Sala ta wyróżnia się jedną rzeczą - zaczarowanym sklepieniem do takiego stopnia, iż żadne zaklęcie nie jest w stanie tego odczarować. Sklepienie reaguje na najsilniejsze emocje w osobach, które tu się znajdują. Złość, zawiść, kłamstwo, frustracja, zazdrość etc - na niebie kłębią się czarne chmury, gdzieniegdzie rozświetlane jest błyskawicami. Słychać grzmoty, a jednak temperatura pomieszczenia nie ulega zmianie. Miłość, szczęście, rozmarzenie, nadzieja etc - świeci mocne słońce, pozbawione efektów prawdziwych promieni - nie jest ani ciepłe, a jedynie odrobinę oślepiające. Niebo jest jasnoniebieskie i czasami pojawiają się białe chmurki przybierające różne kształty.
Był bezbronny? Teoretycznie tak, ale praktycznie? Absolutnie! Mógł zrobić wszystko, przecież Cassandra ważyła zaledwie 42 kilogramy! Skoro czuł się bezbronny, zbity z tropu, to dlaczego po prostu jej nie zrzucił? To „nic” było bardzo niewinne. Komplikowało po prostu sprawę. Czyż nie lepiej dla psychiki obojga wypadało ustalić relacje i wszystko stałoby się proste, nudne? „To właśnie nic takiego” było między innymi ich talentem! Tyle pytań wisiało w powietrzu i zero odpowiedzi. Wieczna niewiadoma zasiadała koło serca, a następnie nadawała jemu rytm. Na co dzień był to walc wiedeński. Dostojny, elegancki. Raz dwa i trzy, oddaj się muzyce. Wykonaj obrót, uśmiech i dalej idź korytarzem. Widzisz go? Przyspiesz, raz, dwa, trzy, cztery, podskok, pamiętaj plecy proste, ręka na ramieniu, raz dwa, trzy cztery piec, zwolnij oddech, obrót, pamiętaj, to cza cza, biodra, ruszaj biodrami. I zwolnij, już poszedł, znów nie zwrócił na Ciebie uwagi, jesteś beznadziejną tancerką. To był rzeczywisty talent, bo co jeśli się odwrócił, gdy ona akurat spuściła spojrzenie ze wstydu? - Jaki posłuszny ślizgon! – rzekła zdziwiona. W końcu rzadko kiedy przyznawali jej rację, w końcu co tu mówić „masz rację Cass”, gdy opowiadała jak to fajnie jest się głodzić i że musi koniecznie robić brzuszki, bo inaczej pochłonie ją czarna maź i umrze. Lubiła, gdy śmiech chłopaka łaskotał lekko uszy. Czuła się jakby mogła latać za pomocą swoich rąk, tych spódnic kloszowanych i nigdy już nie upadnie. Nawet poklepała go lekko po głowię ( a raczej po policzku, bo tam po prostu dosięgała) i zatrzymała na chwilę tam dłoń, zataczając kciukiem niewielkie kręgi. Przerwała w momencie, gdy poczuła na swoim udzie dotyk, zbyt ciepły, parzący wręcz. Nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Przerwać, uciec, patrzeć? Właśnie to ostatnie zrobiła. Uniosła kaskadę ciemnych rzęs i orzechowymi tęczówkami, próbowała odczytać emocje na jego twarzy. - Dlaczego bez grania? Zagraj mi, oczaruj mnie – szepnęła, czując jak granice zostają przesunięte. Nie wiedziała, co się znów dzieje, dlaczego ulega po raz kolejny dziwnej sile, którą nie potrafiła opanować. Odpływała w ciemność, pożerającą jej ciało. Ona znała pragnienia Cassandry. Kim u diabła jesteś? - Wątpisz, że utrzyma się ten humor? Ponieważ? - przecież uśmiechała się, miała idealny bałagan w głowie, jeszcze większy niż przed spotkaniem z Elenką. Zwłaszcza że jego dłoń wciąż parzyła, a Cassandra nadal nie miała pojęcia, co dalej zrobić. - Lepiej się zatracić w muzyce – odpowiedziała, przerywając jego dotyk. Parzył, hipnotyzował, jedyne na co miała ochotę teraz to pocałować usta Sebastiana, a przecież musiała się opanować. Dlatego właśnie w głowie wolała liczyć takty, próbować zapamiętać każdą nutę, czuć rytm na skórze, jak lekko dźwięki z fortepianu wprawiają ją w drżenie. Złączyła ich palce ze sobą, kładąc je nad głową Sebastiana. Nie miała pojęcia, co robi czy aby na pewno to jest dobre i dlaczego nagle czuje ze zdwojoną siłą ciepło chłopaka. - A co jak wylądujemy w obserwatorze? – rzuciła luźno, zastanawiając się, czy jak będzie w jakimś akapicie plotkarza hogwarckiego może zauważy (zechce w ogóle się do niej odezwać) miłość, lecz nie brała pod uwagę, że to może odepchnąć Williamia.
Właściwie to bezbronność nie jedno ma imię i nie zawsze musi mieć coś wspólnego z siłą. Oczywiście Sebastian mógł ją zrzucić z siebie i zrobić co żywnie, by mu się podobało, lecz po co? To było coś, co naprawdę mu się podobało, bo Sebastian zawsze uwielbiał takie o to gry i balansowanie na cienkiej linie. Czyż właśnie teraz nie balansowali zatrzymując się o krok przed granicą, by za chwilę podejść do niej jeszcze bliżej. Czasami Sebastiana można porównać do węża z ogrodu Eden. Pojawia się znikąd i kusi swym pięknem oraz urokiem. Chociaż nie zawsze trzeba poddawać się pokusie to liczyła się sama gra, a nie jej rezultat. Zresztą nie było co się nawzajem oszukiwać, bo i tak oboje długo nie zapomną tego spotkania nie zależnie od tego jak ono ma dalej przebiegać. Tak to już z, nim było, że po wszystkim zapominał o swej wybrance na tą jedną noc. Później nie potrafił sobie skojarzyć imion, twarzy lub czy dobrze było. Nie jedna naiwna dziewczyna myślała, że od teraz Ślizgon będzie z nią i będą szczęśliwi na wieki, wieków, amen. Niestety, to był Sebastian, chłopak o czarującym spojrzeniu, perlistym uśmiechu i narkotyzującym głosie. Dla innych był niczym sen na jawie, bo każde spotkanie z tym chłopakiem było jak sen a jego odejście jak pobudka za pomocą wiadra zimnej wody. A, jeśli stał się narcyzem to tylko i wyłącznie przez inne dziewczyny. Jednak teraz był z Cassandrą, a to nie była prosta sprawa, o której mógłby zapomnieć. Oczywiście nie był takie, że po wszystkim odwrócił, by spojrzenie lub, by się nie odzywał, lecz nie umiałby odpowiedzieć na pytanie „Co teraz?” Pomimo że uwielbiał takie dwuznaczne relacje i zwisające w powietrzu pytania i nie dopowiedziane słowa to nie cierpiał jak to wszystko spada w jednym momencie tnąc jego bariery ochronne niczym nóż masło. Lecz on chyba nigdy nie nauczyć się, by nie przekraczać pewnych granic. I cokolwiek, by zrobił lub powiedział i tak nie będzie to odpowiednim wyjściem z sytuacji, która może, aczkolwiek nie musi się zdarzyć, więc jedyne racjonalne wyjście jest takie, by dalej grać w tą grę a później się martwić. W takich wypadkach trzeba było wszelkie zakłopotanie i pytania odłożyć na bok a cieszyć się daną chwilą. Może komuś wrzeszczcie uda się sprawić, że Sebastian wyjdzie ze swego błędnego koła i przejrzy na oczy. Może kiedyś ktoś zdoła mu pokazać ze zakochać się można nie tylko ten jeden raz a obraz tej dziewczyny zacznie blaknąć tak samo, jak uczucie, które z czasem powinno zacząć przygasać. Jednak są to tylko, zaledwie domniemania, a raczej złudna nadzieja pod tytułem „Może kiedyś” Życie jest nieprzewidywalna swym urokiem i nigdy nie można wykluczyć żadnej z możliwości. - Jeśli ja jestem posłusznym Ślizgonem, to ty jesteś bardzo niegrzeczną Puchonką. – Odpowiedział z uśmiechem starając się przewidzieć cokolwiek z następujących wydarzeń. W takich chwilach i z taką dziewczyną mogło się zdarzyć w danym momencie naprawdę wszystko a Sebastian na to wszystko wolał być przygotowany zawczasu. - Może przy innej okazji, bo teraz to ja jestem oczarowany. – Szepnął miękkim głosem nie zdejmując z niej swego spojrzenia. Naprawdę nie lubił przy kimś grać na fortepianie, lecz dla nie niej mógł zrobić ten wyjątek. Dlaczego? Może dla tego ze już widziała go podczas gry, a może dla tego ze była dla niego niezmiernie ważna i nie obawiał się zdjęcia swej codziennej maski. A może z obu tych powodów? Czas pokaże. Bynajmniej teoretycznie.. Na następne jej pytanie wolał nie odpowiadać. Wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć, lecz uświadamianie jej tego teraz było, by wielkim błędem. Skoro ma dobry humor to niechaj tak już zostanie! Bynajmniej na tą krótka chwilę, która może zdawać się sekundą w całym życiu lub całą wiecznością. - Lepiej zatracić się w twym spojrzeniu. – Odpowiedział takim tonem jak, gdyby właśnie stwierdził oczywistość. Kiedy splotła z, nim swoją dłoń Sebastian tylko się uśmiechnął lekko kusząco. Dobrze, że w tym momencie nie spojrzał na niebo w pomieszczeniu, bo odkrył, by sekret tego miejsca, a nie wiadomo jak, by ta para na to zareagowała. Chłopak wyprostował swoją dłoń, która była spleciona z jej dłonią, sprawiając tym samym, że chcąc czy nie Cassandra musiała się do niego zbliżyć. Poczuł jak serce mu delikatnie przyśpiesza pod wpływem jej bliskości a on pragnie spić z jej ust wszystko to, co zechciała, by mu powiedzieć. - No to będziemy jeszcze bardziej sławni. – Skomentował lekkim szeptem. Ich nosy praktycznie się stykały usta były nazbyt blisko a on niczym zaczarowany odsuwał wszelkie myśli na bok pozwalając, by lekko bijące serce dyktowało warunki jego zachowania.
Cassandra teraz zdecydowanie była bezbronna. Nie wiedziała, co się dzieje. To właśnie uczucie fundowało im brak chęci na ustalenie relacji. To wiecznie balansowanie na granicy przyzwoitości, przyjaźni było cholernie niebezpiecznie. Wystarczyła jedna sekunda zwątpienia, aby cała ich znajomość poszła do piekła. Cassandra czuła się jakby igrała z samym diabłem. Sebastian właśnie się tak zachowywał. Elektryzował dotykiem, pieścił niskim, głębokim głosem. Nie chciała zostać uwiedziona przez diabła. Nie mogła mu przecież sprzedać duszy dla kilku momentów wartych zapamiętania. Cassandra nie wierzyła, że mogłaby być kimś więcej. Działaliby na siebie destrukcyjnie. Miłość nie tylko uzależnia, ale i niszczy od środka. Sam Szatan doskonale to wiedział. Specjalnie w końcu plątał figle ludziom. Część śmiertelników nazywała to przeznaczeniem, ale to były właśnie jego sidła, ponieważ nic nie dzieje się bez przyczyny. Dlatego Cassandra nie miała pewności, że mimo wszystko (czasu, pieniędzy, innych kobiet) zapamięta ją i będzie wspominał o pewnej byłej mężatce, co podarowała mu wspomnienia. Jednak byli młodzi, nie powinni się zatrzymywać, nie zważając na cokolwiek. Carpe diem, oui, mon cheri? Lancasterówna zaczęła powoli wierzyć, że to co się tu dzieje, to sen, że po prostu wróciła z balu, położyła się do łóżka i zapragnęła cholernie usłyszeć nuty prosto z Bułgarii. Bo można śnić na jawie, prawda? Człowieku, jak Ty lejesz wodę! Obcinam posta, obcinam, bo umrę, za dużo wody! Miała otwarte oczy, nie była odurzona żadnym narkotykiem, a jednak czuła jakby się zatracała. Topiła się w tym wszystkim i nie potrafiła protestować. - Dlaczego? Zachowuje się skandalicznie? – odparła niewinnie, podnosząc głowę i spoglądając na gwiazdy. Niebo było dziwnym zjawiskiem. Codziennie patrzyło się w przyszłość, która zaiste była kojarzona z przeszłością. Która teraz spogląda na nich, która pragnie ich szczęścia, sprawia, że dusze się zatracają? Paznokciami zaczepiła na chwilę o guzik jego niebieskiej koszuli, zastanawiając się jak mocno został przyszyty. Czy to czary trzymają go na miejscu? Nawet pociągnęła za niego lekko, wszak nie miała za wiele siły. - Zawsze tak mówisz – rzekła lekkim naburmuszonym tonem. Ile miała dalej tylko wspominać jego muzykę?! Przecież Sebastian sprawiał, że znów chciało jej się oddychać, zatracała się w całej muzyce, chłonąc ją każdym zmysłem, bio i chemo receptorem, kawałkami nagiej skóry. Tęskniła za tym, cholernie. Można powiedzieć, że to Cassandra odkryła chłopaka, że powiedziała mu „o kurczę, paniczu, umiesz więcej niż ja po tylu latach nauki, grasz tak, że… przestałam na chwilę oddychać i potrafię żyć bez tlenu, po prostu potrzebowałam kilku taktów, pauz i nut wypełnionych Twoimi emocjami”. - Niebo potrafi tak zaskakiwać… W ułamku sekundy zbierają się chmury burzowe i puff, rozładowanie elektryczne. Przypomina trochę niedolę człowieka, puff i go nie ma – nie zorientowała się, czym też może być oczarowany. W końcu, Cassandra w siebie nie wierzyła, odpłynęła myślami do dnia, w którym się poznali. „Paniczu, opiszesz mi jak się teraz czujesz? Na boga nie słowami… graj, graj!” – dlaczego aż tak bardzo pamięta swoje słowa z tego dnia? Pokłóciła się z Williamem, szukała jakiegoś źródła pocieszenia, knajpki, w której alkohol nie będzie drogi i będą dolewali do niego bardzo dużo wody zamiast wódki. I spotkała go, fortepian i zakochała się. - Uważaj, bo… – nie zdążyła nawet dokończyć, a pod wpływem ruchu Sebastiana czuła jak się do niego zbliża. Ciepły oddech, bicie serca, tracenie zmysłów. Dlaczego wszystko co z wiązało się z porzucaniem wszelakich zasad było takie łatwe? Wstrzymała oddech, nie mając pojęcia, co teraz zrobić. Zaśmiała się – ciekawe czy z bliskości czy z tego jak bardzo dryfują po niebezpiecznej krawędzi – To sławy tak pragniesz? – nie odsunęła się, o nie, trwała w tej chwili, zapamiętując ją w głowie i zastanawiając się, jaka muzyka pojawiłaby się w tle.
