Schody ciągnące się od parteru aż po siódme piętro. Nieraz złośliwe, kiedy tylko znajdziesz się na stopniach, one poruszą się i dotarcie do celu zajmie ci dwa razy więcej czasu niżbyś się spodziewał... Zdarza się też, że są w lepszym humorze i ułatwią ci dostanie się z jednego piętra na drugie. Posiadają niezliczone dziury, często ukryte i tylko dzięki doświadczeniu w wpadaniu w nie można się nauczyć, które schodki należy omijać. Ściany dookoła zdobią niezliczone, ruszające się portrety mniej i bardziej znanych postaci.
Chyba wszystkim przydałaby się instrukcja obsługi do drugiego człowieka. Sama Elishia doskonale wiedziałaby wtedy co mówić, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Często zdarzało jej się po prostu „palnąć”. Raniła ludzi mimo iż to nie było zamierzone. Ale z tego powodu łatwo wybaczała to innym choć wiadomo, że w pierwszej chwili była wściekła, że ktoś nie pomyślał o tym, jak mogła odebrać jego słowa. - Starej znajomej? - Zapytała przekrzywiając głowę lekko w bok i unosząc brew. Czy naprawdę istniał ktoś aż tak do niej podobny? Pomyślała przez chwilę. Cóż, to było całkiem możliwe. Na co dzień poprawiała w swoim wyglądzie kilka nieznacznych drobiazgów (lekko skrzywiona przegroda nosowa i długość rzęs), ale może sprawił ten fakt tyle, że zrobiła z siebie klona jakiejś dziewczyny. Jak widać Eli zauważała w jego wyglądzie te szczegóły, na które nie każdy zwraca uwagę. Nie była zbyt drobiazgowa na co dzień, więc podejrzewam, że to jednak czar wili wciąż na nią działa. Ciężko się było spod niego uwolnić, ale przynajmniej nie miała całej czerwonej twarzy i nie próbowała za wszelką cenę go pocałować, czy coś. W sumie... Dopiero teraz zerknęła na jego wargi. Cholera, a było tego wcześniej nie robić. Co się z nią dzieje? Odwróciła wzrok i coś wpadło jej do głowy. Nagle poczuła się zaskakująco swobodnie. Jakby zdjęto z niej jakąś klatkę magiczną. - Nie mógłbyś Pyszczek, chodź do kuchni – I zaś jej się wymknęło, a przy mówieniu tych oto słów puściła do niego oczko. Hm, skoro chłopak nie wiedział nic o jej przeszłości, to znaczyło, że mogła być przy nim sobą. I zamiast robić za słodziutką, kochaną dziewczynkę pojawiło się w niej trochę zadziorności. Dużo lepiej się czuła właśnie w tym wcieleniu.
Puchonka, jak zwykle nie mogła usiedzieć w miejscu. Postanowiła się przejść. Wyjść z dormitorium, aby oderwać się o nużącej nauki, która była strasznie, ale to strasznie nuuużąca. Cass za dużo się uczyła. Wiadomo była ambitna, ale nie ubierała się jak typowy kujon. Westchnęła i machnęła włosami, wchodząc na ruchome schody. Miała nadzieje, że te nie poruszą się złośliwe. Wiadomo, jakie potrafiły być. Czasami dotarcie do celu, który sobie zamierzymy zajmuje wiele, więcej czasu niż byśmy się spodziewali. - Łaaa.- Wyrwało się jej nie przez przypadek. Prawie wpadłaby w dziurę. Zapomniała, że dziesiąty schodek należy omijać. Roztargnienie - tak miała dzisiaj na imię. Ludzie na portretach spojrzeli w jej stronę, a nie którzy jakby chichotali? - Nic mi nie jest.- Zakomunikowała dla jasności i przystanęła na chwilę.
Co tu dużo mówić o Vanille, u niej jak zwykle. Smutno, nudno, szaro, ponuro. Bez fajerwerków. Ostatnio zresztą nawet nie miała ochoty ich pobudzać. Oczywiście ona już od czterech lat żyła w stanie zupełnego zblazowania, ale coś chyba było nie tak. Tu pojawia się pytanie - czy u niej kiedykolwiek było wporządku od tamtego dnia? Czuła, że wszystko odwróciło się od niej i teraz znów tylko te najczarniejsze myśli zajmowały jej głowę. Vanille faktycznie nigdy nie miała łatwo. Stracić każdego jeden po jednym łącznie z najważniejszą osobą w jej życiu, prawdopodobnie jedyną, którą kiedykolwiek mogła (tak mocno) pokochać to nie lada cios. Czemu nie mogła odciąć się od tych wydarzeń? Łatwo powiedzieć, by o wszystkim zapomniała i już pogodziła się z danym stanem rzeczy, bo najwidoczniej tak musiało być. No i najwidoczniej to było zadaniem karkołomnym, o czym przekona się tylko ten, który tego doświadczy. Być może młodej Sweeney było też o tyle gorzej, że jej charakter już nie należał do najłagodniejszych i w sercu miała miejsce tylko dla brata. Ewentualnie rodziców, w których skład wchodzi sama matka, bo co do ojca... no tak. Z ojcem sprawa jest prosta. I nie ma co jej rozdrapywać. Pogrążona w najgorszych myślach Vanille nie zwracała uwagi na to, gdzie idzie. Chciała tylko uwolnić się od krzykliwych, głupich współlokatorek, przez które nawet nie mogła zdrzemnąć się i na chwilę zapomnieć o wszystkich kujących uczuciach. Tak zawędrowała na ruchome schody. No tak, z nimi była już obcykana, nudziły ją tak samo jak każdy żywy obraz na korytarzu. Zblazowanie, podkreślam. Wanilia nie należała do osób, które by się czymś mogły mocniej zainteresować. Nawet w jej naturze nie leżało podziwianie wszystkich tych tajemnic, których jeszcze nie znała i nie miała większej ochoty poznawać. Nie zachwycała się magią hogwardzkich ścian. Nie zastanawiała się, czego jeszcze nie poznała. Patrząc na to, co jej życie zgotowało, wcale nie chciała niczego poznawać. A życie potrafiło być uciążliwe i mściło się na niej, Merlina winnej Wanilce, na każdym kroku. I również teraz. Bowiem kiedy już podniosła tą paradoksalnie strasznie ciężką głowę obarczoną ciężkimi myślami ujrzała równie smutny widok. Cassandra. No cóż, nie sam widok ex przyjaciółki był dla niej smutny, bardziej mam na myśli te odczucia, które teraz kierowały Ślizgonką. A w połączeniu z poprzednimi, cholernie beznadziejnymi, mogły stworzyć tylko istną mieszankę wybuchową. Chciało jej się płakać. Serio, Vanille jeszcze pamiętała jak się takową czynność wykonuje! Nie pamiętała zaledwie jakim jest ona uczuciem. Ale nie, spokojnie, nie rozpłakała się. Nie byłaby sobą. Spojrzała tylko na Puchonkę z dziwną jakby awersją, po czym uniosła nieco wyżej brwi. Nie wiedziała czy powinna się odzywać. Stały już twarzą w twarz, ale liczyła na pierwszy ruch Cassie. W końcu to Vanille od niej nie uciekła, co i tak nie byłoby w jej stylu, ale również jej nie zignorowała. Przełom, moi drodzy.
