— Musisz przestać — odpowiedziała prawie od razu, poważna, choć spokojna. Nie zabrzmiała ostro, a w każdym razie nie chciała tak zabrzmieć, dlatego poprawiła się zaraz: — Wolałabym, żebyś przestał. Proszę. Potem nie będę umiała Ci wierzyć, kiedy naprawdę będzie dobrze. Nie chciała tego ciągnąć, wolała dać mu spokój, ale nie mogła tak po prostu zgodzić się na kłamstwo. Bo nie wierzyła w żadne „dobrze”, kiedy widziała cienie pod jego oczami. Bo nie było dobrze – ani w kontekście wszystkiego, ani w tej chwili, a już na pewno nie było dobre to, że przyzwyczaił się do takiego życia. Bo mógł próbować zbyć wszystkich wokół, ale nie ją, do licha ciężkiego. Chciała, żeby fakt, że nie dała się na to złapać, był jasny, zamiast jak zwykle pozostać w sferze domysłów. I choć coś w niej miało chęć unieść się, że znów ją odpychał, to zapanowała nad tą pokusą. Nie chciała, żeby to znów było „o niej”, to nie jej emocje były istotne w tej chwili. To nie ona miała koszmary czasem tylko raz na noc. Dlatego nawet jeśli oczy na moment jej zapłonęły, cała reszta pozostała spokojna. Była odważna, sprytna, albo zdesperowana. Mogło to być też chwilowe zaćmienie. Cokolwiek to było, pozwoliło jej ułożyć się na nim tak, jakby podobna bliskość była dla nich normą. A przecież nie byłaby nawet między nią i Trevorem. Mimo to czuła się dobrze, swobodnie i nawet kiedy odwaga przeminęła, nie czuła potrzeby, by uciec. To było... nowe, ciekawe. Testowała granice – swoje i jego jednocześnie. — Nie wiem. Spodziewam się? — odbiła piłeczkę, bo przecież nie od niej zależała kolejna wizyta, tak samo jak i ta dzisiejsza. Wszystko było w jego rękach, a skoro tak, to nie miała pojęcia, czego mogła się spodziewać, jak zwykle w jego przypadku. — To Ty musisz zapukać. Ja mogę tylko otworzyć drzwi. Czy na pewno dalej mówiła o nocnych spacerach i odwiedzinach, czy może sięgała dalej w sobie tylko znanych metaforach, które zwykle więcej mąciły, niż pomagały cokolwiek naprostować? Dlaczego tak trudno było mówić o czymkolwiek wprost? Kiedy była sam na sam ze swoimi myślami, rozgrywała w głowie perfekcyjne scenariusze, w których wszystko było banalnie proste. W których wystarczyło porozmawiać, żeby nie było więcej wątpliwości. A potem stawali ze sobą twarzą w twarz i tworzyli wspólnie bałagan, w którym trudno było znaleźć sens nawet wtedy, kiedy próbowali mu go nadać. — Nie — odpowiedziała przekornie, przełykając ogarniający ją zachwyt nad tym uśmiechem. Widywała go tak rzadko, że miała chęć unieść dłoń i prześledzić palcami każdy jego skrawek, byle tylko lepiej go zapamiętać. — Wiesz, że dotrzymuję słowa. Moja zemsta zależy od Twojego bycia creepem. Nie mogę obiecać, że będziesz creepem. Ale mogę obiecać, że ja będę, jeśli Cię to kręci. — Plotła cokolwiek, byle nie skupiać się na jego uśmiechu i biciu własnego serca, aż nieco zagalopowała się w tych kocopołach. Nie powinna pytać, co go kręci. Nie powinno jej to interesować. I przede wszystkim nie powinna sugerować, że mogła próbować sprostać jego wymaganiom, jeśli tylko je pozna. Uciekła wzrokiem w stronę majaczącego w burym świcie kominka, jakby znalazła w nim coś interesującego i modliła się, żeby nie zwrócił na jej słowa większej uwagi. Nic dziwnego, że zmianę tematu przyjęła z ulgą. Nie tylko z tego powodu – bo ulgę czułaby nawet gdyby przerywali