonia, aby chwytać pierwsze promienie słońca. Inaczej sprawa się miała w przypadku Beauregard B. Bertran, która postanowiła skorzystać z nienaturalnej ciszy w zamku, aby pobyć trochę ze swoimi przyjaciółmi. Wzięła swoje figurki i pognała na Wieżę Północną, rozkładając je na kamiennej posadzce i czarując je w najlepsze. Była tak pochłonięta swoją zabawą, że nawet nie spostrzegła jak małe, wredne gryfoniątko wbiegło na szczyt i rzuciło w nią czymś lepkim… coś jakby, eliksirem? Momentalnie zrozumiała o co chodzi, bo jej ciało zaczęło nagle puchnąć, co nie ominęło również figurek, które całe szczęście znieruchomiały, gdy ich właścicielka wypuściła z ręki różdżkę, unosząc się pod sufitem. Tymczasem na wieży ni z tego, ni z owego pojawiła się Katniss Johnson, która widząc wybiegające gryfoniątko i to, co wcześniej było BBB, rzuciła się na pomoc. Zaczyna Katniss.
-OMATKOŻEJAKŻECODLACZEGO?! -Dziewczyna z przerażeniem zmieszanym ze zdziwieniem spojrzała na latający obiekt, który chyba kiedyś przypominał człowieka. Nie miała po co pytać się, co się stało, bo tak czy siak, nie otrzymałaby odpowiedzi. Szybkie łączenie faktów. Wybiegające gryfoniątko, dźwięk tłuczonego szkła i latający człowiekobalon. A więc nie zaklęcie. Jakaś mikstura, eliksir... Dziewczyna szybko przeleciała w głowie spis znanych jej eliksirów. Całe szczęście, lubiła ten przedmiot, więc czytała sobie co nieco na temat różnych miksturek spotykanych w życiu codziennym. I to chyba był...eliksir rozdymający. Taaa, co jej po tej wiedzy? Właściwie to nic, bo i tak nie omawiali tego eliksiru na lekcji, a tym bardziej antidotum na niego. Wdech, wydech. Zacznijmy od sprowadzenia dziewczyny, bo to chyba była dziewczyna, na ziemię. Sznurek, pasek, cokolwiek? Gryfonka rozejrzała się po pomieszczeniu, szukając czegoś odpowiadającego jej kryteriom. Wygrała jej błękitna wstążka do włosów, z braku lepszego wyposażenia. Podskoczyła i złapała za nogę człowiekobalona, po czym przywiązała do jego nogi wstążkę. Czuła się strasznie głupio, w sumie, co się dziwić. -Przepraszam, ale trzeba Cię jakoś przetransportować. Do Skrzydła Szpitalnego albo profesora...
Beauregard nie mogła się niczym przejmować. W końcu jest w najbezpieczniejszym miejscu jakie może na tej planecie być. Choć nie ukrywa, że brakuje jej tego swojego klimatu Salem, po miesiącu treningu nie może jeszcze wystawić kompletnej opinii tej placówce, w końcu to Beauregard B. Bertran - ona wszystko robi po swojemu, nie zwracając uwagi na żadne konsekwencje, właśnie. Dzisiaj miała zamiar wybrać się z przyjaciółmi do wybranego przez nią samą miejsca w zamku. Na jej nieszczęście wybrała Wieżę Północną, w której dość często przebywała ze względu na lenistwo panny Bertran (wiesz, bliżej do dormitorium i takie tam). Ze względu na wyjątkowość dnia postanowiła zabrać swoje figurki ze zwierzętami i urządzić dla przyjaciół mały pokaz. Tak więc szybko się zwinęła, zapakowała potrzebne rzeczy do szmacianej torby, włożyła na siebie coś wygodnego i ruszyła w stronę wieży. Dotarła jako pierwsza i musi przyznać, że otaczająca ją cisza bardzo niepokoiła dziewczynę. Ale cóż ma poradzić, pewnie siedzą jeszcze w Wielkiej Sali i pałaszują jakieś dobre rzeczy, kurczę, aż sama dziewczyna zgłodniała na myśl o tym. Rozłożyła koc, usiadła na nim i zaczęła wypakowywać swoje miniaturowe zwierzątka. Ustawiła je w taki sposób, by mogła rzucić na nie zaklęcie, co oczywiście zrobiła, zaś plastikowe figurki stały się małymi, żyjącymi istotami. Wszystko szło po myśli BBB. Tak wyćwiczyła swoje małe figurki, że śmiało może zakładać biznes na Pokątnej i robić pokazy dla młodych czarodziejów. Lecz całą tą harmonię zakłócił jakiś bachor, bodajże z Gryffindoru. Na całe szczęście figurki znieruchomiały, lecz z Beauregardą coś zaczęło się dziać i bynajmniej nie jest to nic dobrego. Oberwała czymś lepkim, jakimś eliksirem, po czym zaczęła stopniowo puchnąć. Na Merlina, co się dzieje? Dziewczyna z przerażenia zaczęła krzyczeć w niebo głosy. Na szczęście pojawiła się zupełnie nieznana dla Bertran osoba, która uratuje ją. - Nienienie, czekaj! Co ja im powiem? Z resztą jak ja się wydostanę? Nie wyjdę stąd. Na krowę mojej ciotki Miriam, błagam, ZRÓB COŚ! - krzyknęła, wręcz szlochała wymachując nerwowo rękoma. I masz babo placek!