wyszło dłuższe niż chciałam, ale mam nadzieję, że się nie zrazisz :c
Cassie była dziwna. Czasami wydawała tajemnicza, a czasami zachowywała się jak dziewczynka, która biega z pluszowym misiem po korytarzach Hogwartu. Ciężko było ją rozszyfrować. Nie miała za wielu bliskich przyjaciółek, a jeśli takowa się znalazł to była nią Vanille. Jednakże to miało miejsce kilka lat temu, a puchonka... Puchonka chciała o tym zapomnieć. Najwidoczniej wychowanką Salazara Slytherina, nie należało ufać. Pamiętała, jak ślizgonka ją zostawiła, wyrzuciła jak śmiecia? Takie odniosła wrażenie Bolitar. Nie pokazywała co czuje bo z zewnątrz była twarda. Twarda, jak skała. W środku niestety bardzo to przeżywała. Po całym tym zajściu nawet się poryczała. Co ja mówię "nawet"? Kilka takich akcji miało miejsce. Nie dość, że chłopcy ją odtrącali to jeszcze musiała to być Sweeney. Dlaczego? Cassie bardzo to przeżyła, po czym znienawidziła Vanille i zapomniała o niej. Łatwo jest unikać kogoś, kogo się nie lubi w takiej dużej szkole i zazwyczaj się jej to udawało. Teraz jednak było inaczej. Cassandra stała zaskoczona, wpatrując się w eks przyjaciółkę. Przez dobre pięć minut chyba była cisza. Miała wrażenie, jakby czas zwolnił, a gadające obrazy obserwują całe to zajście niczym ukryci reporterzy, czekający na moment godny uwagi ich aparatów. Wszystko wróciło. Wspomnienia te złe i dobre. W pierwszej chwili te złe. Nienawiść, zmieniła się w niechęć, po czym zwyczajną obojętnością, jak posąg mijany na korytarzu, który nie zawraca naszej uwagi nawet na ułamek sekundy. Teraz było inaczej, mimo że wychowanka Helgi Huffelpuff stała spokojnie. - Emm...- Bąknęła przerywając tą kluczową chwile dla nich obojga.- Cześć.- Po prostu postanowiła się przywitać. Zmieszała się nieco swoją wypowiedzią, albo raczej brakiem wypowiedzi, skierowała swoje spojrzenie w dół, po czym odruchowo złapała za kosmyk swoich jasnych włosów. Gdzieś w głębi duszy chciała cofnąć czas i znów przeżyć tą przyjaźń od nowa, mimo że spowodowała tak wiele cierpienia.
Tak naprawdę Vanille mogła teraz po prostu wszystko jej wypomnieć. Że kiedy tej było tak strasznie ciężko i możliwe, że była o krok od totalnego załamania, co się z tym wiązało - od skapitulowania i być może nawet targnięcia na własne życie, nie było jej. Z jej strony wyglądało to tak, że wszyscy się od niej odwrócili na zawsze, gdy ona chciała ich odepchnąć tylko na chwilę. Żeby odpocząć, co się jej tak czy inaczej należało. Nie wiedziała jak długo owa chwila potrwa, lecz gdy się już odwróciła, nikt nie został. Nawet Cassandra. Jasne, ona starała się jej pomóc, lecz Sweeney naprawdę nie chciała pomocy. Tak z nią jest - jeśli ma problemy najlepiej zostawić ją samą, a jeśli już sobie z nimi poradzi, (bo przecież typem masochistki nie jest, by męczyć się z nimi do tej przysłowiowej usranej śmierci) to sama przyjdzie, by zaproponować jakieś rozluźniające spotkanie. Tego też oczekiwała od Bolitar, ale najwyraźniej było trochę za późno. Może powinna to Puchonce jakoś wyjaśnić; jak to z nią jest i w ogóle. Ale nie zapominajmy, że miały wtedy zaledwie trzynaście lat. Co dla trzynastolatek może oznaczać cała taka sytuacja? Nawet jeśli znały się dopiero trzy lata były dla siebie jak siostry. I na nic się to nie zdało. Z perspektywy czasu wydało się to Vanille smutne, bowiem wcześniej nie chciała zaprzątać sobie głowy Cassandrą. Jakąś tam Cassandrą, która faktycznie była jedyną, która starała się ją wyciągnąć z tego dna emocjonalnego. Kogo teraz można winić? Siebie nawzajem. No cóż. Vanille starała się nie wyrażać niczego swoją mimiką twarzy. Zresztą jakie "starała się", miała to opanowane do perfekcji. Jeden, neutralny wyraz twarzy skrywał wszystkie jej rozszalałe uczucia i emocje, które pragnęła wykrzyczeć na cały Hogwart. Cóż, nie znalazły się w dobrym miejscu na jakieś wyzwiska i "to twoja wina, bo...". Miały nawet swoich świadków, którzy aktualnie zamilknęli, co chyba zdarzało się za każdym razem, gdy widziały miłą i przyjacielską Wanilię (haha, dobra, nieśmieszny żart dla rozluźnienia), lecz w tej chwili chyba wyczuły tę ciężką atmosferę. Coś wisiało w powietrzu. A milczenie było najgorsze. W przypadku Sweeney już zupełnie oznaczało burzę. Dobrą minutę po przywitaniu ze strony Cassie stały tak twarzą w twarz, gdzie mina Ślizgonki nie zdradzała najmniejszego uczucia. Jedynie mrugała, a to i tak nie było jasne do zauważenia. Było jej ciężko. Tak, nic na to nie wskazywało, ale po prostu nie wiedziała od czego zacząć. I specjalnie grała na zwłokę. Dopiero po naprawdę dłuższej chwili grania na uczuciach Cassie i wprawiania jej w zakłopotanie, przyjęła cyniczny, doprawdy bezczelny uśmiech, który był jak ukłucie w samo serce. Przy okazji wykrzyknęła: - Witaj, przyjaciółko moja najdroższa, gdzie żeś była, jak cię nie było przez te cztery samotne lata, co?! - Doprawdy teatralnie, a dla podkreślenia otworzyła jeszcze ramiona przed Puchonką i tylko czekała aż ta pod nie wleci. A fe, było to co najmniej chamskie. Ale przecież nie krzyczała na nią, tak? Nie unosiła się, nie ciskała, nie wyżywała się ani psychicznie, ani fizycznie. Była po prostu ironiczną zołzą i to zwiastowało najgorsze położenia dla nich obu.
Puchonka czasami zastanawiała się, jak mogła przyjaźnić się z Vanillie. Przecież ona była okropna i okrutna. Zawsze uważała, że wina stoi po stronie ślizgonki. Ta relacja nie miała prawa bytu. Od tamtej pory, Cassie trzymała się z dala od wychowanków Salazara Slytherina, sądząc że wszyscy są takiego samego pokroju, jak Vani. Minęło już sporo czasu. Żółta miała pretensje do zielonej o to, że ta nie chciała pomocy. Skoro nie chciała to Cassandra postanowiła odejść. To Sweeney ją odrzuciła. W pierwszej chwili żałowała, że się odezwała. Może należało zawrócić? Albo wyminąć się bez słowa, jak to robiło się setki a może i więcej razy na szkolnych korytarzach. Niestety było już za późno. Cass zaczynała panikować, mimo że jak Vani jej twarz nie zdradzała nic. Błagam, niech coś powie... powiedz coś... powiedz coś do cholery Sweeney! Niemalże krzyczała w myślach. Co ona o mnie myśli... No i po chwili wszystko się wyjaśniło. Bolitar miała wrażenie, że jest w jakimś teatrze. Ostatnio była... ale kompletnie się do przedstawienia nie nadawała, mimo że myślała, że jednak tak. To co zrobiła eks przyjaciółka spowodowało, że na początku Cassie zmieszała się ale ukryła to tak szybko, jak się pojawiło. - Wiesz dlaczego, dobrze wiesz...- Wpatrywało się hardo w błękitne oczy Vanillie. Zdecydowanie wolała się uczyć, niż być tu i teraz. Już miała zawrócić, kiedy nagle postanowiła się odezwać: - Sądzisz, że to moja wina?- Tym razem nie miała zamiaru tego tak zostawić.
