Schody ciągnące się od parteru aż po siódme piętro. Nieraz złośliwe, kiedy tylko znajdziesz się na stopniach, one poruszą się i dotarcie do celu zajmie ci dwa razy więcej czasu niżbyś się spodziewał... Zdarza się też, że są w lepszym humorze i ułatwią ci dostanie się z jednego piętra na drugie. Posiadają niezliczone dziury, często ukryte i tylko dzięki doświadczeniu w wpadaniu w nie można się nauczyć, które schodki należy omijać. Ściany dookoła zdobią niezliczone, ruszające się portrety mniej i bardziej znanych postaci.
Autor
Wiadomość
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Prawdę powiedziawszy, Leonardo bardzo lubił nocne dyżury. Jeszcze zanim został odznaczony pozwoleniem na włóczenie się po zamku, dość często łamał ten konkretny punkt regulaminu. Trzeba też przyznać, że wcale nie był zbyt dobrą osobą do takich zabaw; raczej ciężko było się ukryć, jeśli miało się ponad dwa metry wzrostu... A dodatkowo brakowało mu zawsze umiejętności magicznego ukrycia się, bo nawet przed zakłóceniami magicznymi, czary wcale się Vin-Eurico nie trzymały. Jakimś cudem skończył jako prefekt i mógł napawać się legalnym spacerowaniem po uśpionym zamku. Największą satysfakcję przynosiło, oczywiście, zapewnianie nauczycieli o swoich dobrych intencjach. A teraz to on był tym nauczycielem. Nie musiał się już tłumaczyć i zdecydowanie bardziej wymagano od niego pilnowania uczniów. Teoretycznie niby przeszkadzała mu samotność, bo nie mógł zawsze się do kogoś podczepiać - fakt faktem, przy okazji nieźle to wyciszało. Zresztą teraz Leo miał ciągle sporo rzeczy do roboty i podobało mu się okazjonalne wyciszenie. No i straszenie pierwszoroczniaków pod postacią spacerującego po korytarzach Hogwartu niedźwiedzia? To nie mogło mu się znudzić. Większość ludzi już się przyzwyczaiła, że włochatą bestią był jedynie asystent nauczyciela Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami... reszta zwykle nie dowierzała własnym oczom, a zaraz później Leo wracał do ludzkiej postaci, żeby biedaków podnieść na duchu i odprowadzić do odpowiedniego dormitorium. Tego wieczoru również nie pozostał w pełni sam. Przechodził korytarzem trzeciego piętra i zamierzał przejść na czwarte, kiedy dostrzegł na innej kondygnacji ruchomych schodów jakąś postać. Szczerze nie miał pojęcia kto to jest - zapewne sprawę ułatwiłoby mu jakieś wprawne Lumos... Rzecz w tym, że Meksykanin już od jakiegoś czasu spacerował jako niedźwiedź, ćwicząc animagiczną przemianę i rezygnując z zabawy w rzucanie mało skutecznych zaklęć. Zamiast bawić się w rozpoznawanie swojej nieszczęsnej ofiary, stanął na tylnych łapach i wlepił w nią zafascynowane spojrzenie. Migoczące światło niewielu pochodni niewiele dawało. Ryknął niezbyt głośno, ale z pewnością, cóż, bardzo niedźwiedzio. W końcu skąd miał wiedzieć, że to akurat @Fabien E. Arathe-Ricœur?
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Zasiedział się. Zapomniał, że jutro poniedziałek i warto pojawić się na zajęciach. Co oczywiście wymaga położenia się spać o racjonalnej porze... A nie siedzenia prawie do 2 w pokoju muzycznym. Niestety, komuś takiemu ciężko zorientować się w czasie. Tak miło się chłopakowi grało, że przerwał dopiero, jak poczuł zmęczenie. Przeciągnął się, poprawił włosy i zjechał palcami na zegarek, dostosowany dla osoby jego pokroju. 1:43. Zimny pot oblał Krukona. Powinien być od trzech godzin w łóżku. Sprzątnął w pomieszczeniu, odłożył flet i zebrał się dość szybko w stronę dormitorium. Zachciało się robić go w wieży... Zmuszać uczniów do biegania przez sześć pięter... Czemu nie może spać przy kuchni, jak Hufflepuff? Niesprawiedliwie. Zdecydował się na drogę przez ruchome schody. Nienawidził ich... Oraz unikał jak ognia. Niemniej, aby dotrzeć do pokoju wspólnego bez skorzystania z tego wytworu szatana, musiałby nadłożyć drogi. A o tej porze zależało mu na szybkim pokonaniu dzielącego go dystansu. Chwilę stał na początku schodów, starając się ogarnąć, jak będą się poruszać. Wygląda, że całkiem niespiesznie dzisiaj. Jeszcze do ogarnięcia. Wkroczył zatem na przelatującą akurat kondygnację, pnąc się w górę. Pokonał trzy piętra bez problemu. Skupiony na tym, aby nie pomylić schodów, nie pomyślał, że może zdarzyć się cokolwiek więcej. Sądził, że największym jego problemem będzie wspięcie się kilka pięter po ruszających się stopniach. W ciszy, gdy reszta zamku śpi. Może najwyżej jakiemuś nauczycielowi się wytłumaczy, czemu nie ma go jeszcze w łóżku. Jak bardzo się mylił... Szedł akurat pomiędzy trzecim a czwartym piętrem, czując, jak dolna część kondygnacji jęła się ruszać. To nic, on i tak musi dostać się w górę, a ta trwać będzie na swojej pozycji jeszcze kilka minut. Wystarczająco, aby zdążył i przeszedł wtedy na kolejne, a te... Ryk. Odskoczył w bok, w stronę przeciwną do dobiegającego dźwięku. Spróbował złapać się poręczy, nie zdołał jednak chwycić jej dostatecznie mocno. Noga ześlizgnęła mu się po schodku, a całe ciało utraciło poczucie równowagi. Poleciał, prosto w dół ruszających się schodów. Nie zauważył, w którym momencie upadł na rękę tak niefortunnie, iż pękły kości. Trzask łamanego przedramienia oraz nadgarstka dobiegł do uszu niedźwiedzia, zduszony tylko przez ubranie. Gdyby to były jakiekolwiek inne schody, zapewne blondyn zatrzymałby się na półpiętrze. Te jednak poruszały się, dolną częścią nie mając połączenia z niczym. Spadł zatem, przez ten krótki moment, kiedy znajdował się w powietrzu, czując własne serce w gardle. Wkrótce do tego uczucia dołączył rozdzierający ból, kiedy wylądował na balustradzie niższej kondygnacji. Mostek oraz żebra nie wytrzymały impetu, łamiąc się i odbierając Fabienowi dech na najdłuższą minutę w jego życiu, kiedy niesprawnie gramolił się z balustrady na schody. Głową w przód, macając zdrową ręką, czy na pewno nie spadnie zaraz kolejne piętro. Na szczęście nie. Drżąc skulił się na schodkach, nie krzycząc z bólu tylko dlatego, że adrenalina skutecznie owy przygłuszyła. Zwierzę... Tam było jakieś zwierzę. Gdzie ono teraz jest? Zaraz go dopadnie? Gdzie ma różdżkę... Opadł na bok na schodki, szukając jedną ręką po ubraniu patyczka.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Cóż, nie należał do szczególnie inteligentnych osób. Można było spokojnie dopasować go do postaci lekkomyślnego Gryfona - wpasowywał się w stereotypy jak mało kto. Prawdę mówiąc, miał tę przewagę, że do Tiary Przydziału uśmiechnąć się mógł już jako względnie podrośnięty człowiek (o ile można tak nazwać siedemnastoletniego chłopaka) i pewnie nawet łatwiej było jej dopasować mu miejsce w Hogwarcie. Ravenclaw nie przemknął jej przez myśl, o Slytherinie chyba w ogóle zapomniała (albo jednak krew olbrzymów solidnie go powstrzymywała przed przyłączeniem się do niby-konserwatywnego środowiska Węży)... Krótki komentarz o "dobrym sercu" nie eliminował Hufflepuffu, ale ostatecznie stary kapelusz prędko podjął decyzję, płynnie przechodząc do dźwięcznego "Gryffindor". W swoim życiu popełnił całe mnóstwo głupstw, zwinnie balansując na granicy niebezpieczeństwa i zabawy. Wpadał w kłopoty wielokrotnie, często również udawało mu się ich uniknąć. Śmiało mógł też z perspektywy lat stwierdzić, że szczęścia nie miał za grosz i jeśli już decydował się na zrobienie czegoś godnego potępienia, to tego potępienia spodziewać się powinien. A jednak, dalej się nie nauczył. Dalej wpadały mu do głowy takie pomysły jak wystraszenie kogoś w środku nocy, poprzez przybranie niedźwiedziej formy. Poważnie nie życzył nikomu niczego złego... "Dobre serce", nie? To miał być jedynie żart, w dodatku już dość oklepany, bo powtarzany pewnie po raz setny. Jeszcze nikt nie zareagował szczególnie źle, podtrzymując przekonanie Leonardo o jego niewinności. Widział, jak chłopak odskakuje i zupełnie traci równowagę. Słyszał jak pękają kości, niejednokrotnie i zapewne bardzo boleśnie. Nie był bierny. Leo nie należał do tych osób, które w chwilach paniki zamierały w bezruchu - cóż, może na chwilę, aby nieco rozeznać się w sytuacji. Prędko jednak wyskoczył do przodu, zupełnie zapominając o swojej niedźwiedziej postaci, albo raczej o niebezpieczeństwie z nią związanym. Mocnymi susami pokonał półpiętro, dzielące go od skulonej postaci. Dalej nie wiedział kto to, a nawet wyczulony węch mu nie ułatwiał sprawy. W Hogwarcie było zbyt ciężko kogokolwiek rozpoznać. Otworzył pysk, chcąc się odezwać, ale jedynie sapnął zwierzęco - i już wiedział, jaki to idiotyzm, zatem błyskawicznie się odmienił. Brak koncentracji poskutkował rozerwaniem szaty, ale Vin-Eurico nie zwrócił wcale uwagi na ten drobiazg. - Na Merlina, żyjesz? - Wyrzucił z siebie, padając na kolana obok nieznajomego i szukając różdżki po kieszeniach. - Przepraszam, to tylko ja... Spójrz na mnie, dasz radę wstać? - W tym beznadziejnym świetle leniwie palących się pochodni, ciężko było cokolwiek ogarnąć. Dodatkowym problemem było to, że chociaż Leo zawsze lubił uzdrawianie, to zwyczajnie sobie w kwestii magii nie ufał... a ta sytuacja wcale nie przypominała standardowej bójki, ani potyczki na ringu. Powinien zabrać biedaka do Blanc i pogodzić się z faktem, że zgarnie tytuł najbardziej nieodpowiedzialnego asystenta nauczyciela. - Poważnie nie chcę ryzykować z magią leczniczą, więc zabiorę cię do Blanc - paplał, niezbyt dając nieznajomemu dojść do słowa. Różdżkę obracał w dłoniach, zapychając upływające sekundy niewyraźnym słowotokiem, w który wplątywane były hiszpańskie przekleństwa. - I, na litość Morgany, Lumos maxima - dodał mrukliwie, zawieszając jasną kulę nieco nad ich głowami. Kojarzył tego chłopaka. Krukon, chyba? Pamiętał go z jakichś zajęć, bo... Och. - Me cago en todo lo que se menea*...
