W kuchni dodatkowej organizowane są zazwyczaj zajęcia z magicznego gotowania. Jest to miejsce bardziej przestronne, bogate we wszystkie niezbędne elementy wyposażenia kuchni. Są tu również stoły, przy których uczniowie mogą gotować. Skrzaty korzystają z tego miejsca tylko i wyłącznie, gdy trzeba przygotować więcej dań podczas szkolnych uroczystości.
Tak się zaangażowała w szykowanie otoczenia pracy, że zupełnie nie kontrolowała lotu wszystkich przyborów. Kiedy jajo dosięgło swojego celu z trzaskiem, odwróciła się gwałtownie. - O rany, bardzo Cie przepraszam, Deli! - zaraz podała jej ściereczkę i zaklęciem pousuwała skorupki z jej włosów, a drugim ściągnęła białczaną masę z jej skóry - Podekscytowałam się tymi wnykopieńkami, przepraszam! - pokręciła głową - Poprzednie wnykopieńki, które podprowadziłam Walshowi spadły mi w przepaść i jakoś tak, no wiesz... - wzruszyła ramionami, ciesząc się, że dziewczyna nie ma jej tego drobnego chaosu za złe. Zabrała się niemal natychmiast za szorowanie rąk, wzrokiem śledząc poustawiane na stole składniki, by upewnić się, że mają wszystko, co trzeba wystawione i pod ręką. - Zaczniemy od wyczyszczenia kłączy i bulw, bo są trochę zapiaszczone, musiałam się uwijać... - na złodzieju czapka gore, czy jak to mawiała mama. Zabrała się za wyjmowanie ze skrzynki składników sprowadzonych ze szklarni i dzieleniu ich na dwie grupy - Z kłączy trzeba obłamać kolce i oczyścić je z tych twardszych zgrubień. Zaskakująco pomocne jest finestra. - podpowiedziała - Bulwy umyć, a potem wrzucić do namoczenia się, wtedy trochę zmięknie im skóra... - poinformowała, jaki jest plan na początek.
Na kłącza: 1,3 - idzie super, kłącza oczyszczone jak nigdy nic 2,4,5 - zależnie od tego, jakiego zaklęcia używasz, coś sie partoli 6 - decydujesz się jednak zabrać za bulwy...
Na bulwy: 1 - decydujesz się jednak zabrać za kłącza... 2,5 - udaje sie wypucować je na błysk jak z czaromarketu 3,4,6 - zostaje w nich trochę piachu, może to później popsuć nam szyki!
To, czego nie wybierzesz rzucę ja w następnym poście!
- Nic się nie stało – odparła Adela, wciąż się lekko podśmiechując. Humor jej dopisywał, a jajko nie było czymś, co mogłoby go zepsuć. Choć Honeycottówna była osobą „intensywną” i bardzo ekspresyjną, to jednak niełatwo było jej popsuć humor. Zresztą, wytarcie jajka to chwila, szczególnie gdy jest się czarownicą. - Spadły w przepaść? Co ty z nimi robiłaś? – drążyła temat wnykopieńków, bo ta przepaść wydała jej się częścią kolejnej, równie ciekawej historii. Uśmiech poszerzył jej się także na wieść o tym, że Gwen podprowadziła coś innemu nauczycielowi. No cóż, genów nie oszukasz… Miały się jednak zabrać do roboty, więc średnio była przestrzeń na dalsze dywagacje. Adela z uwagą wsłuchała się w słowa kuzynki, bo choć sama miała sporą wiedzę w zakresie gotowania, to jednak uznała jej przewodnictwo w tym zakresie. Po pierwsze: to ona była nauczycielką, a po drugie i w sumie zdecydowanie ważniejsze: to w jej głowie zrodziła się koncepcja tego dania, więc zaufanie jej było najrozsądniejszym, co młodsza Honeycottówna mogła zrobić. - Biorę bulwy – Adela zgłosiła się na ochotniczkę, sądząc, że kłącza są dużo trudniejsze od bulw. Trochę się jednak przejechała, bo okazało się, że samo rzucenie Targeo, może i oczyszcza je z największych zanieczyszczeń, ale nie daje efektu, który można by było uznać za zadowalający. Chcąc nie chcąc, Gryfonka musiała sięgnąć po mugolskie sposoby, które w gruncie rzeczy uważała za równie ciekawe, nawet jeśli zdecydowanie bardziej męczące. Bez marudzenia zabrała się do pucowania – trochę jej to zajęło, ale gdy skończyła, bulwy były tak czyste, że wyglądały wręcz nienaturalnie. Zgodnie z dalszą instrukcją swojej kuzynki, wrzuciła je do wody, by zmiękczyć ich skórę.
Zaśmiała się głupio na samo wspomnienie, zalewając kawę wrzątkiem. - Szmuglowałam je ze szklarni na zajęcia, ale przydybała mnie Norwoodówna i mi spadły z mostu w przepaść. - wyjaśniła tonem, jakby to było najbardziej naturalne wydarzenie na świecie, a gubienie rzeczy w przepaściach zdarzało się każdemu i to na porządku dziennym. - Okej. -= kiwnęła głową i zabrała się za przeglądanie kłączy. Zaczęła od segregowania ich na grubsze i trudniejsze do oczyszczenia i te młode, giętkie i miękkie, które można było od razu wrzucić do sparzenia w garnku. Obłamywała kolce z kłączy i zaczęła skrobać je zaklęciem, jednak ciągle wyślizgiwały się jej z rąk, jakby dalej były całkiem żywe i gibkie niczym węże. W końcu jednak obie podołały ze swoimi zadaniami. Kłącza parzyły się w garnku, a bulwy rozmiękały zalane wodą. Szturchnęła jedną palcem, by zbadać konsystencję jej powłoki: - I co tam z tym Twoim lovelasem. - zagaiła, zerkając na kuzynkę. Oczywiście, że ploty w szkole rozchodziły się jak zaprószony jesienią w zakazanym lesie ogień, a już w pokoju nauczycielskim, to od plotek huczało. Wbrew pozorom nauczyciele bardzo lubili ploteczki i niejeden duch czy obraz donosił o różnych cudach-cudeńkach dziejących się w szkolnych zakamarkach. Pamiętała, że Adelka miała się ku pewnemu puchonowi i spędzili ze sobą wiele czasu na feriach, ale od jakiegoś czasu nie widywała ich razem nawet na zajęciach. Wyjęła jedną z bulw i zaczęła trochę ściskać: - Jak ją zrolujesz na blacie albo pościskasz w dłoniach, to ta rozmiękła skórka schodzi gładko nawet palcami, o tak. - pokazała jak rozebrać bulwę ze skóry, ukazując mięsiste wnętrze- Trzeba wycisnąć cytryny..!
Historia o przyłapaniu Gwen przez Scarlett wywołała w Adeli kolejną salwę śmiechu. Nawet jeśli sama w sobie nie była tak turbo zabawna, to sposób opowiadania jej przez Gwen i pojawienie się w opowieści Puchonki, która wyskoczyła praktycznie jak Filip z konopii, czyniła tę historię wybitnie zabawną. W czasie zajmowania się bulwami, Adela przyglądała się temu co robiła jej starsza kuzynka i podziwiała z jaką dbałością radzi sobie ona z tym wyzwaniem. W głowie młodszej Honeycottówny te kłącza były czymś piekielnie trudnym i skomplikowanym, zaś starsza – mimo trudności sprawnie poradziła sobie z zadaniem. No cóż, najwyraźniej Adela nadawała się tylko do polerowania – czy to bulw, czy kryształowych kul. Każdy orze jak może. - Po chuju – skomentowała powściągliwie, bo jej ostatnie zauroczenie pewnym znanym Puchonem spaliło się, nim zdążyło zabłysnąć, bynajmniej nie z winy Adeli – Nie odzywa się do mnie, szkoda gadać. Nie była absolutnie zdziwiona, że Gwen wie o tym incydencie, bo już przywykła do tego, że przed belframi ciężko jest cokolwiek ukryć. A co dopiero przed belframi, w których żyłach płynęła ta sama krew co u niej. No i pewnie jeszcze jakiś czas temu byłoby jej bardzo przykro, ale minęło zbyt wiele czasu, by był sens przejmować się jakimś feryjnym nawet-nie-romansem. - A u ciebie jakieś nowości? – spytała, odwracając uwagę od swojego drobnego niepowodzenia. Pewnie i nie musiałaby tego robić, bo uwagę obu kobiet przykuły bulwy. Wskazana przez Gwen metoda była faktycznie bardzo sprawna albo Adela odkryła w sobie talent do rozbierania bulw. W każdym razie szło naprawdę sprawnie, więc nie można było narzekać.
Mimo roli pedagoga i bądź co bądź wciąz jeszcze opiekuna domu, Gwen miała silnego, młodzieżowego ducha. Może gdyby miała z trzytdzieści lat więcej nie wystraszyłaby się puchonki i nie straciła swoich wnykopieńków, a może, gdyby miała z trzydzieści lat więcej, nie kradła by ich tylko jak normalny człowiek kupiła w sklepie. Wbrew honorowi rodziny, blondynka jednak czuła w duchu, że cudzesy smakują najlepiej... Uśmiechnęła się do kuzynki, pokazując jej i tłumacząc jak obejść się z kłączami. Wszystko opierało się na wystarczająco dużej ilości praktyki, pewne czynności były już powodowane wyłącznie pamięcią mięśniową kobiety. - Co Ty gadasz? - zdziwiła się, szczerze i aż na chwilę przestała robić co robiła, przyglądając gryfonce. Nie mieściło się jej w głowie, że ktoś, kto zdołał zdobyć dłuższe niż chwilowe zainteresowanie Adeli z tego nie skorzystał. - Musi być bardzo głupi. - powiedziała wcale bez kłamstwa, bo szczerze uważała, że może był niespełna rozumu. Jej twarz zaraz rozciągnął uśmiech, gdy rzuciła zaklęcie na cytryny, które w powietrzu zaczęły rozpadać się na cząstki, a potem pod wpływem kolejnego zaklęcia wyżymać się do miseczki. - A ja wiem? - powiedziała rozbawiona, wspominając Bena - Poznałam na feriach takiego pisarza, byliśmy na tym festynie cudowności ostatnio, ale poza tym, że obćpałam się wróżkowym pyłkiem to wiele ciekawego się nie działo. - przyznała. Po kolei zaczęła lewitować sparzone kłącza do misy, a później zabrała za gwałtowne i bezlitosne wyciskanie z nich wszystkich soków. Był to jeden z wielu sposobów na utylizacje negatywnych emocji, nadmiaru energii czy jakichkolwiek innych życiowych niepowodzeń, wymagających użycia siły. Za młodu napierdalała w tłuczek, dorósłszy nieco, napierdalała w gary. - Musisz je rozdrobnić i skarmelizować. - powiedziała, kiedy Adelka poradziła sobie z bulwami - Pamiętasz zaklęcia? - uśmiechnęła się.
- Albo ślepy – zażartowała, bo przecież jasne było, że wszystkie Honeycottówny to były piękne i urocze panny, którym niczego nie brakowało w żadnej kategorii. Nawet jeśli Adela często chodziła umazana błotem i mózg przegrzewał jej się, gdy ktoś kazał uczyć jej się czegoś na pamięć, to w gruncie rzeczy było to całkiem bystre i ładne dziewczątko. - Spotkacie się jeszcze? – zapytała, lekko drążąc temat, mimo iż Gwen nie zakomunikowała, że z pisarzem łączyłoby ją coś romantycznego. A może jednak? Adela żywo interesowała się nie tylko ploteczkami, ale i życiem niemal każdego członka swojej rodziny. Z tą kuzynką była jednak wyjątkowo blisko, więc życzyła jej wszystkiego, co najlepsze – niezależnie od tego, czy był to przystojny pisarz, podwyżka w pracy, czy może zamek z czekolady. - Nic mi nie mów o tym pyle – westchnęła, i nagle wszystkie tematy jakby odeszły w cień, a nawet pięknie wypolerowane bulwy stały się dziwnie blade, bo widziadła skutecznie psuły humor Adeli niemal każdego dnia – Nie pamiętam kiedy ostatnio miałam jakiś dzień bez wypadku. Na wzmiankę o widziadłach od razu posmutniała, na całe szczęście było coś, co skutecznie mogło odwrócić jej uwagę od tej parady smutku, rozczarowań i halucynacji pylnych. - Rozdrabniające tak – odparła z uśmiechem, uciekając od myśli na temat zawirowań i widziadeł. Gotowanie było odprężające, pozwalało odwrócić uwagę. Zaklęcie rozdrabniające Cofminuo znała lepiej niż własną kieszeń. Biorąc pod uwagę jej pochodzenie, to był jeden z pierwszych opanowanych przez nią czarów i mimo, że wymagało ono precyzji, której zazwyczaj brakowało Adeli, to w tym wypadku udawało jej się zachować umiar. Stąd wnykopieńki były posiekane niemal idealnie równo. Gorzej było w kwestii karmelizacji – choć umiała to zrobić po mugolsku, to dziwnym trafem odpowiednie formuły magiczne wypadły z jej głowy. Dobrze, że była z większym autorytetem kulinarnym.
Rozgniatane kłącza puszczały wiele soków, które trzeba było teraz wymieszać z sokiem cytrynowym i czekać, aż jego kwasowość zadziała z zasadowością wnykopieńków. Zamyśliła się na chwilę nad pytaniem kuzynki, mieszając składniki sypkie, cukier, trochę cynamonu, wanilinę. - Nie jestem pewna. Jest sympatyczny, ale chyba niezainteresowany. - przyznała, przechodząc do mieszania soków i powoli zaczęła dodawać cukier. Oblizała łyżkę, po czym namyśliła się chwilę, wrzuciwszy łyżkę do zlewu - Dałam mu majtki z cukierków. Wiesz, ten prototyp ciotki Miuriel. - uniosła brwi - Po prostu podziękował. - dodała, jakby to było wyjaśnieniem samym w sobie. Zamyśliła się chwilę, próbując oszacować, od czego zacząć łączenie składników. Wertowała w pamięci wytyczne przepisów do tworzenia konfitur i dżemów, oraz opcje przekucia tego na składniki niebędące owocami. - No dobra, to rozdrabniamy, a potem lekkie fovere zanim na patelnię. W szafce na górze jest samomieszająca, trochę zdezelowana, ale jestem pewna, że sobie z nią poradzisz. - uśmiechnęła się promiennie i puściła jej oko. W międzyczasie zaczęła podnosić temperaturę miski, w której sok z kłączy zmieszany został z sokiem z cytryny, łącząc się z miksem suchych składników, zaczął tworzyć aromatycznie i słodko-kwaśno pachnący syrop. - O. O. Popatrz, widzisz tę gęstość? Jak przeciągniesz łyżką, do zostaje na chwilę ślad, że widać dno. - pokazała kuzynce kilka razy trik na sprawdzanie gęstości syropu, po czym zaczęła obserwować, jak jej idzie z bulwami.