najlepszą dyskusję w ich życiu. Nic nie było tak ważne jak fakt, że tym razem nie uciekł i po prostu spełnił jej prośbę, opowiadając o tym, co go prześladowało. Że choć raz nie musiała go do tego zmuszać i ciągnąć go za język. Poczuła się z tym tak niesamowicie dobrze, jakby obdarzył ją właśnie najwyższą formą zaufania. Wsłuchała się w głęboki cedowy głos, słuchając o koszmarach i próbując je sobie zwizualizować. Nie było to możliwe, kiedy przed oczami miała znów nie kominek, a jego twarz, bo nawet kiedy po tamtym uśmiechu nie było już śladu, a on był spięty własnymi lękami, kojarzyła jej się ze wszystkim, co dobre. A jednak rozumiała. Nie musiała widzieć oczyma wyobraźni twarzy czy wydarzeń, żeby rozumieć, jakie niosły ze sobą emocje. I choć z pewnością była daleka od odczucia tego w taki sposób, w jaki czuł je on, były dla niej przerażające, bo przełożyła je na własne koszmary, własny lęk i bezsilność. W końcu uśmiechnęła się, tak na słowa, jak idący za nimi gest i w odpowiedzi na niego wplotła własne palce pomiędzy jego, perfekcyjnie dopasowując do siebie ich dłonie. Spojrzała na nie, jakby potrzebując przekonać się, że to było naprawdę i chwilowo to właśnie tam ulokowała swój wzrok, śledząc nim ruchy własnych palców, gdy dla zabawy to zaciskała je na jego dłoni, to prostowała je znowu, a kciukiem leniwie gładziła jego nadgarstek. — Nic mi nie jest. Jestem tutaj. Oboje tutaj jesteśmy — miała co prawda na myśli Trevora, ale zabrzmiało zupełnie inaczej. Inaczej w taki sposób, że wcale tego nie skorygowała, zostawiając pole do interpretacji, zamiast brnąć w niezręczność. — Zabierz mnie kiedyś ze sobą na jeden z tych Twoich spacerów. — Nie rozmawiali o tym, dlaczego w środku nocy był dostępny na wizzengerze, ale ona już wtedy miała pewne podejrzenia, a teraz zyskała pewność, że nie był to przypadkowy spacer. Że z pewnością nie jedyny. A skoro i tak snuł się po nocach, uciekając od własnych lęków, równie dobrze mogła mu towarzyszyć. Chciała mu towarzyszyć. — A dzisiaj... — dodała i zawahała się na moment, w którym potrzebowała przełknąć ślinę, jakby tylko w ten sposób ciche, graniczące z szeptem słowa były w stanie spłynąć na wargi. Spróbowała przenieść na niego spłoszone spojrzenie, ale prędko wróciła nim do dłoni, którą ścisnęła odrobinę mocniej. — Dzisiaj zostań.
— Będzie dobrze – poprawia się, chociaż podejrzewa, że i tak mu nie uwierzy, dopóki nie argumentuje tego lepiej. W eterze szuka odpowiedzi, powodów, które mogą je uspokoić, ale nie tam je odnajduje, a znajduje je w sobie. Przypomina sobie tą mieszankę ulgi i strachu, kiedy Trevor proponuje im wspólne mieszkanie. — Nie tylko nocy nie lubię. Nie lubię budzić się i zastanawiać się, czy ktoś z dormitorium zauważył, że nie śpie i wie, dlaczego nie śpię. Wolę budzić się obok Was. Oni go nie oceniają, ma taką nadzieję, że tego nie robią, na pewno nie dają mu tego odczuć, chociaż nie mogą dokładnie wiedzieć, co chodzi mu po głowie, dostaje od nich bardzo dużo wsparcia. Może nie potrafi często wyrazić swojej wdzięczności, ale naprawdę czuje, że trzymają jego stronę, nawet jeśli czasem nie od razu się z nimi zgadza. Patrząc jednak na nią, nawet teraz, w przebłysku rozdrażnienia widzi wiele zrozumienia, cierpliwości i siły, którą od niej czerpie – nawet z tego gryfońskiego ognia. Potrząsa głową