Ciężkie uderzenia niedźwiedziego cielska niemalże zagłuszane były przez oszalałe walenie serca. Gdyby mogło, zapewne by rozbiło i tak spękany mostek, aby wydostać się z klatki żeber. Te jednak wciąż trwały na swoich miejscach, trzymane przez ścięgna i mięśnie, utrzymując tłukące się serce w ryzach. Pomiędzy fałdami ubrania dostał w końcu patyczek. Wyszarpnął go w momencie, w którym bestia zatrzymała się i sapnęła zwierzęco. Ten jeden odgłos mu wystarczył. Przekręcił się, ocierając ostrymi krawędziami złamanych kości o siebie, aby rzucić zaklęcie. - Relashio! - Nie wiedział, że to Leo. Nie miał świadomości, iż padł jedynie ofiarą głupiego żartu. Działał całkowicie spontanicznie i impulsywnie, pchany strachem oraz adrenaliną. Krążące w żyłach hormony, które zmuszały ciało do ucieczki lub walki. W tym stanie nie był zdolnym nigdzie zbiec. Samo oddychanie przynosiło cierpienie. Nie zostało zatem chłopakowi nic innego niż walka. Z końca różdżki buchnął ogień, tym potężniejszy jeszcze, gdy w grę weszły zakłócenia. Wyjątkowo działając na korzyść blondyna, zwiększając moc zaklęcia. Gorąc uderzył w chłopaka, podrywając mu włosy i podmuchem zgarniając je w tył. Palce dość szybko zaczęły go piec od bliskości wrzącego strumienia, przerwał zatem wkrótce zaklęcie. Może tym lepiej dla biednego Leonardo? Powietrze wypełnił smród palonej sierści. Chłopak oddychał płytko. Jakby nie chciał zagłuszyć żadnego dźwięku, nasłuchując spięty. Zagrożenie minęło? Przełknął wolno ślinę, drżąc jednak, kiedy usłyszał czyjś głos. Ktoś był blisko. Nie widział tego zwierzęcia? Blondyn zacisnął mocniej palce na różdżce. Ostry swąd spalenizny wciąż unosił się na schodach, które dzięki opatrzności losu się nie ruszały. - Spójrz na mnie. Don't mind if I do. Puzzle z wolna wskakiwały na swoje miejsca. Ten akcent. Ten ryk. To nagłe zniknięcie bestii. Upuścił różdżkę, uznając ją za zbędną. Potoczyła się gdzieś po kamieniu, zaś Fabien zacisnął szczęki, czując, jak bliski jest płaczu. Nie tylko z bólu, chociaż ten nasilał się wraz ze spadkiem napięcia. Ale też bezsilności oraz złości. Odsunął zaraz głupie myśli od siebie. Gryfon był prefektem, tak? Nie znęcałby się nad słabszym. To było... Cokolwiek to było, Fabien nie umiał nawet znaleźć wyjaśnienia innego niż szukanie rozrywki w doprowadzeniu ludzi do zawału, czy widzieli, czy nie. Starał się jednak nie myśleć, iż było wymierzone bezpośrednio w niego, chociaż obrażenia nie ułatwiały owego zadania. Gdzieś przewinęło się nazwisko pielęgniarki, potem zaklęcie. Chłopak nie zareagował na światło, nawet nie przymknął oczu, kiedy zalało schody. Zamiast tego palcami jął badać schody. Orientując się w ich ułożeniu i unosząc wolno do siadu. Teraz już nie był w stanie powstrzymać wilgoci, która zaszkliła mu oczy. Emocje opadły całkiem i z pełną siłą poczuł ból, emanujący z piersi i lewej kończyny, zapominając tym samym o złości czy szoku. Pojawiło się jednak przerażenie związane ze złamanym nadgarstkiem. Zgarnął sobie rękę na podołek, pogarszając własny stan poprzez ruszanie ukruszonymi kośćmi. Ale ręce są dla niego ważne. Przełknął ślinę, czując suchość w ustach. - Mocno cię zraniłem? - Pytanie było ciche. Chciał je zadać, zanim skupił się znów na sobie. - Moja ręka... - Będzie mógł nią w pełni ruszać? A jak nie da się tego wyleczyć?
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Rozerwane ubranie było najmniejszym problemem (chociaż kiepsko świadczyło o zdolnościach Leonardo). Odmienił się jeszcze z echem Relashio rozbrzmiewającym w uszach, niestety nie na tyle szybko, aby w ogóle uniknąć oberwania od płomieni. Był zdecydowanie zbyt zaaferowany skulonym na schodach chłopakiem, żeby bardziej przejąć się sobą - jedynie klął nieustannie, kątem oka zerkając na poparzone ramię. Powrót do ludzkiej postaci znacząco zmniejszył jego gabaryty, pomagając Leonardo uniknąć zaklęcia, przynajmniej częściowo. - Ej czekaj, czekaj - mamrotał, obserwując jak chłopak się podnosi. Jemu było z tym światłem zdecydowanie łatwiej... z drugiej strony, ciężko patrzyło się na połamanego Krukona, którego policzki naznaczyły łzy. - Nie ruszaj- co? - Nie potrafił przejmować się swoim piekącym ramieniem, kiedy przytłaczało go poczucie winy. I strach. Leo raczej nie krzywdził ludzi przypadkiem... a przynajmniej starał się tego nie robić... - Nie, to nic, zasłużyłem sobie. Strasznie cię przepraszam, nie chciałem- nie wiedziałem, po prostu... Wiesz co, nawet średnio mam cokolwiek na moją obronę... Fabio, nie? - Upewnił się, podnosząc porzuconą na posadzce różdżkę. Lumos maxima powinno za nimi podążać, jeśli w końcu się ruszą, a zakłócenia nie utrudnią sprawy. - Jest... wygląda na solidnie połamaną, ale spokojnie - zaśmiał się na wydźwięk własnych słów, który wyszedł nieco komicznie. - Blanc mnie składała po gorszych akcjach. Rano będziesz jak nowy. Mam twoją różdżkę, więc... jeśli możesz... nie jestem... - Westchnął, w urwanym geście machając ręką. Nie należał do wybitnie taktownych osób, często nie wiedział co zrobić. Radził sobie z bajerowaniem ludzi, ale to było zupełnie co innego; nie miał pojęcia jak zachować się w stosunku do niewidomego, który przez niego spadł ze schodów... i była noc i - właściwie, dla Krukona chyba nie było to wielką różnicą. Nie widział. Ciemności. Taak. - Wow, jestem w tym beznadziejny - przyznał sam do siebie. Kto go przyjął do tej pracy? Bo chyba wcale znajomością ONMS nie nadrabiał własnej głupoty. - Daj zdrową rękę. Postaram się nas nie zabić w drodze do Skrzydła Szpitalnego. To chyba było sensowne? Łatwiej tak będzie chłopaka poprowadzić? Z pewnością sam sobie świetnie radził, ale mógł odrobinę stracić orientację w terenie.
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Trochę mu ulżyło, iż nie wyrządził zbyt poważnych szkód. Pierwszy raz jego ślepota i brak celności polepszyły sytuację, zamiast ją pogorszyć. Odetchnął lekko, unosząc dłoń i ścierając wilgoć z policzka. - Nie masz nic na obronę... Jesteś teraz nauczycielem, tak? Z szacunku do stanowiska nie powiem, że jesteś pieprzonym debilem - potarł twarz, telepiąc się nadal cały. Z bólu, ze strachu, jakiego zdążył się najeść. - Fabien... - Poprawił go cicho, ale chyba bezsensownie. O ile pamięta dobrze, Gryfon zawsze tak się doń zwracał. Jakoś dziwnie przekręcając. Może tak mu prościej zapamiętać, chłopak nie wnikał, póki nie było to coś obraźliwego. - Jest co? - Zrobiło mu się słabo. Taktowność godna buldożera, do którego z resztą porównałby teraz Leonardo. Nie dość, że wielki i głośny, to jeszcze niebezpieczny. Czy on nie wie, że nigdy nie przedstawia się tak brutalnie prawdy rannemu? Póki żyje w nieświadomości, tym lepiej dla jego zdrowienia. Chwilowa komiczna wstawka z samorealizacją poziomu beznadziejności Gryfona jakoś nie pomogła na poprawę humoru. A późniejsze słowa sprawiły, że oblał się zimnym potem, przyciskając zdrową rękę do brzucha. - N-nie... Jest noc, tak? Wy gorzej widzicie w nocy - cokolwiek to znaczy i z czegokolwiek wynika... Owe fakty znajdowały się poza zrozumieniem niewidomego. - Pójdę sam. Wiem, gdzie jest skrzydło szpitalne, dziękuję za troskę - brakowało nerwowego śmiechu na końcu. Acz głos zrobił się wyższy, bardziej rozedrgany. Stwierdzenie "spróbuję nas nie zabić" znacząco ograniczyło zdolności Fabiena w ufanie nauczycielowi. Oznaczają ni mniej, ni więcej, że chłopak nie ma pojęcia, co robi. - Mogę prosić moją różdżkę...? - Spytał na koniec, naiwnie sądząc, że Leo odda drewienko i rozejdą się każdy w swoją stronę.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Och, mów śmiało, byle nie na lekcjach. To dalej aktualne - zapewnił, chyba trochę bardziej siebie, niżeli Fabiena. Był w pełni świadomy swoich braków w kwestii taktowności... czy też rozsądku. Gorzej, że czasami nawet udawało mu się zachować na tyle w porządku, że ludzie (z nim włącznie) miewali co do niego nadzieje. - Fabien, lo siento- poprawił się grzecznie, chociaż i tak wiedział, że zaraz znowu to przekręci. Było to, prawdę mówiąc, przejawem uczuć pozytywnych. Jak chyba każdy, lubił mieć specyficzną formę, której używał w stosunku do znajomych; w przypadku Krukona dodatkowo dochodziły różnice językowe, które wręcz dyktowały mu hiszpańską wersję imienia. Można chyba było uznać, że Fabio to wariacja od Fabiena, prawda? Całkiem dźwięczna w dodatku! Szkoda tylko, że Leo niezbyt znajdował się w położeniu, aby walczyć o jakieś przyjacielskie zwroty. - Nic... - Zmarszczył brwi, wpatrując się w chłopaka. Oczywiście, że jest noc. Oczywiście, że widzi gorzej... Po to są mu tutaj światła, nie? - Bardzo chciałbym uciec z miejsca zbrodni i udać, że wcale nie jestem takim idiotą, jakim jestem, ale jednak nie mogę. Wybacz, muszę cię dostarczyć do Skrzydła Szpitalnego. - Wierzył, że Fabien zdoła sam się tam dostać... ale zwyczajnie nie mógł mu na to pozwolić. Nie wiedział, czy chłopak zaraz nie zasłabnie i nie zemdleje. Czy schody nie spłatają mu psikusa. Czy nie spotka jakiegoś nauczyciela pokroju Craine'a. Miał też swoje własne meksykańskie wyrzuty sumienia, które nie chciały odpuścić. Różdżkę, rzecz jasna, mu oddał. Nie miał pojęcia co z nią zrobić i po prostu położył ją na posadzce przed chłopakiem, pozwalając aby dało się słyszeć delikatne stuknięcie. - Chodź - wstał, a następnie wyciągnął do Krukona rękę... i wywrócił oczami na swoją własną bezmyślność. Przynajmniej głośno tego nie skomentował.