-Niby jak?! Nie noszę w kieszeni odtrutek na wszystkie znane eliksiry, a nie uwarzę go bez składników i czasu! -Panika balona zaczęła się udzielać Katniss. Bo co, jeśli będąc za długo napuchniętą, przyjezdna wybuchnie? A Gryfonkę wyrzucą za nieudzielenie pomocy? Albo, co gorsza, wszyscy będą ją wytykać palcami, że przyczyniła się do śmierci uczennicy? -Wiesz, jakie jest na to antidotum? -Dobrze byłoby to wiedzieć, w razie szperania w zapasach profesora albo jego osobistej pomocy. Jakiś wygląd, zapach, cokolwiek. Najlepiej byłoby znać nazwę, ale nie oczekiwała tego od dziewczyny, choć, trzeba przyznać, byłoby to bardzo przydatne. W trakcie mówienia przywiązała lewitującą dziewczynę do jakiegoś gwoździa wystającego ze ściany, żeby nie wyleciała pod jej nieobecność. Gdyby to zrobiła, raczej by się już nie zobaczyły. -To jak? Masz jakiś pomysł?
Dziewczyna była przerażona całą tą sytuacją. Chciałaby, aby było już po wszystkim. Kurczę, nie potrzebnie tak spieszyła się. Ale co poradzisz, teraz wystarczyło jej wypominać to, że za wcześnie jawiła się w umówionym miejscu. - Czekaj! Coś musi być! No zaraz, daj mi pomyśleć, na Merlina, co jest z tą szkołą? - burknęła i zaczęła sięgać do swojej pamięci. Jakie to było antidotum? Musiała gdzieś o nim słyszeć. A jak już to najprawdopodobniej zasnęła na lekcji, co oczywiście rzadko jej się zdarzało. Starała się rękoma jakoś się utrzymać, by nie wyleciała gdzieś. Boże, co by wtedy było? A co do niesfornego gryfoniątka - Beauregarda odnajdzie smarkacza i jadę słowo, że nie będzie miło, nie wiedział z kim zadziera. Ale to na potem, trzeba zająć się dziewczyną. - Już wiem! - krzyknęła na znak, że jest na dobrej drodze. - O ile się nie mylę to potrzeba antidotum Dekompresyjnego. Ale jest jeden minus... - i tutaj się zatrzymała. - Nie umiem go sporządzić! - wykrzyknęła, wręcz wybuchła płaczem. W końcu po parunastu minutach dziewczyny zadeklarowały, że udadzą się do skrzydła szpitalnego. Tam zajmie się nią odpowiednie osoby, zaś podłego gyfonka jeszcze dopadnie w swoje sidła. Tym samym opuściły wieżę i kierowały się w stronę skrzydła.
Puchonka przybyła na szczyt Wieży Północnej, aby poczynić obserwacje gwieździstego nieba. Zbliżał się wieczór, pierwsze jasne punkty wykwitały już na ciemniejącym nieboskłonie. Zabrała ze sobą jakieś przyrządy, pergamin, pióro i atrament. Musiała dokończyć wreszcie wypracowanie na Astrologię. Pogrążyła się w nostalgii. Patrzyła na piękno zachodzącego słońca i powstającego księżyca. Kolejna wygrana bitwa w tej niekończącej się wojnie dnia i nocy. Rozpaliła latarnię, ponieważ nie lubiła siedzieć po ciemku, a światło było jej potrzebne, żeby widzieć, co pisze. Poza tym odpaliła kilka pochodni umieszczonych na ścianach pomieszczenia. Noc zapowiadała się chłodna, a okna nie miały tutaj żadnych ram, po prostu otwory w ścianach, wyzierające na bezkres świata. Mimo tego, dziewczyna nie ubrała się za ciepło: sukienka na ramiączkach, sięgająca do kolan, w kolorze jasnego beżu, w ciemne brązowe kropki i do tego czarne, znoszone balerinki. Gęsia skórka była przyjemna. Przymknęła oczy opierając łokcie o kamienny parapet i wychylając nieco czubek noska poza ochronne mury wieży. Musiała poczekać, aż się trochę bardziej ściemni. Nie była zadowolona z tego powodu...