W ogólnie kostycznej postawie Wanilii, ten krzywy uśmiech nie oznaczał nic dobrego. Może był zwiastunem burzy, jak upalne, letnie dni, na których zakończenie pojawiała się jedna, wielka tragedia przyrodnicza. Cierpiały rośliny, cierpiały bezdomne zwierzęta. W tym przpadku ucierpieć mogły tylko uczucia jej przeciwnika, które obchodziły ją tak samo bardzo, co te biedne zwierzęta i roślinny. Totalne, wielkie nic. Była mało empatyczna, tak jakby dawno już zapomniała jak to jest reagować na cudzą krzywdę. Naprawdę mało ją interesowało, poza swoim tyłkiem, choć często zapominała nawet o nim! to raczej nic szczególnego. I ta obojętność na wszystko wcale nie zaoszczędzała jej miliona poszarpanych nerwów i przypływów "tragedii atmosferycznych". Wręcz przeciwnie, tylko Wanilia była do tego tak jakby przyzwyczajona. Na swój własny sposób. Dokładnie jak pies, który od początku życia był wychowywany bez miłości, co zastąpiła mu agresja, tym samym się odwdzięczał i miał to za swoiste dobro. Bo nie znał niczego innego. Vanille nie była ani psem, ani przedmiotem badawczym, lecz człowiekiem z zepsutą osobowością. Należało jej to wybaczyć, bo prawdę mówiąc sama sobie charakteru nie wybierała i prawdopodobnie gdyby miała szansę na zmianę, to by ją w jakiś sensowniejszy sposób wykorzystała. Pod brązowymi włosami i jasną skórą na głowie miała miliony sprawnie działających szarych komórek, może nawet nieco bardziej wykształconych niż u innych. Była to już jakaś oznaka inteligencji, która w jej przypadku nie była przeciętna. I już z tego powodu dziewczyna powinna zdawać sobie sprawę jak wielką krzywdą dla samej siebie wyrządziła jej osobowość. Mogę na dziewięćdziesiąt dziewięć procent zaręczyć, że... już o tym wiedziała. Ironiczny uśmiech nie schodził z jej twarzy, wręcz przywarł na niej jakby już miał tam pozostać na zawsze. Byłoby to istną katuszą dla dziewczyny, która teoretycznie... nie uśmiechała się, jeśli nie w ironii lub pod jakimś wpływem. Ale dziewczyna coraz mniej mogła go znosić. Już chciała jej wykrzyknąć, że wcale nie wie. Nie wie, czemu ją zostawiła, gdy Vanille tak strasznie pragnęła, by została. By dała jej drugą szansę, bo wiedziała, że za pierwszym razem wszystko spieprzyła. Ale to nie jej wina, naprawdę. Żadna z nich nie zawiniła, to chwila była prowodyrem całego niefortunnego zajścia i rozdzielenia dziewczyn. Z tej perspektywy czasu Wanilia doszła do indywidualnego związku, że wszystko jest winą Cassandry. Nie rozumiała jej sytuacji. Nie wiedziała jak to jest stracić wszystkie najbliższe osoby po kolei, z naciskiem na brata, który był nie tylko najważniejszą osobą w jej życiu. Był kimś więcej, był... był jej życiem. I teraz nie mogła nawet się z nim pożegnać. Pamiętała tylko ostatnie słowa. Kiedy ojciec, znów pijany, wszedł do domu, a Laurence postanowił zejść na dół. Wyszeptała do niego "będzie dobrze". Ale nie było. Nie było, kurwa, dobrze. - Twoja wina? Ależ nie mam pojęcia o czym mówisz, o najdroższa memu sercu, tu nie ma się co winić! Bo i nie ma za co! Czy coś się stało? - wołała normalnie cała w skowronkach teatralnym głosem niczym wyjęta z dramatów Szekspira czy tam innego mugola-poety, którego dziełami zdołała się kiedyś zainteresować. Nie obchodziło ją co myśli sobie Cassandra, no przecież to Wanilka. Miała to głęboko i dalej odstawiała jakąś słabą szopkę, choć umiejętności teatralnych to można było jej pogratulować. O, może ona powinna spróbować w kole teatralnym, hehe. Dałaby radę? A co to za pytanie, jasne że tak. Potrafiła obudzić w widowni skrajne uczucia jak nikt inny. A przy tym jeszcze sprawiała, że nikt z nich nie śmiał się nawet wtrącić. Oczywiście to taka dygresja o wciąż milczących portretach, które teraz albo miały szczęście, albo specjalnie się panience Sweeney nie podstawiały na ścięcie. No i prawidłowo. Ona już wystarczająco była wściekła. I prawdopodobnie miała za chwilę wybuchnąć. - Och, no i... nie mam pojęcia czemu się ukrywałaś. Bałaś się potyczek, Bolitar? Bałaś się mnie? Kurwa mać, co ty sobie wyobrażasz? Że... zrobisz ze mnie debilkę i będziesz uciekać przez te cztery kolejne lata jak gdyby nigdy nic? Co jest, do chuja pana? - Zniknęła jej teatralna maska. Nie wiedziała, czy ma się już z tego wszystkiego roześmiać, czy rozpłakać z nadmiaru ukrywanych przez całe życie emocji, więc wybrała opcję trzecią, zupełnie nieprzemyślaną - wyjawienie myśli na głos. Może ubrała je w delikatniejsze słowa i użyła wielu przenośni, ale... spokojnie, dopiero się wczuwa w klimat. Jeszcze chwila i zacznie się rozkręcać. Napięcie zdecydowanie rosło.
Bolitar patrząc na Wanilie miała wrażenie, że to nie ta sama ślizgonka, którą poznała te kilka lat temu. Nie miała pojęcia, że dziewczyna się tak zmieniła. Co się z tą dziewczyną stało? Cass wiedziała, że pod tą maską złośliwości Sweeney chce ocalić jeszcze coś co z niej zostało. A było tego tak nie wiele. Miała wrażenie, że dawna Vani już umarła. Odeszła bezpowrotnie. Nie było czego naprawiać. Przeszłość minęła, a teraz one spotkały się w teraźniejszości i wszystko miało się wyjaśnić. Cassandra wiele przeżyła w swoim życiu. Nie miała dzieciństwa. Nie miała matki, ani ojca. Kiedy jej ojciec Lazurus ją zostawił poczuła ulgę, a zarazem tęsknotę. W jakiś sposób on był ważny dla niej, ale nie wiedziała dlaczego. Coś jej zrobił. Coś co odcisnęło na niej, nie tylko jego piętno, ale i piętno czegoś mrocznego. Ta mroczna strona tkwiła uśpiona w puchonce. I dobrze. W tej chwili nie miało to znaczenia. Nie miało, od kiedy przekroczyła mury Hogwartu i poznała Sweeney. Ślizgonka jej pomogła. Pomogła odnaleźć się w społeczeństwie, ponieważ to puchonka wychowywana została, jak zaszczute zwierze, które bało się wszystkiego. Lecz rodzina jej pomogła, a także Cassandra była silna. Cholernie silna. Niestety odrzucona przez swoją przyjaciółkę, znów obudziły się w niej lęki. Jakby przeszłość wróciła, mimo że powoli wszystko zapominała. Znów stała na niepewnym gruncie. Zrobiła to co uważała w tamtym momencie za słuszne, czyli odcięcie się od problemu. Ucieczka. Trzeba było uciekać. Obserwowała Wanilie, jak ta odgrywa swoją role. Puchonka nie wiedziała co powiedzieć, kiedy najbardziej potrzebne były słowa - ona znów zawodziła. Wszystko jej się mieszało, jak wtedy kiedy świat wydaje się być pełen dziwnych kształtów i barw. Tak stało się teraz. Może to ta druga strona właśnie w tej chwili się budziła, a może wszystko co teraz się działo było złudzeniem. - Nie wiem.- Powiedziała bez wyrazu, jakby te dwa słowa miały wszystko wyjaśnić. Zamknąć niedokończone sprawy z przed kilku lat. Cass czuła się dziwnie, tak w środku pusto. Usiadła na schodku, a właściwie prawie opadła. Podniosła wzrok do góry, patrząc w oczy ślizgonki.- Naprawdę, nie wiem.- Szepnęła i ukryła twarz w dłoniach. Rozpłakała się. Ta cała złość przeszła, tak szybko jak się pojawiła. Wiedziała, że w jakiś sposób skrzywdziła Sweeney, że kiedy była szansa, żeby to naprawić to ona to zepsuła. Nie wiedziała, dlaczego tak zareagowała. Wiedziała jedno, że strach który kiedyś ujawniał się w okół jej aury i który jeszcze pozostał. Teraz był w środku niej. Nienawidziły ją zwierzęta. Nienawidziła ją Sweeney. Nienawidziła samej siebie. Za to, że była taka słaba. Uciekała przed wszystkimi. Niespodziewanie uniosła głowę, jej twarz była w okropnym stanie. Makijaż rozmazany, ale to nie nie na to zwracało się największą uwagę. W oczach Cassie była nienawiść, jakby ponownie wszystko wróciło. - Tak, bałam się.- Niemalże warknęła, jak zwierzę.- Zadowolona? Możemy sobie wszystko wyjaśnić tu i teraz.- Sięgnęła do spodni po różdżkę i wstała.- No ulżyj sobie Sweeney! Nie masz się na kim wyżywać? Wszyscy cię zostawili?- zaczęła prowokować ślizgonkę. Właściwie to Cassandra również była sama. Wszystko się zmieniło od kiedy straciła przyjaciółkę.