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
- Na szczęście na twoje lekcje się nie wybieram... - Podsumował, krzywiąc się przy większym ruchu. Może się przeliczył z tym, że sam doturla się do skrzydła szpitalnego? Z chwili na chwilę ból się powiększał, szczególnie przy większych ruchach. To niestety obejmowało też oddychanie, kiedy płuca rozpychały połamane żebra. Uniósł się w efekcie do siadu i chwilę tak siedział, nie wiedząc, co zrobić. Stąd jest ładny kawałek... Wziął wolno różdżkę, zanim zamknął do tej pory rozchylone usta. Drewienko ułożył sobie na udach. - Znasz jakieś zaklęcia... Które niwelują ból? - To chyba miało oznaczać, że akceptuje pomoc Latynosa. Czy miał inne wyjście? Musiał pogodzić się z przegraną; nie da rady dotrzeć do pielęgniarki samodzielnie. Niby do cierpienia był przyzwyczajony... Ale nie takiego długotrwałego. Wizje nie ciągną się godzinami. Krótkie wybuchy bólu nijak mają się do ciągnącej się agonii, towarzyszącej każdemu ruchowi. - Albo eliksir... Cokolwiek? Mogę tu poczekać. Morphiusa może - to znacznie lepsze wyjście niż droga w takim stanie. Przynajmniej się znieczuli i dotrze do pielęgniarki wesoło zaćpany magiczną morfiną. Może nie dostanie zbyt wielkiego haja. Ewentualnie owy zdąży zejść przed konfrontacją z Blanc. Uniósł zdrową rękę, zanim subtelnie odsunął dłoń nauczyciela. Rozumiał gest. Ale uznał, że jednak to zbyt duży masochizm, aby porywać się na spacerki przez pół szkoły. Ścisnął go jednak chwilę za palce, kiedy już złość i strach z blondyna opadły. - Naprawdę... Poczekam. Przyniesiesz coś? Będzie mi łatwiej iść - odezwał się już łagodniej, zanim zabrał rękę i położył ową znów na podołku, na różdżce.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Nie był pewien, czy to ma być przytyk odnośnie braku odpowiedzialności, czy zwykła wzmianka co do swoich preferencji. Leo był w stanie zrozumieć, że osoba niewidoma nie cieszyła się za szczególnie z przebywania w obecności stworzeń, które nie potrafiły się zbyt dobrze komunikować i zaskakiwały swoimi zachowaniami. Dlatego nie miał szans się z Fabienem dogadywać, nie? Mimo wszystko w tej sytuacji miał wrażenie, że wcale chłopaka do nauki Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami swoją osobą nie zachęcał, a to już było dość smutne. Skwitował to niewiele znaczącym pomrukiem, wahającym się gdzieś pomiędzy "aha" a jakimś wyrazem smutku. Obserwował Krukona uważnie, notorycznie przeklinając w duchu samego siebie. Nie miał pojęcia co zrobić, nie miał pojęcia jakie zaklęcia rzucić, nie miał pojęcia czy one w ogóle by zadziałały. Nigdy nie był dobrym czarodziejem, a przy tych zakłóceniach to już w ogóle mógłby chłopaka nieźle skrzywdzić. Jednocześnie jego samego bolała ta bezsilność i okazywanie jej Fabienowi, zupełnie jak gdyby... jak gdyby nawet w tych kwestiach był za głupi. - Przepraszam, nie mogę - szepnął żałośnie, chociaż coraz bardziej dało się w tym słyszeć złość - szczerą, wzrastającą. Na samego siebie, oczywiście. - Nie na to. - A eliksiru żadnego nie posiadał, zatem znowu mógł popisać się jednym wielkim niczym. Gdyby tylko miał pod ręką coś, co mógłby zniszczyć w ramach wyzbycia się frustracji, zapewne nie zdołałby się powstrzymać. Ledwie zarejestrował fakt, że Fabien wychwycił jego gest. - Tak... Tak, daj mi chwilkę, po prostu... zaczekaj tu. - Gadatliwość poszła się chrzanić, również ten sympatyczny ton niezbyt dał się podrobić. Leonardo po prostu przeszedł od przerażenia, przez zestresowanie i poddenerwowanie, aż po samą złość. Niechętnie zostawił chłopaka, ale nie tracił czasu na zastanawianie się czy wahania. Po prostu pomknął czym prędzej w stronę Skrzydła Szpitalnego. W tej chwili bardzo żałował, że patronus był ponad jego możliwości... Ale przynajmniej uspokajała go nieco świadomość, że zaraz wyjaśni Blanc całą sprawę i zaprowadzi ją do Fabiena, żeby zrobiła swoje. Jak najszybciej.
Praca jako pielęgniarka szkolna zawsze wydawała się być w pewnym stopniu zaskakująca. Spędzanie czasu w gabinecie, jako że Nora zawsze posiadała trochę do roboty, czy to poprzez wypełnianie druczków, czy to poprzez kolejne zamawianie eliksirów do Hogwartu; dyżury nocne oczywiście ją obowiązywały, powodowały, że każdy, kto się czuł źle, mógł zwyczajnie otrzymać należytą pomoc. Gabinet pielęgniarki wydawał się być wówczas azylem - jasne światło rzuconego zaklęcia rozświetlało segmenty papierów, jednocześnie nie docierało do ewentualnych poszkodowanych znajdujących się w odpowiednio wydzielonym pomieszczeniu. Pozwalało jej to przede wszystkim na efektywne wykonywanie własnej pracy, a przede wszystkim ewentualną interwencję, gdyby coś złego się stało. Całe szczęście wykorzystywanie umiejętności hipnozy wydawało się być przydatnym darem, zważywszy na niektóre przypadki, z którymi miała do czynienia. Poprawiwszy jasne włosy, chwyciwszy za pióro, układając przy pomocy zaklęć potrzebne stosy mniej lub bardziej ważnych dokumentów, które wypełniały drewniany, biały blat. Niemniej jednak, spokój oraz ciszę nocną zakłóciły kroki; charakterystyczne, widoczne, sylwetka jednego z wcześniejszych uczniów, teraz pełniącego funkcję asystenta nauczyciela, przerwała panujący brak jakichkolwiek dźwięków. Blanc zdołała wysłuchać historii o całej sytuacji - niemniej jednak, wydawało się to być trochę dziwne; uczniowie błądzący po korytarzach zazwyczaj zdawali się doskonale radzić wśród wszędobylskiego mroku. Pierwsze skierowała swoje ciemne tęczówki w stronę mężczyzny, jakby starając się tym samym czegoś więcej dowiedzieć, aczkolwiek na tym zaprzestała, gdy odsunęła krzesło, biorąc ze sobą klucze do gabinetu. Nie starała się obracać własnych myśli przeciwko sobie; wszak jeden z uczniów potrzebował pomocy, tudzież zbędne pytania pozostawiła na końcu, kierując się wraz z Leonardo, wcześniej zamykając oczywiście drzwi. Panującą dookoła ciemność rozdarła przy pomocy zaklęcia Lumos Sphaera, które zdawało się być w tej chwili jednym z najbardziej przydatnych, aby przypadkiem samemu nie wpaść w jeszcze większe kłopoty niż Krukon - obecnie znajdujący się w opłakanym stanie. - Fabien? Tutaj Nora Blanc, już wszystko będzie w porządku. - powiedziała spokojnym głosem, chwytając za różdżkę i dając do zrozumienia, że nie ma się czego bać. Jakby nie było, posiadała ku temu dość pewną, ciekawą umiejętność, z której nie zawahałaby się skorzystać, gdyby była tutaj sama. O ile niektóre obrażenia nie były widoczne, o tyle jednak wystarczająco uśmierzały możliwość samodzielnego wstania na własne dwie łapy i udania się do Skrzydła Szpitalnego. - Levatur Dolor. - wypowiedziała, skupiła się na odpowiedniej inkantacji zaklęcia, pozwalając na to, by ból u chłopaka przeminął - a przynajmniej stał się znośny do tego stopnia, by młodzieniec nie odczuwał większego dyskomfortu. W ruch poszło następnie zaklęcie badające możliwość wystąpienia złamań - i w tym się nie myliła. Będzie trzeba przetransportować ucznia, umożliwić mu rekonwalescencję w spokojnym otoczeniu, skoro ręka była ewidentnie złamana, a żebra nieszczęśliwie potłuczone. - Panie Vin-Eurico, pomoże pan w przetransportowaniu chłopaka, by następnie spisać wszystkie odpowiednie informacje. Mam nadzieję, że nie ma z tym problemu, prawda? - zapytała się, choć w rzeczywistości asystent nauczyciela nie miał innego wyboru; jakby nie było, stał się obecnie jednym ze świadków, którzy zwyczajnie posiadali wiedzę - dopiero przy zgodzie w ruch musiało pójść kolejne zaklęcie, dzięki któremu mogli to zrobić w praktycznie bezbolesny sposób, udając się tym samym w stronę Skrzydła Szpitalnego.
Leonardo: rzucasz kostką na zaklęcie Mobilicorpus. Fabien: obowiązkowo piszesz jednego posta na Skrzydle Szpitalnym, w którym znajdzie się informacja o leczeniu.
| zt
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Szedł przed siebie z dłońmi wepchniętymi do kieszeni spodni, choć w jego obecnej sytuacji wyglądało to bardziej jakby trzymał je po prostu w powietrzu w nieco nietypowej pozycji, gdyż od pasa w dół pozostawał… niewidzialny. Ot, taka mała ‘pamiątka’ po niedawno zakończonych zajęciach z transmutacji, na których mu zdecydowanie nie poszło, co akurat nie było niczym specjalnie zaskakującym bacząc na jego totalny brak talentu do tej dziedziny magii oraz brak chęci by cokolwiek z tym zrobić. W dodatku ta połowiczna niewidzialność nie była jedyną rzeczą, którą wyniósł z lekcji – za nim bowiem ‘lewitował’ również lisi ogon, co razem tworzyło zapewne dość… interesujące połączenie. Wprawdzie uczniowie Hogwartu byli przyzwyczajeni do równie dziwnych, jeśli nawet nie dziwniejszych, widoków, to i tak coś takiego bez wątpienia zwracało uwagę. Fitzgerald kątem oka zauważał, jak niemal każda minięta przez niego osoba unosi wzrok, żeby przyjrzeć się tak niecodziennemu widokowi. Jakkolwiek zwykle nie miał nic przeciw atencji ze strony innych, tak w tym przypadku nie była ona zbyt mile widziana; choć z jednej strony miał wywalone na to co myślą o nim inni, ale z drugiej jednak niekoniecznie chciał tak wszem i wobec pokazywać jak bardzo nie umie w transmutację. Ech. Cholerny stary zgred, zapewne w duchu miał niezły ubaw, kiedy pozwolił mu tak wyjść z klasy i nawet nie kiwnął palcem, żeby jakoś naprawić efekt swojego rykoszetującego zaklęcia. Will po przemyśleniach doszedł do wniosku, że to ono musiało głównie zawinić, a nie fakt, że był słaby z tego przedmiotu, chociaż prawdopodobnie to też w jakimś stopniu wpłynęło na jego niepowodzenie w zdjęciu z siebie obu efektów rzuconych uroków. Przyspieszył nieco kroku, chcąc jak najszybciej przedostać się do lochów i swojego dormitorium, gdzie miał zamiar poczekać aż zaklęcia same z niego zejdą; po cichu liczył, że nie jest to jedna z tych permanentnych rzeczy, które wymagają pomocy ze strony kogoś wykwalifikowanego i za góra parę godzin wszystko wróci do normy bez konieczności odwiedzin w Skrzydle Szpitalnym. W każdym razie, żeby zejść na sam dół musiał najpierw przeprawić się przez ruchome i bardzo kapryśne hogwarckie schody, które zdawały się wyczuwać, gdy ktoś się spieszy. Tak chyba stało się właśnie w jego przypadku, gdyż ledwie postawił stopę na pierwszym stopniu, a te już zaczęły się obracać. Rudzielec w odruchu się wycofał i przez to utknął póki co na piątym piętrze. — Oczywiście, tylko tego mi do szczęścia brakowało — westchnął z przekąsem, przewróciwszy przy tym oczami. Rozejrzał się i dostrzegł jedną z tych barwnych czaszek, które ostatnio nawiedziły Hogwart, ale kiedy spróbował ją chwycić, ta go bardzo bezpardonowo użarła, a potem z cichym pyknięciem się deportowała i tyle ją widział. — Cholerny czerep — syknął cicho, rozmasowując sobie bolące miejsce po ugryzieniu; nawet nie przypuszczał, że coś takiego jest w stanie uwalić aż tak mocno. Musiał przyznać, że to chyba nie był jego dzień.