Tak naprawdę to oboje w tym momencie było jak bezbronne zwierzę w sidłach namiętności i pożądania. Oboje skłonieni ku sobie, chociaż, na co dzień tak odlegli, jak słońce i księżyc. - Gdybym był powietrzem, które łączy deszcz z ziemią, chociaż w całej swej wieczności nigdy nie pozostaną połączone. Czy umiałbym połączyć ze sobą dwa serca? – Zacytował jej wiersz pewnego nieznanego, aczkolwiek prawdopodobnie mugolskiego autora. Dlaczego to zrobił i co, nim kierowało? Tego w tej chwili nie wiedział po prostu słowa same się wyrwały układając w to, co zechciały a on ani nie mógł ani też nie chciał tego opanować. Wciąż patrzył jej w oczy i czuł jak zatraca się w tej chwili, która w jego umyślę będzie trwała wieczność. O takich chwilach Sebastian marzył i śnił. Chwilach wyłączonych z pod prawa i czasu. Chwilach wiecznych, naelektryzowanych ładunkiem ich ciał i mowy. Diabeł.. Czy naprawdę widziała go w takiej postaci? Może i miał wiele wspólnego z diabłem, bo potrafił kusić jak ten wąż z ogrodu Edenu. Jednak teraz sam był skuszony, by posmakować zakazanego owocu, którym była dla niego Cassandra. Owocu, który powinien być dla niego nieuchwytny, nieosiągalny, o którym nie powinien nawet marzyć. A teraz są tutaj razem, ich dłonie splecione a usta tak blisko siebie. Wszystko tak piękne i niemożliwe. Może i gdzieś tam głęboko w, nim były ukryte takie marzenia i pragnienia, które jednak nigdy nie dostały prawa głosu zaś teraz, kiedy ta sytuacja się naprawdę działa wszystko stawało się nieistotne i bezwartościowe. Liczyła się tylko ta chwila i jej spojrzenie, o którym już chyba nie zapomni. Lecz czy coś takiego może naprawdę się dziać? Czy może naprawdę teraz Sebastian śni, a gdy się obudzi stwierdzi, że to, chociaż piękne, lecz nadal pozostaję snem? Nie chciał się and tym zastanawiać, bo może i był to sen, lecz nawet, jeśli to chciał z niego zaczerpnąć jak najwięcej. To było tak, jak gdyby bezdomnemu kupić nowe ubranie i mieszkanie. Skurcz serca, które na chwilę się zatrzymywało pod tak dużą dawką szczęścia nie wiedziało czy ma pęknąć z radości czy bić dwa razy szybciej. Wody! Wody! Dajcie wody! Dobra nie ważne.. - Skandalicznie może nie, ale uwiodłaś mnie i owinęłaś wokół palca. Czy tak czynią Puchoni? – Mówił z delikatnym uśmiechem. Bliskość ich oczu a przede wszystkim ust była naprawdę porażająca i niebezpieczna. Wiedział, że nie zdoła dokonać niemożliwego, bo cokolwiek, by się miało zdarzyć i tak zaryzykuję i przekroczy tą granicę. Taki już był. - Obiecuję skarbie, że następnym razem zagram ci coś, co dopiero komponuję. – Powiedział bezbronnym tonem głosu. No cóż, skoro już złożył takową obietnicę to nie było odwrotu prawda? Tylko czy ona będzie chciała go jeszcze widzieć? Bo on na pewno nie odmówi sobie jej towarzystwa. Chociaż mosty miałyby się za, nim palić i mieliby go ścigać z widłami to stawało się to jak narkotyk. Powoli, aczkolwiek skutecznie stawał się uzależnionym od niej ćpunem. Teraz rodzi się pytanie czy będzie musiał iść na odwyk czy będzie ćpał dalej? Niebo? Jakie niebo? Co go teraz jakieś niebo interesowało? Teraz, kiedy miał to o czym zwykł tylko marzyć i śnić miałby się przejmować czymkolwiek innym? Nawet jak, by wpadł tutaj nie wiem, kto oraz sami wiecie, kto to byłby zainteresowany tak samo, jak zjedzonym jabłkiem. Czyli wcale. Niebo to on odkrył w jej spojrzeniu. A raczej sklepienia niebo otwierające mu drogę do bram Edenu. Bram, które nie będzie mu dane przekroczyć, lecz może je ujrzeć i zobaczyć co stracił. - Bo.. ? – Zapytał, by po chwili się cicho roześmiać. – Sława mnie nie interesuję, lecz nie potrafię jej uniknąć. Teraz zależy mi tylko na tym… - Powiedział i, nim w jakikolwiek sposób Cassandra mogła, by zareagować on lekko uniósł głowę i delikatnie, czulę a przede wszystkim namiętnie ją pocałował. Teraz pozostaję tylko czekać na jej reakcję…
Pachnie mi pięknie w domu, więc mogę spokojnie zacząć wypociny dla Ciebie , ale nie wiem czy nie złamie to ogólnego poziomu! Bezbronne zwierzęta, które zawsze ulegają pokusie. Czy to właśnie nie powinno ich różnić od ludzi? Bądźmy ze sobą szczerzy. Człowiek posiadał rozum i wolną wolę. Uczony był przez wszystkie lata swojej nauki, aby wybierać to co rozsądne oraz dobre. Czyli oznaczało to, że gdy ciało zaczyna drzeć, a rozum mówi, że to bardzo nieodpowiednia droga, trzeba było się po prostu odsunąć i iść dalej. Przecież nie byliśmy zwierzętami! Skoro nimi nie jesteśmy, to dlaczego Cassandra brnie dalej w grę? Przymyka oczy, napina lekko mięśnie pleców, na których pojawiła się gęsia skórka od jego głosu. Doskonale znała ten wiersz, w dodatku na pamięć. Przecież uwielbiała poezję, sztukę, muzykę. Chciała zatracić się w czymś, gdzie nie ma już zasad, oceniania i słuchać szept muzyki. Mogłaby teraz właśnie zatańczyć, skoczyć z klifu, ż y ć, w taki sposób, o jakim zapomniała, że właśnie tak powinna. Bo Cassandra była zagubiona. Straciła swoje wartości, plany oraz nadzieje. Jedyne czego chciała to to, żeby ktoś ją poskładał, żeby przestała być obca dla samej siebie. Diabeł, który dryfował na linii ciemności i dobroci, taki którego pocałunki zabierają dech z piersi. Nie wiem, czy był wężem prosto z Edenu, bo to oznaczałoby, że wchodzenie z nim jakiekolwiek układy jest doprawdy destrukcyjne. Co jeśli da jej jabłko i w ten sposób wywróci świat do góry nogami? Co jeśli jego dotyk będzie na tyle elektryzujący, że zatraci się w pożądaniu, przestając myśleć rozsądnie? Swojego rodzaju Sebastian był diabłem. Jego jabłkiem była muzyka, zgubą dla śmiertelnika głos i oczy. Czy mogło być gorzej? Ano mogło, jeśli wszystko rozpędziłoby się, a Cassandra nie miałaby już wyjścia. Miała ochotę przygryźć wargę chłopaka, poczuć jego przyjemne ciepło, które w błyskawicznym tempie rozprzestrzeni się po skórze dziewczyny. - Tak czynią kobiety. – wzruszyła ramionami. Przecież chyba chodziło o to, aby uwodzić, prawda? Z resztą, Cassandra w taki sposób poprawiała sobie humor! Nie wiedziała w sumie, czy Sebastian będzie kolejną „ofiarą”, ale chciała w końcu poczuć się bez jakiś zobowiązań. Może powinna zapomnieć o największej miłości swojego życia? - Dopiero następnym razem? – oczywiście, że była niezadowolona. Dlaczego wolał nie grać, otworzyć się znów, przestać być złym ślizgonem? Cassandra naprawdę chciała wierzyć, że potrafi zmieniać ludzi, że jest właśnie tą dziewczyną. Dla której zmienia się priorytety, kradnie, oszukuje i dryfuje na granicy obłędu. Nie potrafiła powiedzieć coś dalej sensownego. W końcu na co miał uważać? Już nie pamiętała! Zacisnęła mocniej swoją dłoń, czując, że wszystko zaraz przekroczy granice. Zamarła po prostu, nie wiedziała, czy to co robią jest poprawne, czy to nie zaważy na ich znajomości. Zawsze dryfowali słownie, nigdy nie wkraczali na fizyczny aspekt „nie wiem kim Ty dla mnie jesteś ale spoko dobra dupa z Ciebie”. Nie była pewna, czy go tym rani czy też nie, ale nie miała pojęcia, czy nie przesadzają. Zaraz wbiła mu delikatnie paznokcie prawej dłoni w bok, podnosząc się nieznacznie. Czuła jakby ten moment trwał wieki. Pierwszy raz miała dziwne opory przed pocałowaniem kogokolwiek. Odnalazła jego usta, ponownie czując ich smak. Tym razem odwzajemniła pocałunek, zmniejszając nieco nacisk na jego dłoń.
Czyż to nie była właśnie jedyna wiadomo pośród samych niewiadomych. Jedyne co było pewne to fakt, iż Sebastian potrafił zmienić wszystkie życiowe fundamenty. Kiedy wchodził do czyjegoś życia zmieniał jego obraz tak jak zmienia się w kalejdoskopie. Zmieniał barwy, uczucia i zapachy. Zmieniał wszystko, co było do zmiany nie pozostawiając nawet kamyczka tego co było stare i znane. Gdy zaś odchodził pozostawiał po sobie pustkę i szarość. Pozostawiał uczucie tęsknoty i blade wspomnienie tego co było, a co już nie wróci. Tego co pozostanie nam szukać, by zaznać i zatracić się jeszcze raz w tych samym uczuciach i po wielu nieskutecznych próbach rozumiemy w końcu, że tylko on potrafi samym spojrzeniem, dotykiem, głosem, sprawić, że wszechświat wiruję pod nasz rozkaz, gwiazdy święcą swoim blaskiem tylko na nas a my czujemy się wyjątkowi, niezniszczalni, czujemy się, jak, by żadna granica już nas nie dotyczyła. Nie istniała, bowiem granica czasu ani tego co wolno, a co nie. Wszystko się ze sobą mieszało i pozostawione było na swą pastwę, w której w nie unikniony sposób musi dojść do wybuchu, ukazanym w jednym, aczkolwiek znaczącym pocałunku. Tyle pytań i sprzecznych ze sobą uczuć doprowadza tą dwójkę do rozpaczliwego pchania się ku sobie. Przecież mogli się zatrzymać, cofnąć odejść, prysnąć, ulotnić. Mogli od tak sobie teraz pójść każde w inną stronę i udać, że nic się nie stało. Mogli, lecz czy chcieli? Czy którekolwiek z nich teraz chciało zamienić tą chwilę, na co innego? Gdy serce przyśpieszało pracy, szumiało w głowię a myśli kołatały się wokół jednego pragnienia. Pragnienia zwierzęcego kierowanego pierwotnym instynktem. Pragnienia, by mieć przy sobie teraz drugą osobę. Czuć jej ciepło na swej skórze, jej serce przy swojej głowię. Czuć jak zatapia się w jej ustach a świat ponownie traci na swej wartości. Bo czymże jest świat w obliczu tego co niewytłumaczalne i nieprzemijalne? Czymże jest piękno, jeśli odkryte nazbyt późno i nie mając, z kim się, nim podzielić staje się tylko zwiędłym obrazem przeszłości. Lepiej żyć w mroku z kimś niż w promieniach słońca w samotności. Ta dwójka powinna działać na siebie destrukcyjnie i chaotycznie. Bo pomimo ze oboje wychodzili z dobrego domu byli całkowitą sprzecznością dla siebie i dla ogólnie przyjętych zasad i norm. Są granice, których nie powinno się przekraczać, bo w, tedy niszczy się wszystkie aspekty i zasady budowane od lat a zostaje tylko chaos, z którego ponownie trzeba próbować coś zbudować. Ona jest dobra a on zły i to samo w sobie powinno wystarczyć, by ona nie zechciała z, nim przebywać a on starał się jej unikać. A jednak teraz są tutaj razem w chwili wiecznej jak nie ugaszony płomień, który na chwilę rozświetlił ich serca. Ona jest piękna on jest jak bestia, niebo i piekło, piękna i bestia. Niebo spotkało piekło, piekło spotkało niebie. Co z nimi dalej tego nie wiem, dalej będzie pisało za mnie życie bądź tego pewien.. Kobiety – Największa destrukcyjna siła, która powala na kolana Królów czyni z nich swych niewolników. A jednak właśnie bez kobiet byłoby się nikim, bo dla śpiewu skowronka, która porusza nasze serca jesteśmy gotowi się zatracić i zrobić wszystko. Jednym swym dotykiem zmieniają wszystko, co uważało się za słuszne i sprawiają, że idziemy za nimi, choćby nawet do trumny. Sebastian objął ją delikatnie w pasie i spojrzał jej się głęboko w oczy. Nasuwało się pytanie co teraz? Czy zapanuję instynkt, czy też rozsądek? Rozwiązanie racjonalne było tylko jedno i nakazywało odejść. Lecz co z rozwiązaniem irracjonalnym, które nakazywało zostać i poddać się pożądaniu i emocją? To rozwiązanie, które bardziej kusiło i zdawało się być silniejsze niż rozsądek? Oj, serce wyjedź jak najszybciej, bo, jeśli rozum się dowie co żeś uczynił..