Czym byłby czas spędzony w Hogwarcie, bez ani jednego psikusa spłatanego przez ruchome schody? Najwidoczniej dzisiaj były w bardziej "zabawowym" humorze, interesując się średnio co drugim uczniem. Pech (a może i szczęście?) chciał, że tym razem skupiły całą swoją uwagę na @Vittoria Findabair. Kiedy spokojnie chciałaś dostać się w wyznaczonym sobie celu, schody skutecznie utrudniły ci życie - żeby tego było mało, wszystko co trzymałaś wypadło ci z rąk, za sprawą malutkiego potknięcia o stopień. W rzeczach znajdowała się również różdżka, która stoczyła się prosto pod nogi @Philip Connolly, który akurat w dziwnym zbiegu okoliczności tamtędy przechodził. Czy będzie to miłość od pierwszego wejrzenia? A może jednak skończy się na zwykłych złośliwościach i rozejściu się w przeciwnych kierunkach?
Vittoria na prawdę nie jest cierpliwa. Nic więc dziwnego, że jeden psikus schodów zniosła, dwa również. Jednak to, co działo się mniej więcej od 10 minut podburzyłoby nawet króla cierpliwości! Zależało jej tylko żeby dostać się do swojego dormitorium i przebrać się w coś cieplejszego. W dżinsach i koszulce na ramiączkach (w kolorze zielonym, co mogło być mylące) zdecydowanie nie może wyjść na dwór, a przecież umówiła się tam z Orianką. Stąd potrzeba szybkiego ubrania się. Wprawdzie nie mieszkała w Hogwarcie, ale zajmowała jedna półkę swoimi rzeczami właśnie na takie wypadki, gdy nie chciało jej się teleportować do Doliny Godryka po byle sweter. Szczególnie, że wcześniej trzeba było opuścić granice szkoły - za duży kłopot. Ale o czym to ona... A tak, schody. Schody już od 12 minut próbowały za wszelką cenę uniemożliwić jej dojście do portretu grubej damy. Co więcej, zmieniały swój kierunek w ostatnim momencie sprawiając, że traciła równowagę - pewne było, że w którymś momencie upuści karton, który trzymała w rękach. Nie trzeba było na to długo czekać. Krok, uciekający schodek. Potknęła się lądując na tyłku, a wszystko co miała rozsypało się po schodach. Wtedy te nagle się uspokoiły - jakby właśnie o to im chodziło. - No żesz kurwa pierd... - Nie będę dalej dopisywać, ale wiązanki jaka poszła z jej ust nie powstydziłby się żaden szewc. Zbierając swoje rzeczy nie zauważyła, że różdżka uciekła jej z kieszeni i poturlała się w dół. Bez niej byłaby jak bez ręki, więc ta sytuacja robi się coraz bardziej nieprzyjemna.
W gruncie rzeczy nigdy nie byłem miłośnikiem wolnych spacerów, zwłaszcza samotnych. Tego razu było inaczej, potrzebowałem odprężenia i inspiracji. Bez powodu owej poszukiwałem, chciałem sobie zająć czymś umysł - po prostu. Krążąc tak między korytarzami, których to wzniosłość i majestatyczność po raz kolejny podziwiałem, nie raczyłem nawet zwracać uwagi na to, gdzie aktualnie się znajduje, albowiem w tej sytuacji nie miało to większego znaczenia. Nagle ni stąd ni zowąd przed me stopy upadła różdżka. Oczywistym jest, że swój wzrok od razu przeniosłem na stronę, z której owa do mnie dotarła. Ruchome schody... - wypowiedziałem pod nosem, jednocześnie zauważając niewiastę-ofiarę ruchomych schodów, zaaferowaną zbieraniem z nich swej własności. Ewidentnie to była jej różdżka. Żwawym ruchem podniosłem ją z posadzki, następnie chód swój kierując ku damie. Hej, to chyba Twoje... - wydusiłem z siebie, jakby lekko speszony, witkę wysuwając w jej stronę - Może Ci pomóc? - zapytałem, nie oczekując na reakcję, wtem przyklęknąłem, wspomagając swym wysiłkiem w zbieraniu rzeczy reprezentantki płci pięknej.
Coś tam sobie klęła pod nosem aż tu nagle spostrzegła, że już nie jest sama. Słysząc głos nad swoją głową zerknęła do góry i przyjrzała się osobie, która to trzymała w dłoni jej różdżkę. Najwyraźniej miała pokojowe zamiary i nie zamierzała jakkolwiek jej zaszkodzić, więc dziewczyna z szerokim uśmiechem odebrała od niego swoją własność. Zamierzała od razu mu podziękować i zasugerować, że może iść dalej tam, gdzie szedł jednak ten począł zbierać jej rzeczy. Wśród nich znajdowała się fiolka na eliksiry, pudełko dumnie podpisane "łajnobomba", męski krawat z logiem Slytherinu i tabliczka czekolady z naklejką "Uwaga, amortencja!". Gdyby chłopak ją znał to mógłby podejrzewać, że ta kobieta knuje coś niedobrego. Czuła się jednak bezpieczna, bo przecież chłopak musiałby być niezłym krukonem, żeby dopatrywać się szalonej intrygi u obcej dziewczyny. - Dzięki blondasku - Rzuciła zamykając szczelnie pudełko, które to miało wylądować w dormitorium i którego zamierzała użyć później w sobie tylko znanych celach. Nie przestawała się uśmiechać. Niemalże widać był pozytywną energię jaka z niej wycieka wodospadem. - Uważaj na te schody jak będziesz gdzieś iść. Mają dzisiaj iście czarne poczucie humoru - To mówiąc zerknęła na stopnie, które obecnie stały w miejscu jak gdyby nigdy nic. Jakby udawały, że nie mają nic wspólnego z jej upadkiem.
Będąc już na kuckach, na twarzy zaś mając wymalowany subtelny uśmiech, dosłyszałem podziękowania niewiasty. "Dzięki blondasku". Nieco mnie to rozbawiło, przez co nieznacznie wyszczerzyłem zęby, poprawiając po tym swe włosy, czego nie miałem w zwyczaju robić wśród świadków - strasznie mnie to peszyło, w związku z tym natychmiastowo powróciłem do zbierania maneli ze schodów. - Faktycznie, te schody mogą spłatać niezłego figla. Tak w ogóle... Philip jestem, miło Cię poznać - odparłem, powstając na równe nogi, w swych dłoniach tymczasem dzierżąc przedmioty, należące do dziewczyny, nie zwracałem jednak uwagi na żadne etykiety czy też napisy, jedynie krawat z logiem Slytherinu pozostał w mych myślach. - Poradzisz sobie z tym? - dopytałem, wolałem mieć pewność, że sama da radę trafić z tymi rzeczami do upragnionego celu.