Od końca lekcji transmutacji miała dziwne przeczucia co do następnych dni w szkole. Ulotniła się z towarzystwa, na wszelki wypadek, jakby puchonom przyszło na myśl razem wracać do dormitoriów. W tym momencie zdecydowała się na samotność. Szła, z głową opuszoną w dół, nie patrząc w oczy osobom, które mijała. W ogóle starała się nie ściągać niczyjej uwagi. Obierając drogę okrężną na powrót do domu, ruszyła w kierunku tych nieszczęsnych schodów, które stanowiły udrękę dla większości uczniów w Hogwarcie. Jej samej, nigdzie się nie śpieszyło. Czasem, bez celu, stawała na stopniach przemieszczając się góra-dół, przechodziła z jednej kondygnacji na drugą i nikomu nie wydawało się to dziwne, że kręci się w kółko, bo przecież to normalne, że tutaj prawie nikt od razu nie docierał dokładnie tam, gdzie chciał. Jednym po prostu zajmowało to trochę dłużej od innych. Właśnie przeszła z jednych stopni na kolejne, dalej z rozmyślunkiem wbijając wzrok w dół i kiedy przyszło jej dotrzeć do szczytu schodów, żeby wejść na poziom piątego piętra, gnana instynktem zatrzymała się raptownie. Dopiero kiedy uniosła spojrzenie z ziemi wyżej, dostrzegając Ślizgona, jakiego widziała również na lekcji z Pattonem, wiedziała już czemu intuicja kazała jej się zatrzymać. Gdyby postąpiła jeszcze zaledwie jeden cal do przodu, wpadłaby na chłopaka. Nieboleśnie, bo przecież poruszała się powoli, ostrożnie stawiając każdy krok, ale z pewnością byłoby to doświadczenie niezręczne. Prawie tak samo, jak fakt, że zadzierając głowę w górę, odnotowała niewielki dystans pomiędzy nimi. Niespełna trzech centymetrów. Więc kiedy zdała sobie z tego sprawę, odskoczyła gwałtownie w tył. Mając szczęście, że schody, z których przed chwilą zeszła jeszcze nie zdążyły się przemieścić. W takich okolicznościach, zamiast twardo wylądować na stopniu, tak jak teraz, chwytając się desperacko poręczy w celu złapania równowagi, w gorszym scenariuszu mogłaby napotkać stopą powietrze i runąć – w najczarniejszej wersji wydarzeń na sam parter. Jakby tego było mało, chociaż nie zauwazyła tej kryształowej czaszki, na którą William już się czaił, ta, uznając ją za to samo zagrożenie, chwilę po tym jak użarła Fitzgeralda w dłoń, opluła Puchonkę lepką mazią, prosto w twarz, a choć plyn ten nie miał żadnych przykrych efektów w postaci drażniącej nozdrza woni, dostała nim bezpośrednio po oczach. Więc chociaż przed chwilą udało jej się utrzymać w pionie, teraz straciła orientację, zsuwając się ze stopnia. Nic nie dał uścisk dłoni na balustradzie, bo kiedy zacisnęła na niej palce, z jakiegoś powodu kamień wykruszył jej się w ręku, a Ces runęła w tył, w akompaniamencie donośnego syknięcia: “Cholerny czerep”. Jako, że czaszka zdążyła zniknąć, a Swansea nie zauważyła jej wcale, miała podejrzenia sądzić, że obelga ta posłana była w jej stronę. Nawet kiedy poturbowała się na schodach, rozrzucając wokół siebie wszystkie książki i papiery, ledwie widząc przez płyn, jaki okleił jej powieki, mruknęła cicho pod nosem: — Przepraszam. Myśląc, że coś zrobiła, skoro chłopak potraktował ją w ten sposób. Bowiem, tak. Zakładała, że maź, jaka odebrała jej widzenie też była skutkiem nie czaszkowego płynu, a zaklęcia Ślizgona. Dlatego ignorując ból w obitym udzie i pośladkach, pochyliła się nad swoimi notatkami, dawno już nie mając tak wielkiej chęci szybciej zejść komuś z oczu.
Czaszki: próba I → A (10%) → porażka Efekt czaszkowego płynu:rzut kością
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Z braku innych zajęć William wodził wzrokiem wokół, a jego uwagę niemal od razu przyciągnęła osoba Puchonki pokonującej kolejne stopnie ze spojrzeniem twardo wbitym w ziemię. Głównie stało się tak przez to, że dziewczyna znajdowała się akurat na torze kolizyjnym z nim, mimo że miała do dyspozycji całą szerokość schodów, a nie zapowiadało się, żeby go zauważyła i dała radę wyminąć. Zapewne w dobrym guście byłoby chociażby chrząknąć, żeby jakoś poinformować ją o przeszkodzie na drodze, ale Fitzgerald to Fitzgerald, więc w kompletnej ciszy obserwował niczego nieświadomą Caelestine, przekrzywiwszy przy tym jedynie lekko głowę na bok. Wbrew jego przewidywaniom, rudowłosa – jakby kierowana jakimś instynktem – dała radę zatrzymać się dosłownie w ostatniej chwili – jeden kroczek więcej i w sumie również by się zatrzymała, ale już na nim. — Ten grunt musiał być naprawdę fascynujący — odezwał się z uniesionym kącikiem ust, kiedy dziewczyna w końcu podniosła na niego wzrok, pijąc do tego jak moment wcześniej intensywnie wpatrywała się w ziemię. Na tyle, że go nie dostrzegła, póki nie znalazła się tuż przed nim, a przecież wcale nie zaliczał się do drobnych osób. Nawet ta połowiczna niewidzialność tego nie zmieniała; inna sprawa, gdyby był niewidoczny od pasa w górę, wtedy pewnie łatwiej byłoby go przegapić. To była również chwila, w której zanotował jak blisko się znalazła, co skwitował jedynie nieznacznym uniesieniem brwi. Dwa, może trzy centymetry, na pewno nie więcej. Puchonka, która – jak właśnie się zorientował – mignęła mu gdzieś na zajęciach u Crane’a, również się zorientowała i trzeba przyznać, że kompletnie go zaskoczyła swoją reakcją, a to się prawie nie zdarza. Nie spodziewał się w ogóle, że odskoczy od niego jak poparzona, więc jedynie patrzył jak dziewczyna z niemałym wysiłkiem łapie równowagę, chwytając się przy tym kurczowo balustrady schodów. Miała przy tym masę szczęścia, że te jeszcze nie zdążyły się nigdzie przemieścić w międzyczasie, bo w takiej sytuacji czekałaby ją mało przyjemna lekcja latania. — Tylko mi nie mów, że jestem aż tak straszny? — rzucił nieco rozbawionym tonem, przyoblekając z powrotem usta w uśmieszek. Zaraz potem jednak sytuacja bardzo szybko się rozwinęła, więc nawet nie miał pewności czy jego mały komentarz do niej dotarł; otóż czaszka, która go dziabnęła, na odchodnym jeszcze postanowiła charknąć gargulkową mazią Merlinowi ducha winnej Puchonce prosto w twarz, co ponownie pozbawiło ją równowagi. Tylko tym razem tak bardziej permanentnie, bo kiedy spróbowała się asekurować poręczą jak za pierwszym razem, ta… jakimś sposobem skruszyła się w jej dłoniach i dziewczyna siłą woli poleciała w tył, rozrzucając przy tym cały swój dobytek. Auć. — No ja się o nic nie gniewam, ale tamtej czaszce wyraźnie musiałaś nie przypaść do gustu — odparł, gdy usłyszał jej ciche ‘przepraszam’ wymruczane pod nosem, nawet nie przypuszczając, że Caelestine uznała to za jego sprawkę, choć nie dała mu absolutnie żadnego powodu, by miał jej coś podobnego zrobić. A nawet jeśli jakoś nadepnęłaby mu na odcisk, to znał o wiele bardziej wyrafinowane metody, żeby się odegrać. Coś takiego zwyczajnie nie było w jego stylu. — Nie ma co, nieźle cię trafiła. Jakiś sok gargulkowy, jak przypuszczam. Wszystko gra? — Ruszył w jej kierunku, po drodze schylając się po jakiś leżący samotnie na stopniach podręcznik. I akurat ten moment schody wybrały na to, żeby zacząć się przemieszczać, więc gdyby nie refleks wyrobiony głównie przy grze w quidditcha, dzięki któremu udało mu się wystarczająco szybko chwycić balustrady, to podzieliłby los nieszczęsnej Swansea sprzed paru chwil. Kochane schody.