Wielka niewiadoma w świecie nauki nie występowała jako x. Wszyscy wiedzieli , czym było pożądanie. „Cząstki” tej emocji to nic innego jak najsilniejsze hormony człowieka odpowiadające za zakochanie, banana na twarzy czy przywiązywanie się do drugiego człowieka. A nawet jedna z nich, pochodna amfetaminy, wpływała na nastrój poprzez wprowadzenie delikwenta w swoisty rodzaj upojenia narkotykowego. Prym jednak w pożądaniu wiedzie noradrenalina. Brzmi to zapewne kosmicznie, jednak to ona jest odpowiedzialna za przyspieszone bicie serca, za tak zwane motyle w brzuchu i podniecenie, przez które nie możemy normalnie funkcjonować. Jednak to nie są tylko jej zadania, zatrzymuje też krew w odpowiednich narządach, umożliwiając zbliżenie. Dopiero później zamienia się rolą z dopaminą, dającą nam szczęście, ten finał, o którym tyle mówi się w kolorowej prasie i telewizji. Wszystko jest winą chemii, naszego skomplikowanego ciała – centrum dowodzenia, które nagle zaczyna tworzyć hormony podobne do znanych, drogich narkotyków, przez które wiele ludzi pożegnało się ze światem. Czyli co, pożądanie jest niebezpieczną dawką energii? Ta pustka, która pojawia się, gdy ludzie rozstają się ze sobą (dzień, dwa całe życie) jest efektem spadku serotoniny. Brzmi to wręcz prostacko, trochę bez duszy. Ale właśnie na to cierpiała Cassandra. Serotonina odpowiadała za przygotowanie i pewnego rodzaju uśpienie mózgu. To właśnie przez nią nie mogła spać, przez nią wylądowała w gwiezdnej sali z Sebastianem, nie wiedząc na co się tak naprawdę pisze. W końcu była już późna noc, pewnie za dwie godziny będą musieli stawić się na zajęciach, a Cassandra nadal będzie mówiła, że wszystko to wina serotoniny i dopaminy. Bo to właśnie przez tą drugą nie ma apetytu, chce być chudsza (bo perfekcyjna, a perfekcyjna znaczy piękna). Dlatego była zagubiona, dlatego pragnęła po prostu znaleźć sobie osobę, dzięki której znów będzie wstać chętnie rankiem i z niewyobrażalnym zachwytem kupi muffinkę. Co z tego, że będzie jadła ją przez trzy dni, ale w końcu skończy ją i powie z dumą „wygrałam, ja wygrałam nie anoreksja”. Czy to w ogóle nie było nieco dziwne? Gdy Cassandra czuła się dla kogoś ważna, automatycznie tyła na wadze i miała to w głębokim poważaniu, że nie widać śmiertelnie u niej kości tylko ma ładną figurę. I kobiece kształty, których dzisiaj przecież tak nie znosiła. Ona po prostu musiała czuć ciepło drugiego człowieka przy sobie, aby zrozumieć, że każdego następnego dnia nie osiągnie dnia, bo ma właśnie tę osobę. Oczywiście pragnęła zerwać z niego wszystkie ciuchy, uwieść, zostawić i znów czuć wyrzuty sumienia przez swoją rozwiązłość, której nie potrafiła opanować, ale dlaczego nie mogło być między innymi inaczej? Co jeśli Cassandra zaangażuje się? Tylko to powstrzymałoby destrukcje, która naciągała wielkimi krokami, niszcząc uczucia, emocje, całą chemię orgranizmu. Granice są po to, aby je przekraczać, aby gubić się, wracać i ponownie stanąć na jednej z tych linii, zastanawiając się, w którą stronę pójdzie to wszystko. Mogła powiedzieć „nie powinniśmy”, „jesteś skończonym idiotą”, ale jedyne co zrobiła po pocałunku, to lekko podniosła się na łokciach, chcąc zobaczyć, co kryje się w jego oczach. Czy wszystko, do czego doszło pod gwiezdnym niebem, ma jakieś znaczenie czy się tego po prostu nie boi? Nie wiedziała, czy robi prawidłowo, ale sturlała się z niego. Nie chciała mówić, bała się teraz słów. Oddychała cicho, patrząc na niebo, którego nie pamiętam struktury, bo przecież było na pierwszej stronie! Jednak na pewno było piękne i wyjątkowe. Tak jak oni. Milczała, nie wiedziała, czy mijają minuty czy już godziny. Czuła się trochę bardziej senna, trochę bardziej… czyjaś. Przewróciła się znów na bok, spoglądając na Sebastiana. Czy jeszcze tam był? Przyciągnęła go nieco do siebie mocno za koszulkę, całując go ponownie. Z tym, że ten pocałunek stał się inny. Otworzył furtkę do zakazanego ogrodu, w którym Cassandra nie powinna już błądzić. Nie wiedziała, co czuje do Sebastiana, ale po raz pierwszy miała ochotę spać, przespać cały dzień. W tym pocałunku pojawiło się pewnego rodzaju pasja, zachłanność. Zawsze się powstrzymywała, aby z nim do niczego nie doszło. Był jej wirtuozem, nie miał stać się kimś tak bliskim. Jednak stało się. Cassandra się chyba zakochała!
Chemia, chemia = czarna magia. Doprawdy! Połowę postu czytałem z kilkanaście razy a zrozumiałem tyle co nic. No cóż jestem tylko prostym człekiem bez matury, więc nie ma co się dziwić. Ale dosyć o mnie.. Ta chwila mogła, by trwać wiecznie ten jeden, jedyny moment mógłby pozostać nienaruszalny przez czas, nieśmiertelny i niedostępny dla osób trzecich. Jedna chwila, która mogła zmienić wszystko w ich życiu. Zburzyć dotychczasowe fundamenty, by postawić nowy dom, lecz już nie dla jednej osoby a dla nich. Jeden wspólny pałac, gdzie czas będzie rozdzielał ich szczęście, gdzie będą tylko dla siebie, gdzie pozostaną wieczni, młodzi, nieśmiertelni. Jednak wciąż pozostawało tyle spraw, o których Cassandra nie miała pojęcia, że to o czym marzy mogło pozostać tylko w sferze fantazji i urojonych baśni. Gdyby dowiedziała się o przeszłości Sebastiana prawdopodobnie, by go znienawidziła i się, nim brzydziła. I cóż w tym dziwnego? Sebastian sam siebie się brzydzi i sam siebie nie akceptuję, więc jak ktoś inny może to zrobić? Prawda jest taka, że ich spotkanie nie było już nagięciem praw i granic. Złamali już każde prawo natury, ale, skoro i tak Sebastian ma iść do piekła.. Chłopak wiedział, że być może przyjdzie dzień, w którym będzie zmuszony zdecydować. Cassandra była kolejną osobą, która bez zapytania skradła cząstkę jego duszy, wykradła kawałek jego martwego serca, które w jej dłoniach zaczynało bić i powracać do życia. To nie było tak, że podrywał wszystkie dziewczyny mącąc, im w głowach, a potem zostawiając. Chociaż z reguły tak właśnie było to mimo wszystko istniały takie dziewczyny, które wykradły kawałek jego serca i wkradły się do jego świata. Stały się częścią jego duszy. Powoli, aczkolwiek skutecznie wyciągały go z obłędu w jakim się znajdował i były jak tarcza dla jego destrukcyjnej natury. Przy nich stawał się lepszym, spokojniejszym człowiekiem. Przy nich mógł zasnąć i mieć spokojny, nienaruszony sen. Dla tego właśnie zawsze przy nich przekraczał tą granice, bo bał się je odrzucić, odtrącić i powiedzieć stop. Bo nie chciał ich skrzywdzić, zranić, bo były mu cenne, bo były częścią jego świata a bez nich jego świat zawalił, by się i zamienił w popiół. Nastąpił, by chaos i odliczanie do destrukcyjnego wybuchu. Pomimo że oddał już swoje serce na tacy innej, która bez cienia litości pokroiła je tępym, plastikowym nożem i, pomimo że, choćby chciał najbardziej na świecie pozbyć się tego uczucia, by wyblakło, by ten duszący ogień w końcu przygasł a najlepiej się wypalił to było jak było a mimo wszystko Sebastian był osobą bardzo wierną i oddaną. A jednak to Cassandra teraz zdominowała jego świat i ukazała piękno chwili. To ona sprawiła, że chciał oddychać i na chwilę zamarzyć o tym co nieosiągalne. Chciał przy niej zostać i zapomnieć o tym kim jest i co robi. Chciał po prostu mieć ją przy sobie blisko, czuć jej zapach, jej ciepło. Spojrzał jej głęboko w oczy, gdy nagle odsunęła się od niego i wylądowała niedaleko. Może się przestraszyła tej sytuacji i nie chciała przekraczać bariery, wkraczać do świata, z którego nie ma wyjścia. Może po prostu nie zatraciła się tak jak teraz Sebastian. Kiedy go pocałowała zrozumiał co nastąpiło. Czy się bał? Czy tego chciał? Oddał pocałunek z równą pasją. Nie bał się i chciał tego nawet, jeśli nastąpi nieoczekiwane pytanie, które jak sztylet wisiało w powietrzu i będzie musiał powiedzieć prawdę. Bo jego natura nakazywała być wierna osobie, która pokroiła jego serce. Która go uwiodła i zdominowała obnażając z wszelkich uczuć i pozostawiając okaleczonego i ubogiego. Lecz może ktoś zdoła ugasić ten bezlitosny płomień i rozpalić na nowo w, nim ognisko miłości, które zawładnie każdą cząstką jego duszy a on całkowicie się temu odda. Może ktoś zdoła wymazać wspomnienie o Ślizgonce, a gdy ujrzy ją ponownie zamienią kilka słów, lecz Sebastian odejdzie w pośpiechu, bo wie, że wybranka jego serce czeka już na niego. Chłopak odwrócił się do niej i spojrzał jej w oczy. Oparł głowę na ręku zaś drugą dłonią głaskał ją delikatnie z czułością po poliku. - Nie wiem kim jesteś i co z zemną robisz, ale proszę nie odchodź. Nie teraz, nie dzisiaj. – Szepnął czulę, chociaż miał świadomość tego ze nie powinien tego robić. Że powinien się wycofać to jednak nie potrafił. Jakaś nieznana mu siła pchała go do przodu i, chociaż wiedział ze prawdopodobnie to wszystko będzie lub już jest błędem to na daną chwilę nie potrafił, inaczej. Może spotkają się jeszcze z zapomnianym mieście, może odnajdą się w zapomnianym śnie, może miną się i pójdą w inną stronę.. Może tak, może nie..