może nawet trochę rozbawiony, bo w nim nie pali się już żaden płomień, ale ona może być jego płomieniem, a Trevor siłą. Ale Trevora nie ma teraz z nimi, śpi obok, ma przed sobą tylko ją i tylko do niej się pochyla. Jego oczy nabierają większej miękkości, kiedy nagle te uszczypliwe tony zamienia w konspiracyjny szept: — Usłyszysz mnie? To odpowiedź na oba znaczenia jej wypowiedzi. Dosłowne i metaforyczne. Nie wie dlaczego, ale potrzebuje jej potwierdzenia. Patrzy na jej rumianą buzię długo, dopóki nie otrzymuje sygnału – tak lub nie. Niezależnie od odpowiedzi, ta chwila napięcia trwa za długo, dość, żeby wywołać suchość w ustach i zmusić go do sięgnięcia po szklankę wody na komódce obok łóżka. Nie przeszkadza mu, że ta należy do niej, zawsze wszystkim się ze sobą dzielą, chociaż nigdy wcześniej ta świadomość nie dociera do niego aż tak głęboko, żeby ręka miała mu drżeć, kiedy odkłada szkło na szafkę nocną. Nigdy nie spodziewa się, że będzie chciał być creepem, ale teraz, przez chwilę taka myśl przebiega mu przez głowę, bo nie chodzi nawet o to, że wtedy ona nim będzie, ale będzie blisko. Nieważne, czy w formie wampira próbującego odebrać mu rezon, czy jako Holly. Woli ją taką, jaką widzi – bystrą, wrażliwą, empatyczną, silną, uroczą, zawziętą, zadziorną, nieśmiałą, odważną. Jest tak pełna idealnie zbalansowanych sprzeczności, że jest pewien, że wampirem też byłaby perfekcyjnym, zdatnym do… lubienia. — Twój uśmiech, Twój cięty język i Twoje myśli. Wymienia pozornie trzy losowe rzeczy, dla których sens znajduje się w następnych słowach. Rzuca je ciszej, ledwie dosłyszalnie, kiedy akurat odwraca od niej spojrzenie. — … mnie kręcą. Nie daje tej myśli na długo rozbrzmieć między nimi, bo zaraz odnosi się do snu – tego snu i chociaż nie wchodzi w detale, nie mówi wszystkiego, to wiele rzeczy zostaje powiedzianych między wierszami, a on wierzy, że jej lotny umysł poskłada wszystko w jedną, spójną całość. — Kiedyś… — odpowiada. Jest to bardzo niekonkretna obietnica, ale jednak obietnica, a Holly może być pewna, że Ced też ich nie łamie. Jeszcze nie wie, czy kiedyś nastąpi szybko, czy późno, ale nadejdzie. Nie pogania tej propozycji, ani też siebie, próbuje odnaleźć się w tym momencie, zrozumieć, co właśnie dzieje się między nimi, bo ma wrażenie, że więcej niż oboje mówią. Podświadomie odtwarza sobie w pamięci słowa Trevora, bo nie ufa swojej ocenie. W swojej ocenie powinien się wycofać, nie robić jej nadziei na inną atmosferę ich… relacji, ale ocena krukona przeczy jego własnej. W ocenie przyjaciela, Ced może brnąć w to dalej i brnąć chce, ale czy tego samego chce ona? Palce zaciśnięte na jego dłoni powinny być podpowiedzią, ale nie są. Układa dłoń na jej policzku, nakierowuje jej twarz na swoją, śledzi jej reakcje, szuka jej spojrzenia i próbuje je utrzymać. Próbuje, to dobre sformułowanie, bo mógłby zginąć w tych oczach, gdyby tylko sobie pozwolił na chwilę nieuwagi i zatracenia, ale stara się tego nie robić, póki nie będzie pewien… Długo milczy, długo na nią patrzy, długo szuka słów, żeby powiedzieć to, co chce powiedzieć, ale chce powiedzieć tak wiele i jednocześnie tak mało. Dać jej sposobność żeby usłyszała dokładnie tyle ile chciała usłyszeć i odpowiedziała dokładnie na to, na co chciałaby odpowiedzieć. — Jesteś gotowa na trochę więcej niezręczności?