Sok z wnykopieńków miał odrobinę dziwny zapach, ale po pomieszczaniu z sokiem cytrynowym wydawał się bardzo przystępny i na dodatek bardzo dobrze mieszał się z kolejnymi dodawanymi składnikami, bez dużej ilości grudek. - Szczerze? – powiedziała, a na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia, który wskazywał, że najprawdopodobniej jej dwie komórki mózgowe właśnie się przegrzewały – Myślę, że nie każdy jest w stanie docenić majtki z cukierków. Przynajmniej od razu, może potrzebuje więcej czasu i zrozumienia naszego lore. W dalszym ciągu Adela podążała za instrukcjami Gwen. Zgodnie z niezastąpionymi instrukcjami kuzynki, samomieszająca patelnia sprawdziła się doskonale, znacznie ułatwiając proces karmelizowania bulwy. Gryfonka wiernie podążała za wskazówkami ulubionej kuzynki, raz po raz dodając coś od siebie. Ten trik na sprawdzenie gęstości syropu był naprawdę świetny, i Adela nie miała wątpliwości, że wykorzysta go w przyszłości. Gotowanie z kimś bardziej doświadczonym miało wiele zalet, choć rzecz jasne niepowtarzalne towarzystwo @Gwen Honeycott było największą z nich. Adeli wydawało się, że nic nie popsuje tego popołudnia – miały pyszny wyrób, a do tego spędziły wspaniały czas. Niestety, gdy opuszczała kuchnię, znów dopadły ją widziadła. Najpierw – charakterystyczny już niepokój, potem droga przez most, a potem konieczność pokonania stojącego na nim czarodzieja. Adela rzuciła na niego jedno zaklęcie, po czym nie zastanawiając się dłużej pomknęła w stronę dormitorium, czekając aż wizja minie.
W kuchni dodatkowej panuje dziś spokój. W środku pachnie przyjemnie świeżymi ziołami, ale nie dzieje się nic, co wskazywałoby, że odbywały się tutaj jakieś zajęcia, albo spotkanie koła. W środku stoi już profesor i czeka na was z karteczkami w dłoniach, każdemu wręczając po jednej, zabraniając spoglądać na nią, dopóki nie rozpocznie się egzamin. Pokrótce wyjaśnia wam zasady, tłumacząc że część teoretyczna jest ściśle związana z częścią praktyczną i na ocenę ma również wpływ czas, w jakim uporacie się z zadaniem.
Teoria - część ustna
Część teoretyczna polega na odnalezieniu w kuchni kolejnych składników, jakie powinniście znać z zapachu, smaku i wyglądu, a także sprawdza waszą znajomość kuchni. Każdy z was dostał kartkę, na której zostały wypisane trzy składniki różnego pochodzenia. Macie tyle czasu, ile potrzebujecie, aczkolwiek wiadomo, że im szybciej wam pójdzie, tym lepiej.
Rzućcie kością sześcienną aby wiedzieć, czego szukacie: 1. Liście glonów, pokruszony koralowiec, sól 2. Ocet balsamiczny, sałata, pikle 3. Liście mandragory, śledź, śluz gumochłona 4. Sól morska, płetwy rybne, tłuszcz krewetek 5. Czosnek, algi, chorbotki 6. Ognista papryka, jajka lelka wróżebnika, grecki ser
Następnie rzućcie kością literową na czas, w jakim idzie wam zbieranie składników, gdzie A= 2 min, a J=20.
Praktyka
Kiedy już macie przed sobą składniki, waszym zadaniem jest przygotować z nich właściwą przystawkę, czy też sałatkę. Możecie korzystać ze wszystkiego, co jest dostępne w kuchni, ale macie ograniczony czas - im szybciej uda się wam uporać z zadaniem, tym lepiej. Miejsca jest wystarczająco dla wszystkich, choć wiadomo jak to bywa pod wpływem stresu - nagle ktoś zapomina, że nie jest sam, albo wręcz przeciwnie staje się nagle nieśmiały. Profesor z pewnością niczego nie ułatwia, obserwując was z wyraźną krytyką wypisaną na twarzy.
Składniki pochodzą z przystawek, sałatek i dodatków ze spisu. Rzućcie kością literową na czas, gdzie A=10 minut, B=15 minut C=20 minut itd. Do wyniku kości literowej z części praktycznej dodajecie wynik z części teoretycznej.
Dodatkowo rzućcie k100 na powodzenie waszego wykonania: 1-25 - korzystacie z książki kucharskiej, a może jesteście zaznajomieni z przepisem tak, że moglibyście przygotować wylosowaną przystawkę/sałatkę nawet przez sen, jakakolwiek jest przyczyna, idzie wam wyśmienicie i kończycie szybciej, niż profesor się spodziewał - od wyniku kości literowej możesz odjąć 20 minut 26-50 - potrzebowaliście chwili, żeby przypomnieć sobie, jak należy przygotować poszczególne składniki do wylosowanego dania, ale ostatecznie nie idzie wam tak źle, jak można byłoby przypuszczać - od wyniku kości literowej możesz odjąć 15 minut 51-75 - jak to mówią - powoli i do przodu - dokładnie tak można opisać twoje podejście do egzaminu i jakikolwiek jest tego powód, czy lubisz po prostu tworzyć dzieła w kuchni w swoim tempie, czy po prostu nie dbasz o ocenę, bo liczy się smak, przygotowujesz poprawną przystawkę/sałatkę, jednak mina profesora mówi, że można było zrobić to o wiele szybciej - nie ma wpływu na wynik kości literowej 76-100 - czy nie pomyliliście przypadkiem egzaminu, do którego przystępujecie? Nie idzie wam tak, jak powinno, wszystko wręcz wydaje się wam przeszkadzać, aż nie odkrywacie, że zupełnie pomyliliście przepisy - do wyniku kości literowej musisz dodać 20 minut
Modyfikatory
1. Jeśli magiczne gotowanie to wasza najwyższa statystyka - przysługuje wam przerzut dowolnej kości i możecie wybrać lepszy wynik 2. Za każde 10pkt z magicznego gotowania - przysługuje przerzut k100 i możecie wybrać lepszy wynik 3. Jeśli jesteś nową postacią (nie minęły 3 miesiące od założenia konta) przysługuje ci przerzut k100 i możecie wybrać lepszy wynik 4. Za każdy udział w lekcji magicznego gotowania w tym roku (6 lekcji) - przysługuje wam przerzut dowolnej kości (czyli maksymalnie 6 przerzutów) i możecie wybrać lepszy wynik 5. Za każdą odrobioną pracę domową z magicznego gotowania (6 prac domowych) - można odjąć 5 od wyniku k100 (czyli maksymalnie można odjąć 35) i możecie wybrać lepszy wynik
Wyniki i oceny
Na wynik składa się czas, w jakim przygotowaliście danie. Wynik nie może być niższy niż 10 minut, więc nawet jeśli przy użyciu modyfikatorów wychodzicie poniżej tego wyniku, uznajecie, że wykonaliście zadanie w 10 minut.
<zgss>Kuferek:</zgss> podaj punkty z magicznego gotowania <zgss>Czas z części teoretycznej</zgss> wynik kości literowej <zgss>Czas z części praktycznej</zgss> wynik kości literowej, bez modyfikatorów <zgss>Przygotowywanie</zgss> wynik kości k100 <zgss>Modyfikatory</zgss> wpisz przysługujące modyfikatory <zgss>Ostateczny czas</zgss> suma kości literowych + modyfikatory <zgss>Ocena</zgss>
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Kuferek: 5 Czas z części teoretycznejB 4min Czas z części praktycznejH 40min Przygotowywanie59 - modyfikator = 49 (-15 min do wyniku) Modyfikatory 2 x praca domowa - 10 do k100 Ostateczny czas 4 + 40 - 15 = 29 Ocena zadowalający
Stawił się na egzaminie z magicznego gotowania chyba tylko z sentymentu do profesora Honeycotta, którego bardzo polubił. Okazało się jednak, że egzaminować ich będzie Macklovitch, co było o tyle zaskoczeniem, że chyba nigdy nie miał z nim zajęć. Dostał w rękę kartkę, a następnie zadanie, by odszukać podane na niej składniki. Na szczęście nie było to trudne, miał dość banalne rzeczy, które albo mógł znać każdy, typu sól, albo można było łatwo rozpoznać, chociażby po zapachu, jak tłuszcz krewetek. Uwinął się raz-dwa i przystąpił do części praktycznej. Zawiesił się nad swoimi rybimi płetwami na dobry kwadrans, bo choć niegdyś pasjonowała go kuchnia, to teraz czuł, że tamten Lockie jest gdzieś bardzo daleko, a obecny nie ma pojęcia co można zrobić z tych mizernych składników, co zainteresowałoby Macklovitcha na tyle, by mu zaliczył przedmiot. Zabrał się w końcu za jakąś przekąskę z prażonych płetw z sosem z krewetkowego tłuszczu i choć nie sądził, by miało to być wybitne danie, to jednak liczył na to, że uda mu się stworzyć coś niebanalnego. Przynajmniej nie są to tosty z szynką. Ostateczne danie nie grzeszyło urodą, było miską chrupiących płetw wraz z dipem i miał wrażenie, że mina nauczyciela jest surowsza niż sama ocena. Na szczęście było to danie z gatunku tych brzydkich, ale smacznych, ostatecznie więc zdołał zrobić wystarczające wrażenie, by dostać zadowalający stopień i opuścił kuchnię.
zt
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm, kolczyk w pępku
Kuferek: 13 Czas z części teoretycznejA - 2 min Czas z części praktycznejD - 25min Przygotowywanie2 -20min Modyfikatory - Ostateczny czas 2+25-20 = 7 Ocena Wybitny
Magiczne gotowanie było jedną z niewielu rzeczy w tym roku szkolnym, które sprawiało jej radość. Podjęła się nauki przedmiotu głównie przez wzgląd na fakt, że czas usamodzielnienia i zaprzestania polegania na pysznej kuchni skrzatów domowych zbliżał się nieuchronnie, a sama nie była pewna, czy potrafiła zagotować wodę na herbatę bez wyrządzenia nikomu i niczemu krzywdy, w tym samej sobie (jej doświadczenia niestety mówiły, że nie umiała). Nauki profesor Honeycott nie poszły w las, a późniejsze eksploracje i eksperymenty sprawiły, że wypracowała całkiem niezłe schematy i połączenia smakowe. Nie musiała się specjalnie wysilać, by znaleźć czosnek, algi i chorbotki, bo doskonale wiedziała, jak wyglądają poszczególne składniki i gdzie się znajdowały. Przygotowanie przy ich użyciu przystawki okazało się być dla Kate bułką z masłem. Pracowała w pocie czoła, ostatecznie kończąc znacznie przed oczekiwanym przez profesora czasie. Wyszła z sali z wybitnym wymalowanym w uśmiechu na twarzy.
zt
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Kuferek: 47, ale pół, więc 23 Czas z części teoretycznej3 - Liście mandragory, śledź, śluz gumochłona I 18 minut - G - G - H - I, najlepszy to G, więc 14 minut Czas z części praktycznejB 15 minut Przygotowywanie7 Modyfikatory przerzuty za lekcje Ostateczny czas 14 + 10 = 24 Ocena Powyżej Oczekiwań
Oczy jej się pociły. Była spięta dzisiejszym egzaminem, w końcu gotowanie zawsze szło jej świetnie, a od czasu powrotu z wyprawy na dwory wróżek, coś jakby się zmieniło. Na dokładkę ta wrażliwość, to napięcie, to wszystko powodowało, że czuła się nieco, jakby szła na ścięcie. I chociaż początkowe zadanie, jakie postawił przed nimi profesor - znalezienie odpowiednich składników - nie wydawało się aż tak trudne, trzeba przyznać, że Norwood miała z nim większy problem, niż zazwyczaj. Śledzia znaleźć nie było trudno, jego zapach był zdecydowanie charakterystyczny, tak jak wygląd, ale ślub gumochłona całkiem zniknął jej z oczu, a na rozum musiało jej się coś poważnie rzucić, bo wyglądało na to, że nie jest w stanie znaleźć przez dłuższą chwilę również liścia mandragory... I to wprawiło jej serce w szybki, niesamowicie głośny łomot, jaki utrudniał jej zadanie, choć ostatecznie dopięła swego, znajdując to, czego jej było trzeba. Choć jeszcze nie do końca była pewna, czego oczekiwał od niej profesor. Po chwili jednak dotarło do niej, że ma przed sobą składniki na śledzia kiszonego i niemalże uderzyła dłonią w czoło, odnosząc wrażenie, że popełniła jakiś wielki błąd, chociaż trudno było jej powiedzieć, w którym dokładnie momencie. Może wtedy kiedy wybrała się na wyprawę, nie wiedziała już sama. W każdym razie przygotowanie tej przystawki nie było dla niej problemem i śmigała z nią tak prędko, jak to było możliwe, mając przepis w jednym paluszku. I chociaż skończyła we wspaniałym czasie, a i przystawka była wspaniała, to nie wszystko poszło tak świetnie, jakby chciała i jej oczy znowu zaszły łzami, co ją zirytowało, a później musiała niemalże uciec z kuchni, zapewne zachowując się, jak histeryczka, cierpiąca z powodu doskonałej oceny.
Kuferek: 44 (ale 22, bo mam zblokowane po evencie) Czas z części teoretycznejH -> E - 10 minut Czas z części praktycznejA - 10 minut Modyfikatory-15 za scenariusz, wykorzystałam przerzut 1 litery za to, że gotowanie to moja najlepsza statystyka Ostateczny czas 10+10-15=5 (czyli ok. 10 minut heh) Ocena Wybitny
Od powrotu z Iverclyde miała duży problem z gotowaniem, tak jakby nagle straciła połowę swoich umiejętności - ciągle czegoś zapominała, czy to przepisów, czy jakichś składników, dlatego bardzo się obawiała, że zawali egzamin, mimo że Magiczne Gotowanie było de facto jedynym przedmiotem. Początek nie był najlepszy - w ramach teorii miała odnaleźć w kuchni ocet balsamiczny, sałatę i pikle zajęło jej masę czasu, co biorąc pod uwagę jej dotychczasową znajomość tej kuchni, wydawało się co najmniej odklejone. Na całe szczęście - szybko nadrobiła w praktyce, dokładając do tych składników sałatę i grzanki, dzięki czemu udało się stworzyć przepyszny Uśmiech Kudłonia. To właściwie przekomiczne, że w finalnym rozrachunku szukanie składników zajęło jej więcej czasu niż gotowanie, niemniej najważniejszy był rezultat i to, że zmieściła się w wyznaczonym czasie, zasługując na ocenę Wybitną.