Ostatnimi czasy za dużo się działo. Wspomnienia o Matthewie dawały się we znaki. Ilekroć próbowałam o nim zapomnieć, zająć się codziennymi czynnościami, tym coraz bliżej byłam rozpaczy. Brakowało brunetce tego chłopca - uśmiechu, którego nigdy nie mogła do końca zrozumieć, przenikającego spojrzenia - miała wtedy wrażenie, że czyta w jej myślach, a gdyby rzeczywiście miał taką szansę, chyba spłonęła by rumieńcem. Wszystkie myśli nawet w najmniejszym stopniu kręciły się wokół Niego, tak jak dzisiejszego wieczora. Dlaczego, kiedy zaczęła się przywiązywać, on od niej odszedł? Cholerny dupek odszedł, bez żadnego słowa. Westchnęła głośno, zastanawiając się, skąd wytrzasnęła tak chore słowa. Musiała koniecznie gdzieś się zaszyć, odreagować. Oczywiście nikt nie mógł jej nakryć, zniszczyłaby tym sobie ego jędzy. Wdrapała się zwinnie na północą wieżę, nie spodziewając się nawet, że ktoś mógł zająć sobie to miejsce... Rose zawsze sądziła, że mało kto tu zagląda, przynajmniej ze względu na duży wysiłek - komu chciałoby się wdrapywać tyle schodków. Rose nie zależało wybitnie na tym miejscu, równie dobrze mogłaby sobie pójść gdzieś indziej. Ale z niewiadomych względów postanowiła w końcu wejść na wieżę. Miała rację - ktoś już tam był. Dziewczyna... moment, moment, niech pomyślę. Puchonka! Hmm... może to ta Cynthia? Odchrząknęła głośno, by zwrócić na siebie uwagę. - Hej... nie obrazisz się, jak sobie tu usiądę? Szukam miejsca, gdzie nikt mnie nie znajdzie. - powiedziała Rose. Zdawała sobie sprawę, że brzmi to tajemniczo. Ale olała to zupełnie... zastanawiała się, dlaczego uparcie tutaj chciała przebywać. Ha, nawet nie znała odpowiedzi na to pytanie. A może po prostu jednak pragnęła towarzystwa?
Puchonka drgnęła. Dziewczęcy głos wyrwał ją z zamyślenia. Roztarła łokcie i spojrzała na swoją nową towarzyszkę. Rosemarie, ślizgonka. Znała ją ze szkolnych korytarzy, ale nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiały. Uśmiechnęła się do dziewczyny rozkładając ręce, jakby dawała jej do zrozumienia, że chętnie podzieli się z nią przestrzenią. - Jasne! Chowasz się tu przed kimś? - zaciekawiła się i usiadła po turecku w pewnym oddaleniu od koleżanki. - Ja miałam w sumie zająć się wypracowaniem na Astrologię, ale jeszcze jest za jasno. Poza tym jakoś nie mam dzisiaj weny. Rozumiesz... rozmyślania i te sprawy. - Była tego dnia nad zwyczaj wylewna. Może to dlatego, że narastający mrok ją przytłaczał. Nie lubiła lepkich objęć ciemności. Bała się jej. Szczególnie, jeśli towarzyszył jej taki przenikający chłód. Zadrżała, bynajmniej nie z zimna. Towarzystwo było jej na rękę. Czuła się pewniej, niż w samotności. Szczególnie tutaj, a już w ogóle, kiedy miała w perspektywie wracać stąd samej, późną porą, kiedy zamek będzie już pusty i nieprzyjazny. Dawno nie miała też okazji z kimś porozmawiać. Natłok pracy i obowiązków zajmował ją bez reszty, więc zaniedbała nieco swoje życie towarzyskie.
Rose podejrzewała, że puchonka ją może znać. Dlaczego? Na szkolnych korytarzach to ona robiła największy hasał, to ona była w centrum swoich znajomych. Uchodziło ponadto za złą, w rzeczywistości Rose dla swoich przyjaciół to anioł. Stwierdziła kiedyś, że kiedy ktoś uchodzi za osobę dobrą, ludzie zaczynają od tej osoby wiele wymagać. Nie raz brunetka dała komuś popalić, więc zdawała sobie sprawę, że może być rozpoznawalna, niekoniecznie w dobrym świetle. Słysząc zgodę ze słów Cynthii, Rose rozsiadła się na ziemi, opierając o zimną powierzchnię ściany. Ślizgonka miała nadzieję, że puchonka nie zdoła zobaczyć w Jej oczach łez. - Chowam się przed sobą. - stwierdziła po chwili, uśmiechając się niezbyt szczerze. - Wspomnienia są częścią mnie. Dodała. Czuła, że Cynthia zrozumie o co mi chodzi. Rose zainteresowałam się słowami jasnowłosej, uśmiechnęła się nikle, niemal niedostrzegalnie. - Jestem kulawa z Astrologii. - roześmiała się cicho, jednak w jej śmiechu słychać było rozpacz. Po chwili Rose ucichła. Od dawna nie była tak miła dla kogoś, zazwyczaj dręczyła wszystkich, by od niej niczego nie wymagali. Tym razem przytłoczyło ją co innego, nie miała siły na dokuczanie. - Co sądzisz o tym Złotym Sfinksie? - spytałam szczerze zainteresowana. Wszystko, ażeby nie myśleć o Matthewie.