Nie oceniała go, a trzymała jego stronę, zawsze. Tylko dlatego tak denerwowało ją, gdy jej na to nie pozwalał, odpychając od siebie i próbując zamydlić oczy jakimiś banałami. Bo tego, by sam próbował trzymać swoją stronę, wcale od niego nie wymagała, domyślając się, że musiało to być teraz trudne, jeśli w ogóle możliwe. Odpowiedź, którą łagodnie na nim wymusiła, była w każdym razie wystarczająca, bo w zapewnienie, że będzie dobrze sama bardzo chciała wierzyć, a rzucony jej ochłap szczerości pomagał jej trochę lepiej go zrozumieć. Nic dziwnego, że prędko się uspokoiła – pierwszy raz od dawna miała wrażenie, że zrobili maleńki krok naprzód, a w każdym razie chociaż drgnęli w swoim impasie, dając iluzję ruchu. — Przekonaj się — czy jasne sygnały miały między nimi rację bytu? Nie padło żadne „tak”, ale tym bardziej nie padło „nie”. Dodała za to ciche, wypowiedziane szeptem „spróbuję”, które prędzej niż usłyszeć, mógł wyczytać z ruchu warg, które, tak czy inaczej, miał przed oczami. Czuła się odsłonięta pod naporem tego wzroku, ale nie aż tak, jak pod wpływem słów. Jeśli chciał utrudnić jej skupienie się na sennych koszmarach, zrobił to niezwykle skutecznie; gdyby teraz pominęła jakiś szczegół, to właśnie przez to. Wpierw spojrzała na niego pytająco, nie rozumiejąc, co nie tak jest z jej uśmiechem, a kiedy odwrócił wzrok, była pewna, że się przesłyszała. Że dopowiedziała to sobie, bo chciała to usłyszeć. Uwierzenie w taką wersję wydarzeń było łatwiejsze, bezpieczniejsze niż wiara, że naprawdę to powiedział. Nie chciała znów robić sobie nadziei, wolała puścić to mimo ucha i choć ciało zdradzało ją to rumieńcem, to waleniem serca, udać, że nie zrobiło na niej wrażenia. Kiedyś brzmiało jak dobry kompromis i, jak na kompromis przystało, nie dało jej satysfakcji. Nie walczyła jednak o swoje, uznając, że musi jej to wystarczyć, skoro dostała dziś od niego więcej, niż spodziewała się otrzymać i po stokroć więcej, niż zapewne chciał jej dać. Doceniała to, choć jeszcze nie wiedziała, jak mu to okazać. Ułatwił jej to i utrudnił jednocześnie. Potrzebowała chwili na odnalezienie się w tym spojrzeniu i dotyku, którego się nie spodziewała, a który sparaliżował ją w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie jak wtedy, pod dębem, choć nie potrafiłaby wskazać, na czym polegała różnica. W głowie miała mętlik i utknęła w bezruchu, który zdawał się trwać w nieskończoność. Zyskała przy tym kolejny powód do wdzięczności, bo dał jej dokładnie tyle czasu, ile było konieczne. Dał jej cały swój czas. Gęste milczenie krzyczało głośniej, niż mogłyby dokonać tego słowa. Poruszyła głową, lgnąc gorącym policzkiem do równie gorącej dłoni, która była blisko, ale niewystarczająco. Wtuliła się w nią, nieustannie trwając w magnetycznym spojrzeniu, niezdolna do wyrwania się spod jego czaru aż do momentu, gdy się odezwał. Nie zerwał uroku, jak to zwykle bywało ze słowami, a wręcz przeciwnie, rzucił na nią klątwę, łagodnie podrywając ją ku górze. Miała wrażenie, że od momentu, gdy leżała na poduszce do tego, w którym opierała się o nią dłonią, minęło śmiesznie dużo czasu. Jakby zdążyli się przy tym postarzeć, nagle zupełnie przestając być dzieciakami z Doliny Godryka. Puściła jego rękę tylko po to, żeby podnieść ją do jego twarzy. Przesunęła palcami po grdyce, pragnąc poczuć, jak nerwowo przełykał ślinę, a potem wspięła się nimi wyżej, badając kształt jego szczęki. Dłoń drżeniem zdradzała zdenerwowanie, ale ignorowała ją, tonąc w głębinach zieleni. — Nie wyobrażasz sobie od jak dawna. Chciałaby zabrzmieć pewnie i kusząco, kobieco, ale i głos odmówił jej posłuszeństwa, drżąc, chrypiąc i gubiąc dźwięki. Wynagrodziła mu tę imperfekcję uśmiechem, bardzo pilnując się, by nie był to ten uśmiech, bo tym razem musiała mieć absolutną pewność, że wszystko było jak należy. Potrzebowała jej równie mocno, co jego wzroku, dotyku i głosu w tym właśnie momencie, w tym świcie, który z chwili na chwilę jaśniał, wydobywając z nich nowe barwy. — Wiesz, co kręci mnie? — tym razem lepiej zapanowała nad głosem, wydobywając z niego nawet zadziorną nutę. Opuszkami palców dotknęła powierzchni kształtnych warg, milcząc przez moment, tak jakby celowo trzymała go w niepewności, choć prawda była taka, że jedynie trwała w tej chwili, próbując zapamiętać każdy jej szczegół. Niespiesznie cofnęła dłoń, opuszczając ją na własne udo. — To, jak na mnie patrzysz. Musisz z tym uważać.