Kuferek: 8 Czas z części teoretycznejC - 6 minut Czas z części praktycznejH - 40 minut Przygotowywanie75 Modyfikatory brak Ostateczny czas 46 minut OcenaOkropny
Im bliżej było do egzaminu, tym bardziej się denerwował. Tym razem mieli mieć do czynienia z jakimś nowym profesorem, a nie z jego ukochanym kuzynostwem. Potrzeba wykazania się i podtrzymanie renomy nazwiska, dosłownie zjadała go od środku. Nic więcej dziwnego, że gdy przyszło do zdawania, to w głowie Lewryka panował chaos i zniszczenie. Odnalezienie składników, w teorii bardzo proste zadania biorąc pod uwagę ilość czasu spędzanego w kuchni, okazało się się nieco problematyczne. Gdy pozostali uczniowie sprawnie uwijali się i lawirowali pomiędzy stanowiskami, on dokładnie sprawdzał, czy to co trzymał i wąchał, to faktycznie przedmiot wypisany na kartce. Zupełnie jakby nie wierzył ani swoim zdolnościom, ani etykietom opisującym słoiki i pudełka. Praktyka poszła mu jeszcze gorzej, chociaż w tym przypadku można spojrzeć na sprawę z dwóch stron. Gryfon nigdy nie przykładał uwagi do czasu wykonania potrawy, a ja jej jakość. Egzaminujący krytycznym wzrokiem obserwował jego powolną pracę, wręcz ślamazarną, bo pod wpływem stresu starał się dopiąć wszystko na ostatni guzik. No i co z tego, że na koniec stworzył przepysznie wyglądającą i smakującą przystawkę, jak za egzamin dostał ocenę Okropny. Pozostało mu jedynie westchnąć i opuścić kuchnię z negatywną oceną i pierwszym wrażeniem.
z/t
Mina Hawthorne
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : rozsiane po ciele tatuaże, kolczyk w nosie, na środkowym palcu prawej ręki zawsze nosi pierścień Atlantów, który przykrywa krwawy znak, praktycznie zawsze towarzyszy jej blady pyton królewski imieniem Faust
Kuferek: 8 Czas z części teoretycznejF Czas z części praktycznejD Przygotowywanie29 ModyfikatoryPD, lekcja 1, lekcja 2, lekcja 3 Ostateczny czas 10 + 40 - 5 -15 =30 Ocena Zadowalający
Po raz kolejny musiała stanąć naprzeciw nowego nauczyciela i pokazać na co było ją stać. Tym razem padło na lekcje gotowania, które może i nie należały do jej ulubionych, ale z pewnością miały nieco wspólnego z warzeniem eliksirów, co było jej bliższe. Dodatkowo przez swoją znajomość z Carly mogła się nauczyć tego czy owego także akurat ten egzamin nie wydawał jej się być taki straszny. Odnalezienie konretnych składników w całym tym gąszczu różnego rodzaju produktów było dla niej pewnym wyzwaniem. Zwłaszcza, że trafiła na bardziej egzotyczne ingrediencje, z których nie korzystało się tak często. Co stało się z takimi rzeczami jak rozmaryn? No, ale jakoś sobie z tym poradziła i mogła przejść do właściwej części egzaminu. Niezbyt uśmiechało jej się przygotowywać jakieś glonowe specjały, ale skoro musiała to zabrała się za to. Potrzebowała czasu, aby przypomnieć sobie co i jak, bo jednak nie była ekspertką w gotowaniu. Podglądanie innych również nie zdało się na zbyt wiele i po prostu musiała polegać na tym, co miała w głowie, a wiedza ta była zgubna. Może i nieco błądziła po drodze i nie wszystko wyszło jej jak trzeba, ale starała się ratować danie i sprawić, aby nawet pomimo drobnych mankamentów było smaczne. Zajęło jej to nieco czasu, ale finalnie była gotowa, by zaprezentować je nauczycielowi i czekać na jego werdykt, a ten mimo wszystko nie był szczególnie surowy choć uświadomił jej, że zdecydowanie mogła się bardziej postarać.
z|t
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Kuferek: 5 Czas z części teoretycznejH > D > A (2 min) Czas z części praktycznejA (10 min) Przygotowywanie66 Modyfikatory dwa przerzuty za udział w lekcji (lekcja 1, lekcja 2) Ostateczny czas 12 min Ocena wybitny
To był jeden z tych egzaminów, które miały być szybkie, bezstresowe i całkiem przyjemne. Terry nawet specjalnie się na niego nie uczył – no chyba że za naukę można uznać wieczory spędzone w towarzystwie skrzatów domowych, kiedy zajadał nerwy kilogramami czekoladowych ciastek. Chłopak był zdania, że posiada całkiem niezłą intuicję kulinarną podłapaną od babci i nabytą drogą podglądania skrzatów podczas pracy w Hogwarcie. Nie otworzywszy więc ani jednej czarodziejskiej książki kucharskiej stawił się na egzamin u nowego profesora z optymizmem naiwnego dziecka i szerokim uśmiechem. Pierwsze zadanie okazało się banalne – znał to pomieszczenie równie dobrze co własną sypialnie, wiedział więc doskonale gdzie można znaleźć wymienione na kartce składniki i potrzebne do ich przygotowania przybory. W mgnieniu oka skompletował wszystko, co niezbędne i bez zbędnych ceregieli przystąpił do pracy. Od początku do końca wiedział co robi, ale nie śpieszył się. Starannie kroił, siekał, rozgniatał i doprawiał, zwyczajnie ciesząc się, że może przez jakiś czas odetchnąć od stresu związanego z zaliczeniami i spędzić te kilkanaście minut na czymś, co sprawiało mu szczerą frajdę. Oddając gotowe danie chłopak nawet nie przejął się zniecierpliwioną miną profesora, a wychodząc udało mu się podwędzić pudełko czekoladowej żaby, dobry humor nie opuszczał go więc aż do wieczora.
/zt
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
„Weź się w garść i przestań się nad sobą użalać” – tyle wyniósł z monologu Daniila i w gruncie rzeczy nie mógł się z jego słowami nie zgodzić. Racjonalnie rzecz ujmując, chłopak zdawał sobie sprawę, że takie myślenie daleko go nie zaprowadzi, problem w tym, że kiedy do głosu dochodziły emocje, mało co w jego działaniu było racjonalne. Niby wiedział, że każde, nawet najgorsze doświadczenie czegoś go uczy, ale – ah – jak trudno było skupić się na pozytywach, kiedy cały świat zdawał usuwać mu się spod nóg. Mozolnie budowane przez pięć lat poczucie choć znikomej przynależności w Hogwarcie, który początkowo był dla niego miejscem nieprzyjaznym, wręcz wrogim – siatka nielicznych bo nielicznych, ale jednak przyjaciół, ludzi którym ufał i na których mógł polegać – teraz przesypywała mu się przez dłonie niczym zamek z piasku. A najgorsze w tym wszystkim było to, że sam był temu winny. Własnym działaniem stracił zaufanie nie jednej, a dwóch bliskich mu osób, a jeśli miałby do tego dodać członków drużyny i współdomowników, którzy przecież mieli mu w Hogwarcie zastępować rodzinę – wówczas liczba jego porażek rosła do przytłaczających rozmiarów.
- Masz rację, przepraszam. – odparł, jednak bez przekonania. Nie chciał uskarżać się na swój los, nie chciał marudzić, ani płakać Ślizgonowi w mankiet – dopiero co szlochał mu przecież na ramieniu! Zachowywał się jak infantylny dureń, użalając się nad sobą, kiedy należało wziąć się w garść. Tyle że w tamtej chwili Terry nie był w stanie dostrzec tego mitycznego słońca za chmurką czy światełka na końcu tunelu. Tak czy inaczej, nie zamierzał więcej uzewnętrzniać swoich idiotycznych bolączek, a już na pewno nie przed Daniilem – Daniilem, który zawsze pozostawał opanowany; który choć obiektywnie miał o wiele więcej powodów do zmartwień, to jednak nie chodził po zamku i nie psuł nikomu humoru, nie użalał się nad sobą ani nie narzekał.
- No niby tak, ale… - nie wiedział, jak powiedzieć Ślizgonowi, że czuł się odpowiedzialny za członków drużyny, której kapitanem nawet nie był. Oczywiście, że chciał ich przygotować jak najlepiej do zbliżających się meczy, jednak nie kosztem czyjegokolwiek bezpieczeństwa. W idealnym świecie powinni móc trenować tak, by nic poważnego im nie groziło, prawda? Dobry kapitan pewnie ułożyłby plan treningowy, który stopniowo zwiększałby intensywność ćwiczeń, minimalizując idące za nimi ryzyko. Terry nie był jednak kapitanem, a już na pewno nie dobrym. – Wierzysz, że ona przed tym treningiem nigdy w życiu nie latała na miotle? Dziewczyna pierwszy raz miała miotłę w ręku, a śmigała jak rakieta. Tylko potem się przestraszyła, jak wszystko zaczęło się sypać. – nadal był w szoku, że Walsh nie wezwał go na dywanik i nie zwyzywał od ameb za to, że pozwolił pierwszoklasistce przed pierwszą lekcją latania wziąć udział w treningu. Z perspektywy czasu chłopak musiał przyznać, że nie był to najrozsądniejszy pomysł, ale z drugiej… Yanka radziła sobie naprawdę wyśmienicie i mogłaby być z niej świetna zawodniczka – gdyby tego nie spierdolił ma się rozumieć. Słuchając dalszego wywodu Ślizgona, zarumienił się aż po czubki uszu. – No tak nie do końca. Nie graliśmy w standardowego quidditcha. Zaczarowałem kafle żeby wybuchały z różnymi efektami i… coś poszło nie tak z jednym. – doceniał starania Daniila, by poprawić mu humor, jednak klęska jaką okazał się trening niezaprzeczalnie była jego winą… a przynajmniej tak mu się wydawało, nie mógł bowiem wiedzieć, że Lily w rzeczywistości udawała kontuzję.
Tłumaczki. Niemal zapomniał o tym prezencie gwiazdkowym, bo choć nosił je w szkolnej torbie, to jednak nigdy nie czuł potrzeby, by z nich skorzystać. Nie przeszkadzało mu, że Daniil przekręcał wyrazy, że czasem dłużej się zastanawiał nad tym, co powiedzieć. Tak naprawdę bardzo mu się podobał jego akcent, lubił melodyjność, z jaką Ślizgon łączył sylaby, a fakt, że znalezienie odpowiednich słów zajmowało mu momentami nieco więcej czasu miał swoje zalety – przynajmniej naprawdę się zastanawiał nad tym, co chciał przekazać, w przeciwieństwie do szesnastolatka, któremu zdarzało się pleść takie farmazony, że mogliby go zamknąć w ośrodku dla obłąkanych. Może to głupie, ale Terry bał się, że używając tłumaczek straci pewną autentyczność, która cechowała wypowiedzi Daniila. Co z tego, że słyszałby w uchu piękną angielszczyznę, jeżeli nie miałoby to za grosz Danilowego charakteru? Każde drżenie głosu, każde zawahanie, każda przeciągnięta sylaba – wszystko to w oczach szesnastolatka tylko dodawało Ślizgonowi niepowtarzalnego uroku. Nie chciał tego zmieniać, nawet jeśli mógł. - I co im niby powiesz? – spojrzał na chłopaka, unosząc brwi z powątpiewaniem, jednak piegowate lico nieco się rozpromieniło, kiedy wyobraził sobie Daniila grożącego palcem nad grupą Puchonów.
Miał szczęście, że dorastał otoczony miłością i akceptacją, ani przez moment nie obawiał się więc przyznać – czy to rodzicom, czy przed samym sobą – jaka była natura jego romantycznych uniesień. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że jego orientacja może być powodem do wstydu – co innego to, kogo obierał na obiekt swoich westchnień, absolutnie poza swoją ligą… Może to był jego typ? Chłopak lepszy od niego w każdym calu, a przez to nieosiągalny? Ktoś do kogo można wzdychać, ale do kogo nigdy nie uda mu się zbliżyć tak, jakby tego chciał?
Uniósł znacząco brwi, pewien że Daniil sam doda dwa do dwóch, choć zdezorientowanie wymalowane na jego twarzy nieco zbiło Puchona z tropu. Jeszcze większą niespodzianką okazała się aż nadto ekspresyjna reakcja chłopaka, kiedy dotarł do niego sens wcześniejszej wypowiedzi. Terry aż rozdziawił usta w niemym „och”, bo zarówno sama informacja, jak i sposób jej podania wywołały U niego stan szczerego zdumienia. – Jak to nie…? A ja myślałem… Cały poprzedni semestr… - próbował ułożyć sobie w głowie, jak wiele głupot naopowiadał przez tych kilka miesięcy, będąc przekonanym, że Daniil i Cleo spotykają się po cichu, a on jeden się domyślił. Ile sytuacji źle zinterpretował, ile razy rozmawiał ze Ślizgonem ani trochę się nie rozumiejąc? Jęknął i ukrył twarz w dłoniach, czując jak szkarłatny rumieniec oblewa mu kark, twarz i czubki uszu. – Ale ze mnie debil. – jęknął, ale nie mógł długo oprzeć się zaraźliwemu chichotowi chłopaka, chwilę później sam trząsł się z niekontrolowanego śmiechu. Tylko on mógł sobie ubzdurać cały związek, w dodatku dwóch zupełnie niezainteresowanych sobą osób.
- Wow, okej. – posłał w kierunku Daniila minę, która w normalnych okolicznościach mogłaby zostać odebrana jako dramatyczne oburzenie, teraz jednak była czymś pomiędzy niedowierzaniem, a rozbawieniem. Z dwojga złego chyba dobrze, że byli w stanie obrócić tę sytuację w żart, dawało to bowiem nadzieje, że ich relacja nie stanie się teraz niezręczna, powodująca dyskomfort.
- Szczerze? Sam nie do końca potrafię uwierzyć, że do niej doszło. – wzruszył ramionami, czując jak powoli rozluźnia się jakiś węzeł, który nosił w sercu od powrotu do Hogwartu. Nikomu o Cahilu nie powiedział, nikt nie wiedział o tym, co między nimi zaszło, ani że w ogóle cokolwiek zaszło. Równie dobrze mogłoby nie wydarzyć się nic, choć przecież jego własny świat zaczął dzielić się na okres „sprzed” i „po” poznaniu Caelan’a. – No ale musiałem wracać tutaj, więc… - ponownie wzruszył ramionami. Tęsknił za chłopakiem, oczywiście że tak. Nieraz budził się w nocy zlany potem, z wypiekami na twarzy tuż po wyjątkowo intensywnym śnie z jego udziałem. Zaznawszy raz takiej bliskości, teraz czuł tym większy chłód i pustkę, których nie miał jak przegnać. Nie mógł przecież ot tak rzucić się w czyjeś ramiona – nie w szkole, w której plotki rozprzestrzeniały się z prędkością światła, w której wszyscy się znali. Na nic poważniejszego nawet nie śmiał liczyć.