Nigdy nie pomyślałaby, żeby wyrabiać sobie o kimś zdanie na podstawie opinii innych ludzi oraz powierzchownych obserwacji. Wiedziała, że na ocenę, potrzeba czasu, czasami nawet dużo czasu. Każdemu dałaby szansę... no prawie każdemu. Niektórych wolała po prostu omijać. Szczególnie przez wzgląd na fakt, że jej krew nie należała do najczystszych, a nie miała zamiaru nikomu udowadniać swojej wartości, ani zmagać się z zaczepkami i uszczypliwymi komentarzami na ten temat, podobnie, jak na temat jej statusu majątkowego. Sama najlepiej wiedziała na co ją stać i miała w nosie zdanie innych. Trochę zmieszały ją słowa ślizgonki. Nawet nie chodziło o to, że zupełnie do niej nie pasowały, tak samo jak ton jej głosu. Nawet jej śmiech wydawał się być nieszczery, na jego dnie wyczuwała nutkę smutku. Bardziej zdziwiło ją samo wyznanie. Cynthia nigdy nie musiała ukrywać się przed samą sobą. Nie bardzo rozumiała dziewczynę, ale nie chciała być nieuprzejma, więc usiadła po turecku naprzeciwko Rose, składając dłonie i lekko pochylając się do przodu. Uśmiechała się nieznacznie, pokrzepiająco. - Ja też nie radzę sobie najlepiej. - Wzruszyła chudymi ramionami. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - spytała, patrząc na nią z ukosa, jakby nie do końca wierzyła, że Rose może to interesować w takiej sytuacji. - Szczerze? Nie interesuje mnie za bardzo. Znaczy... gdyby ktoś z naszej szkoły mógł wygrać, to byłoby super, ale z tego co wiem, to wygrywają całe drużyny, więc nie wiem nawet komu kibicować. Tylu ludzi się zjechało, większości nawet nie miałam okazji ZOBACZYĆ, a co dopiero poznać, więc sama rozumiesz... - Ponownie wzruszyła ramionami. - A Ty? - Nie żeby jakoś specjalnie ją to nurtowało, ale może do czegoś ślizgonka zmierzała.
Przepraszam, że tak długo zwlekałaś... nie miałam jak odpisać. Zakończę rozmowę, pewnie i tak już się nie wczuję! Odwdzięczę Ci się kiedyś lepszą sesją, obiecuję!
Dziewczyna kiwnęła głową. Nie, nie mogła jednak zapomnieć o Mattim. Nie umiała wziąć się w garść, był jej piętą achillesową, słabym punktem. Miała rozpłakać się przy Cynthi? Nie ma mowy. Ślizgonka wstała, zmierzając do wyjścia. Może i dobrze, w końcu jasnowłosej przeszkodziła. - Jedna wielka głupota. Ale co nie jest głupotą w tym życiu? Po tych słowach wyszła. Ot tak, po prostu. z/t
Po tym jak napisała list do Gregersa, chcąc nie chcąc musiała się z nim spotkać. Raczej już tego nie odwoła, a nawet jakby mogła- chciała z nim po prostu porozmawiać. Jak człowiek z człowiekiem. Bo mimo wszystko, nadal spokoju nie mogło jej dać dziwne zachowanie Ślizgona. I chłopak może uznać ją za nieco nachalną, ale taki już ma charakter. Ciekawska była wszystkiego do kwadratu. Wybrała więc miejsce, gdzie będą mogli się spotkać i ruszyła w jego kierunku. Gdy wspięła się już na Wieże Północną, stanęła obok jednego z okien i przez chwilę wpatrywała się w szkolne błonia. Jednak, że ma lęk wysokości, postanowiła nie ryzykować i zsuwając się po ścianie, usiadła na zimnej podłodze.