Wszystko się zmienia. Wczoraj Ced składa sobie obietnice, których dziś nie potrafi dotrzymać. Wczoraj, nie widzi jutra. Dziś widzi go w odbiciu jej oczu, w tym pięknym uśmiechu, nawet tym, chociaż wie i pamięta, że ten potrafi być jeszcze bardziej onieśmielający i odurzający. Sam sobie by nie uwierzył, bo już teraz czuje zniewalającą siłę łagodniejszej wersji tego uśmiechu, ale doświadczył go już w pełni i w pełni to wrażenie, jakiego się nie zapomina. Nie zdaje sobie sprawy, że im dłużej patrzy w jej oczy, tym łagodniejsze staje się jego spojrzenie, tym spokojniejsza staje się zwykle bardziej zmącona zieleń oczu. Uspokaja go. To dość ironiczne, bo czuje jak serce wali mu w pierś i jak krew pompuje mu się szybciej do głowy i zagłusza myśli, a także przejmuje kontrolę nad funkcjami motorycznymi ciała, ale ta ekscytacja, nieśmiałość i gorąco, które oblewa jego ciało jest… odświeżające. Uzależniające – też. W połączeniu z otulaniem jej policzka dłonią i ciepłem jej palców na swojej skórze, jej obecność przynosi mu ukojenie. Nie czuje się tak od bardzo dawna przy nikim. Może wspomnienie Darby jest temu najbliższe, ale jemu towarzyszy też poczucie winy, nieprzyzwoitości i nieodpowiedniego wyczucia chwili. Teraz, kiedy odrzuca własne blokady, zdaje sobie sprawę, że nic innego go już nieogranicza. To poczucie wolności i swobody spina jego mięśnie szczęki w oczekiwaniu na ścieżkę jej dotyku. — Niech to nie będzie tylko spacer – rzuca cicho, kiedy jej opuszka opuszcza jego wargi, ale także dlatego spokojnie, bo nie musi się przebijać przez dźwięki ciszy – a randka. Zgoda? Pochyla się do niej, jakby nie brakowało mu odwagi, jakby sięgał po jasno wytyczony cel, ale kiedy jego usta znajdują się na poziomie jej warg, muska nimi tylko jej policzek. Wszystko po kolei. — Teraz naprawdę muszę wrócić do Trevora zanim wstanie i nie da nam o tym… Wskazuje głową ich dwoje w jednym łóżku, spleconych ramionami, bo nie wie kiedy jego wolna ręka ląduje na jej krzyżu, asekuracyjnie utrzymując ją nad poduszką. — … zapomnieć. Tak naprawdę Trevor wie już i tak wystarczająco dużo, żeby nic przed nim nie ukrywać, ale Ced woli mieć pewność, że są co do tego zgodni i woli wiedzieć naczym stoją, zanim Trevor się o tym dowie. A nie wątpi w to, że jemu wyciągnięcie odpowiednich wniosków zajmie szybciej niż jemu samemu i Holly. Z boku zapewne dostrzega znacznie więcej niż oni sami między sobą. Chce, żeby pierwszą osobą, która dowie się o tym, co właściwie dzieje się między nimi była Holly. Kiedy sam upewni się, że patrzą w tym samym kierunku i zmierzają do jednego celu. +