- Jesteś pewien? – spojrzał na niego z pewną dozą niedowierzania, bo choć nie mógł wiedzieć, z jak przerażająco obsesyjną regularnością chłopak trenował, to jednak gdzieś podskórnie czuł, że balet był dla niego niezwykle ważny. – Wiesz, ja czekolady nie odmawiam… - uśmiechnął się, wstając z podłogi tylko po to, by zaraz nie paść na nią plackiem. – O cholera, nie czuje nóg. – mruknął, kiedy krew powoli wracała do mrowiących kończyn. Musiał naprawdę długo siedzieć zwinięty w kłębek, skoro teraz bolały go wszystkie kości. Przeciągnął się i ruszył do wyjścia, w ostatniej chwili zatrzymując się jednak, by odwrócić się z powrotem w kierunku Ślizgona. – Dobra w skali od 0 do 10 jak beznadziejnie wyglądam? 0 to powiedzmy „boją się mnie dementorzy”, a 10 to siódmoklasiści w przeddzień Owutemów, po miesiącu jazdy na czarnej kawie i redghulach. Doprowadziwszy się do jako takiego porządku – z pomocą towarzysza lub bez – wyszedł z sali lustrzanej, zostawiając za plecami wspomnienie jednej z najgorszych chwil w jego szesnastoletnim życiu. Zeszli schodami z powrotem do podziemi i weszli do kuchni, w której krzątały się już przygotowujące śniadanie skrzaty domowe. Przemknęli chyłkiem miedzy zapracowanymi stworzeniami, aż wreszcie znaleźli się w dodatkowym pomieszczeniu, służącym częściej za klasę niż miejsce przygotowywania posiłków. – To co, sprawdzimy ile pamiętasz?
Gdybym tylko wiedział, co ostatecznie ze wszystkich moich słów wyciąga Terry, najchętniej bym nim potrząsnął. Siedzę jednak obok w głębokiej, słodkiej niewiedzy, która utwierdza mnie w błędnym przekonaniu, że doskonale się zrozumieliśmy, a mnie udało się mu trochę pomóc, zamiast tylko pogłębić jego problem. Wątpliwość przychodzi, kiedy przyznaje mi rację i dodaje do tego słowo, na które marszczę w zaskoczeniu brwi. — Poczemu ty przede mną przepraszasz, ha? — w moim głosie słychać wyraźną niezgodę na kolejne przeprosiny, choć nie ma w nim ani złości, ani szczególnie ostrej nuty. — Tobie nie trzeba mnie za wszystko przepraszać. Jak by ja nie chciał tu z tobą być, to bym poszedł, mnie nikto nie trzyma. Jeśli u mnie będą problema, to ja przyjdę do ciebie. Tak działa przyjaźń, nie? Orientuję się, co mówię, kiedy jest już za późno, jeśli więc kiepska znajomość angielskiego miała mnie uchronić przed palnięciem czegoś głupiego, to jestem gotów złożyć reklamację. Mówię dokładnie tyle samo głupot, co w każdym innym języku, po prostu dodatkowo brzmię przy tym jak kretyn, co z jednej strony wzbudza w ludziach litość i rozbawienie, przez co łatwiej wybaczają mi potknięcia, ale z drugiej sprawia, że nikt nie bierze mnie na poważnie. Może Terry też nie? Właśnie dlatego moje słowa wprawiają mnie w takie zakłopotanie, bo dla mnie jest przyjacielem, ale nie jestem pewien, czy ja jestem nim dla niego. Ma tak sympatyczną naturę, że pewnie ma ich na pęczki, poza tym jest w Hogwarcie od lat. Mam ochotę jakoś się z tego wytłumaczyć, ale nawet nie wiem, jak to zrobić, żeby się nie pogrążyć, odwracam więc tylko wzrok i choć bardzo próbuję nie dać nic po sobie poznać, to nie mam przecież kontroli nad rumieńcem, który zdradziecko oblewa moje blade policzki. Z jakiegoś powodu przy nim trudniej mi trzymać emocje na wodzy – może właśnie dlatego, że jest mi bliski i czuję się swobodnie. Może nie powinienem więc mieć przyjaciół, jeśli to oznacza, że ktokolwiek będzie mógł czytać ze mnie prawie jak z otwartej księgi? Nie podoba mi się wizja, w której mogłoby tak się wydarzyć. — Jeśli ona nigdy nie latała, to ona miała prawo się bojać. Ale to nie znaczy, że trening był zły. Ale za rok ty może poczekaj do pierwszej lekcji pierwszorocznych, tak dla własnego spokoju. Chciałbym umieć mu pomóc, widzę, jak bardzo się zadręcza. Bierze odpowiedzialność za każdy popełniony błąd i, co gorsza, rozpamiętuje je i składuje tak zawzięcie, że w końcu z nadmiaru tworzy się lawina. Nic dziwnego, że kiedy w końcu spada, czuje się tak źle, jak teraz. Coś mówi mi jednak, że nie umiałbym mu pomóc nawet gdyby miał tłumaczki. Umiem pocieszać, ale nie znam się na takich rozmowach, mnie nikt nie pomagał, więc nie mam żadnego pojęcia, jak powinno to wyglądać. — Ja dumaju to nieważno co wy robili, jak ucierpiała ino ona to znaczy, że była gorsza — wzruszam ramionami. Jestem w tej kwestii dość bezwzględny i wątpię, by coś mogło skłonić mnie do zmiany zdania. Mój świat tak właśnie wygląda – jeśli coś idzie ci nie tak, to pracuj nad tym tak długo, aż przestanie. — Ty znajesz co myślę? Że nie popełniłbyś błędów, gdybyś nie zrobił treningu, ale wtedy nie byłoby treningu. U nas się mówi tak: nie oszibajetsa tot, kto niczewo nie dielajet* — płynnie przechodzę z angielskiego w rosyjski i chociaż na ten jeden krótki moment brzmię tak, jak brzmieć powinienem. Nawet mój głos jest odrobinę inny, angielski wyciąga ze mnie niższe tony, podczas gdy rosyjski brzmi gładziej, śpiewniej, nieco bardziej miękko. — Chodzi o to, że jak ty robisz cokolwiek, to ryzyko popełnienia błędu wzrastaje. Tak szto masz wybór: albo popełnisz je, albo siedzisz i nic nie robisz. Kiedy rzucam obietnicą „porozmawiania” z Puchonami, nie bardzo zastanawiam się, co miałbym im powiedzieć. Oczywiście jest to w pewnym sensie żart, dlatego tak zaskakuje mnie, gdy o to pyta. Uśmiecham się, sam też rozbawiony tą wizją i wzruszam lekko ramionami. Widzę jednak, że trochę poprawiło mu to humor, więc postanawiam wymyślić cokolwiek z nadzieją, że podtrzymam ten delikatny błysk w oku, którego brakowało w nim przez cały ten czas. — Szto ja ich ześlę na Sybir, kak oni nie będą cię lubili. W Rosji sprawy załatwia się prosto i skutecznie. Ty zapytaj moju siostru, była niegrzeczna w pierwom klasie i za karę siedziała na Syberii aż do tego września — walczę z rozbawieniem, chociaż wcale nie kłamię, w końcu Nastya faktycznie spędziła na Syberii niewiele mniej lat, niż w Moskwie. — Musisz ją poznać, przyszła do Hogwartu w tym roku — dodaję, precyzując, o którą siostrę chodzi, i że nie musi się dziwić, że jej nie zna – choć może to ja jestem do tyłu i zdążył już gdzieś na nią wpaść. — Czemu ty mnie nie zapytał? — rzucam jeszcze tylko w temacie Cleo, wytykając mu, po raz kolejny, że za bardzo się mnie boi. Wolę się jednak śmiać, niż szczególnie dociekać lub komentować, albo nawet próbować go powstrzymać przed nazywaniem siebie debilem. A śmieję się tym szczerzej, kiedy dołącza do mnie sam Terry. Kamień spada mi z serca, bo jeszcze kilkanaście minut temu wyglądał tak, jakby całe szczęście bezpowrotnie z niego uleciało i nie był w stanie już nigdy się roześmiać. Nie doszukuję się w tym swoich zasług, w ogóle nie zależy mi na tym, by odnieść „zwycięstwo”, chcę go tylko przywrócić do znanego mi stanu i dopilnować, że jeśli już kiedyś musi dojść do kolejnego załamania, to nie nastąpi to zbyt szybko. — Jest z mugoli? — pytam, bo jestem ciekaw jak cholera, a on nie jest szczególnie wylewny jeśli chodzi o informacje. Łapię się na słowie mugol i szybko się poprawiam — u was się chyba bardziej mówi „niemag”, przepraszam. To z niemagów. Pewno teraz ci tęskno, co? Jak ja mogę coś zrobić, to ty mi powiedz. Próbuję jednocześnie odpowiedzieć, że owszem, jestem pewny i ostrzec go, żeby wstawał powoli i ostrożnie, ale on jest szybszy, a ja ze względu na konieczność wyboru tego co powiem – zbyt wolny. Zrywa się na równe nogi i jedyne, co mogę zrobić, to samemu też jak najszybciej się podnieść, by złapać go w razie potrzeby. To właśnie robię – asekuruję go do momentu, kiedy widzę, że jest trochę lepiej. Chichoczę na zadane przez niego pytanie i przez chwilkę zastanawiam się nad odpowiedzią. — Ja powiem trzy, ale ty wciąż ładny, ino trochę… sponiewierany. Poczekaj — Bez pytania o zgodę wyciągam do niego rękę i poprawiam jego włosy. — Jak one będą dobre, to nikt nie zwróci uwagi na nic innego — uśmiecham się pod nosem, bo dla mnie tak właśnie to działa. Anielskie loczki to dla mnie nieodłączny element Terry’ego, a przy tym ulubiony — ty ich ino nie tnij — dodaję z powagą w głosie, bo kiedy wyobrażam sobie, że pod wpływem jakiegoś impulsu miałby, dajmy na to, zgolić się na łyso, to coś we mnie umiera. Zadanie prywatnego stylisty biorę bardzo poważnie. Wcale nie jest tak, że poprawiam jeden kosmyk i uznaję, że wszystko jest w porządku i możemy iść, zatrzymuję go w tym przejściu na dobrą minutę, kiedy to układam jego włosy w odpowiedni sposób, przeczesuję je lekko palcami, a na koniec nawet nawijam kilka loków na palec, poprawiając ich skręt. I może nie musiałbym poświęcić temu aż tyle czasu, ale on nie musi tego przecież wiedzieć. Kiedy uznaję swoje dzieło za skończone, daję mu znak, że możemy iść. Przywołuję do siebie torbę, która została na środku sali i przerzucam ją sobie przez ramię. — Jakbym wiedział, to też bym się uczesał. I ubrał jakoś… jakkolwiek. Wszystko byłoby lepsze niż to — trochę marudzę, trochę się śmieję. Nie wyglądam tak najgorzej według standardów innych ludzi, ale jeśli chodzi o moje własne – jest tragicznie. Mam przecież na sobie ślizgońską koszulkę służącą mi za piżamę, zwykły dres, a włosy nie widziały grzebienia od wczoraj i nie jest to ani trochę zgodne z tym, co wpoił mi ojciec, ani z tym, co wyznaję ja sam. — Zaufasz mi? Z czekoladą? — bo ja na przykład nie do końca ufam sobie w tej kwestii, nie próbowałem przygotować tego napoju, odkąd nauczył mnie tego na początku roku. Przykładam mu rękę do czoła, jakbym chciał sprawdzić, czy aby nie ma gorączki. — To ty usiądź wygodnie. Twoim zadaniem będą dodatki. Sięgam po różdżkę po to, by przywołać do siebie składniki, tak jest szybciej niż szukać po szafkach, bo w tych niezbyt dobrze się orientuję. W kilkanaście sekund mam przy sobie garnuszek, tabliczkę czekolady, mleko i pianki. Marszczę brwi, patrząc na te składniki, kiedy w myślach przywołuję szczegóły przepisu i w końcu sięgam po nóż i deskę, żeby posiekać czekoladę na mniejsze kawałki. — Wiesz, jak ja tu przyszedłem, to nie umiałem nawet zrobić kawy, a teraz nawet umiem coś ugotować. W Durmstrangu w ogóle nie było zajęć z gotowania. I wiesz co? Przypomniało mi się, że ostatnim razem ja ci powiedział, że nie jem słodyczy, bo dbam o linię. To ja się cieszę, że już nie muszę kłamać. Uśmiecham się do niego wpierw szczerze, ale coś w tym uśmiechu przygasa, kiedy dociera do mnie, że nie, nie muszę kłamać, ale wciąż to robię. Jak nie o tańcu, to o sobie, o nim, o wszystkim dookoła. Może taki po prostu jestem? Rozproszony własnymi myślami, tracę kontrolę nad nożem i zacinam się w palec, którym przytrzymuję tabliczkę. Nie głęboko, nie drastycznie, ale mamroczę pod nosem przekleństwo, kiedy na powierzchnię skóry wypływa krew.
Czasami wydawało mu się, że winien jest przeprosiny całemu bożemu światu. Był przekonany, że samą swoją obecnością przeszkadza innym w ich codziennych czynnościach, nie wspominając nawet o kretynizmach, które często opuszczały jego usta lub – tak jak dziś – o wyolbrzymionych humorkach, którymi tylko psuł samopoczucie otaczających go osób. Przepraszał często, czasem odruchowo, co najwidoczniej także mogło irytować, umieszczając Puchona między przysłowiowym młotem a kowadłem.
- Sorry, już nie będę. Znaczy no… - posłał Daniilowi przepraszający uśmiech, bo jeśli ktoś miał przypadkowo przeprosić za ciągłe przepraszanie, to oczywiście, że był to on. - Tak działa przyjaźń. – potwierdził, uśmiechając się niewyraźnie, bo choć ulżyło mu, że chłopak się na niego nie gniewa i nie ma mu za złe czczego narzekania, to jednak dobór słów przez Ślizgona nie pozostał niezauważony. Przyjaźń. Oczywiście, że traktował Daniila jak przyjaciela, bo choć znali się zaledwie rok, to zdążył szczerze chłopaka polubić, a wspólnie dzielone sekrety tylko ich do siebie zbliżyły. W gruncie rzeczy rad był, że przynajmniej na tej płaszczyźnie jego sympatia nie jest jednostronna, a jednak było coś ostatecznego w tym, jak to słowo wybrzmiało w kontekście ostatnich wydarzeń. Byli przyjaciółmi, nikim więcej. Może to była dyskretna sugestia? Może Daniil nie pozostawał ślepy, na ukradkowe spojrzenia rzucane w jego stronę i czerwieniące się policzki, ilekroć został na tych spojrzeniach przyłapany? Może chciał mu dać do zrozumienia, że nie miał na co liczyć – ani teraz, ani w przyszłości? Z dwojga złego Terry wolał zachować w swoim życiu choćby tę namiastkę znajomości, niż całkowicie stracić ze Ślizgonem kontakt. Istniała wszak szansa, że prędzej czy później to głupie zauroczenie minie, zapewne wyparte przez inną, równie durną i równie nierealną fascynację inną osobą. Póki co musiał jednak udawać, tłamsić motylki w brzuchu, które ożywały na widok Ślizgona, dusić w zarodku to niechciane uczucie, którym chłopaka darzył. A zatem przyjaźń.