Szedł wolnym krokiem na spotkanie z Nayą. Wolnym, naprawdę wolnym, ponieważ miał jeszcze chwilę czasu, a chciał przemyśleć, co jej powie. Oczywisty był fakt, że Puchonka chce porozmawiać z Gregersem o sytuacji sprzed paru dni, kiedy to wyszedł z Kwiatowej Kawiarni nagle, jakby coś mu zwyczajnie odbiło. Nie przez zbliżającą się ciszę nocną, czy też zmęczenie. Uśmiechnął się do siebie. Gregers Colton i zmęczenie. A to dobre! Po prostu nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek większe uczucia, a kiedy jest z Nayą, ciężko je powstrzymać. On nie może się zakochać. Nie mogę, nie mogę... Uczucia osłabiają. Zmiękczają. Zmieniają. Duszą, dławią, niszczą. Straci kontrolę nad sobą i zdrowy rozsądek. Nocami, kiedy będzie sam ze sobą, one doprowadzą go do szału. Tak łatwo zniszczyć człowieka. On nie może. Jest ze stali. Wchodził po schodach, rozważając różne opcje. Powie jej, że miał zły dzień. Nie, nie powie, przecież on by się do takich rzeczy nie przyznał. To od razu zabrzmi podejrzanie. Chrzanię to. Będzie co będzie, zaimprowizuje coś na poczekaniu. - Cześć. - Spojrzał Nayi w oczy. Znowu to samo. Znowu to uczucie.
Nawet nie myślała nad tym co chłopak jej powie. Miała tylko nadzieje, że będzie to prawda. Są przyjaciółmi. Byliście przyjaciółmi. Tak, teraz sama Naya nawet nie wie kim są. Czuła, że Gregers się od niej odsuwa, oddala. Jakby nie chciał mieć z nią już kontaktu. Może nie chce? Może...Ale czy jakby nie chciał, to przyszedłby się z nią spotkać? Tak, pewnie by przyszedł. Powiedzieć, że nie chce jej już znać, albo widzieć. Mimo wszystko ucieszyła się, gdy go zobaczyła. Spojrzała mu w oczy i zmarszczyła lekko brwi. Był jakiś inny. Jakby...zmieszany? -Cześć. -Odpowiedziała i odgarnęła włosy z twarzy. -Dobrze, że przyszedłeś. -Dodała i odwróciła od niego wzrok.
- A czemu miałbym nie przyjść? - Uniósł wysoko brwi i utkwił swoje spojrzenie w Nayi. Chyba trochę go znała i wiedziała, że Gregers przychodzi na umówione spotkania. A przynajmniej z nią. To znaczy, na spotkania z nią. Z Nayą. Ślizgon widział, że była na niego, jak to się mówi - obrażona. Czy tam zła, ale nie bardzo wiedział, co może z tym zrobić. Przepraszanie przychodziło mu ciężko, oj naprawdę ciężko. Nie był przyzwyczajony do takich rzeczy. Gregers Colton ma przeprosić? Chyba mnie z kimś mylisz. No, chyba, że chciał coś przez to osiągnąć, wtedy ,, proszę '', ,, dziękuję" i takie inne piękne wyrażenia pojawiały się w co drugim zdaniu. W końcu, trzeba być uprzejmym, prawda? Jak się coś chce. No cóż, teraz również czegoś chciał. Konkretnie poprawić relacje z Nayą, więc chyba naprawdę powinien przeprosić. Tak też zrobił. Dość cicho, z lekkim zmieszaniem wypisanym na twarzy, ale jednak. Drugi raz tego nie powie! A Naya na pewno wiedziała, za co przepraszał. Czekał teraz na rozwój sytuacji. No i miał nadzieję, że rozmowa potoczy się tak, jak by tego chciał. Czyli : ona mu wybaczy, on się uśmiechnie i nie będzie wypytywania o szczegóły. Jednakże, biorąc pod uwagę fakty, jest to wręcz niemożliwe, tak więc Ślizgon stał tylko modląc się w duchu o przypływ weny i jakiś dobry, wiarygodny pomysł na wyjaśnienie. Przecież nie powie prawdy, nie?
Nie była na niego zła. Nie. Była po prostu zawiedziona. Pogubiła się gdzieś, nawet sama nie wiedząc gdzie. Chciała znać odpowiedz na dręczące ją pytanie. I otrzyma ją. Chociażby chłopak miał już jej dosyć. -Ostatnio dziwnie się zachowujesz. Nie zdziwiłabym się, gdybyś postanowił jednak nie przychodzić. -Odpowiedziała na pytanie Ślizgona i zaczęła bawić się końcówkami włosów. Wiedział czemu chciała się z nim spotkać. Wiedział, bo ku jej wielkiemu zaskoczeniu przeprosił. Powiedział Przepraszam. Tak, on, Gregers Colton. Tak pewny swoich działań Ślizgon. Zaśmiała się pod nosem. W sumie mogło zabrzmieć to nieco ironicznie, ale nie był to taki śmiech. Może nie do końca szczery, ale na pewno nie ironiczny. -Wiesz, że nie masz za co przepraszać, tak? -Zapytała i spojrzała mu w oczy. -Nie popełniłeś zbrodni. -Dodała i pokręciła głową. -Tylko nie mogę zrozumieć, czemu nie jesteś ze mną szczery. Myślałam, że przyjaciele są od tego, żeby pomagać sobie nawzajem...Ale może się myle. Nie chciała go stracić. Mimo swoich wad był dla niej dobry. A dobry Ślizgon to prawie jak pachnące papierosy. Niemożliwe, co? A może to przez Ciebie Naya? Może to Ty coś zrobiłaś i chcesz zrzucić wszystko na Gregersa? Nie bądź samolubna. Potrząsnęła minimalnie głową, chcąc odpędzić od siebie te myśli. Zmarszczyła brwi i zaczęła się nad tym zastanawiać. -Nie chce, żeby tak wyglądała nasza relacja. Może to ja coś zrobiłam? -Wskazała dłonią na siebie, kręcąc przy tym głową. W sumie, musiało to śmiesznie wyglądać.