Chciałaby, żeby ktoś powiedział jej, co powinna o tym myśleć, bo teraz nie była zdolna do samodzielnego szacunku, czy był to w jakimkolwiek stopniu dobry pomysł. Nagle zapragnęła, żeby był tu z nimi Trevor, choć absolutnie nie chciałaby, żeby ich teraz zobaczył. Powiedziałby jej wtedy „na co czekasz, głupia”, a ona musiałaby mu przyznać rację, że nie było sensu zwlekać z odpowiedzią. Powiedziałby „no dawaj, zgódź się”, a ona mogłaby za tym podążyć. Ale odmowa i tak nie wchodziła w grę. Nie teraz, kiedy czuła się równie otumaniona co wtedy na ławce z szumiącym w głowie alkoholem. Nie, gdy była jego byle skinienie, pod jego urokiem, gotowa spełnić kilka z jego życzeń. Nie w chwili, gdy spędzenie z nim więcej czasu było jedynym, czego życzyła sobie ona. Mogłaby odmówić każdemu, ale nie jemu i nie teraz. Skinęła głową w odpowiedzi, bo znalazł się tak blisko, że głos uwiązł w jej gardle. Może tylko sobie wmawiała, a może naprawdę czuła bijące od niego ciepło. Z pewnością czuła bergamotkę, której źródło było jej już doskonale znane. Skoro była świadoma każdego skrawka jego obecności, czy i on słyszał, jak wpierw wstrzymała oddech i wypuściła go po kilku sekundach, ciepły i rozedrgany? Na pewno to słyszał. Była pewna, że pocałuje ją w zupełnie inny sposób i nie wiedziała, czy czuła rozczarowanie, czy ulgę, gdy skierował się na policzek. Chyba przedziwną mieszankę obu, bałagan taki sam, jaki wiecznie panował między nimi. — Musisz? Tak naprawdę wiedziała, że musiał, że przynajmniej powinien, ale chciała dać wybrzmieć protestowi, skoro wszystko w niej buntowało się na te słowa. Było jej tu dobrze. Chciała tak trwać w jego objęciach, choćby w bezruchu, choćby bezczynnie, ale razem, skoro dziś dali sobie na to przyzwolenie. Wiedziała, że kiedy stąd wyjdzie, powrót do tego stanu znów zajmie im trochę czasu. Że będzie niezręcznie – choć zrzekła się dziś prawa do narzekań. Pokiwała jednak głową, nie czekając na odpowiedź. Odgarnęła do tyłu złoty kosmyk włosów w ostatnim geście, jakby w pożegnaniu, dostrzegając pewien dowcip w tym, że z ich dwójki tylko ona mogła bawić się jego włosami. — Dobranoc. Tak chyba wypadało powiedzieć. Była jednak przekonana, że żadne z nich nie będzie teraz w stanie tak po prostu zasnąć. +
Plan jest, ale tak płynny i niedookreślony, że Ced sam nie jest pewien, że są do niego w pełni zgodni z Trevorem. Początek jest najprostszy, puchon ma za zadanie pozbyć się mamy z kuchni, bo tego dnia oni razem z Trevorem przygotowują śniadanie dla dwóch kobiet w tym domu. Cassi czeka z niecierpliwością, wstaje o piątej rano, mimo, że wie, że chłopcy nie przygotują nic przed ósmą, ani pewnie nie przed dziewiątą. Trevor z Cedem krzątają się po kuchni, blondyn głównie odpowiada na pytania, gdzie co jest schowane, chodzi i podaje rzeczy przyjacielowi, bo zanim zdąża się zastanowić za co powinien się zabrać, znów pada kwestia: “A gdzie pieprz?”. Może Trevor chce go zmusić, żeby użył zaklęć, ale Ced konsekwentnie i twardo odpowiada na wszystko mugolskim nawykiem – nadrabia wszystko w nogach. Ostatecznie staje na środku kuchni i mówi: — Stop. Ma wrażenie, że nic jeszcze nie zrobił, ale kiedy zerka na blat, śniadanie jest już prawie gotowe, Trevor okazuje się, że nie tylko jest dobry w jedzeniu, ale w rozporządzaniu jedzeniem także i przygototowywaniu go. Może na stole znajduje się nieproporcjonalna ilość mięsa do warzyw, ale ostatecznie menu układają pod Holly, więc idzie znaleźć