W najmniej odpowiednim momencie schody ponownie ruszyły się. Tym razem sprawa była ciut poważniejsza - przewróciliście się oboje, mocno tłukąc sobie kości. Chyba będziecie mieć kilka nowych siniaków.
Nie znała jego imienia, to przy podziękowaniach wypowiedziała tę cechę, która najbardziej rzucała się w oczy. Tak to już z Titi było, że nie ukrywała swoich spostrzeżeń, przez co nie jedną osobę już speszyła, a jeszcze większą ilość przypadkiem obraziła. Najgorsze jednak było to, że również spytana o opinię mówiła, co myśli. Ludzie natomiast nie lubią prawdy, więc i tutaj trzeba uważać. Strach zadać jej jakiekolwiek pytanie. Jednak tego typu, formalne zwracanie się do siebie nie powinno być dla blondaska niebezpieczne. -Jestem Vittoria - Również się przedstawiła, a zaraz za tym wypowiedziała pierwszą myśl - Twoje imię jest bardziej amerykańskie niż angielskie - To nie było pytanie. To było stwierdzenie, na które mógł dowolnie zareagować. Zgadzając się lub też nie, albo po prostu je ignorując. Tak czy siak postanowiła przejąć swoje rzeczy od Filipka, co by mu przypadkiem nie ciążyły. Był taki chudziutki. -Tak, poradz... - Zaczęła odbierając od niego wszystkie drobiazgi. Wtedy jednak stało się coś, czego szczerze mówiąc się spodziewała. Schody ponownie postanowiły zrobić w jej życiu małe zamieszanie usuwając się jej spod stóp. Ponownie wylądowała na zimnej posadzce, tym razem jednak na ręce. Prawdopodobnie nieźle ją sobie obtłukła, bo zabolała strasznie. Przy okazji część jej rzeczy również spadło na ziemie. Widziała tylko kątem oka jak pudełko z łajnobombą zsunęło się ze stopnia i spadło w dół. Hen hen, pewnie aż na parter. Coś mi się wydaje, że ktoś ma szansę oberwać nim w głowę. Zdecydowanie nie zamierzała się do tego przyznawać! To w końcu wypadek. - Żyjesz Blondasku? - Spytała zerkając za Philipem i sprawdzając, czy i on nie spadł gdzieś niżej. No i czy nie trzeba mu tu jakiejś resuscytacji robić. Choć medyk z niej kiepski.
Ciemno-niebieskie oczy dziewczyny z nieznanych powodów skupiały moją szczególną uwagę. Zupełnie nie byłem w stanie oderwać od nich wzroku, co rusz peszyłem się, lecz wzrokiem mimowolnie powracałem. Nienawidzę takich sytuacji. - Amerykańskie? W zasadzie to nigdy się nad tym nie zastanawiałem - niby matka jest Amerykanką, ale moja ochota na zwierzenia była raczej średnia. Zasadniczo nie lubiłem o sobie opowiadać, strasznie mnie to mieszało, właściwie nikogo nie powinno to interesować. Niemalże zwróciłem Vittorii jej rzeczy, kiedy to nagle schody postanowiły nam obojgu uprzykrzyć życie. Kompletnie się tego nie spodziewałem, przez co przewróciłem się na prawy bok, uderzając dosyć intensywnie o posadzkę biodrem, które najpewniej stłukłem, chociaż co ja tam wiem - w końcu nie jestem lekarzem. Momentalnie wręcz okolice biodra owładnął ból, z początku lekki, który zapewne jest pokłosiem swego błyskawicznego rozwoju. - Żyję, żyję... A Ty? - swą twarz w zmęczeniu delikatnie uniosłem, zerkając w stronę dziewczyny.
Wiedziała, jakie czary potrafią zdziałać jej oczy. Generalnie dość często wykorzystywała ich "potęgę" do uzyskania celu. Wystarczyło popatrzeć troszkę jak zbity kociak, a na przykład jej siostra bez problemu robiła za nią zadanie domowe. W tym jednak momencie nie były jej bronią, a jedynie obserwowały cały świat z zaraźliwym i często niezrozumiałym optymizmem. Właściwie, to czasem można było odnieść sprzeczne wrażenia, gdy przebywało się z tą dziewczyną - najpierw puszcza sobie pod nosem wiązankę przekleństw, a zaraz potem słodziutko się uśmiecha. Można zwariować. Nie wymagała od niego zwierzeń. Dziewczyna rozumiała, że nie każdy może mieć ochotę spowiadać się z całego swojego życia przy pierwszym spotkaniu. Dlatego też zadawała pytania, ale akceptowała brak odpowiedzi. Jej natomiast lepiej nie pytać, usłyszy się zdecydowanie więcej niż się chciało. Kontakt z podłogą zdecydowanie był najgorszym, co się dzisiaj przytrafiło Titi. Mimo to zaczęła się zastanawiać nad tym, czy z ręką w porządku dopiero, kiedy i Philip ją zapytał o samopoczucie. Bolała. - Boli trochę. Pewnie umrę za jakąś godzinę. Ty pewnie też. Masz listę rzeczy, które chcesz zrobić przed śmiercią? Przydałaby się teraz - Kompletny brak powagi na jej twarzy sprawił, że choćby człowiek się starał, to nie dałby rady wziąć jej słów na poważnie. Generalnie w ten nieudolny sposób zasugerowała mu (jak widać w sugestiach jest fatalna), że rozsądnie będzie udać się do skrzydła szpitalnego. Dla pewności, że wszystko z nimi okej. W końcu blondasek dość mocno się obił. Szkoda by było umrzeć na rękę czy biodro.
Wnet wybuchnąłem śmiechem. Z jakiegoś nieoczywistego powodu całe zdarzenie wydało mi się być groteskowe. Ból w okolicy biodra nie zaabsorbował mnie na tyle, bym z jego powodu jakoś szczególnie się rozżalił. Mimo to zdawałem sobie sprawę, że nie mogę ignorować tej dolegliwości. - Przed śmiercią chciałem mieć otyłego kota, który będzie potrafił korzystać z toalety - wypaliłem, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, co właśnie powiedziałem. W trakcie wypowiedzi udało mi się zachować kamienną twarz, jednakowoż nie na długo, bowiem me usta powróciły do punktu wyjścia w okamgnieniu. - Proponuje zebrać to, co zostało z Twoich rzeczy i odsunąć się od tych schodów jak najdalej, póki jeszcze żyjemy - cała ta sytuacja z perspektywy osób trzecich musiała wyglądać żenująco. Żenująco komicznie. - Najlepiej odsunąć się mniej-więcej w okolice skrzydła szpitalnego - wiedziałem, że będzie musiał obejrzeć nas profesjonalista, najlepszym wariantem byłoby wybrać się do niego czym prędzej. Naturalnie zaraz po ponownym zebraniu rzeczy dziewczyny z podłogi.