Gregers westchnął ciężko. To fakt, zachowywał się dziwnie, taki typ człowieka. Są tacy ludzie, którzy mówią o swoich uczuciach otwarcie. Jednak zbyt wielu takich widział Colton, żeby teraz popełnić ten sam błąd. Czasami, kiedy otworzysz swoje serce, ktoś wbije Ci w nie nóż. A jeszcze w innych przypadkach, zmanipuluje Cię i stracisz całą kontrolę nad sobą. Przecież on o tym wiedział, sam jest manipulantem. Sam kłamie, miesza ludziom w głowach, sam udaje. To jego ofensywa, bo w końcu najlepszą obroną jest atak. Nie, nie zamierzał Nayi atakować, ale obawiał się, że sam może zostać zaatakowany. Jeśli wyjawiłby jej swoje uczucia, mogłaby go po prostu wyśmiać. To byłaby kompromitacja. A on nie chce takiej sytuacji, więc nie może pozwolić sobie na zaangażowanie emocjonalne. Zaangażowanie osłabia, działa destrukcyjnie. On nie ma doświadczenia, nigdy nie traktował kobiet poważnie. To znaczy, lubił zabawę, seks i te sprawy, bo w końcu tak było najbezpieczniej, no, a przy tym całkiem przyjemnie. Nie da się ukryć. A teraz, kiedy coś zaczynało się rodzić w jego głowie, był zmieszany. Coś dziwnego, coś nowego. Uciekał od tego, więc uciekał też od Nayi. Przecież on nie może dać się złamać. Gregers Colton? Zraniony? To jakiś żart. Cóż, sytuacja rodem z jakiegoś taniego dramatu, ale taka była prawda. Najwyraźniej historie z książek miały coś wspólnego z rzeczywistością. On coś do niej czuje, ale się tego boi i ucieka. Jakby się czytało romans. To brzmi absurdalnie, jeśli przypomnimy sobie, że mówimy o Gregersie. Chyba nikt nie uwierzyłby w to, co teraz dzieje się w jego głowie. On sam nie do końca w to wierzył. - Ale przyszedłem. Zawsze przychodzę. - Wzruszył tylko ramionami. Cóż za elokwentna i długa wypowiedź, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze rozmyślania. Brawo, Gregersie! - Nie mogę być z Tobą szczery w tym przypadku. Nie chcę też Cię okłamywać. - Och, doprawdy to brzmi, jak słowa Wertera. Taki gościu z mugolskiej książki. Młody Werter - romantyk, przeżywający ból egzystencjalny. Colton go nie znosi. - Nie. Ty nic nie zrobiłaś. Nie w tym rzecz. To siedzi w mojej głowie. - Kolejna błyskotliwa, nic nie wnosząca wypowiedź. On chyba nigdy nie powie w czym rzecz, a przynajmniej nie zapowiada się na to.
Oczywiście, że przyszedł. Zawsze przychodzi. Przecież wiesz. -Boisz się uczuć? -Zapytała. Zupełnie jakby pytała o całkiem normalną rzecz. Ona się nie boi. Zna to uczucie. Potrafi je okazywać, jednak stroni od rozpowiadania o tym na prawo i lewo. Woli tkwić w tym sama. Bez innych, którzy mówili by jej co jest dobre, a co niekoniecznie. Przekręciła się całym ciałem i usiadła naprzeciwko Gregersa. Wzrok skupiła na swoich rękach, które znajdowały się teraz tak blisko rąk Ślizgona. Westchnęła ciężko i wypuściła z płuc powietrze. -Czemu? -Nie zdziwiła się, że nie będzie chciał jej odpowiedzieć. Miała jednak cichą nadzieje, że stanie się inaczej. Chciała wiedzieć co nim kierowało. Wtedy, w Kwiatowej Knajpie i co kieruje nim teraz- gdy siedzą sami, a on nadal nie zachowuje się jak kiedyś. Spojrzała mu prosto w oczy. A nuż coś z nich wyczyta? Toczyła w tej chwili wewnętrzną walkę sama ze sobą. Serce podpowiadało, aby przyznała się przed sobą co do uczuć, które nią kierowały. Ona nie chciała jednak dopuścić do siebie tej myśli. Jest przyjacielem. Rozum natomiast kazał jej dać sobie spokój, odpuścić. Nie wiedziała co robić. Pogubiła się w swoim własnym świecie. Śmiesznie, co?