Czarna magia to chemia? Podobno chłopcy ze slytherinu lubią angażować się w złą siłę. Oni to zawsze chcieli być niegrzeczni. Pierwsi sięgali po używki, nie traktują niczego poważnie. W końcu po co? Nie wiem dlaczego, ale posiadali pewien dar oddzielania uczuć od zachowania. Jako jedyni potrafili najpierw się pobić, a potem upić z tą samą osobą. Kobiety podchodziły do wszystkiego z serduszkiem swoim. I instynktem macierzyńskim. Nie pij już, Nie idź z kolegami i wszystko co brzmiało jak zakaz albo zazdrość niby było cechą charakterystyczną kobiet. Cassandra znając jego przeszłość, nie zmieniłaby w ogóle stosunku do niego. W końcu jeśli człowiek jest ważny, to nadal będzie istotny, bez względu na to co zmalował. Przecież ona też nie była za grzeczna. Jezu nie mogę, śmieje się przez Ciebie i nie idzie mi post! Czy decyzja aż tak musiała go boleć? Cassandra w sumie nie dawała po sobie znać. W sumie cały burdel w głowie miała teraz po tym pocałunku. Co miała zrobić? Oddychać, uciec, zapomnieć? Nie chciała wiedzieć, że nie jest jedyna. Straciłby, tylko tym, w oczach Cass. Bo ona po prostu pragnęła czuć się wyjątkowo. Albo inaczej: musiała tak się czuć, aby poprawnie funkcjonować. Jej charakter był nieco bardziej skomplikowany. Humor uzależniony od innych zmieniał się niczym kierunek chorągiewki puszczonej na wietrze. Znów chciałam wrócić do niepoprawnej chemii, ale już gryzę się w język albo palce. Te uczucia stały się szalenie istotne. Mieszanina substancji, która wkradała się do organizmu Cassandry, warunkowała nie tylko jej nastrój, ale też stosunek do jedzenia, do własnego „ja”. Trudno było komuś powiedzieć, żeby się zaopiekował, żeby nie odchodził. W końcu bała się tego, że ją zostawi. Tak jak ci, którzy stal się dla niej ważny, a potem puff, nie ma ich. Cassandra miała malutkie serduszko z wieloma ranami, nie wiedziała, czy jeszcze jest w stanie przeżyć więcej. Bała się mówić cokolwiek, aby nie zostać zranioną. Bo ile smutku może przeżyć jeden, mały człowiek? Z kobietami jest tak, że nie chcą wiedzieć o przeszłości, tej damskiej rzecz jasna. Coś tkwi w nich takiego, że pragną być ostatnimi. Te „inne” powinny byś martwe – w słowie i wspomnieniach. Cholernie boją się porównywania. Kto robił lepszą jajecznicę, całował, malował się? Czy tak samo lubiła jagodowy kolor i dodawała do kawy troszkę pieprzu? Konkurencja w miłości wykańcza kobiety. Stają się drapieżne, zapominając tak naprawdę, o co walczą. Zabiegają o takie samo uczucie, które czuł kiedyś do innej. Ta powolna destrukcja potrafi zniszczyć niejeden związek. Dlatego Cassandra nie chciała w ogóle znać jej imienia, nie wiedzieć nawet o jej istnieniu. Każdy z nas kiedyś cierpiał z powodu miłości lub będzie cierpieć. Teraz, w tej gwiezdnej Sali, w której niebo przypominało czerwoną lawinę dwóch cząstek reagujących ze sobą w bardzo gwałtowny sposób, chciała być tylko jego. Tuląc się do niego, reagując na ten dotyk lekkim uśmiechem, nie wiedziała, kim się stała. Dlaczego tu jest? Czy to tak właśnie powinno wyglądać? Zgubiła się w tym wszystkim. Szukała jakiegoś drogowskazu, ale jedyne co słyszała, to własne, szybko bijące serce. Co robić, co robić na merlina! - Sebastian… – szepnęła cicho, próbując jakoś zagłuszyć ciszę. Nie wiedziała, co ma zrobić jak zacząć to wszystko. Przecież zwykli znajomi nie całują się, kiedy mają na to ochotę. – Gubię się w uczuciach co do Ciebie. Ja… – urwała, przytulając twarz do jego torsu. Nie chciała nawet myśleć, jak bardzo jest zarumieniona i czy nie robi z siebie idiotki. Nie potrafiła już bawić się w otwarte związki: „jest fajnie, dopóki nic nie ustalimy”. Przez to straciła miłość swojego życia. Teraz jest nieco inaczej. Czuje jakby Sebastian był tą osobą, przed którą mogłaby się otworzyć. – Tyle się powstrzymywaliśmy… – więcej na razie nie potrafiła nic powiedzieć. Czuła jakby miała całe opuchnięte gardło, a słowa zdążyła zapomnieć. Bo w zasadzie - po co wstrzymywali pragnienia? Co jeśli będą potrafili stworzyć nowe znaczenie słowa "my"?
Jak to właściwie jest, że dwie osoby z całkowicie innego świata, z innymi poglądami, zachowaniem i zasadami a przede wszystkim z innym spojrzeniem na to, co wolno i czego nie wolno nagle znajduje się w jednym pomieszczeniu i odnajdują w sobie nawzajem to, co szukali przez całe życie. Jak, to jest, że anioł pragnie demona a demon anioła. Przecież nie tak powinno funkcjonować życie prawda? Dobro powinno być przyciągane przez inne dobro a zło powinno być zniszczone a zamiast tego anioł tulił się w objęciach demona gotowy wyzwolić go z okowów nienawiści i pokazać raj, Eden jednym słowem miłość. A co, jeśli Sebastian nie zdoła? Co, jeśli okaże się biblijnym wężem, który będzie namawiał wciąż do złego a z pięknego anioła zrobi upadłego anioła o czarnych skrzydłach? Lecz istniała możliwość, że ta dziewczyna odwróci Sebastiana i zdoła go zmienić, przywiązać do siebie dać mu miłość, szczęście, dom i rodzinę. To czego on tak potrzebuje i pragnie a przede wszystkim wszystko to, co go zniszczyło. Po raz kolejny pozostają setki pytań i tysiące niedomówień. Już dosyć się bronił i uciekał, a nie ważne, ile minęło dni i, ile sił, by w to nie włożył i tak zawsze znajdzie się w tym samym pomieszczeniu i w tym samych ramionach, bo ona na niego czeka i przyjmuje z otwartymi ramionami. Im bardziej uciekali od siebie, tym bardziej bliżej siebie byli i chyba już wystarczyło tej dziecinnej ucieczki i trzeba było się poddać uczuciu, które albo ich wzniesie na wyżyny albo zniszczy. Wygrają lub przegrają trzeciego wyjścia nie ma. Sebastian otulił ją ramieniem i uśmiechnął się pod nosem. Patrzył na tę istotę, która schowała się w jego ramionach i poczuł w sobie coś dziwnego jakieś nieznane mu uczucie. Uczucie, którego nawet nie umiał nazwać ani opisać. Jego serce zdawało się rozpłynąć, a po całym ciele rozpłynęło się kojące ciepło wzrok stał się miękki i delikatny wpatrzony w dziewczynę, dla której chciał żyć. Tak teraz to zrozumiał i chciał, by ona to zrozumiała. Gdy wymówiła jego imię poczuł się dziwnie jak, gdyby pierwszy raz ktoś go nazwał po imieniu nie wiedział co się z, nim działo. Chciał ją przytulić, zatańczyć z nią, pocałować a przede wszystkim chciał jej powiedzieć te dwa magiczne słowa, na które czeka się całe życie jednak nie mógł. Dlaczego? Nie dla tego ze wciąż próbował się przed tym bronić po prostu sam nie wiedział, czy to co czuję jest właśnie miłością. Nie chciał jej mówić ze ją kocha, gdy jest to nie istotne lub nie prawdziwe. To, by było skurwysyństwo tak wprowadzić ją w błąd. Nie chciał jej tego robić dawać złudną nadzieję a jedyne co mógł zrobić i dać to siebie, otoczyć ją swym ramieniem i walczyć o znikający uśmiech, a gdy będzie pewien powie jej, że ją kocha i chce z nią spędzić całe życie zaś do tego czasu.. - Proszę zostań przy mnie. – Szepnął jej do ucha czułym szeptem. – Nie tylko dziś nie tylko teraz, ale już na zawsze. Pragnę byś była przy mnie i, chociaż nie mam żadnego prawa prosić to proszę byś była z zemną teraz i na wieki. – Szepnął wtulając się w nią i delikatnie całując w szyję. - Bo, choć wypowiesz tysiąc słów ja usłyszę tylko sto, zrozumiem tylko dziesięć a i tak będę czekać na to jedno.. – Szepnął i zamknął oczy. Jeśli chciała uciec to tylko teraz, bo Sebastian naprawdę nie żartował. Był gotów zostać przy niej i tylko przy niej, bo ona coś w, nim zmieniła. Coś obudziła i, chociaż nie wiedział co czuję to wiedział, że te słowa płynną prosto z serca i, chociaż miałby ich pożałować to ich nie cofnie.
Cholera, stwierdzam, że zdecydowanie za dużo nauki. Właśnie opisałam Ci długi akapit o teorii wielkiego wybuchu i o tym jak dwie cząstki mogły zawładnąć nad światem. Potem natomiast napisałam o siłach odśrodkowych i dośrodkowych, które utrzymują na daną chwilę duszę na okręgu, które zwie się życiem. Nagle, zupełnie niespodziewanie, ich działanie zostaje przerwane po przez mieszaninę emocji. Każdy człowiek kiedyś próbował zdefiniować, czym jest miłość, zauroczenie, zakochanie. Filozofowie odnosili się do przeznaczenia i uzupełnienia dwóch dusz, które zlewają się w jedno, tworząc coś trwałego, niezniszczalnego, wiecznego. Pisarze, odwołując się do teorii innych humanistów, próbowali sformułować definicję w wielu poematach czy powieściach, wielokrotnie powtarzając, że miłość jest siłą zabójczą. Iluż było samobójców przez to, że pokochali zbyt łatwo, zbyt szybko? Chemicy natomiast (tu pewnie z hukiem odkładasz kubek z czwartą kawą) definiują ją jako molekuły związków organicznych, które poprzez odpowiednie transformację można kupić na mugolskiej ulicy w postaci amfetaminy czy kokainy. Kto był bliżej prawdy? Tak naprawdę zarówno Sebastian jak i Cassandra zgubili się w tym świecie. Nie byli pewni, jak teraz żyć, co począć, gdzie się podziać. Lansterównę czekała najważniejsza decyzja w życiu: co będzie robiła po studiach. Sama nie czuła się za dojrzała, wszak ciągle tkwiła w przeszłości i paskudnej anoreksji, która tylko miażdżyła ją od środka. Wierzyła, że tylko miłość może ją uratować. Może tak naprawdę wszystko, co się wydało przed nimi było kłamstwem? Musieli wpaść na siebie, żeby zacząć żyć. Jeśli byli dla siebie przeznaczeni, to powinna zaraz pojawić się nowa super nova! Znów wdrapała się na Sebastiana. Naprawdę nie wiedziała, co czuje i czy w ogóle to jest dobre. Ślizgonom nie powinno się ufać, czyż nie? Opuszkami palców wodziła po zarysie szczęki Sebastiana, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Nie sądziła, że uczucia zostaną odwzajemnione! Czując ciepły oddech na swoim uchu, zaśmiała się. A przecież nie powinna; tak pięknie mówił. Ale co ona poradzi, że to łaskotało? Nawet ugryzła go lekko w szyję, czyli do jedynego miejsca, do którego miała dostęp. Chwyciła jego twarz w dłonie, patrząc w oczy. Chciała się przekonać, czy to aby na pewno dobry pomysł. W końcu jak oni ze sobą wytrzymają? Zamruczała cicho, czując pocałunki na szyi. Boże, jak łatwo było znaleźć jej czuły punkt! - Zostanę. – ani sto ani tysiąc słów się nie pojawiło. W zasadzie zaraz od razu go pocałowała, nie wiedząc tak naprawdę, co powinna zrobić. Przestała być w tym dobra. Nagle zerwała się na równe nogi, wyciągając do niego wychudzone dłonie. - Chodź ze mną zatańczyć w śniegu! – rzekła uśmiechnięta, uradowana i po prostu wniebowzięta. Chwyciła go za rękę i zaczęła biec. Od czasu do czasu zatrzymała się, żeby a to go pocałować a to wskoczyć na plecy. [zt]