- Za rok? Mam nadzieję, że to tego czasu ktoś się zgłosi na kapitana. Ja już nie chcę nic organizować. – nigdy nawet nie rozważał, by na poważnie przejąć piecze nad drużyną. Wrześniowy trening zorganizował tylko dlatego, że póki co chętnych brakowało, a jednak po wakacjach koniecznym było rozruszanie zasiedziałych kości. – Mam tylko nadzieję, że jej nie zraziłem do quidditcha. – dodał jeszcze, bo dziewczynka zapowiadała się na obiecującą zawodniczkę i nie wybaczyłby sobie, gdyby zrezygnowała z gry z jego powodu.
Słysząc jego komentarz na temat Lily, Puchon rzucił chłopakowi dziwne spojrzenie. Niby wiedział, że balet wymagał dyscypliny, ale bezkompromisowość, która teraz płynęła ze słów Daniila wzbudziła w nim mieszane uczucia. Nie zgadzał się z tym, że kontuzja Puchonki czyniła z niej gorszą zawodniczkę, w końcu wypadek w trakcie treningu więcej świadczył o nim, jako organizatorze, że nie potrafi dostosować poziomu ćwiczeń do umiejętności uczestników. Mógł zacząć od czegoś łatwiejszego, nie kombinować z zaklęciami, powoli zwiększać intensywność… Miał jednak wrażenie, że Daniil wyznawał zupełnie inną filozofię – i trudno mu się dziwić, w końcu z ich dwójki to Ślizgon uprawiał sport profesjonalnie, może więc było w jego słowach coś z prawdy. - Coś czuję, że gdybyś to Ty organizował trening, to wszyscy chodziliby jak w zegarku. – rzucił z rozbawieniem, choć wizja wydającego mu polecenia Ślizgona, bezwzględnego i nietolerującego nic poza perfekcją odbiła się szkarłatem na piegowatych policzkach. Poprawiłby swoją grę w mgnieniu oka… lub zrezygnował z drużyny, pękając pod presją.
Mimo wszystkich targających nim emocji, słysząc wypowiedź Daniila w jego ojczystym języku, twarz szesnastolatka rozpromienił szeroki uśmiech. Uwielbiał słuchać, jak Ślizgon mówi po rosyjsku, nawet jeśli nic z tych wypowiedzi nie rozumiał. Było to w jakiś sposób magiczne, słowa brzmiały melodyjnie, a i sam chłopak wydawał się pewniejszy i bardziej swobodny, niż kiedy przerzucał się na angielszczyznę. Pokiwał głową, w gruncie rzeczy zgadzając się z sensem przetłumaczonego przysłowia. – Ładne. Powiedz jeszcze raz. Po rosyjsku. – poprosił, próbując zapamiętać powiedzenie.
Nie podejrzewał, by Daniil kiedykolwiek miał swoją obietnicę zrealizować, jednak było coś znajomego, bezpiecznego we wspólnych wygłupach, nawet nieszczególnie wyszukanych, opierających się na zgoła absurdalnych założeniach. O wiele łatwiej było żartować, niż poruszać poważniejsze tematy, obnażając przy tym nie tylko emocje, ale i głęboko skrywane sekrety. Z niejaką ulgą uciekł więc w te znajome rejony, oddalając się od tego, co ich relacji niewygodne i uporczywe.
- Masz siostrę w Hogwarcie? – wytrzeszczył oczy ze zdumienia, bo nie przypominał sobie, by rok temu do szkoły dołączył jeszcze jeden Egorov, a nie był chyba aż tak zapatrzony w tego siedzącego obok niego, by nie zauważyć jego siostry przez bite dziesięć miesięcy. – Ah rozumiem. Też zaczęła teraz studia? – nie mógł doczekać się, by poznać Daniilową siostrę, ciekaw, czy dziewczyna okaże się podobna do brata. Czy przekręca wyrazy równie uroczo jak on? Czy też trenuje balet? Czy sprawia równie zapierające dech w piersiach wrażenie? - Nie chciałem być wścibski. Zresztą myślałem, że chcecie to utrzymywać w tajemnicy. – wzruszył ramionami, po czym zachichotał cicho – Wierzysz, że czułem się taaaki spostrzegawczy, że domyśliłem się, że się spotykacie, kiedy nikt inny nie wiedział. – zrobił kwaśną minę – Wychodzi na to, że to ja byłem głupszy niż cała reszta. Nie spodziewał się, że rozmowa wróci do jego wakacyjnego romansu, pytanie Ślizgona wzięło go więc z zaskoczenia i chwilę zajęło, nim Terry uświadomił sobie, o kogo chłopak w ogóle pytał. Zarumienił się jeszcze bardziej, co w gruncie rzeczy można było wziąć za dobry znak – w końcu szkarłat był w jego przypadku normalniejszym zjawiskiem niż kredowo białe lico. Pokiwał głową, ważąc słowa, by aby przypadkiem nie zdradzić czegoś, na co w tej chwili nie był odpowiedni moment. - Jest z Londynu, studiuje historie sztuki. Potrafi godzinami opowiadać o zabytkach. – uśmiechnął się z rozmarzeniem, na moment odpływając myślami do ich pierwszego spotkania z Caelan’em, kiedy chłopak oprowadzał go po Mary King’s Close, kończąc na pewnym ciemnym zaułku, który teraz prześladował Puchona w snach i na jawie. – Trochę tak, chociaż… - zawahał się, jednak nie było już odwrotu, skoro zaczął mówić - …oboje wiedzieliśmy, że to tylko krótka znajomość. Głupi jestem, że się przywiązałem i tyle. – wzruszył ramionami, a słysząc kolejną propozycję Ślizgona spojrzał na niego z niedowierzaniem, unosząc pytająco brew, by następnie wybuchnąć śmiechem. – Jasne, dam Ci znać. Dzięki mordo. – otarł łzę rozbawienia, nim nie podniósł się z ziemi z takim impetem, że aż zatoczył się na stojącego obok Ślizgona. Okrutna ironia losu, że w taki czy inny sposób Terry zdawał się zbyt często lądować w ramionach chłopaka, u którego – jak ustalili – nie miał nawet najmniejszych szans, nie ważne jak bardzo chciałby, żeby było inaczej.
- Aż tak źle? – jęknął, pozwolił jednak Daniilowi, by doprowadził go do porządku, czując uderzającą weń falę gorąca, kiedy chłopak zanurzył dłonie w jego potarganych kosmykach. Lubił, kiedy ktoś bawił się jego włosami, tę prostą, a mimo wszystko czułą pieszczotę, która przywodziła na myśl matczyne dłonie, odgarniające z czoła niesforne loczki. Teraz myśl o obcych dłoniach wplecionych między złote kosmyki przywodziła bodaj inne skojarzenia, Terry musiał więc przygryźć wewnętrzną stronę policzka, by nie poddać się odruchom nabytym podczas wakacji. Z oczyma wyrażającymi więcej, niżby sobie tego życzył, wpatrywał się w Daniilową twarz, skupioną na układaniu mu fryzury. Merlinie, naprawdę wpadł jak śliwka w kompot. Chciałby utonąć w tej uwadze, która choć raz skupiona była całkowicie na nim, wiele by zresztą oddał, by te palce, które teraz leniwie nawijały poszczególne kosmyki, układając je w sprężyste loki, zamiast tego gładziły jego policzki, wkradły się pod koszulkę, zacisnęły na piegowatej skórze… Intensywna czerwień rozlała się od karku aż po czubki uszu. Musi przestać, im więcej takich fantazji, tym trudniej będzie mu pozbyć się tego feralnego zauroczenia.
- Według mnie wyglądasz w porządku. – odparł, starając się brzmieć przy tym jak najbardziej neutralnie. Nie przeszkadzał mu ani dres, ani pozostające w nieładzie włosy Ślizgona, a prawdę powiedziawszy Terry dostrzegał nawet pewnego rodzaju urok w tym, że jako jeden z niewielu mógł zobaczyć chłopaka w tym stanie. Było to na swój sposób intymne, choć na zupełnie innej płaszczyźnie. Skoro jednak Daniil nie czuł się komfortowo… - Sumptuariae Leges. – ukradkiem wycelował różdżką w idącego obok chłopaka, transmutując dresowe spodnie w klasyczne jeansy, a ślizgoński podkoszulek w cienki sweterek o podobnym kolorze. – Tak lepiej? – uśmiechnął się półgębkiem. Za to właśnie uwielbiał transmutacje – za możliwości, które dawała, za jej wszechstronność i użyteczność. Równie dobrze mógł przekształcać rośliny w przedmioty codziennego użytku lub zmieniać kolor ulubionych skarpetek. Ograniczała go tylko własna pomysłowość i podstawowe prawa transmutacyjne – ale nawet te dało się czasami obejść, jeżeli ktoś był dostatecznie kreatywny. – Ale na marginesie, nie przeszkadzałoby mi nawet gdybyś był w piżamie. Dotarli do kuchni, gdzie Terry bez słowa protestu zajął miejsce przy blacie, obserwując spod coraz cięższych powiek zbierającego składniki i niezbędne przyrządy Ślizgona. Od dziecka kochał spędzać czas w kuchni, obserwując jak mama czy babcia krzątają się, przygotowując prawdziwe skarby kulinarne. Swojskość tej sceny wyciszyła go i uspokoiła do tego stopnia, że ledwo zarejestrował kolejne słowa chłopaka.
- Jasne, że nie musisz. Ani w tej, ani w żadnej innej sprawie. – uśmiechnął się, próbując ukryć ziewnięcie. Padał z nóg, a zmęczenie, które chwilowo zwalczyła buzująca w żyłach adrenalina, teraz go dogoniło. Ile godzin spał w tym tygodniu? Nie pamiętał, kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, niebudzony koszmarami lub innego rodzaju marzenia sennymi – kto wie, czy nie było to jeszcze w Edynburgu, kiedy zasnął wtulony w leżącego obok Caelan’a po wspólnie spędzonym wieczorze. Powoli odpływał, podpierając głowę dłońmi, z błogim uśmiechem na piegowatej twarzy, kiedy z półsnu wyrwał go brzęk noża i rzucone pod nosem rosyjskie przekleństwo – jedno z niewielu słów, które znał w tym języku. Zamrugał i podniósł się z miejsca, rozglądając się dookoła nieprzytomnym wzrokiem. – Co się stało? – zlokalizowawszy przyczynę problemu, zeskoczył z zajmowanego do tej pory miejsca i w jednej chwili znalazł się u boku Ślizgona, wyjmując mu nóż ręki i delikatnie ujmując jego nadgarstek między własne dłonie. – Pokaż. – poprosił, przyglądając się uważnie płytkiej ranie, z której powoli cienką strużką sączyła się krew. Nadal trzymając chłopaka jedną ręką, drugą sięgnął po różdżkę, by przemyć lekko ranę, nim zasklepił ją przy pomocy Vulnus Alerere. Nie był wybitnym uzdrowicielem, na wszelki wypadek transmutował więc leżący najbliżej nich pierwszy lepszy przedmiot w zwykły mugolski plasterek, który następnie z uwagą przykleił w miejscu rany. – Gotowe. – oznajmił, podnosząc wzrok, wprost na atramentowe tęczówki, w których głębi mógłby utonąć. Nawet nie zauważył, że nadal obejmował dłoń chłopaka, zbyt skupiony na tym, że nieświadomie bardzo zmniejszył dzielący ich dystans. Za bardzo – podpowiadał mu cichy głosik z tyłu głowy, jednak Terry mimo najlepszych chęci nie potrafił ruszyć się z miejsca. Bo czy aby na pewno chciał się stamtąd ruszać?
— Poczemu ty się nie zgłosisz na kapitana? Pytam z ciekawości. Nie widziałem go w akcji, ale skoro organizuje treningi – tudzież jeden trening – to znaczy, że coś potrafi. Więc może powinien sięgnąć po tę funkcję? Może potrzebuje tylko odpowiedniej motywacji i zagrzania do walki? Zupełnie nie zdaję sobie sprawy, że moje słowa mogą brzmieć ostro, dopiero kiedy Terry śmieje się z tego, jak surowym byłbym trenerem, pojmuję, że powiedziałem coś, co w ogóle nie mieści się w światopoglądzie nie tylko jego, ale pewnie i wielu innych osób w Hogwarcie. Prycham z lekkim uśmiechem, i już mam kręcić głową i obracać to w żart, ale zamiast tego niespodziewanie nawet dla siebie mówię: — To się przekonaj — rzucam pełnym wyzwania tonem i nawet lekko prostuję się na swoim miejscu, by wydać się trochę większym. — Nie gram, ale mogę Ciebie przetrenować. Ty przydziesz do mnie raz i przestaniesz myśleć o tym, że ty był zbyt srogi. Unoszę zadziornie brew, wyraźnie czekając na reakcję z jego strony. Z jednej strony chcę mu pokazać, że istnieją gorsi trenerzy, niż on, z drugiej jestem ciekaw, czy sprostałby moim wymaganiom, i jak bardzo moje metody różnią się od tego, co on uważa za normalne. Jest to dość zabawna różnica między nami, te drobne rzeczy, na które wpłynęło środowisko, w którym się wychowaliśmy, a których nawet nie dostrzegamy, dopóki ktoś nie uzna je za nietypowe. Dla mnie dyscyplina to styl życia, nie znam niczego innego. Bezwzględne oddanie, bezwzględne posłuszeństwo i bezwzględna doskonałość – tego ode mnie wymagał ojciec i tego ja sam od siebie wymagam. I nawet ja wiem, jak niedobrze to brzmi, kiedy patrzę na to trochę z boku.