Fajnie, że udało się ze spokojnego chłopaka wyciągnąć falę śmiechu. Na pewno Titi w późniejszym czasie uzna to za osobisty sukces, jeśli trochę go pozna. W tej chwili jednak sama śmiała się z jego pomysłu o posiadaniu otyłego kota na kiblu. I z tego, jaką starał się mieć przy tym kamienną twarz. - Boże, już go widzę oczami wyobraźni. Siedzi, ma podwinięty ogon pod sobą i czyta Proroka Codziennego. Jak już takiego będziesz miał, to koniecznie prześlij mi zdjęcie - Wyobraźnia szalała, a dziewczyna przez dłuższą chwilę nie mogła opanować śmiechu. Kiedy jednak już się to udało (w końcu szkoda by było udusić się z powodu kota) wysłuchała jego sugestii na temat ucieczki ze schodów. Kiwnęła głową potwierdzając iż to dobry plan po czym poczęła zbierać rzeczy. Wciąż zastanawiała się jakie szkody wyrządziła spadająca ze schodów na sam dół bomba. Tym bardziej powinno się stąd usunąć. Nie miała ochoty na szlaban, a tym bardziej nie chciała by przypadkiem wrobić w niego blondaska. - Chodźmy - Rzuciła, gdy była pewna, że wszystko wzięła i wraz z Philipem ruszyła (przebierając szybko nogami jak nigdy) w stronę Skrzydła szpitalnego.
z/t x2 (Zacznij tutaj http://czarodzieje.forumpolish.com/t27p1075-skrzydlo-szpitalne#363354 )
Kłopoty na drodze! Parka drugorocznych Ślizgonów najwyraźniej uznała za świetną zabawę majstrowanie przy transmutacyjnych zwierzętach i wykradzionych Swannowi okazach niuchaczy. Może i gdyby nie zakłócenia, udałoby się im wszystko załatwić po cichu, ale obłożone zaklęciem niewidzialności zwierzęta wyrywają się spod kontroli. Szaleją po Hogwarcie, zatrzymując się przy ruchomych schodach... a przynajmniej tak wszyscy myślą, bo ich nawet nie widać. Wygląda na to, że potrzebna jest tu ręka fachowca, a dyrekcja wzywa @Tilda Thìdley, żeby zapobiegła ucieczce niuchaczy i je odczarowała. Rzuć kostką.
1,3 - Strasznie ciężko ci je w ogóle odnaleźć. Zaglądasz we wszystkie zakamarki, ale nic z tego. Niebawem pechowo potykasz się o jedno ze zwierzątek i nie możesz utrzymać równowagi, bo w tym samym czasie schody zaczęły się poruszać i pochylać. Upadasz boleśnie na łokcie i staczasz się o parę metrów niżej. Rzuć kostką. parzysta - kończy się na zdartej skórze i nabitym guzie na głowie. Z niuchaczami jakoś sobie później radzisz, łapiąc stworzenia i przywracając im widzialność. Chociaż tyle. nieparzysta - lądujesz na posadzce tak niefortunnie, że skręciłaś kostkę. Ból jest mocny, więc zaciskasz zęby. Nie dasz rady ganiać za niuchaczami, więc musisz udać się do skrzydła szpitalnego (napisz tam post). Ktoś inny zajmie się zwierzakami. 2,5 - Bieganie za niewidzialnymi zwierzakami okazuje się prawdziwym utrapieniem... Wydaje się, że w pewnym momencie już zacisnęłaś palce na futrze stworzenia, kiedy perfidnie cię ugryzło. Nie jest to zbyt groźna rana, ale z dłoni cieknie ci krew. Chyba własnie postanowiły wziąć odwet! Nim się orientujesz, drugi już jest obok. Dobrał się do twojej biżuterii, zabierając sobie złotą bransoletkę i kolczyk. Jakby tego mało, ten pierwszy wyciąga ci 10 galeonów z kieszeni... Koszmar! Niestety, mija kilkanaście minut zanim w końcu dopadasz oba niuchacze i je odmieniasz - ale po kosztownościach ani śladu. Odnotuj stratę. 4,6 - Próbujesz różnych taktyk - złapania ich na jedzenie, na błyskotki, czajenia się, otwartego ataku... Stworzenia są bardzo sprytne. Jedno z nich jednak wydaje się bardzo ciebie lubić - raz dało ci się nawet pogłaskać, ale nie zdążyłaś go złapać. Ten niuchacz wyjątkowo sympatyczny okaz, w końcu udaje ci się go odczarować, a wtedy doprowadza cię do swojego ukrywającego się towarzysza. Bardzo nie chce wracać do klatki... Może spróbujesz go zatrzymać na dłużej? Wystarczyłoby poprosić Swanna i mieć licencję. Rozważ to i napisz do mnie (Fire), jeśli się zdecydujesz.
Pomysłowość uczniaków przerastała wszelkie moje oczekiwania. Zaczarowywać niuchacze, aby były niewidzialne? Naprawdę? Proszę wyobrazić sobie, ile spustoszenia jest w stanie zasiać niuchacz puszczony wolno nawet wtedy, gdy jest widzialny. Mamy już pełny obraz nędzy i rozpaczy, jaki musiałam oglądać dziś w pracy? No, to jeszcze ktoś postanowił puścić te niuchacze na korytarzu w zamku. Uganiałam się za nimi pół dnia, próbując w ogóle je zlokalizować - jedyne, co napotykałam po drodze, to rozwalone przez nie rzeczy. Spustoszenie, które siały, było przerażające. Schodząc z czwartego piętra na niższe, udałam się na ruchome schody i po raz pierwszy tego dnia miałam z nimi bezpośrednią styczność. Innymi słowy jedno ze zwierząt wlazło mi pod nogi, wskutek czego wylądowałam głową na schodach. Udało mi się zatrzymać kilka metrów dalej, zdzierając łokieć i czując pulsujący na głowie, rosnący guz. Świetnie, kolejne urazy głowy zawsze mile widziane. Na szczęście mój dramat nie trwał dużo dłużej - w przeciągu godziny udało mi się wyłapać wszystkie niuchacze i przywrócić im widzialność. W nagrodę wróciłam do domu dwie godziny wcześniej, aby zrelaksować się z zimnym okładem na czole.
kostki: 1,4
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Prawdę powiedziawszy, Leonardo bardzo lubił nocne dyżury. Jeszcze zanim został odznaczony pozwoleniem na włóczenie się po zamku, dość często łamał ten konkretny punkt regulaminu. Trzeba też przyznać, że wcale nie był zbyt dobrą osobą do takich zabaw; raczej ciężko było się ukryć, jeśli miało się ponad dwa metry wzrostu... A dodatkowo brakowało mu zawsze umiejętności magicznego ukrycia się, bo nawet przed zakłóceniami magicznymi, czary wcale się Vin-Eurico nie trzymały. Jakimś cudem skończył jako prefekt i mógł napawać się legalnym spacerowaniem po uśpionym zamku. Największą satysfakcję przynosiło, oczywiście, zapewnianie nauczycieli o swoich dobrych intencjach. A teraz to on był tym nauczycielem. Nie musiał się już tłumaczyć i zdecydowanie bardziej wymagano od niego pilnowania uczniów. Teoretycznie niby przeszkadzała mu samotność, bo nie mógł zawsze się do kogoś podczepiać - fakt faktem, przy okazji nieźle to wyciszało. Zresztą teraz Leo miał ciągle sporo rzeczy do roboty i podobało mu się okazjonalne wyciszenie. No i straszenie pierwszoroczniaków pod postacią spacerującego po korytarzach Hogwartu niedźwiedzia? To nie mogło mu się znudzić. Większość ludzi już się przyzwyczaiła, że włochatą bestią był jedynie asystent nauczyciela Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami... reszta zwykle nie dowierzała własnym oczom, a zaraz później Leo wracał do ludzkiej postaci, żeby biedaków podnieść na duchu i odprowadzić do odpowiedniego dormitorium. Tego wieczoru również nie pozostał w pełni sam. Przechodził korytarzem trzeciego piętra i zamierzał przejść na czwarte, kiedy dostrzegł na innej kondygnacji ruchomych schodów jakąś postać. Szczerze nie miał pojęcia kto to jest - zapewne sprawę ułatwiłoby mu jakieś wprawne Lumos... Rzecz w tym, że Meksykanin już od jakiegoś czasu spacerował jako niedźwiedź, ćwicząc animagiczną przemianę i rezygnując z zabawy w rzucanie mało skutecznych zaklęć. Zamiast bawić się w rozpoznawanie swojej nieszczęsnej ofiary, stanął na tylnych łapach i wlepił w nią zafascynowane spojrzenie. Migoczące światło niewielu pochodni niewiele dawało. Ryknął niezbyt głośno, ale z pewnością, cóż, bardzo niedźwiedzio. W końcu skąd miał wiedzieć, że to akurat @Fabien E. Arathe-Ricœur?