Właściwie to chyba jeszcze nikomu na świecie nie udało się zdefiniować miłości, bo czym ona jest? Można ją w jakiś sposób nazwać, określić może nawet opisać jej działanie, wpływ, skutek i przeznaczenie, lecz to wciąż nie odzwierciedla tego czym jest miłość. Chemią, uczuciem wyższym czy po prostu skurczem serca, gdy znajdziemy osobę, która pragnie tego samego co my. Nie wiadomo. Jednak, czy to ważne? Czy warto się nad tym rozwodzić i zastanawiać się a przede wszystkim szukać odpowiedzi na jedną z największych zagadek tego świata? Nie warto. Lepiej po prostu poddać się temu uczuciu, zaprzestać z, nim walczyć i dać się pochłonąć w jej odmęty nie patrząc w przeszłość i przyszłość a zacząć żyć teraźniejszością tworząc nowe i całkowicie osobiste znaczenia słowa „my” Owszem, wszystko na tym świecie ma dwa końca, dwie strony monety, dwie maski i także miłość, chociaż piękna i wznosząca ponad poziom chmur bywa najbardziej destrukcyjnym uczuciem, który popycha nas na samo dno, a może nawet i głębiej. Sebastian akurat na ten temat coś wiedział, a nawet dużo więcej niż coś. Jak, by skończył, gdyby nie Cassandra? Czym, by się stał? Czy jutro, by się obudził? Czy w końcu zechciał, by ukrócić swe męki i skoczyć z wieży astronomicznej lub przedawkował, by jakiś narkotyk? Nie wiadomo a przecież miał takie myśli, gdy upadał i nie umiał się podnieść. Jednak to było złe a wszystko, co złe zostawia dziś za sobą, bo ma dla kogo stać się silniejszy, lepszy. Wiadomo było, że długa droga przed nimi i nie jedna burza na nich czeka czy dadzą radę? Jak na siebie będą wpływać i, kto kogo zmieni? Czy wyniszczą siebie nawzajem i skończą jak w teledysku Dody z Focusem? Tyle pytań a żadnej odpowiedzi, lecz i poznać ich nie pragnę, bo nie potrzebne są odpowiedzi. Sebastian poddał się chwili i uczuciu i obecnie nie pragnął niczego więcej. Nie żałował żadnego słowa, które do niej wypowiedział w tym pomieszczeniu i naprawdę cieszył się ze zechciała przy, nim zostać teraz i jutro, a gdy jutro stanie się dzisiaj to może i jutro zostanie przy nim? Sebastian uśmiechnął się, bo naprawdę odczuwał to, co nazywa się szczęściem i odwzajemnił jej pocałunek. Wiedział, że w jego życiu czeka go wiele zmian i dużo walki, ale chciał się zmienić i chciał podjąć tą walkę. Dla niej, bo ona tego chciała, bo dla niej było warto. Przede wszystkim będzie musiał przestać nadużywać alkoholu i podrywać wszystkie ładne sukienki, bo, jako że jest w związku nie wyobraża sobie, by mógł dopuścić się zdrady. Może i jest Ślizgonem, ale ten śllizgon posiada swe zasady, których się trzyma i nie będzie ich naginał lub zmienił, kiedy będzie to potrzebne lub wygodne. Jeśli ma zasady to się ich trzyma i dzięki temu wie kim jest. Zresztą jak mógłby po tym wszystkim ją zdradzić? Jak mógłby wbić zatruty sztylet w jej serce, które w tym momencie zabiło dla niego? Nawet on nie był na tyle okrutny a bynajmniej nie dziś, bo nie wiadomo co życie planuje w stosunku do niego. Ona jest piękna on jest jak bestia. Niebo i piekło, piekło i niebo. Spojrzał jej głęboko w oczy i już wiedział, że to ona a serce radośnie gwizdka.. - Kochanie nie wiem, czy to najlepszy pomysł.. – Powiedział uśmiechając się, ale już było za późno. Szli korytarzem jak para zakochanych bezgranicznie w sobie ludzi. I może faktycznie tak właśnie teraz było? No cóż to wiedzą tylko oni a ja tu tylko jestem od opisywania…
Niebo było dziś pochmurne. Jego lazurowe sklepienie nagle przysłonięte zostało przez potworne kłębowiska szaroczarnych obłoków. Nagle jakby hodowle błękitnych motyli i wszystkie indyjskie słonie zniknęły z powierzchni ziemi. I wszystko to zdmuchnięte zostało jedną, prostą wiadomością. Odelya była w szpitalu. Wybiegła z domu, a ponieważ mieszkają w samym centrum Londynu, to nie trudnym było by wpadła pod samochód. I doskonale wiedział, że gdyby był tam na miejscu, to by się nią zajął, bawiłby się z nią i do niczego takiego by nie doszło. Doskonale wyobrażał sobie, jaka musiała być przerażona, gdy znalazła się sama na głośnej i zatłoczonej ulicy. Żyła w cichym i bezpiecznym świecie i tylko w takim umiała sobie radzić. Ollie dość dobrze radził sobie z jej chorobą. Potrafił do niej dotrzeć i dobrze się nią opiekować. Zawsze bardzo chciał, by Odelya chodziła do Hogwartu, niestety wedle lekarzy było to niemożliwym. Gdyby jednak była na miejscu, stale miałby ją na oku. Napisał do Skyli bardzo krótki list, zaraz po tym, jak teleportował się z jednym z nauczycieli ponownie do Hogsmeade. Wizyta w szpitalu była trudna i zupełnie nie wiedział, co ma z sobą teraz zrobić. Nagle zniknęła ochota na latanie po błoniach, na bycie kapelusznikiem, nawet na zamienienie się w kogoś innego poprzez eliksir wielosokowy. Nie myślał o tym wszystkim, co zawsze zajmowało jego bajkową głowę. Dziś chciał po prostu wiedzieć jak ma pomóc Odelyi. Skierował się do gwiezdnej sali, gdzie właśnie chciał się zobaczyć ze swoją Skylą. Niebo na które w pierwszej chwili spojrzał było pochmurne i ciężkie dokładnie tak jak jego samopoczucie. Ollie usiadł po trucku na podłodze owego tajemniczego pomieszczenia. Z kieszeni swej fioletowej marynarki (która właściwie należała do jego siostry, bo miło był mieć przy sobie coś należącego do niej, prawie jakby czuł jej obecność ), wyciągnął magiczne sznurki, które świeciły jaskrawym światłem. Było można je dowolnie formować, rozciągać na długie metry, lub prostować, tak by stały się zupełnie sztywne, a przy tym jednocześnie modelowało się z nich wygodnie jak z plasteliny. Czekając na nadejście Skyli, chłopak zaczął jednemu z owych sznurków nadawać kształt motyla, acz niezupełnie mu dzisiaj wychodził. Wprost jakby zapomniał jak ten powinien wyglądać.
Coś było nie tak. Pomijając już całą tę magiczną, tajemniczą linkę, która według Skyli na pewno (!!!) łączyła jej własny umysł z umysłem Olliego, sowa przyniosła jej list, którego zwykle od swojego ukochanego nie spodziewałaby się dostać... Nie często czuła ten dziwny ścisk żołądka, w zasadzie... nigdy przedtem czegoś podobnego nie czuła. Oczywiście zaraz przeniosło się to na jej humor, miała ochotę ciskać zaklęciami zmieniającymi kolor włosów na prawo i lewo, przy tym nie były to zaklęcia, po których czupryny uczniów oraz studentów prezentowały się w ten najładniejszy, czyli kolorowy sposób. Dzisiejsze zaklęcia przypominały w skutkach te, które swojego czasu rzuciła na Willow - czyli cóż, pokrótce mówiąc na głowach niektórych uczniów właśnie zawitał kolor sraczkowaty! Skyla oczywiście wiedziała, że Ollie ma siostrę i jest z nią bardzo związany, wiedziała też, że dziewczynka jest chora. Z ogromną chęcią by ją poznała, wszak słyszała o niej od Twydella same dobre rzeczy! Poza tym, no jak to tak, przecież siostra Olliego musiała być niemalże tak fascynującą osobą jak sam brat, więc no! Nie było jeszcze jednak sposobności spytać swojego ukochanego o takie spotkanie... przecież tyle innych rzeczy było do zrobienia, trzeba było polatać z motylami, porozmawiać z obrazami, pojeździć na słoniach... i nagle bam, okazało się, że w rzeczywistości nie na wszystko może starczyć czasu... Ślizgonka nigdy nie myślała o niczym w ten sposób, do tej pory tak prozaiczna rzecz jak czas nie dotyczył ani jej, ani Olliego, dlaczego miałoby się to zmieniać? Quinley w końcu weszła do sali, spojrzenie kierując na sklepienie. Pochmurnie? Nie, halo, ona się nie zgadzała. Po prostu. Niebo miało zaraz przybrać niebieściutki odcień z chmurkami w kształcie serduszek... Czemu tak się nie działo? - Ollie? - nie był to ten pewny głos co zawsze. W tym momencie Sky bardziej przypominała tę małą dziewczynkę, która właśnie dowiedziała się o śmierci ukochanych dziadków, niż postrach farbowanych blondynek, panujący na szkolnych korytarzach. Zmarszczyła brwi, podeszła do miejsca w którym siedział Ollie i klapnęła obok niego, również krzyżując nogi po turecku. Na razie nic nie mówiła, bała się, że sznureczki z których jej ukochany próbował zrobić motyla rozlecą się, kiedy tylko coś powie. A ona nie chciała, żeby coś się Olliemu rozleciało, nie, tak bardzo tego nie chciała.
Bez względu na to, czy Skyla odezwałaby się w tej chwili, czy milczała do samego końca, jego magiczne sznureczki, tak kruche, mimo wszystko by się rozpadły. Jego ręce były w tej chwili niepewne. Zwykle potrafił przecież w nie łapać latające motyle! Dziś nie potrafił takowego sztucznego nawet zlepić. Po głowie latała mu istna nawałnica myśli. Zwykle doskonale wiedział jak stać się dowolnym uczniem ze szkoły, dziś nie miał pojęcia jak być po prostu sobą i dać sobie radę z tą trudną sytuacją. Ollie bez nadziei, iż uda mu się coś wykombinować, po prostu zaprzestał lepienia sznurkowego motyla, ponownie robiąc z niego jedną długą nitkę. W międzyczasie podniósł wzrok na swoją piękną dziewczynę najzwyklej przez chwilę się jej przyglądając. - Nie potrafię sprawić, by stała się kimś innym. Nie umiem zrobić eliksiru, który by ją naprawdę zmienił i wyleczył. - Gdy tylko wypowiedział te słowa, szybko pokręcił głową sam sobie zaprzeczając. Przecież tak naprawdę nie o to mu chodziło. Nie chciał z niej robić kogoś obcego, innego. Odelya była wspaniałą osobą. Pełną magii i fantazji, a do tego nikt nie potrafił grać na instrumentach tak jak ona. Była dla niego idealną kompanką. I w całej swojej cudownej osobie miała tylko mały defekt, przez autyzm kompletnie nie potrafiła żyć w normalnym świecie. - Nie, nie chcę jej zupełnie zmienić, chcę tylko żeby w pewnych sprawach była jak ktoś inny. Gdybym tylko mógł wziąć od kogoś parę cech i wsadzić je do eliksiru wielosokowego, a potem tylko przedłużyć jego działanie. Od kogoś, kto już nie może nic zrobić. - Kiedy Ollie się martwił, wiele mówił. Z resztą zazwyczaj bywał gadatliwy, jednak kiedy czymś naprawdę się przejmował, potrafił mówić bez końca plącząc się w wątkach i przeplatając z kolejnymi. Szczególnie gdy sprawa była tak ważna jak ta teraz, a jego myśli nie potrafiły się na moment oderwać. Nie wiedzieć skąd, w jego głowie pojawiła się wizja, że dzisiaj spróbowałby zabrać od zmarłej siostry Haydena jedną cechę, takowe już nie mogłaby się jej do niczego przydać. Choć było to skrajnie absurdalne, dość realnie zastanawiał się, czy byłoby to możliwe. Ot, jedną małą, zdrową cechę, która zmieniłaby czyjeś życie. - Może jest jakaś dziedzina magii, która się tym zajmuje, może coś da się zrobić? Jakby wziąć odwagę lwa i dać ją małemu motylowi? - zapytał wpatrując się w Sky i licząc, że ta da mu odpowiedź na te skomplikowane pytania. Końcem końców jego siostrze nie stało się nic bardzo poważnego, bo wszakże pogruchotane kości nie były najgorszym co mogło się wydarzyć. Jednak dla niego stopień obrażeń nie miał zupełnie znaczenia, bo wszystko to było jak zapowiedź, iż w przyszłości może być tylko poważniej.
Skyla również jeszcze przez dłuższą chwilę siedziała w milczeniu, raz po raz przenosząc wzrok z Olliego na sznureczki i na odwrót. W końcu postanowiła nie siedzieć już dłużej bez ruchu, nie mogła patrzeć na swojego ukochanego Kapelusznika w tym stanie. Delikatnie wzięła więc od niego sznureczki, dość nieudolnie próbując samej zrobić z nich w miarę foremnego motyla. Jakby naiwnie wierzyła, że to pomoże we wszystkim, że kiedy powstanie z nich motyl, jej ukochany przestanie się martwić. - Nie chciałaby tego, Ollie. - pokręciła głową zmartwiona, wbijając wzrok w swoje lekko drżące ręce, które ze sznureczków Twydella próbowały ułożyć jako-takiego motyla dla jego właściciela. Zwykle zręczne palce Sky, które w przeciągu kilku sekund, wyłącznie przy pomocy nożyczek potrafiły tworzyć fryzjerskie arcydzieła, teraz zdawały się pozbawione jakiejkolwiek wprawy. Jak na złość, akurat teraz nie mogła sobie z tym poradzić! - Nie możesz wiedzieć, czy liczba cech do kogoś należących nie może się w ten sposób zmienić. Gdybyś dodał jej ich parę przez eliksir, inne mogłyby zostać wyparte. - w końcu przestała próbować ułożyć kształt ze sznureczków, ale wciąż nie wypuszczała ich z rąk. - I Odelya nie byłaby Odelyą. Mogłaby stracić talent do grania, ale mogłaby też stracić talent do bycia twoją siostrą. Nie bylibyśmy zdolni do takich poświęceń Ollie, nie bylibyśmy - zarzekała się, kręcąc głową. Warto też zaznaczyć, że nagle zaczęła mówić w liczbie mnogiej, chyba trochę bezwiednie. Znów podjęła próbuję ułożenia motyla, tym razem z nieco lepszym skutkiem, bo sznureczki zaczęły już przyjmować kształt skrzydeł. Tak bardzo by chciała, żeby z siostrą Olliego było jak z tymi sznureczkami - nie ważne co by się nie stało, zawsze można było powrócić do pierwotnego stanu i zacząć jeszcze raz, Quinley by się nie bała, że po wypiciu takiego eliksiru Odelya straciłaby cechy, które Twydell w niej kochał. Oczywiście wiadomo, cała sprawa z eliksirem była zgoła absurdalna i uwarzenie czegoś takiego raczej nierealne, ale cóż! - Gdyby jednak istniała taka dziedzina magii, albo nawet taki pojedynczy eliksir, który sprawi, że motyl, który przyjąłby odwagę lwa, równocześnie nie straciłby całej swojej finezji, to myślę, że... musisz spróbować, musimy. - uśmiechnęła się blado do swojego ukochanego, z powrotem wręczając mu sznureczki. Niestety, Skyli też się nie udało ułożyć z nich motyla.