Nie zdążyła nic skomentować. Potwierdzić ani zaprzeczyć jego słowom. Nie zdążyła też nawet przyjrzeć się, jakie towarzyszyły jego zdaniu emocje. Bez tego, nie potrafiła w ogóle zacząć rozmowy. Obserwowała ludzi, wnikliwie i nie bez powodu. Na tej podstawie wiedziała co może, a czego nie wypada jej mówić. Kiedy jednak zajęła się sobą i swoim upadkiem, minęło ją bardzo wiele treści. Tych powiedzianych otwarcie i tych zamkniętych w drobnych gestach – mowie ciała. Dlatego NIE MOGŁA odpowiedzieć mu od razu. Pochylając się bardzo pieczołowicie nad swoimi kartkami, nie podnosiła do niego spojrzenia. Z tego samego powodu konsekwentnie milczała. Przez chwilę przynajmniej. Nawet Caelestine miała jakieś granice wytrzymałości, a dzisiaj osiągnęła swój limit. Ostatecznie puściła te wszystkie kartki, skoro te wcale nie były ważne, bo ostatnio nic i tak jej nie wychodziło tak, jakby tego chciała. Niezależnie od ilości starań i włożonego w to wysiłku. W ciszy oparła się plecami o balustradę, nie mając chęci, ani nawet śmiałości teraz wstać. Schody drgnęły i ruszyły dokładnie w momencie, w którym chłopak wszedł na stopnie. Zaburzył jej strefę, mimo, że przecież wyraźnie się od niego odsunęła. Na nim skupiła całą swoją złość, jaka kumulowała się w niej od wielu już dni i w żaden sposób nie była przecież jego przyczyną. Patrząc na niego, poczuła lekkie ukłucie zazdrości, że miał więcej szcześcia niż ona. Nie życzyła mu, żeby upadł, tak samo boleśnie i z tym samym poczuciem wstydu, że ktoś to obserwował, ale z drugiej strony poczułaby się trochę pocieszona, gdyby nie tylko ona postawiona była w tej niekomfortowej sytuacji. Zieleń jej oczu błyszczała intensywnie, ale z początku nie odezwała się wcale. Pozwalając wypiekom na policzkach płonąć i mówić za nią. — Jesteś Ślizgonem. Bez połowy ciała. Z ogonem. — odpowiedziała w końcu pasywno-agresywnie poniekąd. Zgadnij – pomyślała, ale tego już nie powiedziała głośno, bo choć była rozeźlona, z natury nie była uszczypliwa. Nie otwarcie. Jej słowa miały jedynie rozwiązać wątpliwość jego pytania. Tak. Wyglądał dość charakterystycznie i stosunkowo niepokojąco. Nieważne jednak jakie było jej zdanie na ten temat, przecież wszyscy i tak myśleli, że zawsze była spokojna, bo zawsze mówiła bez złości, jak teraz. Bez najmniejszej negatywnej emocji. Łagodnie, bo jej głos był cichy. W większości przypadków ledwie dosłyszalny. Jedynie spojrzenie dziś miała żywsze. Nieprzytłumione. Miała dość. Mogła mieć dość? Źle się z tym czuła, że daje upust swojemu złemu samopoczuciu, więc przymknęła powieki odrywając od niego spojrzenie. Jak wszystko mogło być w porządku, jak nie było? Nie mogła znaleźć wspólnego języka z osobami, które poznała na równi, wszystkie razem. Jednak to oni dogadywali się między sobą, a ona pozostawała za nimi daleko w tyle. Nie nadążając za tą zmianą relacji, w których powinna była już czuć ją… głębiej. Lepiej. Czuła presję otoczenia i nowych znajomości. — Nie — odpowiedziała na jego pytanie, ale jednak nie na nie wcale. Bo on pytał o upadek, o oczy, szklące się od bezpośredniego ataku gargulkowego płynu. Bolące udo i utraconą dumę. Chociaż zwykle nie trzymała się jej szczególnie mocno, dziś czuła się upokorzona. — Jaka czaszka? — czyżby jedna z tych, które dojrzeć można było w Hogwarcie dość sporo przed szykującą się Nocą Duchów, a z których Caelestine na dzień dzisiejszy nie udało się złapać ani jednej? – Ahh… — dodała, dopiero teraz wiążąc hasła – więc to nie ty rzuciłeś we mnie zaklęcie? Oparła głowę o kamienne szczeble za swoimi plecami, nie potrafiąc wytłumaczyć skąd w niej było dzisiaj tak wiele goryczy i tak wiele złych myśli i w jaki sposób tak łatwo mogła się do niego pomylić. Widocznie to: “przepraszam”, które rzuciła wcześniej w jego kierunku, powiedziane zostało zapobiegawczo i przyszłościowo i teraz skutecznie wybielało jej złe założenia i niesprawiedliwe przypisanie win czaszki jemu. — William Fitzgerald, prawda? — wiedziała, że tak. Pytała z czystej kultury. Była też prawie pewna, że on nie znał jej, a jeśli znał, może jedynie kojarzył nazwisko. Jakaś Swansea. Z dozą wątpliwosci znów zerknęła w jego stronę, jednak nie bezpośrednim, pewnym spojrzeniem, a stosunkowo ukradkowym, badającym sytuację — Możesz już iść — szepnęła do siebie, bo najpewniej dokładnie to chciał zrobić. Uwolnić się od kurtuazyjnej pomocy obcej dziewczynie. Był Williamem Fitzgeraldem w końcu. graczem Quidditcha. Przystojnym Ślizgonem z VII roku. Nie raz słyszała jak puchonki z jej domu zastanawiały się nad tym czy jest zajęty i czy jako przedstawicielki Domu Borsuka miały u niego szanse. Nie była pewna, czemu akurat to zajmowało ich głowę, ale zdążyła zauważyć, że system hierarchii w szkole w zadziwiajacy sposób głównei opierał się na tym, kto komu się podoba. Więc może to było ważne? Skoro kupowało ludziom pozycje? Ona... cóż. Była na dnie tej drabiny. A jedyne szczeble, jakie osiągnęła, to te, jakie posiadała z racji nazwiska. Była tylko Caelestine. Przynajmniej dzisiaj, w gorszy dzień, tak myślała.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Zaciskał niemal kurczowo dłonie na poręczy, póki schody nie zakończyły swojego obrotu i na powrót znieruchomiały na co najmniej parę chwil. Prawdopodobnie. Z tymi schodami wszak nigdy nie wiadomo, więc równie dobrze to być faktycznie parę chwil, a także zaledwie parę sekund, jeśli akurat taki będą miały kaprys. Fitzgerald odczekał jeszcze moment nim zaryzykował puszczenie; wprawdzie chyba nic dzisiaj nie przebiłoby tej felernej transmutacji, ale mimo wszystko wolał jednak nie mieć ‘przyjemności’ zapoznania się bliżej z kamiennymi stopniami. Sięgnął po podręcznik, który wciąż spoczywał u jego stóp, gdy Puchonka się odezwała. Ciemnobrązowe oczy chłopaka od razu spoczęły na dziewczynie, by zaraz przesunąć się w dół własnej sylwetki z doskonale udawanym zaskoczeniem, zupełnie jakby nie miał najmniejszego pojęcia o swoim obecnym stanie i dopiero dzięki jej słowom zwrócił na ten fakt uwagę. ‘O, faktycznie!’, zdawał się mówić wyraz jego twarzy, gdy ułamek sekundy później z powrotem skupił spojrzenie na Caelestine. — Rzeczywiście, w połowie niewidzialni Ślizgoni z ogonami to niepokojąca sprawa — odpowiedział tonem znawcy, pocierając przy tym palcami podbródek i jednocześnie kiwając parokrotnie głową. Wprawdzie jego aktorskim umiejętnościom nie można było w tym momencie niczego zarzucić, to jednocześnie jasnym było, że William jedynie się zgrywa i nie mówi poważnie. Może to przez ten nieco figlarny błysk w oczach, którego nawet nie starał się do końca ukryć? Nie było w tym też żadnych znamion złośliwości i to mimo tego, że w głosie rudowłosej Swansea dało się wyczuć pasywno-agresywne tony. Czego nie wziął w ogóle do siebie, niezwykle rzadko to robił. — Na szczęście jestem jedynym takim przypadkiem i to raczej nie na długo. Chyba. — Wzruszył ramionami, bo nie zostało mu nic innego jak tymczasowo pogodzić się ze swoim stanem i liczyć na to, że faktycznie nie potrwa to zbyt długo. Nie był zaskoczony jej odpowiedzią, choć nie miał najmniejszego pojęcia, że to „nie” skrywa inne, znacznie głębsze dno i Caelestine w ogóle nie odnosiła się do swojego wypadku. Nie mógł mieć, bo i w sumie, skąd? Widywał ją przede wszystkim na zajęciach, może też zdarzyło mu się gdzieś ją minąć na korytarzu, ale w zasadzie tyle, a była na tyle cicha i wycofana, że zazwyczaj nie zwracał na nią zbyt dużej uwagi. Była po prostu jedną z wielu. Teraz pewnie też, gdyby nieomal na niego nie wpadła, po prostu minąłby ją bez słowa i udał w swoją stronę – oczywiście gdyby schody w końcu mu na to pozwoliły – a cała ta sytuacja nie miałaby miejsca. — Zdziwiłbym się, gdyby było. Trochę się pewnie obiłaś przy tym upadku i jeszcze ta maź… — cmoknął cicho z przekąsem — Może Blanc powinna na to rzucić okiem? — Wprawdzie nie wyglądało to jakoś bardzo groźnie i prawdopodobnie najbardziej ucierpiała na tym duma Puchonki, ale zawsze lepiej dmuchać na zimne (choć sam w takiej sytuacji raczej nie skorzystałby z podobnej rady i to zbagatelizował, ale to on). Kiwnął przytakująco głową, gdy dziewczyna skojarzyła fakty i sama domyśliła się o jaką konkretnie czaszkę mu chodziło. — Wybitnie paskudny okaz — rzucił z uniesionym niewesoło kącikiem ust i dłonią bezwiednie potarł pulsujące jeszcze delikatnym bólem miejsce, w które został ugryziony. Następnie lekko przekrzywił głowę na bok, zaplatając jednocześnie ręce na klatce piersiowej, gdy usłyszał jej pytanie. Jedna z jego brwi powędrowała przy tym odrobinę w górę. — To nie tylko jestem straszny, ale mam też na tyle złą opinię, by być posądzanym o rzucanie przypadkowych zaklęć w Merlinowi ducha winne Puchonki? Dobrze wiedzieć. — Łatwo było zauważyć, że mimo wszystko Will nie był zły o to, że tak pomyślała, prędzej go to rozbawiło, bo choć nie należał może to najmilszych osób pod słońcem, to nie przypuszczał, że może zostać kiedykolwiek o coś podobnego posądzony. — We własnej osobie, a raczej połowie własnej osoby. — Zaśmiał się, robiąc przy tym nieznaczny ukłon, co przy braku dolnej połowy ciała musiało nieco komicznie wyglądać. — A ty to… Swansea, tak? Caelestine? — Chwilkę zajęło mu wyłuskanie tego miana z zakamarków pamięci i dopasowanie go do odpowiedniej twarzy, a i tak nie miał stuprocentowej pewności, że trafił. Tych Swansea w końcu jak mrówków w tym Hogwarcie. Mógł nie mieć z rudowłosą wcześniej jakiejś bliższej styczności, ale to nie oznaczało, że jej w ogóle nie kojarzył; szczególnie, że raczej mógł pochwalić się dobrą pamięcią. — Już chcesz się mnie pozbyć? Aż tak kiepskie ze mnie towarzystwo? — odezwał się z lekkim rozbawieniem, usłyszawszy to jej cicho wypowiedziane pod nosem ‘możesz już iść’. — Przynajmniej najpierw pomogę ci wstać i to pozbierać, nie będziesz przecież siedziała jak jakaś kupka nieszczęścia na tych schodach — to powiedziawszy, zbliżył się nieco i wyciągnął w stronę dziewczyny rękę, by – jeśli oczywiście zechce skorzystać z oferowanej pomocy – mogła się chwycić, a on wtedy by ją podciągnął. Daleko mu wprawdzie było do altruisty pomagającego wszystkim nieszczęśnikom i innym zagubionym duszyczkom stającym na jego drodze, ale zostawienie jej w tej sytuacji samej sobie i odejście jakby nigdy nic byłoby jednak poniżej jego honoru.