Naya zadała takie pytanie, że zastanawiał się, czy nie czyta czasem w jego myślach. Kamienna twarz, kamienna twarz. Starał się, by nie było po nim widać, że właśnie w tym momencie, Puchonka trafiła w sedno sprawy. Boi się uczuć. Tylko co powinien jej teraz odpowiedzieć? Potwierdzenie będzie równoznaczne z przyznaniem się, że czuje do Nayi coś więcej, niż sympatię, a zaprzeczenie... Zaprzeczenie to kłamstwo. Jednak czy właśnie kłamstwo nie jest specjalnością Gregersa? Kolejne pytanie. Jak odpowiedzieć, jak odpowiedzieć... To absurdalnie śmieszne, jak bardzo ten Ślizgon był teraz spanikowany. Na tyle, że rozważał opcję, żeby po prostu wstać i wyjść, ale drugi raz nie chciał tak się zachować. - Uczucia niszczą. - Odpowiedział dość wymijająco. Mniej bezpośrednio, a bardziej zagadkowo, ale najważniejsze, że zgodnie z prawdą. Zresztą, tak twierdził już od dawna, prawdopodobnie mówił o tym również Nayi. - Czemu... czemu co? Czemu nie mogę powiedzieć Ci prawdy? - Nie do końca wiedział, czego dotyczyło to pytanie. Miał ogromną nadzieję, że uda mu się wymyślić równie wymijającą odpowiedź. Nie chciał dziś kłamać. Nie lubił oszukiwać przyjaciół, to było jego zdaniem poniżej pasa. To znaczy, parę razy mu się zdarzyło, bo kłamstwo weszło Coltonowi w krew, ale stara się takich sytuacji unikać. No, ale przecież prawdy też nie powie, więc co może zrobić? Odpowiedzieć dyplomatycznie, jak to się mówi. Kiedy Naya spojrzała mu w oczy, spuścił na chwilę wzrok.
Widząc zmieszanie na twarzy Ślizgona, poczuła pewnego rodzaju...szczęście? Szczęście, ponieważ chłopak okazał chociaż jeden, minimalny gest, który mógł być potwierdzeniem tego, że uczucia nie są mu obojętne. Nie rozumiała jednak czemu nie potrafił się do tego przyznać. Uczucia niszczą. Czyżby? -Ja tak nie uważam. -Stwierdziła i wzruszyła lekko ramionami. -Przyjaźń to też pewnego rodzaju uczucie. Nie jesteś przecież obojętny na to co druga osoba robi, o czym myśli, czy kogo nienawidzi... Musi Ci na czymś zależeć. -Dodała i delikatnie dotknęła jego ręki. Jakby bała się, że ją odtrąci, że znów ucieknie. Boisz się. To prawda. -Nie należy tak traktować uczuć. Tak o nich myśleć. Naturalnie, inaczej na to patrzyli. Ona w końcu jest Puchonką, on- Ślizgonem. Miała jednak nadzieje, że uda jej się nakłonić chłopaka do zmiany nastawienia. Przytaknęła na pytanie Gregersa. Przez cały ten czas, zapomniała niemal, w jakim celu się z nim spotkała. Uśmiechnęła się lekko do niego i czekała na odpowiedz.
- Przyjaźń. - Mruknął pod nosem, jakby odruchowo. Tak, jakby zapomniał, że Naya siedzi naprzeciwko niego i obserwuje każdą jego reakcję. W jego głosie chyba można było usłyszeć nutkę czegoś, jakby... Rozczarowania? Kiedy Puchonka dotknęła dłoni Gregersa, ten na chwilę znieruchomiał. Colton, jesteś żałosny. Tyle razy trzymałeś dziewczynę za rękę, a teraz nie możesz poradzić sobie z delikatnym muśnięciem dłoni? Taki z ciebie tchórz? Spojrzał Nayi w oczy i... Wstał. Wstał, podszedł do okna i spojrzał gdzieś w dal, chcąc po prostu się ukryć. Wciągnął powietrze, jakby chciał coś powiedzieć, jednakże zacisnął powieki i milczał. Naya na szczęście nie widziała, jak Żałośnie wygląda Ślizgon, który prowadzi wewnętrzną walkę. Walkę między sercem, a rozumem, tak można było ją nazwać. Słuchając słów dziewczyny, coraz bardziej skłaniał się ku temu, żeby wreszcie powiedzieć. Wydusić to z siebie i postawić wszystko na jedną kartę. Albo wyśmieje go i wyjdzie, albo zostanie. Gregers postanowił jednak zrobić coś innego. Zapytać. - Naya, co sądzisz o naszej znajomości, o mnie? - Odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.