Poproszony, oczywiście powtarzam rosyjską frazę, bawiąc się tonem swojego głosu, żeby brzmiał jeszcze ładniej, śpiewniej, choćby na tych kilka sekund. Schlebia mi, że interesuje go mój język, że chce słuchać, jak nim mówię i wygląda na szczerze zafascynowanego, kiedy go przy nim używam – przypadkiem lub też nie. — Języka też bym mógł tobie pouczyć, chociaż pewno sie tobie do niczego nie nada. Ty byś mnie mógł pouczyć gaelickiego, jeśli znajesz. Chociaż parę słów. — Żaden ze mnie poliglota, ale interesuje mnie język Szkotów. Terry czasem tak śmiesznie mówi, że na początku trudno było mi go zrozumieć. Teraz nie mam już tego problemu, przyzwyczaiłem się do dźwięku jego głosu w miarę upływu wspólnie spędzonego czasu. Teraz nie uważam tego za śmieszne, tylko całkiem urocze. Dzięki temu czuję się też trochę mniej wyobcowany – no bo po co przejmować się swoim akcentem, kiedy połowa szkoły, mimo że wychowana w Wielkiej Brytanii, mówiła w inny sposób?
— Ona pewno ładna… — kwituję opowieść o wakacyjnej miłości Terry’ego, przywołując na usta uśmiech. Staram się brzmieć tak, jakbym niewiarygodnie cieszył się z jego szczęścia i naprawdę chcę, by tak było. Nie umiem jednak nic poradzić na zazdrość, która z każdą informacją kłuje mnie dotkliwie prosto w trzewia. Odpycham od siebie to uczucie, nie dociekam, z czego się bierze. Wmawiam sobie, że w mojej zazdrości nie chodzi o niego, a o bliską relację z kimkolwiek, której nigdy nie doświadczyłem, ale nawet ja nie jestem ta dobrym kłamcą, żeby w to uwierzyć. Oczyma wyobraźni widzę, jak oprowadza go po urokliwych, szkockich budynkach, błyszcząc wiedzą na temat mugolskiej architektury, piękna i pewna siebie, trochę wyzywająca, ale w granicach dobrego smaku. Jak w trakcie jednej z tych wycieczek odgarnia z jej twarzy włosy i nachyla się, żeby wykład przekuć w pocałunek. Powinienem był znaleźć czas i odwiedzić go w rodzinnych stronach, tak jak czasem nieśmiało planowaliśmy, może wtedy… Wtedy co? Może wtedy, zamiast się zauroczyć, spędziłby kilka znacznie mniej porywających chwil w moim towarzystwie? Rzeczywiście, to lepsza wizja wakacji – myślę, prowadząc zgryźliwy dialog z samym sobą. Czy jeśli teraz miałby pokazać mi Edynburg, przemawiałby do mnie jej słowami? I dlaczego aż tak bardzo uwiera mnie myśl, że mogłoby tak być? Żałuję, że zapytałem go o szczegóły, okazuje się, że wcale nie chciałem tego wiedzieć. Nie wiem, co chciałem osiągnąć, wiem za to, że sam siebie przyprawiłem o ten dziwny ścisk w żołądku. Chyba wydaje mi się, że jeśli otrzymam wystarczająco dużo informacji, znajdę w tej dziewczynie coś negatywnego, czego mógłbym uczepić się, żeby powtarzać sobie, że przez tę jedną rzecz nie jest doskonała. A może liczę, że przyłapię go na kłamstwie i okaże się, że żadnej dziewczyny nigdy nie było? Co bym wtedy zyskał? Jestem jak ten pies ogrodnika. Nie podoba mi się myśl, że ktoś zaprząta jego myśli, ale sam boję nawet przed samym sobą przyznać, że on mógłby zaprzątać moje w sposób, który wcale nie mieści się w ramach przyjaźni. Jestem niezadowolony z tego, co się wydarzyło, ale wiem, że gdybym znalazł dla niego czas w przerwie od szkoły i pojawił się w szkockim mieście, nie wydarzyłoby się nic poza zwykłym przyjacielskim spotkaniem. Przecież i tak nie pozwoliłbym sobie na nic innego. Może gdybym nie odpływał tak głęboko w swoje myśli, a jedynie dryfował na powierzchni, dostrzegłbym barwę jego policzków i to, w jaki patrzy na mnie sposób. Gdybym nie był tak skupiony na sobie i swoich rozterkach, miałbym szansę pojąć, jak wiele z wypowiedzianych tu dziś słów to kłamstwa, i co naprawdę powinienem mu powiedzieć. Że przyjaźń nie zamyka żadnej z dróg, że jestem w jego typie, a jego wcale nie traktuję jak młodszego brata. I że jestem dokładnie taki, jaki być nie chcę. — „W porządku” to za mało — mówię, wzruszając ramionami. Jestem z tych osób, które nawet na wyjście do Żaberta po kremowe piwo odstawiłyby się jak szczuroszczet na otwarcie kanału. Mam jeszcze coś dodać, ale wtedy on rzuca zaklęcie i wyrywa nim z moich ust ciche, zaskoczone i całkiem zachwycone „och”. Spoglądam w dół, a potem wyciągam ręce niczym Kopciuszek, podziwiając sweterek, który mi wyczarował. Uśmiecham się do niego promiennie, zachwycony tą zmianą i przeczesuję palcami włosy, żeby nie odstawały od teraz już całkiem schludnego stroju. — O niebo lepiej. Też bym chciał tak umieć transmutację, ja by wtedy potrzebował rano mniej czasu. Czuję, że znów wraca mi dobry humor. Nie wiem, czy to ze względu na zmianę otoczenia, nowy strój, w którym nie jest mi głupio chodzić po zamku, czy fakt, że Terry wygląda już o wiele lepiej i chyba tak też się czuje. Dostrzegam jego senność, dlatego paplam, co mi ślina na język przyniesie, byle tylko utrzymać go przy żywych. Chcę wlać w niego ciepły napój i odesłać do dormitorium. Zacięcie się w palec w każdym razie absolutnie do niego nie należy. Mój plan to zapewnienie, że nic się nie stało i oblizanie go z nadzieją, że jak pozbędę się krwi, to ta magicznie przestanie płynąć. Nie chcę przyznawać się do błędu, zwłaszcza tak głupiego jak zacięcie się nożem przy próbie przygotowania gorącej czekolady. Terry’ego nie sposób jednak oszukać, w jednej chwili przysypia, a w drugiej jest już przy mnie, gotów mi pomóc. Nie mam serca kłamać, tym bardziej, że zaledwie przed momentem o tym rozmawialiśmy. Wzdycham, pozwalam sobie odebrać narzędzie zbrodni i grzecznie pokazuję mu palec, wyrażając tym samym zgodę na próbę jego naprawy. Kiedy stoi przede mną Terry, palec interesowałby mnie co najwyżej wtedy, gdyby było ryzyko, że mi odpadnie. Nie patrzę więc na swoją rękę, za to wodzę wzrokiem po jego twarzy, ciesząc się niespodziewaną dawką uwagi, którą obdarowuje mnie mimo zmęczenia. — Jesteś wyższy — zauważam z pewną dozą czułości. Przypominam sobie moment, kiedy go poznałem – o ironio, również w szkolnej kuchni. Wtedy był ode mnie sporo mniejszy, a teraz ta różnica nie rzuca się już w oczy, dzieli nas może jakieś dziesięć centymetrów. Teraz łatwiej mi spojrzeć prosto w jego oczy i przyjrzeć się, jaki mają kolor. W miarę tego jak mu się przyglądam, wyłapuję kolejne zmiany. Nieco ostrzejsze rysy twarzy, kilka nowych piegów i podkrążone oczy, które w jakiś sposób zamiast odbierać mu urody, tylko mu jej dodawały. Przez ostatnie miesiące wyraźnie wydoroślał i, cóż, wyprzystojniał. To drugie szczególnie wyraźnie widzę właśnie teraz, gdy mam go tak blisko i czuję jego dłoń na swoim nadgarstku. Gotowe. Unoszę kąciki ust w podziękowaniu, ale i ja nie ruszam się z miejsca. Pozwalam, żeby uśmiech zastygł na moich ustach i ja sam też zastygam, niezdolny do tego, żeby wykonać teraz jakiś ruch. Ciało tkwi w bezruchu, ale myśli gnają na najwyższych obrotach. W jednej chwili analizuję to, co dzieje się ze mną, z nim i między nami, jak wiele z tego co widzę, jest wyłącznie wynikiem mojej wyobraźni, i jakie są dalsze opcje. Rozważam możliwe scenariusze, w błyskawicznym tempie rozgrywam je wszystkie w swojej głowie i mam wrażenie, że ta zaraz wybuchnie. Jednocześnie czuję niewiarygodną potrzebę, żeby zatrzymać go w tej bliskości, a najlepiej skrócić dystans jeszcze choć odrobinę. — Teril… Nie wiem, po co się odzywam, w tej sytuacji wszystko byłoby lepsze, niż słowa. Ledwo jednak wdzieram się swoim głosem w przestrzeń między nami, a już kątem oka dostrzegam ruch w miejscu, gdzie nie powinno go być – w garnku z mlekiem. W panice układam dłonie na jego talii i przesuwam go w bok, tyłem do blatu, żeby zyskać dostęp do garnka. Kiedy sięgam po różdżkę, całym sobą wychylam się do przodu, napierając na niego biodrami i dociskając go do rantu blatu. Jednocześnie przez cały ten czas obejmuję go ręką w pasie, by przypadkiem nie przewrócił się w próbie ratowania mleka. Udaje mi się wyłączyć kuchenkę i dopiero kiedy kulinarny incydent jest już opanowany, dociera do mnie, jak blisko siebie jesteśmy. Czuję na sobie podmuch jego oddechu, a przed sobą ciepło ciała, na które napieram własnym, i które właściwie do siebie tulę. Zamiast odskoczyć jak oparzony, robię coś jeszcze gorszego – patrzę z bliska w jego oczy. Wiem, że należy jak najszybciej się odsunąć, ale jestem jak wykuta w kamieniu, nigdy nieożywiona rzeźba – kompletnie sparaliżowany. Cofam rękę, którą go obejmuję, muskając przy tym krzywiznę jego pleców. — Przepraszam... Mamroczę to słowo i dopiero wtedy cofam się o krok, w końcu pozwalając mu na złapanie głębszego oddechu. Sam również próbuję napełnić płuca solidną dawką powietrza, ale nieskutecznie. Serce wali mi jak szalone. Wszystko nagle dociera do mnie ze zdwojoną siłą i przerażony odsuwam się jeszcze trochę. — Przepraszam, nie zgniotłem Cię? Mleko zaczęło zakipać — tłumaczę się nerwowo, nieznane mi określenie zastępując rosyjską wstawką w nadziei, że Terry nie tylko mnie zrozumie, ale też uzna to za wystarczające wyjaśnienie.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Wzruszył ramionami w odpowiedzi na zadane pytanie. Skłamałby, gdyby powiedział, że nigdy nie przeszło mu to przez myśl – lubił sport, lubił quidditcha i naprawdę zależało mu, by stworzyć borsuczą drużynę marzeń, która byłaby w stanie sięgnąć po puchar. Powstrzymywało go jednak wiele czynników, w tym najzwyklejszy w świecie brak pewności siebie, który objawiał się u Puchona tylko w Hogwarcie. Gdyby przyszło mu współtworzyć drużynę piłkarską w Edynburgu, wówczas byłby pierwszy w kolejce do organizowania treningów i angażowania nowych zawodników, jednak Hogwart rządził się swoimi prawami, wyciągając z szesnastolatka wszystkie lęki, kompleksy i wątpliwości. Nie czuł się w zamku tak swobodnie, jakby chciał i choć starał się, naprawdę się starał, to nie potrafił otworzyć się przed ludźmi w szkole nawet w połowie tak, jak to miało miejsce w niemagicznym świecie. Mimo upływu lat i stopniowego przesiąkania czarodziejskimi zwyczajami, Terry nadal czuł się gorszy od tych rówieśników, którzy od dzieciaka wychowywali się w otoczeniu magii – nic nie potrafił na to poradzić, a lęk przed wyśmianiem i odrzuceniem paraliżował go do tego stopnia, że chłopak tracił co najmniej połowę swojego charakteru. - Zgoda, ale tylko pod warunkiem że nie będziesz kazał mi znowu tańczyć. Zgodzę się na cokolwiek innego – uśmiechnął się krzywo. Dobrze, przekujmy to w żart. Nic się nie stało. Prawdę powiedziawszy był ciekaw, jak wyglądałby trening zorganizowany przez Daniila, a skoro chłopak sam się oferował, to równie dobrze mógł skorzystać i się przekonać. - Jak to do niczego by się nie przydał? Mógłbym rozmawiać z Tobą po rosyjsku! No i nie wypadłbym na kompletnego kretyna, gdybym kiedyś odwiedził Twoje rodzinne strony. – posłał Ślizgonowi nieśmiały uśmiech. Kilka razy rozmawiali o wycieczkach, które kiedyś mogliby wspólnie odbyć, jednak Terry nie miał pojęcia, ile było w tym rzeczywistych planów, a ile fantazyjnych mrzonek – Chcesz się uczyć Gaelic? – uniósł brwi, z jednej strony zdziwiony, że Daniil w ogóle wiedział o istnieniu tego języka, z drugiej zaskoczony, że chciał poświęcać czas na jego poznanie – Zdajesz sobie sprawę, że nawet Szkoci nim nie mówią, nie? – zachichotał, bo faktycznie, gdyby nie tata i babka, Terry zapewne nie znałby ani jednego słowa w tym języku – Gaelickiego używają w zasadzie tylko na północy Szkocji, ale to też rzadko. Bardziej rozpowszechniona jest irlandzka odmiana. Oni tam wiedzą, jak walczyć o swoje. – nie krył się ze swoimi separatystycznymi zapędami, choć w Hogwarcie raczej nikt nie przywiązywał wagi do podobnych spraw – W Edynburgu mamy w zasadzie swój własny dialekt, który jest taką mieszanką angielskiego, scots i gaelickiego. Scots to też szkocki, tylko że na południu i bardziej rozpowszechniony. Coś na granicy języka i dialektu. – sam nie wiedział jak, ale porządnie się rozgadał, na chwilę zapominając o niedawnym ataku i wszelkich zmartwieniach związanych z powrotem do szkoły. Kochał Szkocję całym sercem, ze wszystkimi jej jeziorami i pagórkami, nadmorskimi klifami i ruinami zamków. Chciałby pokazać Daniilowi piękno tej surowej, a jednak urokliwej cząstki świata. Gdyby tylko mogli opuszczać zamek dalej niż do Hosmeade… - Chan eil e gu math practaigeach. – zerknął na Daniila z rozbawieniem – Tak, wiem. Brzmi jakbym się krztusił. – zachichotał - Nikt tak nie mówi, częściej wtrącamy pojedyncze słowa, jak malarkey, ewentualnie utarte frazy. – zastanowił się, próbując przypomnieć sobie cokolwiek elokwentnego z lekcji literatury, aż wreszcie wpadł na cytat aż nadto adekwatny – Is e an caraid caraid na crùthaig. To całkiem ładne. Żałował, że w podstawówce nie przykładał się bardziej do nauki jakiegokolwiek języka obcego, bo w Hogwarcie