Odetchnęła, ręką sięgając część papierków, które pogubiła i zgarniając je wszystkie w bardzo chaotyczny stosik, zamknęła je pomiędzy podręcznikami, na nich koncentrując całą swoją uwagę, starając się w ogóle nie patrzeć w jego kierunku. Mogło się wydawać, że w ogóle nie jest zainteresowana tym, co chłopak do niej mówi, ale zapamiętywała każde jego słowo, z uwagą i wbrew pozorom nie uciekło jej ani jedno zdanie. — Nic mi nie będzie — zapewniła go, bo nie byłby to pierwszy raz, kiedy gdzieś upadła i coś sobie obiła. Miała do tego wyjątkowe szczęście. Choć zwykle udawało jej się w ostatnim momencie uniknąć całkowitego upadku, tak często się o coś potykała czy na coś prawie wpadała, że chyba mogła się w tej dziedzinie nazwać profesjonalistką. Czego nie mogła powiedzieć o podtrzymaniu rozmowy. William mówił zaskakująco wiele. Zawsze wyobrażała go sobie raczej jako jednego z tych bożyszcze kobiet, który zdobywa je milczeniem i ładnym wyglądem, a nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Dlatego zerkając na niego kątem oka, musiała sprostować w swojej pamięci tą łatkę, którą luźno mu przypięła, a którą teraz weryfikowała. — Wyglądasz jak ktoś kogo nie przejmuje cudza opinia — zauważyła, bo przez to, nie zdziwiłoby ją wcale, gdyby chodził i obrzucał ludzi zaklęciami. Był w końcu Ślizgonem. Ślizgoni wpadali na podobne pomysły, a on nie musiał dbać o swoją reputację, skoro i tak zdobywał sobie fanki samymi plotkami o nim. Zbierając się ze schodów, podciągnęła nogi pod siebie, masując sobie obolałe udo i nieco wygładzając materiał spódnicy na nogach, zasłaniając bladą skórę, na której bez wątpienia pozostanie sporych rozmiarów siniak. Co zdziwiło ją jednak w jego osobie najbardziej to znajomość jej imienia. Zdekoncentrowana faktem, że je usłyszała, nie spodziewając się go wcale, skrzyżowała z nim spojrzenie, nie odzywając się bardzo długą chwilę. Po prostu patrzyła. Mogło się zdawać, że ujęta jego urokiem, zapomniała wszelkich słów, ale tak naprawdę, po prostu zastanawiała się, jak dobrą musiał mieć pamięć, skoro znał jej imię. Nawet go nie przekręcając. — Nie mam szansy dowiedzieć się, jakie stanowisz towarzystwo. Gdybyś na mnie nie wpadł, nigdy nie zamieniłbyś ze mną nawet słowa. Spójrzmy prawdzie w oczy, obracali się w zupełnie innym środowisku. On – charyzmatyczna gwiazda Quidditcha i siódmioklasista, ona — cicha artystka i przynajmniej rok od niego młodsza uczennica. Jedyny czynnik, jaki ich ze sobą zetknął to czysty przypadek. Nie chciała już nawet mówić, że prawdopodobnie nie posłałby jej nawet żadnego spojrzenia, gdyby nie to. Prawdopodobnie nawet nie zauważyłby, że minął ją na korytarzu. Mimo to, z czystej kurtuazji proponował jej teraz swoją pomoc. Nie wyciągnęła ręki po jego dłoń, wypowiadając się działaniem płynu: — Nie chcę zrobić Ci krzywdy — dlatego wstała z miejsca sama, wiedząc, że działa na niej jeszcze efekt czaszkowej magii. Tak naprawdę, było jej to na rękę. Zdecydowanie wolała uniknąć z nim jakiegokolwiek kontaktu, nawet jeśli miała to być pomocna dłoń. — Twoje ciało… — napomknęła — chcesz, żeby je przetransmutować? To miała być jej jedyna reakcja w odpowiedzi na jego pomoc, jako, że nie była biegła w mówieniu: “dziękuję”.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Przez krótki moment lustrował ją spojrzeniem, by w końcu kiwnąć jedynie głową w odpowiedzi, przyjmując tym samym jej słowa do wiadomości. Rzucił jedynie propozycją i nie miał zamiaru do niczego jej zmuszać; skoro twierdziła, że nic jej jednak nie będzie, to zakładał, że wie o czym mówi i nie próbuje wymigać się od wizyty w Skrzydle Szpitalnym czy coś. Wyglądała mu na raczej rozsądną dziewczynę, która potrafiła obiektywnie ocenić swój stan. — Co mogę powiedzieć, winny. — Wzruszył ramionami z łobuzerskim uśmiechem na twarzy, rozkładając jednocześnie ręce. W istocie, Fitzgerald nie przejmował się krążącymi na jego temat opiniami i to był raczej powszechnie znany fakt, co nie znaczy, że nie miał pojęcia co się o nim mówi. To mogło być nawet zaskakujące jak dobrze był poinformowany, mimo że starał się kreować wizerunek gościa, którego praktycznie nic, poza Quidditchem, nie obchodzi, włącznie z własną reputacją. Takie rzeczy po prostu dobrze wiedzieć, żeby nie być później zaskoczonym. Jak teraz. — Zastanawia mnie jednak skąd pomysł, że mógłbym to zrobić. Czyżby dlatego, że jestem Ślizgonem? — Przyjrzał jej się z udawaną podejrzliwością, mrużąc bardziej jedno oko. Nie czytał w myślach, więc nie mógł mieć pojęcia, że faktycznie z tym trafił; dobrze jednak wiedział jakie stereotypy krążą na temat wychowanków Domu Węża, więc było pewne prawdopodobieństwo, że mógł mieć rację i właśnie o to chodziło. Czy znajomość czyjegoś miana, które w sumie usłyszało się po raz ostatni nie tak wcale dawno, może być aż tak zaskakująca? Sądząc po reakcji Caelestine najwyraźniej tak. Znaczy się, są takie przypadki niewiast, którym miękną kolana, kiedy okazuje się, że obiekt ich westchnień ma pojęcie o ich istnieniu i nawet wie, jak się nazywają, ale wątpił, że Swansea należała do tego gatunku. Nie wyglądała mu na kogoś takiego, ale kto ją tam w sumie wie tak naprawdę. Te ciche nieraz najbardziej zaskakują. A trzeba przyznać, że trochę trudno było mu odsunąć tą nieco absurdalną myśl, kiedy dziewczyna przez długą chwilę gapiła się na niego bez słowa jak cielę na malowane wrota. — Wiem, że potrafię być onieśmielający, ale aż tak? — rzucił błysnąwszy przy tym zębami w nieco głupawym uśmiechu i pstryknął palcami, chcąc ją w ten sposób przywołać z powrotem do rzeczywistości. I chyba nawet wyszło albo zdążyła sama się wcześniej opamiętać, trudno powiedzieć i w sumie na dłuższą metę nie miało to żadnego znaczenia. — I nie będziesz, skoro najwyraźniej chcesz się mnie tak szybko pozbyć — zauważył z głową przekrzywioną nieznacznie na bok i uniesionym kącikiem ust. — Ale wpadłem, a raczej ty prawie wpadłaś na mnie, i rozmawiamy, więc to chyba bez znaczenia już. — Wzruszył lekko barkami. Ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył jej stwierdzeniu, ale jeśli mamy być szczerzy, to rzeczywiście mało prawdopodobne, że w innej sytuacji zwróciłby na nią uwagę. Inne środowiska, inne zainteresowania, inne sposoby bycia, nawet inny Dom czy chociażby rocznik sprawiały, że nie do końca było im po drodze i bez bodźca w postaci przypadku trudno byłoby im się spotkać. — No tak, wolałbym jednak nie skończyć jak ta balustrada — odparł zezując w stronę poręczy, którą dziewczyna skruszyła, kiedy próbowała ratować się przed upadkiem. Cofnął się o krok i skrzyżował ręce na piersi, obserwując jak samodzielnie podnosi się do pionu. — Jeśli chcesz, próbuj. Raczej tego nie pogorszysz już bardziej, chyba że mnie jakimś sposobem znikniesz do końca czy coś — odpowiedział na jej propozycję bez dłuższego zastanowienia, uznając, że co mu tak naprawdę szkodzi. Tak naprawdę nie miał nic do stracenia, a może jedynie zyskać, gdyby dziewczynie się powiodło. — Z góry uprzedzam jednak, że to zaklęcie od Crane’a, jeśli to jego masz zamiar użyć, z jakiegoś powodu nie chciało na to zadziałać.
Caelestine skupiła na nim spojrzenie, przez chwilę zastanawiając się czy oceniała go w ten sposób przez kolor krawata, płeć, czy istniał do tego inny powód? Zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo płytkim stereotypom ulegała, zachowała dyplomatyczne milczenie w pierwszym momencie. Po to, aby w następnym powiedzieć coś tak absurdalnego, co miało mieć żartobliwy ton, że gdyby nawet umiała go poprawnie użyć… nie była pewna, czy ktokolwiek móglby się poczuć rozbawiony jej słowami: — I rudy… — dodała do kolekcji innych stereotypów, bo jak wiadomo, rude to wredne. Co nie wyglądało najkorzystniej dla niej, z uwagi na fakt, że jej włosy wcale nie odstawały wiele kolorytem od tych, jakimi cechował się ślizgon. Dalej, rozmowa brnęła już tylko głębiej w niedopowiedzenie i niejasność. Chciałaby powiedzieć, ze nie wie skąd w nim narodziło się butne założenie, że jest nim onieśmielona, ale zbyt mocno zdawała sobie sprawę z faktu, że od kilku sekund bez słowa wpatrywała się w jego twarz. Spuściła spojrzenie, poniekąd rozdrażniona jego założeniem, a poniekąd zawiedziona własną nieuwagą. — Nie jesteś aż tak ładny — mruknęła pod nosem, bardziej do siebie, niż do niego, nie wiedząc skąd w niej tyle frustracji. W większości przypadków bywała grzeczna i stonowana. Chociaż teraz dalece nie odbiegała od tego wizerunku, bo dalej otwarcie nie zarzucała mu nic, nie pozwalając sobie powiedzieć więcej niż kurtuazja od niej wymagała, była bardzo bliska przekroczenia tej bezpiecznej granicy. Otrzepując spódnicę jedną ręką, drugą poprawiła trzymane przedramieniem papierzyska przytulone do piersi i wychyliła się przez balustradę, patrząc za tymi pergaminami, które spadły ze schodów i teraz wesoło zbliżały się na najniższe piętro Ruchomych Schodów. Westchnęła otwarcie, denerwując się, że nie wzięła ze sobą żadnej torby. Wtedy właśnie on, zwrócił jej uwagę, że prawdopodobnie nie poznają się więcej ani nie spotkają i to z jej winy. Normalnie, pewnie poczułaby ulgę i pławiła się w swoim poczuciu niewidzialności dla innych. Jednakże dziś, ta naturalna zdolność do wtapiania się w tłum była cierniem jej jestestwa. Dlatego, intuicyjnie, powiedziała coś, nad czym, wyjątkowo, nie zastanowiła się wcale, mówiąc dokładnie to co myśli, a chociaż jej ton nie był ani głośny, a wręcz ledwie słyszalny, ani agresywny, a dość łagodny i przyjemny dla ucha, słowa wyraźnie nacechowane były dezaprobatą. — Zrzucasz to na mnie, a przecież jest ci to całkowicie obojętne, jeśli nie wygodne. Komfortowym, konkretnie, musiał być dla niego fakt, że chciała się go pozbyć. Wyręczyła go. Inaczej on musiałby zerwać swoją fasadę sympatyczności i przyjemnego uśmiechu. Zastanawiało ją… jak spławiał dziewczęta, żeby nie czuły się spławione i mogły dalej opiewać jego dobre maniery? Nie zdążyła się nad tym zastanowić, kiedy drgnęła na wspomnienie faktu, że prawie na niego wpadła. Otwarła usta chcąc to skomentować, ale ostatecznie zaczerpnęła tylko powietrze, posyłając mu rozżalone spojrzenie zielonych oczu. — To się nie powtórzy — zapewniła cicho, nie wiedząc jeszcze, że przy pierwszej okazji, podczas losowej lekcji – powtórzy się. Przypadkowe prawie-wpadnięcie. Porzuciła ten temat, szybko, wypierając go z pamięci, zamiast tego skupiając się na poszukiwaniu swojej różdżki. Dopóki nie zwrócił jej uwagi, że zaklęcie, którego chciała użyć nie będzie działać. Podtrzymała zamiast tego swoje książki drugą ręką, chociaż z jakiegoś powodu nie wydawały się tak samo ciężkie jak jeszcze moment temu. Miała bez słowa kiwnąć mu głową na pożegnanie i odejść, ale ledwie to zrobiła, a schody znów drgnęły, zatrzymując ją w połowie kroku. Zachwiała się, łapiąc równowagę, zapierając się pewniej obiema nogami na stopniach. — William? — użyła jego imienia z nie dość pewną nutą, bo nie byli na takiej stopie znajomości, żeby mogła luźno z niego korzystać, a jednak nie wiedziała, jak inaczej się do niego zwrócić i skupić jego uwagę. Odwróciła się przez ramię, w jego stronę, po krótkim zastanowieniu kończąc myśl — znam sposób jak inaczej pozbyć się twojego ogona. Kiedy jednak pomyślała nad tym głębiej, musiała otwarcie przyznać, że… — Ale to niezgodne z regulaminem. Dlatego odpuściła tę kwestię, patrząc przed siebie czekając aż schody wrócą na piętro, na którym pierwotnie chciała się znaleźć.