Ollie bardzo uważnie słuchał swojej dziewczyny, bo jej zdanie naprawdę miało dla niego znaczenie. Skyla wszakże niebywale rzadko mawiała, iż któreś pomysły Olliego są złe, kiedy więc do czegoś takiego dochodziło, pozostawało mu poważnie zastanowić się nad tym. Wpatrywał się w nią słuchając każdego słowa. Wszakże zupełnie nie pomyślał o tym, iż eliksir mógłby wyprzeć inne cechy Odelyi. - To byłoby straszne. - Powiedział na moment wyobrażając sobie, że Odelya w ramach źle dobranych elementów eliksiru traci swoją wyobraźnię oraz zdolności do grania na instrumentach wszelakich. - Kiedy do nas przyjedziesz, na pewno chętnie dla Ciebie zagra, tyle jej o tobie opowiadałem, że właściwie sama pyta, kiedy przyjedziesz do nas - zaczął nieco pozytywniej i weselej trajkotać, bo wizja że jego dziewczyna poznaje jego siostrę, była wprost idealna! Dzisiejszego dnia magiczne sznureczki sprawiały im niewiarygodne problemy, nijak dało się z nich stworzyć motyla. Jakby spokój i fantazja na parę minut daleko odleciały. Niezaprzeczalnie ostatnie słowa różowowłosej nieco rozbudziły nadzieje Olliego. Gdyby, gdyby, gdyby... Nigdy nie sprawdzał, nie szukał odpowiedzi, czy istnieje taka mikstura. Może były chociaż pewne próby? Może sam umiałby opracować takowy eliksir? Niewątpliwie tego dnia Twydell przechodził pewien punkt w swoim życiu, od którego potoczą się dalsze dzieje. Wszakże oczywistym było, że teraz będzie próbować wymyślić eliksir zmieniający, nie wygląd zewnętrzny, ale wybrane cechy. W międzyczasie Krukon przejął magiczne nitki i zaczął znów układać z nich zarys motyla. Być może szło mu trochę lepiej, jednakże bez wątpienia kształt ulepionego stworzenia wciąż był naprawdę słaby. Dlatego znów podał Skyli sznurki, jednak tym razem ich nie burząc, chciał by dokończyła, to co zaczął z nich budować. - Musimy... bez Ciebie nic bym nie zrobił - rzekł odwołując się zarówno do motyli, jak i prób uwarzenia leczącego Odelyę eliksiru, na całym przyszłym życiu skończywszy. To było takie oczywiste. Nawet nie wyobrażał sobie, że kiedyś tam miałby żyć bez niej. Właściwie nie chciał myśleć, że tak w ogóle mogłoby nie być. Spokojnie położył głowę na jej nogach, już nie będąc zadowolonym tylko z siedzenia gdzieś tam naprzeciw niej. - Kiedyś pokonałem lwa, tylko, że nie złapałem jego odwagi. Jeszcze nie wiem jak się to robi - powiedział kreśląc palcami jakieś wzory na nogach swojej dziewczyny. Tak też metaforycznie Twydell postrzegał śmierć siostry Haydena. Dla niego wszystko było bajkowe, nawet pozbawienie życia jakiejś dziewczyny z zamkowych lochach. Właściwie bardzo dziwnym było, że teraz o tym wspominał, wszakże niemal zupełnie wyrzucił to z głowy, jako doświadczenie, które go specjalnie nie zainteresowało.
Wizja w której Skyla poznaje Odelyę, również się bardzo dziewczynie spodobała. Znaczy wiadomo, ona chciała poznać ją już wcześniej, wszakże tyle o niej dobrego słyszała! Dlatego nie fajnie by było, gdyby jakiś eliksir udaremnił jej poznanie tej Odelyi, a Olliemu odebrał tę siostrę, to przede wszystkim. - O taktak, jeśli będzie chciała, będę mogła jej zrobić śliczny kolor na włosach. Jest taka wszechstronna, to może tęcza? Czy Odelyi spodoba się tęcza? - zaczęła się dopytywać, równocześnie próbując sobie wyobrazić jak siostra Olliego (której Sky oczywiście nigdy nie widziała, więc pozdrawiamy) mogłaby wyglądać z taką fryzurą. Jedynym wnioskiem, do którego w tym temacie doszła, było to, że Odelya na pewno będzie wyglądać rewelacyjnie, bo... przecież to siostra Olliego! Logiczne. Znów spojrzała na dłonie Twydella, które ponowiły próbę ułożenia motyla ze sznureczków. Szło im coraz lepiej, co działało na Quinley niemalże uspokajająco. Już z większym spokojem przyjęła od swojego ukochanego plecionkę i zajęła się dokańczaniem motyla, ręce już się jej tak nie trzęsły. - Poradzimy sobie. - zapewniła go, chociaż do końca nie wiadomo czy chodziło jej o całą sytuację z Odelyą, czy o tę ze sznurkami, czy w ogóle o całe ich życie. Chyba o wszystko. W każdym razie, kiedy Ollie ułożył głowę na jej kolanach, Skyla zaczęła delikatnie bawić się jego włosami, niektóre kosmyki zakręcając sobie na palcu. - Lwa? - zastanowiła się przez chwilę - A jak pokonałeś tego... lwa? Może źle się do tego zabrałeś? - zaraz jednak wyśmiała w duchu taką możliwość. - Ollie, ale jak to pokonałeś lwa? - zapytała z nieskrywaną ciekawością. Warto zaznaczyć, że absolutnie nie wzięła tego w sensie metaforycznym. Była naprawdę przekonana, że jej ukochany stoczył walkę z królem zwierząt, jakkolwiek to brzmi. - Jeśli i lwy potrafisz okiełznać, to może i dla nich znajdzie się miejsce w naszym domu? - zaczęła zastanawiać się na głos, wciąż bawiąc się włosami krukona. Gdyby mieli kilka sztuk lwów, z pewnością kiedyś wpadliby na pomysł, jak pozyskać od nich tę odwagę do eliksiru, jednocześnie nie bojąc się, że jakaś inna cecha zostanie wyparta.
Oczywiście taką miksturę pierw należałoby milion razy przetestować i dopiero mając pewność, że działa odpowiednio, można by rozważyć jej podanie. W gruncie rzeczy, jednak Twydell nie miał zamiaru porzucać tego pomysłu, wszakże on jako jeden z niewielu, wierzył, że takie niemożliwe rzeczy, można dokonać. Ponoć wiara czyni cuda, a ponadto by dokonywać wielkich rzeczy, trzeba mieć otwarty umysł. Być może kiedyś, po wielu latach trudów nasz niepozorny Krukon miał zostać wynalazcą eliksiru zmieniającego u ludzi wybrane cechy? Może chociaż na chwilę, niczym ten wielosokowy. - Jeśli kiedyś go odkryjemy, nazwiemy go eliksir quidellowy! - Powiedział z ekscytacją, bo nazwa składająca się z połączenia ich nazwisk brzmiała dla niego po prostu idealnie. I on również przyjął liczbę mnogą w sprawie dokonań w przyszłości, bowiem wiadomym był, że aby cokolwiek odkryć, musieli być w dwójkę. W jego oczach pojawiła się Odelya z kolorowymi włosami, o tak prezentowałaby się idealnie! - Na pewno! Bardzo się jej podobają moje różowe włosy, wiesz ona wyglądałaby jeszcze bardziej magicznie, gdyby miała takie tęczowe - odparł od razu popierając pomysł swojej dziewczyny i ochoczo kiwając głową. Zaraz jednak i on zaczął się bawić różowymi włosami swej dziewczyny zastanawiając się nad swoim pokonaniem lwa. Nie pamiętał zbyt dobrze, jak to było, w dziwny sposób część z tego dnia zapomniał. - Niee, wiesz, właściwie to było lwiątko - stwierdził zaraz, bardziej skupiając się na tym, że źle określił Gryfonkę, niż na tym co jej zrobił. Wszakże miano lwa bardziej by pasowało do kogoś dorosłego, a nie na młodą dziewczynę. Spojrzał zdziwiony na Skylę, jakby odpowiedź na jej pytanie była bardzo oczywista. - No po prostu w lochach, zielonym zaklęciem - powiedział i machnął ręką w powietrzu, pokazując swojej dziewczynie jaki ruch się wykonuje przy tym uroku. Jednak zaraz bardzo poważnie zaczął się zastanawiać nad tym, czy kiedykolwiek mógłby ujarzmić lwa na tyle, by taki zamieszkał z nimi w domu. - Takiego prawdziwego? O matko, Skyla, nawet nie wiesz jak bardzo chciałbym mieć w domu prawdziwe lwy! Takiego wielkiego, jak w Opowieściach z Hogsmeade! - Powiedział podekscytowany mając ochotę najlepiej zerwać się na równe nogi i od razu iść szukać takiego stworzenia. Ostatecznie jednak, zbyt przyjemnie było mu na kolanach Skyli, a ponad to, nie miał pojęcia, gdzie szukać takiego prawdziwego stworzenia. - Myślisz, że w wieży Gryffindoru mają jakieś lwy? - Zapytał całkiem poważnie, przypominając sobie, że ten dom ma na herbie właśnie owe stworzenie. Co prawda zdawał sobie sprawę, że po pokoju wspólny Ravku nie latają, żadne kruki, a mimo to, pytanie które zadał, wcale nie wydawało mu się absurdalne.
Skyla również postanowiła nie porzucać wizji o uwarzeniu takiego eliksiru, zwłaszcza po wiadomości o tym, że Ollie nawet z lwem potrafi się rozprawić. Była głęboko przekonana, że ktoś o takich umiejętnościach i takiej wyobraźni jak jej ukochany, w którego notabene była coraz bardziej wpatrzona, może dokonać wszystkiego. Znalezienie sposobu na eliksir, który będzie dodawał cech, ale równocześnie nie będzie żadnych odbierał ... kwestia czasu! - Och tak! - podchwyciwszy ten cudowny pomysł, z podekscytowaniem zaczęła szybciej zakręcać i odkręcać włosy Olliego na palcach. - Na pewno jest takie zaklęcie, którym można sprawdzić jak wyglądałyby nasze twarze złączone w jedną. I taką twarz możemy dać na etykietkę pierwszej buteleczki eliksiru! - w tym momencie chętnie by jeszcze klasnęła w dłonie, ale cóż, były zajęte! Ilekroć Skyla wyobrażała sobie ich wspólną przyszłość (a robiła to chyba codziennie, wizja o kolorowym domku naprawdę bardzo często ją nawiedzała), towarzyszyło jej niezachwiane przeczucie, że wszystko będą robić razem. Od ewentualnej pracy nad eliksirem, po latanie z ich własnymi motylami! - To Ollie, koniecznie musimy się z nią spotkać w trójkę! - jeśli ktoś dobrowolnie (!!!) wyrażał chęć na to, aby Skyla zafarbowała mu włosy, Quinley już z góry traktowała go już na równi z sobą - co Odelya i tak miała zapewnione przez samo nazwisko Twydell - jednakże i tak rzadko się zdarzało, żeby Sky kogoś ot tak zaczynała darzyć chociażby szacunkiem. Włosy tyyyle mówią o charakterze osoby, dlaczego więc nie traktować ich jako jednego z kryteriów oceny ludzkiego charakteru? Idealny system, myślała sobie Sky. - Lwiątko, zielonym zaklęciem? - Skyla zmarszczyła brwi, usilnie zastanawiając się nad tym co powiedział Ollie i prawdę mówiąc, coś jej tam już zaczynało świtać... tylko, że z empatią u Quinley bywało naprawdę różnie. Ogromnie przejmowała się losem siostry ukochanego, ale kiedy dowiedziała się, że Ollie pokonał lwiątko w lochach, w dodatku zielonym zaklęciem, zaczynała się tylko zastanawiać, czy sprawiło mu to frajdę. Ewentualnie czy dałoby się z tego lwiątka jednak przeszczepić tę odwagę na Odelyę... Ale kto wie, może było tak dlatego, że Ollie i Skyla to niemalże jedna osoba, przynajmniej w mniemaniu ślizgonki, więc to co czuje Twydell, czuje też dziewczyna? Tak, bardzo możliwe! - A było ładne... to lwiątko? - nagle coś ją tknęło, a myśli które pojawiły się w różowej główce, raczej nie sprawiały, że Quinley zaczęła inaczej postrzegać całą sprawę... na pewno nie w bardziej empatyczny sposób. Zaraz jednak przypomniała sobie sytuację z Willow i jakoś się uspokoiła, kiedy tylko przed oczami stanęła twarz i włosy O'ryan, na których skupiła się cała zemsta Quinley... - Ja też! I jeśli to byłby taki jak z Opowieści w Hogsmeade, to jak myślisz, dałby nam pojeździć na swoim grzbiecie? - szczerze ją to zaintrygowało... bo jeśli z motylami będą latać, a na słoniu jeździć, to czemu nie mogą udomowić lwa? - Jeśli mają, to wysoko go w tej wieży kryją - stwierdziła dobitnie - Bo gryfoni to w ogóle chcieliby, żebyśmy myśleli, że oni są takimi lwami... ale nie są, daleko im do nich. Lwy są odważne, a większość gryfonów, których znam, ucieka na widok moich nożyczek w popłochu... - westchnęła ciężko, kręcąc głową na to całe tchórzostwo domu Godryka. To całe mówienie o lwach i odwadze sprawiało, że myśli Sky zaczynały krążyć w coraz dziwniejszych obszarach. Wciąż rozpatrywała to zielone zaklęcie, lochy, eliksir... wszakże niebo w gwiezdnej sali było pochmurne nie bez powodu. A Skyla nie lubiła takich powodów. - A może to lwiątko było jednym z tych lwów, które tylko udają odważne, a boją się nożyczek? Może nie udało ci się odebrać mu odwagi, bo zwyczajnie... jej tam nie było? - granice absurdu z pewnością zostały przekroczone już chwilę temu, ale teraz Skyla wskoczyła już chyba na następny poziom. Na szczęście była pewna, że Ollie ją zrozumie! Wszakże byli jedną osobą, jak to ślizgonka często lubiła sobie powtarzać.