nie miał co liczyć na lekcje francuskiego, niemieckiego czy hiszpańskiego. Tutaj jedyny język, jakim się posługiwali to angielski, ewentualnie runiczny – z jednej strony rozumiał, że mając do dyspozycji zaklęcia na bieżąco tłumaczące wypowiadane przez innych frazy, czarodzieje nie przykładali wagi do takich drobnostek jak nauka język obcych. Z drugiej jednak strony jakaś jego część czuła silny opór przed tak bezkrytycznym poleganiem na magii. Może to wina jego wychowania, które raz jeszcze odróżniało go od rówieśników, jednak Terry nie wyobrażał sobie, że miałby pozostać bezradnym w sytuacji, gdyby pozbawiono go różdżki lub gdyby znalazł się w miejscu, gdzie z jakiegoś powodu zaklęcia nie działają. Jasne, magia miała swoje zalety, ale Puchon miał wrażenie, że czary ograniczały pole widzenia co najmniej równie mocno co ułatwiały życie. Koniec końców to nie czarodzieje wymyślili Internet, a ludzie pozbawieni dostępu do zaklęć. Ile dobrego można by zdziałać, gdyby połączyć wiedzę i doświadczenie obu tych światów? - Mhm… bardzo. – przytaknął, jednak z pewnym wahaniem. Chciał wyprowadzić Daniila z błędu, powiedzieć, że ona to tak naprawdę on – bardzo przystojny student, którego perfumy prześladowały go w snach aż po dziś dzień. Chciał, naprawdę, ale teraz nie był na to odpowiedni moment. Rozważał to, raz czy dwa, szczególnie pod koniec ubiegłego semestru, kiedy dowiedział się, że Daniil trenuje balet. Sam nie wiedział dlaczego - może czuł się winny, że wie o chłopaku coś, czego inni nie wiedzą i chciał w pewien sposób wyrównać rachunki, a może zwyczajnie miał dość ukrywania tej cząstki siebie, z którą już dawno się przecież pogodził? Nie powiedział jednak nic, a teraz jego wyznanie mogłoby zostać opatrznie odebrane, wolał więc biernie potakiwać, nieświadomy burzy, która działa się w tej samej chwili w sercu i głowie Ślizgona. - Przydaje się, szczególnie kiedy okazuje się, że po wakacjach szkolny mundurek jest trochę za krótki. – uśmiechnął się pod nosem, bo dokładnie w ten sposób zmuszony był radzić sobie przez pierwszy tydzień września, nim udało mu się zakupić nowe, większe szaty. Po wejściu do kuchni senność uderzyła go ze zdwojoną siłą. Znalazłszy się w znajomym, bezpiecznym miejscu, które przywodziło na myśl ciepły i przytulny dom, Terry poczuł, jak spięte dotąd mięśnie rozluźniają się, a trzymająca go na nogach adrenalina ustępuje miejsca zmęczeniu. Ze swojego miejsca przy blacie obserwował kulinarne zmagania Ślizgona spod opadających powiek i niewiele brakowało, by naprawdę zasnął na siedząco, gdyby z półsnu nie wyciągnęło go rzucone po rosyjsku przekleństwo. Nie byłby sobą, gdyby przynajmniej nie spróbował jakoś pomóc – to był instynkt, odruch, nabyty od rodziców, którzy nigdy nie odmawiali pomocy sąsiadom, dalekim krewnym czy nawet nieznajomym spotykanym na ulicy. Nie zastanawiał się dwa razy, nim sięgnął po zaklęcia lecznicze – mógł być niezręczną ofermą, ale nie można było odmówić mu troskliwej natury. Za przyjaciół stoczyłby milion bójek, nie szczędząc środków, by zapewnić im ochronę i dobre samopoczucie, a przecież jak dziś ustalili, Daniil zaliczał się do grona jego przyjaciół. Skupiony na pracy, ledwo zarejestrował uwagę na temat swojego wzrostu, w odpowiedzi więc mruknął tylko niewyraźne potwierdzenie, bo faktycznie, przez wakacje urósł i to sporo, nie było to jednak teraz tak istotne. Nie był uzdolnionym magomedykiem, dlatego nawet najprostsze zaklęcie wymagało od niego absolutnego skupienia i stuprocentowej koncentracji. Wyczarowanie plasterka okazało się przy tym banalnie proste. Wyprostował się skończywszy opatrywanie dłoni Ślizgona i przez chwilę, która zdawała się trwać stulecia, zapatrzył się w te atramentowe tęczówki, czując, że przenikają jego duszę na wskroś, zapuszczając w niej korzenie, których tak łatwo się nie pozbędzie. Bolało go, że oddzielała ich niewidoczna ściana, której nigdy nie uda im się pokonać – dlaczego musiał zadurzyć się akurat w nim? W odróżnieniu do Puchona, Daniil nie był taki. Musiał wbić to sobie do głowy, inaczej straci go bezpowrotnie, z własnej winy. A jednak.. Jednak kiedy tak stali w ciszy, która mimo wszystko nie wydawała mu się niekomfortowa, Terry mógłby uwierzyć, choć na chwilę, że jednak Daniil coś do niego czuł. Wiedział – na poziomie racjonalnym - że to nieprawda, lecz mimo wszystko jego słaba natura chciała się łudzić, że mogłoby być inaczej. Serce zabiło mu szybciej na dźwięk własnego imienia, zniekształconego w ten charakterystyczny dla Ślizgona sposób. Nikt inny tak do niego nie mówił, było to więc w pewnym sensie wyjątkowe, szczególne. Co chciał powiedzieć? Czy domyślił się, że Terry nie mówił mu całej prawdy? Czy chciał mu dać do zrozumienia, że jego sympatia jest jednostronna? Nie dane mu jednak było się dowiedzieć, bowiem w tej samej chwili Ślzigon złapał go w przegubie i zdecydowanym ruchem przestawił go w bok. Żołądek Puchona na moment skurczył się przynajmniej dwukrotnie, kiedy Daniil nachylił się nad nim, praktycznie zakleszczając go między własnym ciałem a kuchennym blatem. Czuł na własnej skórze napięte mięśnie Ślizgona, odznaczające się pod cienkim materiałem swetra, napierające na niego w sposób, który otwierał szerokie pole do popisu szesnastoletniej wyobraźni. Bóg jeden mu świadkiem, jak bardzo miał w tamtej chwili ochotę poddać się i objąć Ślizgona, przyciągnąć go do siebie, by wpić się zachłannie w jego usta. Miał go tak blisko, tuż przed sobą, wystarczyłoby, gdyby zadarł głowę i trochę się nachylił. Przeszło mu przez myśl, że coś było nie tak, że stali zbyt blisko siebie, że trwało to zbyt długo, że napięcie miedzy nimi było zbyt wyczuwalne, by można było uznać to za wypadek przy pracy. Po raz kolejny na krótką chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że może, może, jednak ta płonna nadzieja roztrzaskała się równie prędko jak wszystkie poprzednie. Nabrał drżąco powietrza i wypuścił je z płuc, nim zaufał sobie na tyle, by się odezwać. - Nie, wszystko okej. – odparł o wiele chłodniej niż zamierzał, bowiem starając się ukryć targające nim emocje, przypadkowo przybrał ton niemal beznamiętny. Nie potrafił dłużej spoglądać Daniilowi w oczy, obrócił się więc na pięcie i zabrał za ratowanie przygotowywanej wcześniej czekolady, zaciskając palce na nożu odrobinę zbyt mocno, starając się zamaskować drżenie dłoni. Nie był w stanie ignorować bolesnego kłucia w piersi na wspomnienie tego, co przed chwilą między nimi zaszło. To nie było zdrowe, nawet on potrafił się do tego przyznać, bo choć nieświadomie, Daniil ranił go do żywego, trącając struny, na których przecież nigdy nie zamierzał naprawdę zagrać. Nie mogli tak dłużej, on nie mógł tak dłużej, musiał znaleźć sposób, by o Daniilu zapomnieć. - Podasz mi kubki? – poprosił, korzystając z chwili, kiedy Ślizgon odszedł w kierunku szafki z naczyniami, by otrzeć z policzka zdradziecką łzę.
Nie mogę nic poradzić na to, że jestem trochę rozczarowany tym, że tak twardo stoi za tym, by już nigdy więcej nie tańczyć, przynajmniej ze mną. Uważam, że szło nam dobrze, byliśmy zgrani, po prostu zdarzyła się niefortunna sytuacja. Jeśli o mnie chodzi, chętnie stanąłbym jeszcze przed nim na parkiecie, choć może niekoniecznie na lekcji, a w jakiejś mniej formalnej sytuacji i może niekoniecznie w tangu. Skoro jednak próbuje przekuć to w żart, to uśmiecham się, zamiast zaprzeczyć, pozwalając na to, by taniec pozostał między nami tabu. Może to lepiej, w tańcu daję upust skrywanym emocjom, do których niekoniecznie ktokolwiek powinien mieć dostęp. — Racja! W porządku, najpierw trening, a potom podumajem o uczeniu języka. Trochę rozpromieniam się na tę myśl, a może bardziej na to, że Terry reaguje tak entuzjastycznie. Schlebia mi tym, że chce się nauczyć mojego języka, żeby ze mną rozmawiać – choć żeby dojść do tego etapu, to musielibyśmy włożyć w to sporo pracy. Uważam jednak, że nawet jeśli nie jest to projekt na nasze możliwości, to i tak warto spróbować, choćby parę zdań i sformułowań. Wizja nauki gaelickiego jest dla mnie równie ciekawa. Skinieniem potwierdzam, że owszem, zdaję sobie sprawę, że nie jest to popularny język, ale i tak chcę poznać choćby najmniejszy jego fragment. Kojarzy mi się z nim, więc naturalnie chcę poznać i tę jego cząstkę. Krok za krokiem mam chęć poznać go całego. Kompletnie milknę, kiedy tłumaczy, wpatrując się w niego jak oczarowany, bo i tak się czuję – i wyrzucam sobie tylko, że pytam dopiero teraz, skoro w głowie mam to już od dawna. — Wcale nie brzmisz, jakby ty się krztusił — protestuję natychmiast, bo podoba mi się odmienność tego języka. Brzmi na trudny – może to dlatego już się go nie używa? — Ale jest... hmm, zupełnie inny niż rosyjski. O wiele inniejszy niż angielski. Co to znaczy? Uśmiecham się, kiedy się dowiaduję, i trochę głupio wzruszam się tym doborem powiedzenia. Odwracam wzrok i nie pozwalam sobie na to, by jakkolwiek to okazać, ale wewnątrz topnieję. To przecież dokładnie to, co chciałem tutaj znaleźć. Niepotrzebny mi wianuszek znajomych, skoro mogę mieć prawdziwego przyjaciela. Sentymentalny ze mnie głupiec i żałosny, samotny dzieciak, ale czuję, jakby spełniło się moje małe marzenie i to uczucie pozwala mi niezwykle skutecznie zignorować, że idzie za tym coś więcej – okropny niedosyt. Niedosyt ma jednak to do siebie, że zawsze przerodzi się w głód – prędzej albo później. Chciałbym móc przekonać się o tym w odleglejszym czasie, niż zaledwie kilkanaście minut później, w szkolnej kuchni, stojąc zdecydowanie zbyt blisko swojego przyjaciela. Kiedy z bliska patrzę w jego oczy, dociera do mnie, że wcale nie chcę, by nim był. Że nie tylko. Że chciałbym zbudować coś na fundamentach przyjaźni, ale chciałbym też, żeby dalece wykraczało poza jej ramy. Widzę go teraz po raz pierwszy i wiem, że nie pozbędę się już z głowy tego, co zobaczyłem. Chcę zanurzyć się w toni błękitno-zielonych, szkockich jezior, palcami zbadać ich piegowate brzegi i owiać je wiatrem własnego oddechu. Zatopić dłoń w rdzawej gęstwinie i sprawdzić jej miękkość, choć jest mi doskonale znana. Wiem, że mógłbym to zrobić, gdybym tylko pochylił się wystarczająco nisko i znacznie bliżej, niż mi wolno. Im lepiej go jednak widzę, tym bardziej się oddalam i tym grubszy jest mur między nami. Sam siebie zamykam w paradoksie, bo im bardziej chcę, tym mocniej czuję, że nie mam prawa. Że nie mogę zrobić tego jemu, a przede wszystkim sobie. Uciekam jak tchórz, bo boję się tego, co mogłoby to przynieść. Próbuję dokonać kalkulacji, ale jak obliczyć równanie składające się z samych niewiadomych? Coś ściska mnie za serce, gdy słyszę ten beznamiętny głos. Przez moment zdaje mi się, że widzę w nim coś podobnego do własnych uczuć, ale pod wpływem jego chłodu wpierw nachodzą mnie wątpliwości, a zaraz po nich strach. Czy mnie przejrzał? Boję się na niego spojrzeć, jak nigdy niepewny tego, co wyraża moja własna twarz. Walczę o oddech, pilnując, by był równy i w niczym mnie nie zdradzał. Skupiam się na swoim ciele, na mięśniach, również na twarzy. Próbuję odzyskać nad sobą pełną kontrolę i jak zawsze odnajduję w tym spokój. Przez krótką chwilę czuję się jak za kurtyną, pełen lęku i niepewności, ale biorę głęboki wdech i wychodzę na scenę, bo nie mam innego wyjścia, niż zagrać tak dobrze, jak nigdy dotąd. — Ja... jasne. Chcę powiedzieć, by odłożył nóż i dał mi dokończyć, że to ja obiecałem mu napój, ale coś w nim sprawia, że nie jestem w stanie się sprzeciwić. Nie używam nawet różdżki, jak zrobiłbym to w każdej innej sytuacji, a zostawiam go na chwilę, czując, że tego ode mnie oczekuje. Głowę wypełniają mi myśli o tym, że z pewnością jest na mnie wściekły albo czuje odrazę, ale próbuję podejść do tego rozsądnie i nie nakręcać się, dopóki nie uda mi się znaleźć do tego potwierdzenia. Nie mam pojęcia, jak wiele złego mu robię, gdybym wiedział, ciężar tego zgniótłby mnie kompletnie, a tak podaję mu kubki jak gdyby nigdy nic i choć widzę, jaki jest zgaszony, nie potrafię wiele z tego wywnioskować. Jestem ślepy i głupi. Jeśli jakiś napój mógłby to pomóc, to była to właśnie gorąca czekolada. Nawet ja, jako sceptyk słodyczy, potrafię docenić jej magię. Kiedy gorący napój w końcu trafia do kubków, napięcie zdaje się opadać. I choć trudno powiedzieć, ile prawdy w tym chwilowym spokoju, kłamstwo jest równie dobrym rozwiązaniem. Pozwala nam wypić czekoladę do dna, pozwala mi odprowadzić go pod same drzwi pokoju wspólnego i pozwala mi przestrzec go, że jeśli zobaczę go dziś na zajęciach, osobiście zatargam go do pani Finch. Pozwala przetrwać ten dzień – i zdaje się, że właśnie takie wsparcie będzie nam dziś potrzebne.