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Stereotypy odnośnie barwy jego włosów, z których nota bene sam akurat był całkiem dumny, także nie pozostawały mu obce i niezmiennie go bawiły; nie inaczej było w tej sytuacji, tym bardziej, że Caelestine również była ruda, więc wydawało u się to w jakiś sposób nawet zabawniejsze, że zdecydowała się wytknąć mu właśnie to. I choć nie da się zaprzeczyć, że było to naprawdę niskich lotów i żartobliwy ton raczej niewiele by zmienił, Will i tak parsknął krótkim śmiechem. — A skoro rudy, to pewnie i bez duszy? — odparł, używając kolejnego stereotypu; nie mógł się powstrzymać, skoro już o to zahaczyła. — Uważaj, bo jeszcze ukradnę ci twoją… a nie, przepraszam — zreflektował się i uniósł ręce w poddańczym geście — w twoim przypadku raczej nie mam co kraść — dodał ze śmiechem, w ten niebezpośredni i żartobliwy sposób wytykając dziewczynie, że trochę się jej to nie udało, bo sama w końcu miała włosy niewiele odbiegające kolorytem od jego własnych. Niedopowiedzenia, niejasności i ogólny festiwal nieporozumień – tak można chyba spokojnie podsumować dalszy przebieg ich konwersacji. Puchonka zdawała się brać większość jego słów na poważnie, a przynajmniej tak wnioskował po jej reakcjach i odpowiedziach, kiedy tak naprawdę w znacznej części przypadków jedynie się zgrywał czy żartował. Fitzgerald zwrócił na to uwagę, ale i tak nie zamierzał zrezygnować ze swoich wygłupów, bo taka po prostu była jego natura. A poza tym nie można powiedzieć, żeby mimo wszystko sam nie bawił się dobrze, nawet jeśli robił to odrobinę kosztem biednej dziewczyny. W końcu nikt nigdy nie twierdził, że jest stuprocentowo miłym gościem i sobie na takie rzeczy nie pozwala. — Auć, prosto w moje biedne, ślizgońskie serduszko — rzucił i teatralnym gestem chwycił się za lewą stronę piersi, jakby faktycznie jej stwierdzenie go ubodnęło. Oczywiście tak nie było, a Will jedynie się wydurniał. — Ty to wiesz, jak ugodzić faceta. — Wbrew tym słowom wygląd nigdy nie był dla niego sprawą jakiejś dużej wagi, nie był w końcu zapatrzonym w siebie narcyzem ani nikim w tym rodzaju, ale dobrze wiedział, że jest to atut warty posiadania i że matka natura na tym polu nie była dla niego skąpa. Samoświadomość w końcu dobra rzecz. — Źle mnie zrozumiałaś, niczego nie zrzucam, jedynie stwierdzam fakty. — Wzruszył ramionami i choć bez trudu wychwycił w tonie jej głosu tą nutę dezaprobaty, zdawał się tym nie przejmować. Może wyraził się trochę niejasno, ale oczywiście nie w tym widział problem. — W końcu chyba nie zaprzeczysz, że trudno przekonać się do czyjegoś towarzystwa, gdy odprawia się go z kwitkiem po wymianie paru zdań? Szczególnie, gdy tego kogoś się w ogóle nie zna — rozwinął, zachowując przy tym neutralny ton, żeby wyjaśnić co miał na myśli. Również zarzucił temat wpadania na siebie, nie widział większego sensu w ciągnięciu go, choć samemu – w przeciwieństwie do niej – nie miał z tym żadnego problemu i trzeba przyznać, że troszeczkę nie rozumiał, dlaczego ona tak na to reagowała. Zwykły przypadek, a przypadki przecież chodzą po ludziach. Jednak nie jego sprawa, a wścibski zdecydowanie nie był. Nie odczuł zawodu, gdy dziewczyna zrezygnowała z pomocy z jego drobnymi problemami, po tym jak wspomniał o nieskuteczności zaklęcia. Tak właśnie podejrzewał, więc przynajmniej oszczędził jej niepotrzebnego zawodu – i tak już wyglądała jak kupka nieszczęścia. No nic, będzie musiał poszukać rozwiązania gdzieś indziej albo dalej liczyć, że efekty same znikną z czasem. Puchonka już miała zamiar zebrać się i ruszyć w dalszą drogę, więc krótkim salutem odpowiedział na jej milczące pożegnanie i chciał zrobić to samo, ale właśnie ten moment schody wybrały, żeby znów się poruszyć. Przystanął więc na szeroko rozstawionych nogach, żeby nie stracić równowagi, a chwilę później zwrócił się w stronę Caelestine, gdy wypowiedziała jego imię, spoglądając na nią przy tym pytająco. Rozbudziła bardziej jego zainteresowanie, kiedy wspomniała, że zna inny sposób na pozbycie się tej transmutacyjnej wpadki, ale nim zdążył dopytać o szczegóły… stwierdziła, że to w sumie nielegalne i zrezygnowała z dalszych wyjaśnień. Aha. Jedna z brwi chłopaka powędrowała w górę. — Nie powiem, potrafisz zaskakiwać, Swansea — odparł, przechylając głowę nieznacznie na bok; przez wrażenie jakie na nim zrobiła podczas tej krótkiej konfrontacji z pewnością nie podejrzewałby ją o znajomość metod niezgodnych z regulaminem, a tu proszę. — Mimo wszystko jestem skłonny zaryzykować i posłuchać na czym polega ten sposób, skoro już o tym wspomniałaś. — Przywołał na usta jeden ze swoich najlepszych uśmiechów. Fitzgerald od zawsze miał lekkie podejście do zasad, traktując je bardziej jako wskazówki niźli reguły, których należy ściśle przestrzegać. Według niego wszystko zależało od interpretacji i tyle. — Dodam, że nie jest to dla mnie najwygodniejszy stan, jak zapewne sama możesz zauważyć — dodał jeszcze po krótkiej chwili, jakby chcąc ją bardziej zachęcić i pokazać, że w razie czego to na pewno nie będzie zupełnie nieuzasadnione nagięcie regulaminu.
Caelestine, choć była przedstawicielką bardzo stonowanego temperamentu, mocno, przez nią samą temperowanego, w istocie mogła sprawiać wrażenie poważnej, choć zwyczajnie zdawała się nieoswojona z kontaktami z rówieśnikami. O czym świadczyła łatwość, z jaką gubiła się w jego żartach. Kiedy jednak chłopak otwarcie zwrócił jej uwagę na “krzywdzący” charakter jej słów, ponownie, wzięła to głęboko do siebie, w dyskomforcie przenosząc spojrzenie z jego sylwetki za jego ramię. Westchnęła bezgłośnie, powoli wypuszczając powietrze z płuc i ciaśniej zacisnęła ręce na trzymanych dokumentach. — Tak… jest sprawiedliwie — odezwała się w końcu po krótkiej chwili zastanowienia, wpatrując się dalej gdzieś za jego sylwetkę, kiedy stwierdziła z narastającym przekonaniem, jakby próbowała tak samo uwiarygodnić swoje słowa dla niego, jak i dla siebie – skoro ty wiesz, jak wprawić dziewczynę w dyskomfort. Jesteśmy kwita? Dopiero zadając to pytanie, spojrzała na jego twarz, choć nie utrzymała na niej wzroku na długo. Przetarła jedną ręką policzek, będąc już trochę zmęczona przebiegiem dzisiejszego dnia. Ciężko jej było zrozumieć, czy zabawiała go swoim towarzystwem, czy zrażała do siebie, kiedy dostawała od niego sprzeczne sygnały. Raz się śmiał, raz jej coś wypominał, raz żartował, raz zdawało się, że mówił trochę poważniej. — Ja… nie… — zająknęła się, ale nie przez onieśmielenie, jak pewnie to wyglądało, a przez to jak szybko jej własne myśli teraz zmieniały się w jej głowie, aż w końcu zrezygnowała z nich całkiemi z rozmowy, kończąc ją uległą zgodą — W porządku — na wszystko co powiedział. Odesłanie go z kwitkiem, jej nieprzekonujące towarzystwo, ugadzające komentarze. Cokolwiek. Wszystko. Ponieważ już w tym momencie wahała się z zamiarem odejścia i zatrzymały ją tylko schody. Nie wiedziała po co odezwała się znów, ale skoro już to zrobiła, dokończyła poruszoną kwestię. Skrupulatnie ignorując zniewalajacy uśmiech ślizgona, pochyliła głowę do swoich notatek, spomiędzy pergaminów wyciągając jeden czysty. Podeszła bliżej, wbrew swojemu komfortowi, wyciągając w jego kierunku dokumenty, ponieważ, chociaż nie lubiła o to prosić, potrzebowała jego pomocy. — Mógłbyś? — miała na myśli przytrzymanie notatek, które mu podsunęła, w czasie kiedy sama położyła skrawek papieru na nich, rozpoczynając na nim zapisanie jednego zdania: “Krwawe Zioło…”, którego nie skończyła, podnosząc do niego wzrok, kiedy nazwał ją jej nazwiskiem. — Caelestine – poprawiła go, ponieważ w szkole było jeszcze co najmniej siedmiu innych Swansea, więc samo nazwisko zdało jej się dość bezosobowe. Dlatego zawiesiła rękę nad papierem, patrząc w twarz chłopaka trochę dłużej niż powinna. — To zły pomysł — podsumowała wyraźnie wyczytując z jego oczu coś co jej się nie spodobało, bo chwilę potem zasłoniła dłonią skrawek papieru na którym zapisała zaledwie zalążek pomysłu, a razem z tym ruchem przymknęła powieki, spuszczając głowę. — Zakłada, kilkanaście minut w skrzydle szpitalnym bez twojego przekonania do mojego towarzystwa. Nie mogła zmienić swojego usposobienia, szczególnie w tak podły dzień jak dzisiejszy. Dlatego zmięła pergamin między smukłymi palcami, omiatając jeszcze raz z zakłopotaniem jego sylwetkę. Nie miała więcej pomysłów jak mu pomóc. — Zniknie samo? — wypowiedziała swoją nadzieję głośno, choć w kontekście prowadzonej rozmowy, brzmiało to trochę tak, jakby życzyła mu, żeby on cały zniknął, a nie przykre skutki zaklęć transmutacyjnych.
William S. Fitzgerald
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183,5 cm
C. szczególne : tatuaże: motyw quidditchowy na lewym ramieniu, czaszka wężna na prawej piersi i runa Algiz po wewnętrznej stronie lewego przedramienia | amulet z jemioły zawsze na szyi
Uniósł nieznacznie brew, widząc jak dziewczyna zareagowała na jego żartobliwy przytyk – nie musiał być dużym ekspertem w odczytywaniu ludzkiej mowy ciała, żeby stwierdzić, że wprawiło ją to w pewien dyskomfort. Stanowiło to też kolejne można rzec potwierdzenie jego wcześniejszych przypuszczeń, że rudowłosa Swansea zbyt dosadnie odbierała jego słowa i na tym polu będzie im trudno znaleźć jakiś wspólny język. Nie zaskoczyło go więc w ogóle, że przy kolejnej jego wypowiedzi najwyraźniej także umknął jej gdzieś fakt, że nie było w niej ani grama powagi i potraktowała to zdecydowanie bardziej poważnie niż tak naprawdę powinno się to traktować. Niektórych coś takiego mogło by zacząć frustrować, Will jednak był raczej rozbawiony tym wszystkim. — Powiedzmy — odparł z delikatnym wzruszeniem barków. — Nie jesteś chyba zbyt dobra w wychwytywaniu żartów, co? — zapytał po chwili, unosząc kącik ust w uśmiechu, choć bardziej brzmiało to jak stwierdzenie niźli faktyczne pytanie. Skinięciem głowy zaś przyjął jej kolejną odpowiedź, samemu już niczego nie komentując i uznając tą kwestię za zamkniętą. Kiwnął jedynie głową i odebrał od dziewczyny stosik papierów, trzymając je tak, żeby mogła swobodnie ich użyć w formie podpórki do pisania. Lekko przekrzywił głowę na bok, przyglądając się mimochodem czynionym przez nią zapiskom. — Nawyk — rzucił jakby to miało wyjaśnić wszystko, gdy Caelestine zwróciła mu uwagę w związku z faktem, że nazwał ją po nazwisku, przenosząc przy tym spojrzenie z pergaminu na jej twarz. Delikatna, ledwie widoczna zmarszczka przecięła jego czoło, kiedy Puchonka nagle zrezygnowała z dalszego pisania, uznając swój pomysł z jakiegoś powodu jednak za ‘zły’ i zgarnęła świstek nim zdołał wczytać się bardziej w to, co do tej pory na nim zamieściła, nawet jeśli był to ledwie zarys. Zdołał wychwycić może z jedno słowo, które kompletnie nic mu nie mówiło i nie było go w stanie na nic naprowadzić. Łuk brwiowy Ślizgona powędrował znów ku górze, gdy usłyszał jej następne słowa. — Kilkanaście minut w Skrzydle Szpitalnym? To właśnie ten twój niezgodny z regulaminem sposób…? — odpowiedział ze słyszalnym w tonie jego głosu sceptycyzmem, wskazującym na to, że tego nie kupował, mrużąc przy tym jedno oko i jednocześnie świdrując ją przy tym spojrzeniem. Nie trwało to jednak dłużej niż parę sekund, bo zaraz dodał: — Bo dla mnie to brzmi bardzo zgodnie z nim, ale nie wiem, może po prostu się nie znam. I raczej powiedziałbym, że jest odwrotnie i to tobie nie do końca leży moje towarzystwo. Mylę się? Przepełnione nadzieją pytanie ze strony dziewczyny skwitował wzruszeniem ramion. — Nie wiem, może? — Nie miał najmniejszego pojęcia na jakiej dokładnie zasadzie działało to zmodyfikowane zaklęcie Crane’a i co właściwie przyczyniło się do tego, że inkantacja odwracająca skutki uroku akurat w jego przypadku nie zadziałała, przez co pozostał w tym dość kuriozalnym stanie. — Nie no, myślę, że raczej powinno, pytanie tylko kiedy. Wprawdzie ta lisia kita nie jest jeszcze taka zła i mógłbym z nią nawet żyć, ale trudno mi powiedzieć to samo o połowicznej niewidzialności. Mogło to być ciekawe na moment, na dłuższą metę z pewnością zrobi się mocno upierdliwe i Ślizgon po cichu miał nadzieję, że pozbędzie się tego prędzej niż później. Na razie zapowiadało się jednak, że będzie musiał się raczej nastawić na ‘później’. Przesunął spojrzenie z jej sylwetki nieco w bok, na kamienne stopnie, które z powrotem zastygły w bezruchu na najbliższą chwilę czy dwie. — Schody chyba w końcu namyśliły się, gdzie chcą prowadzić — zauważył z powrotem zawieszając wzrok na Puchonce.