Ollie od razu zaczął sobie wyobrażać jak mogłaby wyglądać ich twarz sklejona w jedną. To było na tyle interesujące, że miał ogromną ochotę znaleźć odpowiedni urok i przetestować, czy prezentowaliby się tak wspaniale jak w jego wyobraźni. - Musimy też poszukać takiego zaklęcia, Sky, powinniśmy niebawem wybrać się do biblioteki na ogromne poszukiwania! - Zadecydował Ollie jednocześnie stwierdzając, że pierw musi poszukać swojej lupy, no bo jakże to tak wybierać się na wyprawę odkrywczą bez tak istotnego asortymentu, dla każdego wielkiego detektywa? Twydellowi bardzo podobał się ten system oceniania ludzi, bo on też zdecydowanie wolał tych, którzy jakoś mocno się wyróżniali! Uważał więc, że jego dziewczyna ma genialny, innowacyjny sposób dobierania znajomych, ba był nawet gotów polecać tą metodę innym! Kiedy jego ukochana próbowała zrozumieć o co chodzi w zagadce z lwem i zielonym światłem, Ollie jak gdyby nigdy nic sięgnął po niedokończonego motyla, który leżał na ziemi. Leżąc na kolanach różowłosej, czuł się znacznie spokojniej, więc i poprawienie jego konturów wyszło mu naprawdę sprawnie. Z kieszeni wyciągnął różdżkę i prostym Wingardum Leviosa, sprawił, że ten zaczął latać dookoła nich. - Jest piękny! - Stwierdził na chwilę znów zapominając o temacie dziewczyny, a oczami pełnymi zachwytu wpatrując się w sztucznego owada, który dzięki połączeniu sił, wyszedł im bardzo ładnie! Zaraz jednak jego dziewczyna dodała jeszcze parę pytań, więc chłopak szybko przypomniał sobie o czym rozmawiali. - Niee, nie był taki ładny jak te małe puchate lwiątka. O matko, Skyla, może my sprawmy sobie małego lwa?! Co prawda nie będzie można na nim jeździć, albo nie nie nie, sprawmy od razu dwa! Jeden będzie duży i będzie można na nim jeździć niczym na tym z Opowieści, a drugi będzie taki malutki i puchaty! - Bardzo szybko znów zmienił temat z podekscytowaniem trajkocząc o swoim genialnym pomyśle. Zdawać by się mogło, że w tej chwili niczego nie pragnął bardziej, niż posiadania lwiątka. Jednakże słowa o nie tak odważnych lwach z wieży wprowadziły go w pewne zastanowienie. Właściwie jego dziewczyna znów miała tak wiele racji w tych słowach! Spojrzał na nią dużymi oczami nie mogąc pojąć jakim cudem jego dziewczyna tak wszystko doskonale rozumie, on zupełnie nie pomyślał o tym, że ten lew mógł nie mieć tej odwagi! - Niebiańska Skylo, jesteś najmądrzejszą osobą na tym świecie. Tak właśnie było! Ona na pewno nie miała tej odwagi, przecież Ci z tej wieży wcale nie są tacy... sam widziałem jak ostatnio bali się wilkołaków - stwierdził nagle wszystko doskonale rozumiejąc. Tak był tym uradowany, że aż podniósł się i pocałował usta swojej ukochanej. I właśnie w tym momencie przebudził się niczym śpiąca królewna, szybko zrywając się na równe nogi. - O nie! - Zawołał z istnym przerażeniem. - Poczekaj tu na mnie minutę, albo dwie, lub czternaście, zaraz wrócę - krzyknął i nie czekając na odpowiedź puścił się pędem do wyjścia. Był po prostu przerażony tym jak bardzo jest zapominalski, nie mógł po prostu w to uwierzyć! Szybko poleciał do swojej wieży Ravenclawu taranując po drodze wszystkich ludzi, jacy tylko stanęli mu na drodze. W końcu, dokładnie jedenaście minut później wbiegł ponownie do Gwiezdnej Sali. Ciężko oddychając po tym szybkim biegu podszedł do swojej ukochanej, znów siadając na ziemi, w ręce trzymał jednak coś przykrytego tęczową jedwabną i cieniutką szmatką. Ewidentnie było pod nią coś żywego, bo niecierpliwie się poruszało. - Chciałbym żebyś była najszczęśliwszą osobą na całym świecie, więc tego Ci życzę, najukochańsza Skylo, którą kocham najmocniej - powiedział dość krótko i zwięźle, bo jedno życzenie czasem silniejsze, niż wiązanka tych nijakich. Po tych słowach znów pocałował jej usta, jednak szarpiące się stworzonko przypomniało o swojej obecności, zrzucając z siebie szmatkę. - To dla Ciebie - dodał jeszcze podając jej różową wstążkę, która była przywiązana do dużej i niebywale barwnej papugi, która przekręcając łepek spoglądała na każdego z nich. Papuga miała niebieskie skrzydła, czerwony brzuch i zielony ogon, jej łepek natomiast był zupełnie żółty. Nagle papuga otworzyła swój beżowy dziób i przeciągle powiedziała "dzień dobry piękna Skyla", z czego Ollie bardzo się ucieszył, bo przez ostatnie parę dni nieustannie jej powtarzał, żeby tak się odezwała jak zobaczy swoją nową właścicielkę.
Skyla natomiast zaraz podchwyciła pomysł z wyprawą do biblioteki, Ollie miał całkowitą rację, powinni odszukać takie zaklęcie jak najszybciej! - O tak, doskonały pomysł! Ale wiesz, pewnie książka z tym zaklęciem będzie w zakazanym dziale, nauczyciele chowają wszystko z tymi naprawdę wartościowymi rzeczami - mruknęła, niemalże zdegustowana. - Ale spokojnie, kiedyś już podrabiałam podpis na karteczce, która upoważnia do wejścia i się udało! Jeśli nie będzie tej głupiej bibliotekarki z ładnymi butami, a będzie ta, która lubi spadać z drabiny, to wejdziemy wszędzie. - w tej nieco chaotycznej wypowiedzi chodziło kolejno oczywiście o Mormiję i Leah. Nie dało się ukryć, że po incydencie w szklarni, Skyla nie darzyła Cajger zbyt wielką sympatią... o ile jakąś w ogólę. Ślizgonka jednak zaraz przerwała gniewne rozmyślania o ładnych butach głupiej bibliotekarki, bo Ollie dokończył i uniósł ich plecione motyla. Mimo wszystko, wyszedł im on naprawdę pięknie! - Wygląda jak Fryderyk Donnie Turkusowy I! - wykrzyknęła, wpatrując się w motylka. Podobieństwo do ich króla motyli cóż, wykazywał chyba tylko samą swoją formą, którą zresztą miały przecież wszystkie inne motyle, ALE CO TAM. Zaraz jednak myśli Sky znów zeszły na nieco inny tor, przybierając formę małego, puchatego lewka. No i kiedy okazało się, że ten lew z lochów nie był wcale taki ładny, dziewczyna odetchnęła z ulgą. - O rany, Ollie jesteś genialny - pokręciła głową z uznaniem, już któryś raz nie mogąc wyjść ze zdumienia nad wyobraźnią i pomysłami swojego ukochanego. On to miał łeb! - I może żeby temu puchatemu nie było przykro, kiedy zobaczy, że na jego starszym koledze jeździmy, będzie mógł z nami pojeździć na słoniu, coo? Możemy zamontować na grzbiecie słonia taki koszyk... albo nie, lepiej będzie, jeśli będziemy go mieć na rękach! - była prawie pewna, że ICH lwy nie będą jak ci gryfoni, których dom, przynajmniej według Sky, powinien przejść jakieś przemianowanie. Z pewnością nie powinni mieć takiego majestatycznego zwierzęcia w swoim herbie! - Więc właśnie, oni tylko udają - stwierdziła pogodnie, uśmiechając się lekko na zasłyszany komplement. Niby znała parę nielicznych jednostek, które wykazywały się odwagą godną lwa (taka Raina mogła się prawie nazwać gryfonką, bo przychodziła do Quinley podcinać końcówki, Charlie też była w porządku), ale to i tak było ich naprawdę niewielu, niestety. Chciała coś jeszcze w tym temacie dodać, ale nagle jej ukochany zerwał się na równe nogi. Skyla poderwała się zaraz za nim, sądząc iż właśnie wpadł na jakiś kolejny rewelacyjny pomysł. Na prośbę o zaczekanie, pokiwała tylko energicznie głową. Oczywiście, że Sky poczeka, poczeka ile Ollie chce! Kiedy Twydell wybiegł, niebo nad Quinley przybrało nieco przygaszony, niebieski kolor z... fiołkowymi chmurkami? To chyba kolor radosnego oczekiwania! W końcu po kilku godzinach (jedenastu minutach, które taaaaak się ślizgonce ciągnęły), chłopak wrócił, ale zaraz, zaraz, nie był sam! - Ollie, ale ja już jestem najszczęśliwszą osobą na świecie! - oznajmiła, jakby powinno się to wszystkim na tej planecie wydać oczywiste tylko na sam widok różowowłosej. Zaraz też oczywiście oddała pocałunek, który został przerwany przez tę dziwaczną, szarpiącą się szmatkę. Po chwili szmatka spadła na podłogę, a na jej miejscu pojawiła się... papuga, najprawdziwsza papuga! - Papuga! - wykrzyknęła Skyla odkrywczo. Była zdumiona, ale jednocześnie był to chyba najlepszy prezent, który dostała ever, soreczka Fryderyku Donnie Turkusowy, spadasz na drugie miejsce. - Jest piękna i potrafi mówić, Ollie, ona potrafi mówić! - z całego podekscytowania przestała kontrolować wypływające słowa. Była naprawdę zdumiona! - Witaj najpiękniejsza i najbardziej kolorowa papugo świata - dziewczyna nachyliła się do ptaka, palcami delikatnie trącając jej skrzydełko, jakby w geście przywitania. Po chwili wyprostowała się jednak, spoglądając na Olliego w zamyśleniu. - Jak ją nazwiemy? Może...nie, hm. Albo...? Albo nie. - zaczęła się plątać i zastanawiać, przenosząc wzrok to na papużkę, to na swojego ukochanego. KONIECZNIE musiała wybrać jakieś niecodzienne imię! - Aurelia Farge? - wypaliła, z uśmiechem obserwując reakcję papużki na imię, które zaproponowała. - Aurelia od Aurelii z krainy Godryka, a Farge to po norwesku kolorowa! - zaraz pośpieszyła z wyjaśnieniami, wciąż jednak zastanawiając się, czy takie imię do ptaka pasuje... cóż, Skyla lubiła dziwne i niepasujące do siebie połączenia, a imiona zwłaszcza dwu lub więcej członowe. Brzmiały tak majestatycznie!