Życie Adeli w ostatnim czasie stało się wyjątkowo ekscytujące, ale co za tym idzie - też odrobinę wyczerpujące. Szkoła, praca, quidditch, bludger, spotkania koła, schadzki z pewnym uroczym Grekiem, a także urządzanie gniazdka z Kate - te wszystkie aktywności były niezmiernie przyjemne i odkrywcze, z drugiej strony niosły za sobą pewne konsekwencje. Adela rzadko wypoczywała, czy dawała swojemu umysłowi odrobinę oddechu. Nawet gdy robi się najprzyjemniejsze na świecie rzeczy, to warto jednak zadbać o sen, regenerację i czas dla siebie, a Honeycottówna najwyraźniej zapomniała jak bardzo jest to istotne, co odbijało się na jej wydajności i mogło prowadzić do drobnych wypadków - ale o tym później. Tamtego dnia między eliksirami, a transmutacją, Gryfonka udała się do kuchni, żeby popracować nad przygotowaniem do konkursu kulinarnego, który czekał na nią za niecałe dwa miesiące. Jeszcze nie wymyśliła jakie dania przyrządzi, bo zależało jej na czymś oryginalnym, ale i uniwersalnym na tyle by dopasować się do różnych podniebień. Mimo to uważała, że warto ćwiczyć i próbować nowych opcji - może w czasie kulinarnych podróży wpadnie jej do głowy jakiś ciekawy i oryginalny pomysł? Kto wie? Korzystając z tego, że okienko trwało aż dwie godziny, zdecydowała się przygotować tort lodowy. Nie miała przy sobie większości swoich ulubionych sprzętów, których stała lokalizacja obejmowała obecnie mieszkanie w Hogsmeade, ale zdawało się, że hogwarckie gary i jej niezawodny, samosiekający nóż dadzą sobie radę. Jak bardzo się myliła... Początkowo wszystko przebiegało nienagannie - mimo iż Adela zdecydowała się robić lody od podstaw, to łączenie pieczołowicie ubijanej śmietany ze składnikami smakowymi takimi jak owoce, czy kakao nie sprawiało jej żadnego problemu. Gdy chłodzące półki spełniały swoją rolę, doprowadzając domowe lody do odpowiedniej temperatury, Honeycottówna zajęła się biszkoptowym spodem. Niektórzy mówią, że biszkopt to najłatwiejsze z ciast, ale Adela była innego zdania - oczywiście, klasyczny biszkopt trudno spieprzyć, ale ten przeznaczony do tortu lodowego musi być odpowiednio sztywny i pozbawiony zakalca. Mimo zaspania, lata doświadczenia i wychowanie w rodzinie Honeycottów na szczęście nie pozwoliły Adeli spieprzyć zadania. Ciasto było idealnie ubite, a jajka bardzo dokladnie zmieszały się z cukrem i mąką. Równie sprawnie wypadł proces wypieczenia - biszkopt wyszedł rumiany i odpowiednio sztywny. Po schłodzeniu biszkopta, Adela zabrała się za przekładanie go lodami. Konstrukcja ciasta trzymała się stabilnie i wszystko wskazywało na to, że nawet przepracowanie nie jest w stanie zaburzyć umiejętności kulinarnych tej młodej adeptki słodkości. Adela spoglądała na torcik z dumą, nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że czegoś na nim brakuje... Po chwili zastanowienia, postanowiła ozdobić tort tartą czekoladą. Z racji tego, że gdzieś zapodziała się tarka, pomysł przerodził się w siekaną czekoladę - co za problem to zrobić, kiedy na horyzoncie znajduje się samosiekający nóż. I to był błąd - rozpęd noża i duże zmęczenie Adeli sprawiło, że zamiast czekolady podłożyła pod nóż palec. Choć od razu go wyciągnęła, to skutki cięcia okazały się tragiczne. Kciuk był mocno poraniony, do tego stopnia, że strużka krwi zaniepokoiła dziewczę na tyle bardzo mimo licznego doświadczenia z ranami kuchennymi. Nie myśląc wiele, Adela pozostawiła swój torcik na blacie i ściskając palec popędziła do skrzydła szpitalnego.
/zt +
Wacław Wodzirej
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Sytuacja wydawała się dość prosta, przynajmniej na pierwszy rzut oka: Drejk trzymał w rękach soczysty kawałek wołowiny, jak trofeum, jakby właśnie upolował ją w miejskiej dżungli i podarował ją Puchonowi wcześniej. Wacek natomiast był całkiem pochłonięty fascynacją sezonu na dynie – kuchnia tonęła w ich złocistych i pomarańczowych odcieniach, które starannie przygotował do przetworzenia. Kuchnia była wolna, cisza nieco niezręczna, w powietrzu wisiało jakieś niewypowiedziane pytanie. Puchon wyczekiwał studenta. Umówili się, że razem ugotują coś specjalnego w tej nieco odizolowanej, prawie prywatnej przestrzeni, gdzie nikt nie powinien ich zauważyć. W praktyce jednak role były wyraźnie określone: Wacek miał się zająć gotowaniem, a Gryfon… jedzeniem. Kiedyś taki układ był dlań zupełnie naturalny – gotował z przyjemnością, czując, że Drejk docenia jego wysiłki. Czasem tylko czuł się jak kucharz na pokaz, ale kiedyś ubierał się w wyuzadane fartuszki i tylko fartuszki. Tamto kiedyś jednak minęło, a teraz miał w głowie nieznośny kocioł myśli, które wciąż przypominały mu, że może powinna to być już zamknięta historia. Spotyka się ze swoim byłym. Gotuje mu jedzenie. Patrzy, jak tamten uśmiecha się lekko, obserwując każdy jego ruch, zupełnie jakby wciąż byli tymi samymi ludźmi. Przez jego myśli przebiegły obrazy dawnych wspólnych chwil: poranki z zapachem świeżo parzonej kawy, wieczory, kiedy Drejk sprawiał, że Wacek zapominał o całym świecie. A teraz? Teraz przychodzi jakby nigdy nic, z tą swoją pewnością siebie i urokiem głupiego gryfona. A Wacek… cóż, sam nie wiedział, co myśleć. Gotowanie dla Drejka było czymś więcej niż przygotowaniem posiłku – przypominało momenty, gdy otwierał przed nim serce, pozwalał mu wejść w swój świat. Czy naprawdę chciał wracać do tego stanu? Czuł, jak narasta w nim frustracja. Dlaczego wciąż chce, by Drejk docenił jego danie? Dlaczego tak mu zależy? Ta drobna iskra w jego wnętrzu, poczucie, że znów chciałby poczuć jego spojrzenie pełne uznania, wręcz irytowała. Była przypomnieniem, że gdzieś w nim wciąż kryje się uczucie, które powinno zgasnąć. W tym wszystkim pozostał tylko on – rozdarty między rozumem a sercem, próbując przekonać samego siebie, że ten obiad to tylko obiad. Nagle patelnia spadła na ziemię, wyrywając Puchona z rozmyślań. Przestraszył się podskakując, ale krzyk utknął mu w gardle. Przyłożył dłoń do serca, czując jak mu dudni. Zmartwione skrzaty kuchenne podeszły do niego, aby trochę się zainteresować, ale Wacek szybko zapewnił, że to nic takiego.
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Nie. Nie potrafił gotować i chociaż tak naprawdę wiele to się od robienia eliksirów nie różniło, to jakoś zawsze musiało mu coś pójść nie tak. A tu przegotował, a tu spalił. Za dużo tego, za mało tego... A Eliksiry jakoś lepiej wychodziły. Pomimo tego że były z natury trudniejszą dziedziną niż magiczne gotowanie. W końcu nieudana potrawa może najwyżej smakować okropnie. Nieudany eliksir wywrócić człowieka na drugą stronę. Ale... Kochał za to jeść. Był w końcu dość spory, sporo ćwiczył, to i żarł więcej niż ustawa przewidywała. Zwłaszcza że jak dobre to samo w mordę wchodziło. Wszedł do kuchni z kawałem surowego mięcha na miejscu spotykając już Wacława. Cholera dziwna była to sytuacja... Przynajmniej już miał pewność że niektóre rzeczy należało zachowywać dla siebie, ale jest już progres! Wacuś już nie dostaje fal potu od świadomości że spał z wilkołakiem i że w ogóle jest z nim w jednym pomieszczeniu. Małymi kroczkami, ale coraz lepiej było. Może nie będzie tak jak kiedyś, ale nic nie stało mu na przeszkodzie żeby próbować. Był gryfonem nie bez powodu. Odwaga często wiązała się z brawurą, a brawura z działaniem bez myślenia. Chyba właśnie dawał się jej ponieść. - Hej... Mam mięso. - Powiedział delikatnie się uśmiechając na lekko, nieznacznie wręcz zarośniętej twarzy. Nie widział tego co się stało z patelnią i tego jak Wacuś ją upuścił. Zauważył jednak że puchon był w swoim stanie paniki. Zbliżył się szybko niczym wilk do królika. -Wszystko w porządku? - Spytał się kładąc swoją potężną łapę na jego ramieniu. Nie wkładał w to siły, jednak na sto procent Wodzirej mógł poczuć napór. W końcu wilkołak swoje ważył. Położył mięsiwo na ladzie, siadając na stołku modląc się by pod nim wytrzymał. Niby magia mogła wzmocnić przedmioty a nawet naprawiać, ale już parę razy przejechał się na zaufaniu w trwałość starych zaklęć. - Jeśli chcesz mogę Ci pomóc chociaż w krojeniu. Tego raczej nie spieprzę. - Powstrzymał się od powiedzenia że ma w końcu doświadczenie w szarpaniu mięsa. Bo obecnie miało to więcej niż nawet dwa znaczenia. Kurwa... Gdyby dało się cofnąć czas i uniknąć tamtej sytuacji, byłoby wspaniale. Jednak mleczko się już rozlało. Nie płakał nad nim, tylko desperacko próbował wlać z powrotem do kubka. No bo co ma na to poradzić? Psem był mimo wszystko wiernym. No... Wilkiem. No i lata morderczych treningów Moe oraz Rubs nauczyły go że zawsze może być gorzej, Marla mdleje jak oberwie w łeb tłuczkiem i nigdy nie należy się poddawać i walczyć do samego końca. Miał nadzieję że i w tym polu się to sprawdzi. Miał nadzieję że w miarę szybko się uspokoi. Niby zawsze mógł spróbować go przytulić, ale prawie na sto procent nie poprawi to sytuacji. Nie dziś. Kiedyś może, ale nie dziś. Ale może eliksir spokoju? Nie... Trzeba było to przepracować analogowo. Bez szprycowania Wacusia magicznymi soczkami.
C. szczególne : Miodowe końcówki włosów | dziwny wąs pod nosem | pieprzyk po lewej stronie nosa | blizna na lewej ręce | zawsze gotów rzucić w Ciebie kasztanem
Wacław nie widział problemu w przyznawaniu się do własnych lęków. Być może nawet czerpał z tego swego rodzaju siłę, pozwalając sobie na pełne przeżywanie emocji – od radości po strach. Był człowiekiem, który potrafił przestraszyć się nawet własnego cienia, a ostatnio nawet muszkieterów nacierających na niego z szpadą. Przez większość życia najbardziej jednak obawiał się wilkołaków – istot dzikich, przerażających w swojej nieokiełznanej naturze. Czasem ten lęk zmieniał się w pogardę, jakby próbował zamaskować strach pod płaszczem niechęci. Teraz jednak starał się patrzeć na wilkołactwo jak na chorobę, coś, co można zrozumieć i – na ile potrafił – tolerować. W końcu ludzie cierpiący na schizofrenię też go przerażali, głównie dlatego, że zdawał sobie sprawę, iż w każdym momencie mogli nieświadomie wyrządzić mu krzywdę. A jednak, mimo całej tej historii niechęci i uprzedzeń, Wacław teraz tkwił w jednej kuchni z wilkołakiem – swoim byłym, Drejkiem. Niemal z własnej, nieprzymuszonej woli zgodził się przygotować z nim wołowinę z dynią i wspólnie zjeść. Czując dłoń Gryfona na swoim ciele, ciepło jego ciało i oszałamiający zapach - prosty i dziki. Ten moment niemal omiatał Wacława magią, delikatną i pierwotną. Czuł się niemal tak słodko jak na Malediwach dwa lata temu. Niewinnie i pierwotnie. Podatny na każdy uśmiech i dotyk Drake'a. W głowie od razu usłyszał słodkie słowa Juli Pośnik, czując się jak w teledysku: Znasz mnie na pamięć a mimo to/Dotykasz mojej skóry/Jakby było to za pierwszym razem. Niemal automatycznie chciał się do chłopaka zbliżyć, ułożyć delikatnie głowę na jego koszulce i nacieszyć się, że niemal zawsze zjawia się w tych trudnych momentach. Zamiast tego, wzdrygnął się, a dłoń Drejka niemal zaczęła palić jego skórę. Delikatnie lecz stanowczo zdjął z siebie jego dłoń, uśmiechając się pokrzepiająco. – Przestraszyłem się spadającej patelni, a co? – rzucił nieco nerwowo, krzywiąc się na dźwięk własnego głosu. – Aż tak źle wyglądam, rozhisteryzowany? – Uśmiech miał blady, ale natychmiast przeszedł do rzeczy, jakby dla własnego dobra chciał szybko odciąć się od poprzedniej chwili. – Nie będziesz dotykał niczego, co można zepsuć. – Wzrok Wacka na chwilę złagodniał, ale zaraz potem w jego oczach pojawił się cień stanowczości. – I bez magii. Jesteśmy tutaj, bo jesteśmy świetnymi, samodzielnymi, silnymi jednostkami, które spokojnie mogą sobie poradzić same – podkreślił z naciskiem, starając się brzmieć zdecydowanie. – Zaczniemy od marynaty do wołowiny. Chciałbym upiec cały kawałek – powiedział, podając Drejkowi miskę i kilka składników. Wacek nawet nie zdążył się zastanowić, dlaczego to właśnie do niego należy wydawanie poleceń; czuł, że to dla niego ważne, choć nie potrafił wyjaśnić dlaczego. W końcu spojrzał na Drejka z lekkim wahaniem i zapytał, starając się zachować spokój – Ty… Ty sam to upolowałeś? – wykrztusił, czując, jak gardło mu się ściska. To jedno pytanie zawisło między nimi, a Puchon wpatrywał się w niego z mieszanką fascynacji i lekkiego strachu, jakby w tej odpowiedzi miało kryć się coś istotnego – coś, co mogło jeszcze bardziej podważyć jego własne przekonania.