To nie tak, że nie rozumiała jego żartów, tylko nie umiała na nie reagować tak, jak każdy inny zareagowałby na jej miejscu. Nie bawiły ją, albo bawiły w sposób dotykający ją tylko wewnętrznie, nie pozwalając jej rozbawieniu wymalować się na jej twarzy. Mimo wszystko, otwarty zarzut co do niezrozumienia jego poczucia humoru, w jakiś sposób ją ubódł, bo poczuła potrzebę wytłumaczenia się. Zanim jednak poddała się tak spontanicznej emocji, stłumiła w sobie tą chęć. Chociaż rozchyliła wargi żeby coś powiedzieć, ostatecznie uśmiechnęła się tylko łagodnie, choć dość niezdarnie. — Może po prostu nie jesteś tak zabawny jak ci się wydaje? — wydawała się poważna, mówiła też poważnie. Jednak za tym stonowaniem i łagodnością, też skrywała po prostu dość cyniczne poczucie humoru, którego większość nie podejrzewała i który w jej ustach brzmiał dość… nijako. Nie przeszkadzało jej to najczęściej, ale dziś, nosząc się cały dzień z niepewnym nastrojem, wydawała się poruszona swoją ułomnością w kontaktach z ludźmi. — Nieważne — odetchnęła z niejakim zawodem, zasłaniając twarz ręką, bo chłopak posiadał przedziwną umiejętność wprawiania jej w poczucie beznadziejności i zakłopotania jej osobą. Jakby podświadomie czuła, że powinna go przeprosić za bycie sobą i psucie mu nastroju. Za oddychanie i za niemrawe towarzystwo, jakim musiała dla niego być. — Przychodzi mi na myśl tylko jedna rzecz, w której brak dolnej partii ciała mógłby przeszkadzać — napomknęła, nie wiedząc, czy pomyślał o tym samym co ona, ale zanim zdążyłby temu zaprzeczyć albo potwierdzić swoimi spostrzeżeniami, zauważając, że schody się zatrzymały, zbiegła po nich, odbierając wczesniej swoje notatki i skinęła mu głową. — Cześć. Miała wrażenie, że ta rozmowa brnęła w niebezpiecznym kierunku, a ona nie miała nastroju, żeby ją skontrolować i naprostować na bezpieczny tor.
Miałaś sporo rzeczy do zaniesienia do swojej wieży astronomicznej. W przypadkowych klasach poznajdowały się przedmioty, które tobie były znacznie bardziej potrzebne i w końcu udało ci się zebrać je wszystkie i zabrać ze sobą. Lewitowałaś je spokojnie tuż przed sobą, kiedy nagle twoja kula odbiła się o ścianę i przerwała zaklęcie, a chwilę później, rozproszona, upuściłaś wszystko na ziemię. Masa drobnych przedmiotów, papiery, które przy okazji niosłaś i wszystko rozsypało się po całych schodach. Akurat koło ciebie przechodziła @Isilia Smith, która niemal potknęła się o te stertę rzeczy. Schody natomiast zdążyły już dotrzeć w oczekiwane przez ciebie miejsce, niestety przez to zamieszanie nie zdążyłaś zejść z nich w odpowiednim czasie, najpierw musiałaś zająć się tym bałaganem a potem odczekać, aż w końcu po raz kolejny przekierują się w odpowiednią stronę. Isilia przez zablokowane przejście też nie zdążyła wyjść w odpowiednim czasie.
Miłej gry! W razie pytań, piszcie śmiało do @Emily Rowle
Ten dzień ciągnął się dla niej niemiłosiernie. Moment, w którym rankiem obudziła się i wyszła z pokoju wspólnego zdawał się być tak odległy, jakby w jakiś sposób przeskoczyła dwa dni w przód. A minęło zaledwie kilka godzin. Ostatnie lekcje dobiegły końca, z zadanymi pracami też się szybko uporała, i nie mogąc znaleźć sobie miejsca i zajęcia, włóczyła się bez celu po zamku. Oczywiście w niewielkiej torbie przewieszonej przez ramię miała swój szkicownik razem z ołówkami i kredkami, bo w każdej chwili coś mogło ją natchnąć lub być warte przerysowania. Chociaż po tylu latach spędzonych w tej szkole, to elementy, które zdawały jej się interesujące już dawno widniały na kartkach. I to nawet kilkukrotnie. Doprawdy, czasem zastanawiała się, jakim cudem w tak wielkiej budowli może się tak nudzić. Weszła właśnie na ruchome schody, kompletnie nie zważając na to, w którą stronę ją zabiorą. I dopiero w chwili, w której mało brakowało, a wywinęłaby niezłego fikołka przez poślizgnięcie się o papiery leżące na stopniach, zdała sobie sprawę, że nie była sama. Czy aż tak odpłynęła myślami, że nie zauważyła kobiety stojącej wyżej? - Pomogę Pani. - zaoferowała, widząc, że ma przed sobą nauczycielkę wróżbiarstwa. Isilia nieszczególnie często uczęszczała na zajęcia z tego przedmiotu. Niemniej słyszała już co nieco o nowej profesor i w najbliższym czasie miała w zamiarze wybrać się na jej lekcje. A nuż pod koniec edukacji okaże się, że zmarnowała te wszystkie lata i tak naprawdę to właśnie wróżbiarstwo powinna wybrać jako drogę kształcenia się? Nie, w to akurat nie wierzyła. Ale w zależności od obrotu spraw mogła zmienić swoje sceptyczne nastawienie. - Te schody zawsze sprawiają wiele problemów. - powiedziała, żeby jakoś przerwać ciszę. Choć nie da się ukryć, że coś w tym było, bo właśnie się zatrzymały i nie chciały ruszyć w drogę powrotną.
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Zawzięcie odmalowane na jej twarzy pogłębiało się z każdą salą lekcyjną, którą odwiedziła w poszukiwaniu potrzebnych jej rzeczy. Nie było spowodowane tylko i wyłącznie nauczycielską pasją, chociaż już teraz krok po kroku układała w głowie wykład na kolejną lekcję, planowała każdy szczegół, a w myślach dysputowała nad swoimi pomysłami sama ze sobą, starając się wyeliminować niepasujące elementy. Zawzięcie brało się również stąd, że próbowała przy okazji nie pozwolić sobie na odlecenie myślami gdzieś indziej, bo ciągnęło je w miejsca, których odwiedzenie kosztowało ją zbyt wiele energii, której do pracy z młodzieżą potrzebowała całe zapasy. Ale taktyka unikania pewnych tematów była jak naklejanie plastra na ranę wymagającą chirurgicznej ręki. Wystarczył tylko głośny zgrzyt spotkania szkła z kamienną ścianą, a jej uwaga posypała się razem z nazbieranymi rzeczami; lewitujące przedmioty stoczyły się po schodach, a pergaminy wysunęły spod przytrzymującego je do ciała ramienia, zmieniając klatkę schodową w pobojowisko. Westchnęła, opuszczając ramiona, przez chwilę patrząc tylko pod nogi z ustami zaciśniętymi w wąską linię. Przydałby się jej jakiś gorliwy asystent. Odwróciła się, słysząc propozycję pomocy. Była tak mocno zanurzona w swoich własnych myślach, że dopiero teraz uświadomiła sobie, że Gryfonka również próbowała przedostać się na inne piętro. Valeria uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. – Bardzo dziękuję – powiedziała, schylając się po swoje dokumenty. – Wygląda na to, że obecnie to ja sprawiam ich więcej – odparła ze śmiechem. Dopiero po wypowiedzeniu tego zdania zdała sobie sprawę, że mówiło więcej, niż Valeria wolałaby o sobie usłyszeć, nawet z własnych ust. Odgoniła szybko tę myśl. – Spieszy się pani? Przydałaby mi się pomoc w doniesieniu tego majdanu do wieży, ale nie chcę zatrzymywać.
Ostatnio zmieniony przez Valeria Albescu dnia Sob 4 Kwi - 11:49, w całości zmieniany 1 raz
Korytarze były zadziwiająco puste. A przynajmniej ten, na którego piętrze się właśnie znajdowały, chociaż na schodach też nie widziała zbyt wielu osób. Czyżby wszyscy siedzieli w dormitoriach odrabiając prace domowe? Szybko jednak zwątpiła w ten pomysł, bo mogli korzystać z całkiem ładnej pogody lub po prostu znaleźć sobie o wiele ciekawsze zajęcia, niż pisanie nudnej pracy na historię magii. - Oh, na pewno pani przesadza. - zaprotestowała, usłyszawszy słowa o sprawianiau problemów. Szczerze mówiąc, to nie wiedziała dokładnie, co kobieta miała na myśli, ale nie wydawało jej się taktownym posunięciem zapytanie o to. Poza tym musiała pamiętać, że nie miała przed sobą koleżanki z innego domu, a nauczycielkę. Co dodatkowo sprawiało, że rozmowa na prywatne tematy byłaby dość... krępująca. To chyba najlepsze słowo, jakie potrafiła znaleźć. - Nie, tak właściwie to chętnie pójdę z panią do wieży. Poza tym jest tego naprawdę dużo i ciężko byłoby się z tym zabrać samemu. - odpowiedziała i poprawiła zsuwającą się z ramienia torbę, aby przypadkiem nie spadła gdzieś po drodze, przy okazji wytrącając przedmioty z rąk Gryfonki. Schyliła się i podniosła ze schodka rozwinięty pergamin. Mimochodem zerknęła na jego treść, ale kompletnie nic jej ona nie mówiła, więc oddała się tej zajmującej czynności, jaką było zwijanie. Zrobiła to samo z jeszcze jednym kawałkiem pergaminu, a później położyła je na boku i zabrała się za zbieranie kartek. Naprawdę ta kobieta przez jakiś czas sama niosła to wszystko? Przecież było tego tyle, że w dwie osoby będą szły obładowane. Umieściła kilka papirusów pod pachą, uważając, żeby przypadkiem ich nie pognieść. Jeszcze tego by brakowało. - Jak się pani podoba w Hogwarcie? - spytała, bo w zasadzie to była ciekawa wrażeń nauczycielki.