Słoneczne popołudnie zdecydowanie nie należało do ulubionych pór dnia Martina. Pomieszczenia oświetlone przez wpadające promienie odrzucały go oślepiającym blaskiem, nakazując wręcz znalezienie jakiegoś ciemniejszego, ustronnego miejsca. Biegnąc przez długi korytarz na drugim piętrze, wiedział już doskonale, gdzie się skierować. Potrzebował spokoju. Dość już miał tych wpatrzonych w niego, z nieskrywaną niechęcią, par oczu. Przecież od jakiegoś już czasu regularnie zażywał przepisane mu lekarstwa i nic głupiego nie zrobi! Nie muszą patrzeć na niego jak na jakiegoś szaleńca. Owszem, próbował się zmienić. Jednakże nie da się ot tak wypisać z fabuły życia tych paru linijek, które wtarły się na stałe ukazując go obecnie w złym świetle. Wiedział doskonale, że przekroczył granicę akceptowalności, gdy zaczął nachodzić Scarlett Saunders. Jej znajomi (a było ich wielu) od razu skreślili Voclaina z grupy ludzi, którzy mogli spokojnie przechadzać się korytarzami Hogwartu. A plotki szybko się rozchodzą. Także ostatecznie pozostało niewielu, którzy go akceptowali, a tym bardziej zwyczajnie lubili. Ale minął już rok od tych zdarzeń. Martin znowu zaczął przyjmować medykamenty i jego stan psychiczny znacznie się poprawił. Trudno było jednak odczepić od siebie łatkę psychola. Jedynym stworzeniem, które tak naprawdę, ale naprawdę, go akceptowało była jego Bella. Otworzył masywne drzwi i wparował do pomieszczenia. Tu już mógł być spokojny i bezpieczny. Jego oaza od dawien dawna. Często przybywał do Gwiezdnej Sali w celu odizolowania się od otaczającego go świata. Usiadł na samym środku posadzki i postawił przed sobą Bellę. - Co piękna? Nie do końca odpowiada Ci takie ciemne miejsce? Spokojnie, nie posiedzimy tu długo. Tylko cię obejrzę, podleję i pójdę odstawić cię do dormitorium - jak się można było spodziewać Mimbulus Mimbletonia nie odpowiedziała. Ach, jakże byłoby łatwiej gdyby mogła! Martin zaczął delikatnie sprawdzać stan swojej rośliny, starając się nie sprawić jej bólu - gdy tylko ją dostał nie raz, nie dwa oblany bywał odorosokiem. Pod palcami czuł przyjemne pulsowanie, które jasno wskazywało, że to również żywe stworzenie. Westchnął i uniósł głowę, kontemplując sklepienie nad sobą. Gdybyś była dziewczyną moglibyśmy teraz razem obserwować rozgwieżdżone niebo, Bello. Na tę myśl zaśmiał się. Imitacja osoby i imitacja nocnego nieboskłonu. A to ci dopiero randka!
Szalony, szalony świat. Nic ostatnio nie wyglądało tak, jak miało. Ale to była jej wina. Tylko i wyłącznie. Spierdoliła, na amen! Przynajmniej tak jej się zdawało. Jednakże nie byłaby sobą, gdyby nie funkcjonowała jak dotychczas. Chodziła na zajęcia, śmiała się, biegała za słońcem i wdrapywała się na drzewa. Ale brakowało w tym wszystkim jej dawnej wesołości. Optymizmu. Nie potrafiła być teraz optymistką! Choć dzielnie z tym walczyła. Zajmowała się wszystkim, byleby tylko się nad sobą nie zastanawiać. Nad swoimi występkami. Była złym, złym człowiekiem. Najpierw zraniła przyjaciela, raniąc kogoś, kogo chciała kochać, by potem narobić okropnego burdelu jako Vanessa. Całować się z kimś? Kogo się nie chce całować? I psuć dotychczasowe relacje? Nic prostszego! Szkoda, że nie dało się tego odkręcić. Szkoda, że czas się nie cofa. Szkoda, że jest taka głupia. T A K A G Ł U P I A. To nic, to nic. Wszystko dobrze, okej. Sama siebie oszukiwała, pędząc rano na zajęcia, a potem próbując łapać motyle. Nie wyszło, bo nadszedł deszcz, a wraz z nim burza. Niebo się dziś na nią gniewało. Nie ono jedno, nie ono pierwsze. Ze smutkiem w sercu wróciła do zamku, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Unikała ludzi, co było dziwne. Nie zamieniała się już w Vanessę. Nie chciała jej, wyrzekła się jej po tym, co zrobiła. Bez sensu, bo zaraz za nią tęskniła. Pomyślała o jej twarzy, a dar po chwili robił swoje. Była więźniem własnego umysłu i ciała. To było przykre. Weszła w końcu do gwiezdnej sali. Chciała wpatrywać się w pogodne niebo. W konstelacje gwiaździste, wyobrażając sobie, że jest kometą. Że leci sobie po tym firmamencie bez celu, wypalając się. Była dziś kometą. Brakowało jej tylko nieba. Nieba purpurowego. Znalazła je, tak, właśnie! Ale nie tylko ona czyhała na chwilę spokoju. Wchodząc do środka, dostrzegła Martina. Tak, był dziwny, ale kto nie był? Uśmiechnęła się dzielnie do niego, bo choć serce i oczy się nie śmiały, to chociaż buzia powinna. Tak jest wszystkim łatwiej, lżej. Zapewne jemu też będzie, choć się przed tym wzbrania. Ale hej, ona go kiedyś nauczy, że świat jest piękny, a życie zbyt krótkie, na marnowanie go siedzeniem w osamotnieniu. O, przepraszam, z roślinką. - Hej - zakrzyknęła radośnie, siadając na przeciwko niego. Siedziała tak chwilę, patrząc się na chłopaka i intensywnie myśląc na doborem słów, nad doborem gestów. Nie, to nie dla niej. Jest na to zbyt impulsywna. - Myślałeś kiedyś, że chciałbyś być kometą, Martin? - spytała bez ogródek, zdradzając swoje przemyślenia.
Leki trochę go muliły. Mroczki, cholerne mroczki przed oczami. Niedługo nie będę mógł się w ogóle ruszyć poza dormitorium, bo się będę obijał od jednej ściany do drugiej. Prychnął z niezadowolenia. Nie przyznawał się jednak do tych objawów, ani przed rodziną, ani przed mugolskim lekarzem, ani nawet w Świętym Mungu. Znaczy napomknął coś kiedyś o tym dziadkowi, ale ten tylko mu rzekł: "Każdy lek ma jakiś skutek uboczny". Pff, jakby sam tego nie wiedział. Pieprzony, Captain Obvious. Zdecydowanie najchętniej by te tabletki odstawił i żył spokojnie, czując, że może wszystko. A nie tak jak teraz, kiedy miał problemy nawet w patrzeniu przez dłuższy czas w migające gwiazdy na sklepieniu pomieszczenia. Zakręciło mu się w głowie, dlatego też szybko spuścił wzrok i wrócił do zajmowania się Bellą. Roślina zaczęła pulsować szybciej, gdy dotknął jednego z jej wypustków. Ej no, mała, przecież nic ci nie zrobię. Podniósł z ostrożnością swoją pupilkę, trzymając jedynie doniczkę i przyjrzał się od spodu szarym bulwom. Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dlaczego więc wydawała się taka niespokojna? Empatia. To z pewnością to. Odczuwa po prostu, co dzieje się w głowie jej pana. No, na to akurat nic nie poradzi. Mógł jednak spróbować nieco ją ożywić. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i skierował ją prosto w ziemię w doniczce. - Aquamenti! - powiedział głośno, a strumień wody podlał obficie Bellę. - Tyle ci starczy. Usłyszał skrzypienie drzwi. Odwrócił się szybko - niezbyt był zadowolony, że ktoś tu przybył, w końcu chciał właśnie uciec na trochę od ludzi. Na szczęście w komnacie stała tylko Dahlia Slater. Koleżanka z dzieciństwa, może obecnie nie aż tak dobra, by móc ją nazwać przyjaciółką, ale to chociaż jedna z osób, które jeszcze jakoś go tolerowały. Wyraźnie i ona była zaskoczona obecnością Martina w tym miejscu, ale ta oznaka zaraz minęła, a na jej twarzy pojawił się sympatyczny uśmiech. No, z Dahlią ostatecznie mogę jeszcze posiedzieć. Spokojnie wrócił do kontemplowania stanu zdrowia swojej roślinki. Nawet nie zauważył jak dziewczyna usiadła naprzeciw niego. - Cześć Dahlio - odpowiedział nadal nie podnosząc głowy znad Belli. Przed Dahlią nie trzeba było ukrywać swoich dziwactw. Po prostu nie trzeba. Że czym bym chciał być? Pokręcił głową i dopiero po chwili dobrze zinterpretował słowa wypowiedziane przez koleżankę. Spojrzał na magiczny sufit i zauważył tam lecącą gwiazdę. Ach, Dahlio, ty też jesteś trochę dziwna, wiesz? Tak właściwie to lubił to w niej. - Czym? Kometą? Dlaczego? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - odpowiedział szczerze. Widząc jednak, że gryfonka wpatruje się w niego, ewidentnie czekając na dłuższą wypowiedź, dodał - Na pewno byłoby łatwiej. I ciekawiej. Przemierzać sobie kosmos. Może i by to było fajne. - Być kometą? Strasznie dziwne. - Niestety jednak chyba jestem bardziej czymś w stylu Wenus - popatrzył na Dahlię, widząc, że już chce coś wtrącić. - Ale nie, że w takim sensie, że planeta i jestem czymś ważniejszym, czy coś. Bardziej chodzi mi o to, że wiele ludzi widząc Wenus na nieboskłonie, która pojawia się tam jako pierwsza, uważa ją za gwiazdę. Czyli za coś, czym w ogóle nie jest. Mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi - popatrzył na dziewczynę z nadzieją. - A czy ty chciałabyś być kometą? - Jeśli się go o to samo zapytała z pewnością musiała nad tym myśleć. - Co u ciebie w ogóle słychać? Dawno już nie rozmawialiśmy - zadał jej pytanie bardziej przyziemne (a nie przywenusowe, hłe hłe) i pogładził szare bulwy Belli.
Cóż, Dahlia także nie chciała towarzystwa. Skoro go tak skrupulatnie ostatnimi czasy unikała, to czemu teraz niby miałoby być inaczej? Jednakże tak po prawdzie to nie chciało jej się szukać już innego pomieszczenia. Zresztą, ludzi w Hogwarcie było tyle, że zapewne w każdej klasie by kogoś znalazła. Mniej lub bardziej znanego, bądź lubianego. A Martin był spoko ziomem! Wszakże znali się od dzieciństwa. To znaczy, on nigdy nie pragnął jej towarzystwa, nie była aż tak głupia, by tego nie widzieć. Jednakże ona postawiła przed sobą jakiś cel i za wszelką cenę chciała go zrealizować. Nie zwykła się poddawać, była bardzo upartą osóbką. Poza tym wmówiła sobie, że robi to dla jego dobra. Bo za bardzo się alienuje i odgradza od ludzi. A ona, wspaniała Slater, pomoże mu się otworzyć na innych, tak, właśnie tak. Dlatego głupio wolała wierzyć, że Voclain jest po prostu zbyt nieśmiały, a nie jej po prostu nie lubi. Chociaż sądziła, że już trochę przez te wszystkie lata się do niej przyzwyczaił i jej obecność nie robiła na nim większego wrażenia. W zasadzie mogliby być nawet rodzeństwem! Jednakże przez ten dystans, który krukon wytwarzał, ciężko jej było wpaść na to, aby go traktować w zasadzie jak jakiegoś brata-bliźniaka. A i to pewnie by jej przyszło na myśl, gdyby tylko okazywał jej więcej sympatii i zainteresowania! Ale cóż, nie sądziła, że ma aż takie problemy. Była zbyt roztrzepana, aby dostrzec takie rzeczy. Z pozoru bardzo oczywiste. Machinalnie również spojrzała w sufit, kiedy i on to zrobił. Zaraz potem jednak przeniosła wzrok na jego roślinkę. Nie znała się na nich za dobrze, ale wiedziała, że ta jest dosyć rzadka. Nigdy jednak nie próbowała jej dotykać, choć wiele razy ją korciło. Nie chciała, aby Martin się na nią gniewał! Była już wystarczająco nieznośna, nie potrzebowała do tego awantur o jakąś tam roślinkę. - Nie wiem, czemu akurat kometą. Bo leci tak w tym wszechświecie, nie zważając na nic, wypalając się kawałek po kawałku? Musi mieć smutny żywot, nie sądzisz? - odparła, zerkając jeszcze raz w górę, ale potem już przenosząc spojrzenie na jej towarzysza. Tak, zakładając, że ciała niebieskie i inne kosmiczne twory mają uczucia, a oczywistym jest, że nie mają. Jednak to nie przeszkadzało jej w wymyślaniu scenariuszy dotyczące komety. Ożywianie w myślach rzeczy nieożywionych chyba nie było niczym nowym, choć zapewne dziwnym. - No właśnie. Łatwiej i ciekawiej - westchnęła, drapiąc lekko doniczkę stojącą przed nią. Zaraz potem wysłuchała słów chłopaka, kiwając głową na znak, że rozumie. I rzeczywiście, chciała coś powiedzieć, ale nie chciała mu także przerywać. - Idealnie pasujesz na Wenus - rzuciła w końcu, uśmiechając się lekko. - I wbrew pozorom ja też - dodała nieco smutniej, niż planowała. Dlatego zaraz uśmiechnęła się dziarsko. - Chciałabym - odpowiedziała krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły. O które Voclain i tak ją po chwili zapytał. Spojrzała na niego wpierw nieco zdezorientowana, a potem wróciła do drapania doniczki. - Tak, w porządku - skłamała, choć nigdy nie potrafiła zbytnio kłamać. - A co u ciebie? Jak tam Bella? - dopytywała entuzjastycznie, chcąc zmienić temat. Sprytnie, mhm.