Fabien E. Arathe-Ricœur
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Niewidomy. Cienkie, białe blizny na palcach.
Zasiedział się. Zapomniał, że jutro poniedziałek i warto pojawić się na zajęciach. Co oczywiście wymaga położenia się spać o racjonalnej porze... A nie siedzenia prawie do 2 w pokoju muzycznym. Niestety, komuś takiemu ciężko zorientować się w czasie. Tak miło się chłopakowi grało, że przerwał dopiero, jak poczuł zmęczenie. Przeciągnął się, poprawił włosy i zjechał palcami na zegarek, dostosowany dla osoby jego pokroju. 1:43. Zimny pot oblał Krukona. Powinien być od trzech godzin w łóżku. Sprzątnął w pomieszczeniu, odłożył flet i zebrał się dość szybko w stronę dormitorium. Zachciało się robić go w wieży... Zmuszać uczniów do biegania przez sześć pięter... Czemu nie może spać przy kuchni, jak Hufflepuff? Niesprawiedliwie. Zdecydował się na drogę przez ruchome schody. Nienawidził ich... Oraz unikał jak ognia. Niemniej, aby dotrzeć do pokoju wspólnego bez skorzystania z tego wytworu szatana, musiałby nadłożyć drogi. A o tej porze zależało mu na szybkim pokonaniu dzielącego go dystansu. Chwilę stał na początku schodów, starając się ogarnąć, jak będą się poruszać. Wygląda, że całkiem niespiesznie dzisiaj. Jeszcze do ogarnięcia. Wkroczył zatem na przelatującą akurat kondygnację, pnąc się w górę. Pokonał trzy piętra bez problemu. Skupiony na tym, aby nie pomylić schodów, nie pomyślał, że może zdarzyć się cokolwiek więcej. Sądził, że największym jego problemem będzie wspięcie się kilka pięter po ruszających się stopniach. W ciszy, gdy reszta zamku śpi. Może najwyżej jakiemuś nauczycielowi się wytłumaczy, czemu nie ma go jeszcze w łóżku. Jak bardzo się mylił... Szedł akurat pomiędzy trzecim a czwartym piętrem, czując, jak dolna część kondygnacji jęła się ruszać. To nic, on i tak musi dostać się w górę, a ta trwać będzie na swojej pozycji jeszcze kilka minut. Wystarczająco, aby zdążył i przeszedł wtedy na kolejne, a te... Ryk. Odskoczył w bok, w stronę przeciwną do dobiegającego dźwięku. Spróbował złapać się poręczy, nie zdołał jednak chwycić jej dostatecznie mocno. Noga ześlizgnęła mu się po schodku, a całe ciało utraciło poczucie równowagi. Poleciał, prosto w dół ruszających się schodów. Nie zauważył, w którym momencie upadł na rękę tak niefortunnie, iż pękły kości. Trzask łamanego przedramienia oraz nadgarstka dobiegł do uszu niedźwiedzia, zduszony tylko przez ubranie. Gdyby to były jakiekolwiek inne schody, zapewne blondyn zatrzymałby się na półpiętrze. Te jednak poruszały się, dolną częścią nie mając połączenia z niczym. Spadł zatem, przez ten krótki moment, kiedy znajdował się w powietrzu, czując własne serce w gardle. Wkrótce do tego uczucia dołączył rozdzierający ból, kiedy wylądował na balustradzie niższej kondygnacji. Mostek oraz żebra nie wytrzymały impetu, łamiąc się i odbierając Fabienowi dech na najdłuższą minutę w jego życiu, kiedy niesprawnie gramolił się z balustrady na schody. Głową w przód, macając zdrową ręką, czy na pewno nie spadnie zaraz kolejne piętro. Na szczęście nie. Drżąc skulił się na schodkach, nie krzycząc z bólu tylko dlatego, że adrenalina skutecznie owy przygłuszyła. Zwierzę... Tam było jakieś zwierzę. Gdzie ono teraz jest? Zaraz go dopadnie? Gdzie ma różdżkę... Opadł na bok na schodki, szukając jedną ręką po ubraniu patyczka.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Cóż, nie należał do szczególnie inteligentnych osób. Można było spokojnie dopasować go do postaci lekkomyślnego Gryfona - wpasowywał się w stereotypy jak mało kto. Prawdę mówiąc, miał tę przewagę, że do Tiary Przydziału uśmiechnąć się mógł już jako względnie podrośnięty człowiek (o ile można tak nazwać siedemnastoletniego chłopaka) i pewnie nawet łatwiej było jej dopasować mu miejsce w Hogwarcie. Ravenclaw nie przemknął jej przez myśl, o Slytherinie chyba w ogóle zapomniała (albo jednak krew olbrzymów solidnie go powstrzymywała przed przyłączeniem się do niby-konserwatywnego środowiska Węży)... Krótki komentarz o "dobrym sercu" nie eliminował Hufflepuffu, ale ostatecznie stary kapelusz prędko podjął decyzję, płynnie przechodząc do dźwięcznego "Gryffindor". W swoim życiu popełnił całe mnóstwo głupstw, zwinnie balansując na granicy niebezpieczeństwa i zabawy. Wpadał w kłopoty wielokrotnie, często również udawało mu się ich uniknąć. Śmiało mógł też z perspektywy lat stwierdzić, że szczęścia nie miał za grosz i jeśli już decydował się na zrobienie czegoś godnego potępienia, to tego potępienia spodziewać się powinien. A jednak, dalej się nie nauczył. Dalej wpadały mu do głowy takie pomysły jak wystraszenie kogoś w środku nocy, poprzez przybranie niedźwiedziej formy. Poważnie nie życzył nikomu niczego złego... "Dobre serce", nie? To miał być jedynie żart, w dodatku już dość oklepany, bo powtarzany pewnie po raz setny. Jeszcze nikt nie zareagował szczególnie źle, podtrzymując przekonanie Leonardo o jego niewinności. Widział, jak chłopak odskakuje i zupełnie traci równowagę. Słyszał jak pękają kości, niejednokrotnie i zapewne bardzo boleśnie. Nie był bierny. Leo nie należał do tych osób, które w chwilach paniki zamierały w bezruchu - cóż, może na chwilę, aby nieco rozeznać się w sytuacji. Prędko jednak wyskoczył do przodu, zupełnie zapominając o swojej niedźwiedziej postaci, albo raczej o niebezpieczeństwie z nią związanym. Mocnymi susami pokonał półpiętro, dzielące go od skulonej postaci. Dalej nie wiedział kto to, a nawet wyczulony węch mu nie ułatwiał sprawy. W Hogwarcie było zbyt ciężko kogokolwiek rozpoznać. Otworzył pysk, chcąc się odezwać, ale jedynie sapnął zwierzęco - i już wiedział, jaki to idiotyzm, zatem błyskawicznie się odmienił. Brak koncentracji poskutkował rozerwaniem szaty, ale Vin-Eurico nie zwrócił wcale uwagi na ten drobiazg. - Na Merlina, żyjesz? - Wyrzucił z siebie, padając na kolana obok nieznajomego i szukając różdżki po kieszeniach. - Przepraszam, to tylko ja... Spójrz na mnie, dasz radę wstać? - W tym beznadziejnym świetle leniwie palących się pochodni, ciężko było cokolwiek ogarnąć. Dodatkowym problemem było to, że chociaż Leo zawsze lubił uzdrawianie, to zwyczajnie sobie w kwestii magii nie ufał... a ta sytuacja wcale nie przypominała standardowej bójki, ani potyczki na ringu. Powinien zabrać biedaka do Blanc i pogodzić się z faktem, że zgarnie tytuł najbardziej nieodpowiedzialnego asystenta nauczyciela. - Poważnie nie chcę ryzykować z magią leczniczą, więc zabiorę cię do Blanc - paplał, niezbyt dając nieznajomemu dojść do słowa. Różdżkę obracał w dłoniach, zapychając upływające sekundy niewyraźnym słowotokiem, w który wplątywane były hiszpańskie przekleństwa. - I, na litość Morgany, Lumos maxima - dodał mrukliwie, zawieszając jasną kulę nieco nad ich głowami. Kojarzył tego chłopaka. Krukon, chyba? Pamiętał go z jakichś zajęć, bo... Och. - Me cago en todo lo que se menea*...