Wstał. Znów ucieka. Nie. Jednak został. Machinalnie zmarszczyła brwi i spojrzała na stojącego przy oknie chłopaka. -Co sądzę...- Mruknęła cicho, jakby sama do siebie. Właśnie, co sądzę? Nie wiedziała co sądzić. Ta relacja była na pewno bardzo skomplikowana. Kiedyś byli przyjaciółmi, teraz są...w zasadzie nie wiadomo. Z jednej strony oddalili się od siebie, z drugiej natomiast Gregers stał się dla dziewczyny kimś więcej niż tylko przyjaciel. Kimś, kim nie powinien się stać. Westchnęła ciężko. -Ja... -Zaczęła i wstała z miejsca. Podeszła parę kroków do Ślizgona i spojrzała w okno. -Myślę, że coś się zmieniło. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, a teraz... -Zacięła się. Pokręciła z zażenowaniem głową i skierowała wzrok na chłopaka. -A teraz nie wiem. Poddała się. Nie potrafiła przyznać się, że jest jeszcze coś więcej. Nie potrafiła przyznać się przed sobą, a co dopiero przed Grgersem! Zaśmiała się sama z siebie i odwróciła wzrok. Jest słaba, teraz doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
No i w zasadzie nadal nic nie wiedział. Co znaczyła ta odpowiedź? Kiedyś byli przyjaciółmi, a teraz już nie są? Czy może wersja, która bardziej Gregersowi odpowiadała, czyli kiedyś byli przyjaciółmi, ale zaczęło się dziać między nimi coś więcej? Tak, druga opcja była zdecydowanie lepsza. Ile by teraz dał, by móc czytać w myślach Nayi. Westchnął ciężko, potarł twarz dłonią i utkwił w dziewczynie uważne spojrzenie. Jesteś Gregersem Coltonem, a nie jakimś kretyńskim chłopaczkiem pozbawionym pewności siebie. Przybliżył się trochę do Puchonki. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę. W końcu to on, prawda? Czego miałby się obawiać? Tak, wmawiaj sobie, wmawiaj. Przez parę minut patrzył przenikliwym wzrokiem w jej oczy. Dokładnie tak, jakby chciał coś z nich wyczytać. W końcu mowa ciała jest niezwykle istotna, prawda? - Dla mnie to więcej, niż przyjaźń. - Powiedział, nadal wpatrując się w Nayę. Poprzez ciągłe utrzymywanie kontaktu wzrokowego, chciał po prostu sprawiać wrażenie pewnego siebie. W zasadzie, on był pewny siebie, nawet bardzo. Jednak dziś, w trakcie tej rozmowy, czuł się nieswojo i był w pełni przekonany, że jego rozmówczyni to widziała. A on nie chciał pokazywać, że bywa słaby. Po chwili jednak schował ręce do kieszeni i spojrzał gdzieś w dal. Nie wytrzymał tego napięcia, bał się odpowiedzi, a jego serce biło z dziesięć razy szybciej, niż zwykle. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak zestresowany. Może w dzieciństwie, kiedy Londyńscy ,, koledzy '' nabijali się z niego, a Gregers jako wrażliwe, nieprzystosowane do życia w takim społeczeństwie dziecko, stał tylko wpatrując się w ziemię z oczami pełnymi łez. Dziś zapewne wyglądał podobnie. No, może bez tych łez i trochę starszy.
A więc stało się. Ktoś musiał powiedzieć to jako pierwszy. I nie była to w żadnym wypadku Naya, ale Gregers. I całe szczęście. A gdy tak stali i patrzyli sobie prosto w oczy, ona tak bardzo chciała odwrócić wzrok. Nie zrobiła tego- nie chciała pokazywać, że jest jeszcze słabsza. Zrobił to on. Czyli jednak nie był AŻ tak pewny siebie. Nawet za bardzo nie wiedziała, kiedy ich relacje zaczęły się zmieniać. Wie tylko, że od jakiegoś czasu chłopak jest dla niej kimś...ważniejszym? Tak. Chyba tak to można nazwać. Podeszła do niego bliżej i dotknęła jego policzka, tak, żeby się na nią spojrzał. -Dla mnie też. -Ale bałam się o tym powiedzieć. Tego już nie powiedziała, ale taka była prawda. Patrzyła mu się prosto w oczy i czekała. Czekała na odpowiedź, na jakąś reakcję, na cokolwiek. I mimo, że teoretycznie powinna się nie bać tego, jak chłopak zareaguje, nadal miała pewne obawy. Czuła się żałośnie. Trochę jak małe dziecko, które coś przeskrobało i teraz czeka na karę. Jej serce biło jak szalone, a nogi odmawiały posłuszeństwa i całe się trzęsły. Najchętniej odwróciłaby się i uciekła, tak jak kiedyś zrobił to Gregers.