Ciężkie uderzenia niedźwiedziego cielska niemalże zagłuszane były przez oszalałe walenie serca. Gdyby mogło, zapewne by rozbiło i tak spękany mostek, aby wydostać się z klatki żeber. Te jednak wciąż trwały na swoich miejscach, trzymane przez ścięgna i mięśnie, utrzymując tłukące się serce w ryzach. Pomiędzy fałdami ubrania dostał w końcu patyczek. Wyszarpnął go w momencie, w którym bestia zatrzymała się i sapnęła zwierzęco. Ten jeden odgłos mu wystarczył. Przekręcił się, ocierając ostrymi krawędziami złamanych kości o siebie, aby rzucić zaklęcie. - Relashio! - Nie wiedział, że to Leo. Nie miał świadomości, iż padł jedynie ofiarą głupiego żartu. Działał całkowicie spontanicznie i impulsywnie, pchany strachem oraz adrenaliną. Krążące w żyłach hormony, które zmuszały ciało do ucieczki lub walki. W tym stanie nie był zdolnym nigdzie zbiec. Samo oddychanie przynosiło cierpienie. Nie zostało zatem chłopakowi nic innego niż walka. Z końca różdżki buchnął ogień, tym potężniejszy jeszcze, gdy w grę weszły zakłócenia. Wyjątkowo działając na korzyść blondyna, zwiększając moc zaklęcia. Gorąc uderzył w chłopaka, podrywając mu włosy i podmuchem zgarniając je w tył. Palce dość szybko zaczęły go piec od bliskości wrzącego strumienia, przerwał zatem wkrótce zaklęcie. Może tym lepiej dla biednego Leonardo? Powietrze wypełnił smród palonej sierści. Chłopak oddychał płytko. Jakby nie chciał zagłuszyć żadnego dźwięku, nasłuchując spięty. Zagrożenie minęło? Przełknął wolno ślinę, drżąc jednak, kiedy usłyszał czyjś głos. Ktoś był blisko. Nie widział tego zwierzęcia? Blondyn zacisnął mocniej palce na różdżce. Ostry swąd spalenizny wciąż unosił się na schodach, które dzięki opatrzności losu się nie ruszały. - Spójrz na mnie. Don't mind if I do. Puzzle z wolna wskakiwały na swoje miejsca. Ten akcent. Ten ryk. To nagłe zniknięcie bestii. Upuścił różdżkę, uznając ją za zbędną. Potoczyła się gdzieś po kamieniu, zaś Fabien zacisnął szczęki, czując, jak bliski jest płaczu. Nie tylko z bólu, chociaż ten nasilał się wraz ze spadkiem napięcia. Ale też bezsilności oraz złości. Odsunął zaraz głupie myśli od siebie. Gryfon był prefektem, tak? Nie znęcałby się nad słabszym. To było... Cokolwiek to było, Fabien nie umiał nawet znaleźć wyjaśnienia innego niż szukanie rozrywki w doprowadzeniu ludzi do zawału, czy widzieli, czy nie. Starał się jednak nie myśleć, iż było wymierzone bezpośrednio w niego, chociaż obrażenia nie ułatwiały owego zadania. Gdzieś przewinęło się nazwisko pielęgniarki, potem zaklęcie. Chłopak nie zareagował na światło, nawet nie przymknął oczu, kiedy zalało schody. Zamiast tego palcami jął badać schody. Orientując się w ich ułożeniu i unosząc wolno do siadu. Teraz już nie był w stanie powstrzymać wilgoci, która zaszkliła mu oczy. Emocje opadły całkiem i z pełną siłą poczuł ból, emanujący z piersi i lewej kończyny, zapominając tym samym o złości czy szoku. Pojawiło się jednak przerażenie związane ze złamanym nadgarstkiem. Zgarnął sobie rękę na podołek, pogarszając własny stan poprzez ruszanie ukruszonymi kośćmi. Ale ręce są dla niego ważne. Przełknął ślinę, czując suchość w ustach. - Mocno cię zraniłem? - Pytanie było ciche. Chciał je zadać, zanim skupił się znów na sobie. - Moja ręka... - Będzie mógł nią w pełni ruszać? A jak nie da się tego wyleczyć?
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Rozerwane ubranie było najmniejszym problemem (chociaż kiepsko świadczyło o zdolnościach Leonardo). Odmienił się jeszcze z echem Relashio rozbrzmiewającym w uszach, niestety nie na tyle szybko, aby w ogóle uniknąć oberwania od płomieni. Był zdecydowanie zbyt zaaferowany skulonym na schodach chłopakiem, żeby bardziej przejąć się sobą - jedynie klął nieustannie, kątem oka zerkając na poparzone ramię. Powrót do ludzkiej postaci znacząco zmniejszył jego gabaryty, pomagając Leonardo uniknąć zaklęcia, przynajmniej częściowo. - Ej czekaj, czekaj - mamrotał, obserwując jak chłopak się podnosi. Jemu było z tym światłem zdecydowanie łatwiej... z drugiej strony, ciężko patrzyło się na połamanego Krukona, którego policzki naznaczyły łzy. - Nie ruszaj- co? - Nie potrafił przejmować się swoim piekącym ramieniem, kiedy przytłaczało go poczucie winy. I strach. Leo raczej nie krzywdził ludzi przypadkiem... a przynajmniej starał się tego nie robić... - Nie, to nic, zasłużyłem sobie. Strasznie cię przepraszam, nie chciałem- nie wiedziałem, po prostu... Wiesz co, nawet średnio mam cokolwiek na moją obronę... Fabio, nie? - Upewnił się, podnosząc porzuconą na posadzce różdżkę. Lumos maxima powinno za nimi podążać, jeśli w końcu się ruszą, a zakłócenia nie utrudnią sprawy. - Jest... wygląda na solidnie połamaną, ale spokojnie - zaśmiał się na wydźwięk własnych słów, który wyszedł nieco komicznie. - Blanc mnie składała po gorszych akcjach. Rano będziesz jak nowy. Mam twoją różdżkę, więc... jeśli możesz... nie jestem... - Westchnął, w urwanym geście machając ręką. Nie należał do wybitnie taktownych osób, często nie wiedział co zrobić. Radził sobie z bajerowaniem ludzi, ale to było zupełnie co innego; nie miał pojęcia jak zachować się w stosunku do niewidomego, który przez niego spadł ze schodów... i była noc i - właściwie, dla Krukona chyba nie było to wielką różnicą. Nie widział. Ciemności. Taak. - Wow, jestem w tym beznadziejny - przyznał sam do siebie. Kto go przyjął do tej pracy? Bo chyba wcale znajomością ONMS nie nadrabiał własnej głupoty. - Daj zdrową rękę. Postaram się nas nie zabić w drodze do Skrzydła Szpitalnego. To chyba było sensowne? Łatwiej tak będzie chłopaka poprowadzić? Z pewnością sam sobie świetnie radził, ale mógł odrobinę stracić orientację w terenie.