roladki warzywne i nazwy hummusów i śmiesznych rzeczy, których Ced nie zna i nie potrafi opisać słowami, ale wszystko wydaje się całkiem w porządku ogarnięte, także z porządkiem za nimi, bo chociaż za Trevorem zostaje trochę naczyń do zebrania, puchon zgarnia je już w ruchu, skoro i tak raz na jakiś czas znajduje się obok szafki przy zlewie skąd podaje kolejne przyprawy. Stąd najlepiej czuć zapach unoszący się znad piecownika, aromatyczny i… zdecydowanie ściągający uwagę, jak teraz Savage ściąga wzrokiem spojrzenie Trevora. — Chłopie, nie patrz mi w oczy, lazania Ci się pali. Jemu się pali, bo Ced chętnie usuwa się mu z drogi, żeby to ogarnał. Dopiero co włożył świeżą koszulę, która jeszcze pachnie płynem do płukania i bergamotką, po szamponie, który skapał mu na kołnierzyk. I ten zapach podoba mu się bardziej niż spalonego sera. Z jakiejś przyczyny dziś liczy się dla niego, żeby ten zapach zachować, kiedy Holly zejdzie na dół ich przywitać.
W kuchni panował chaos. Nie było wolnego miejsca aby położyć dłoń na blacie. Gotowanie autorstwa najmłodszego z rodu Collinsów wiązało się z narażeniem pomieszczenia kuchennego na bardzo dotkliwe rany w postaci bałaganu. W całym tym chaosie musiał jednak mieć jakąś metodę skoro udawało się stworzyć posiłek. Instrukcje miał zapisane przepięknym pismem Cassi, w jej autorskim przepiśniku, gdzie znalazła się nawet wersja wegetriańska. Dusza mu pękała w skowycie pełnym bólu, łzy kręciły się w oczach, żal w spojrzeniu i drżenie w dłoniach gdy do mięsnego dania zwanego lazanią nie dodał nawet jednego dekagrama wołowinki... Ściskał przepiśnik w palcach umorusanych słodką papryką i kręcił głową z niedowierzaniem. Z racji, że zazwyczaj w kuchni przebywał jako Profesjonalny Utylizator Nadmiaru Żywieniowego to nie wiedział gdzie co się znajduje. Nic dziwnego, że Ced musiał podawać mu dosłownie wszystko, bo i tak większość szafek zostało upchanym zamówionym przez Trevora jedzeniem. W porozumieniu z Edmundem uznali, że muszą zasilić tutejszą lodówkę skoro taki Trev zjadał za trzech. Collinsonowie nie mieli umiaru w zamówieniu więc w kuchennych szafkach, na blatach, na lodówce znajdowało się jedzenie do pochowania i posegregowania. Mnóstwo szeleszczących białych reklamówek, papierowych opakowań i latających pod sufitem paragonów. - Co? To weź ją wyjmij no. - lazania miała mnóstwo sera i mnóstwo warzyw, przypraw i makaronu. Na blacie stała taca na której akurat kończył układać marchewki, oliwki, pokrojone papryki, ogórki, pałeczki chlebowe, trzy rodzaje serów (w życiu nie weźmie tego do ust) i kilka rodzajów kupnych hummusów. - Weź to na jedną tacę, ja poprawię zaklęcie mrożące na torcie. - wyręczył się Cedem i zrobił to, co obiecał. Tort miał wytrzymać dobre trzy godziny. Po kilkunastu minutach rzucał zaklęcie lewitujące na talerze, sztućce, kubki, dzbanki z lemoniadą, wodą z cytryną, sokiem, imbryk z kawą... było tego w cholerę bo postarał się i zrobił wszystko, co przyszło mu do głowy. Jedyne, co zaniósł do jadalni we własnych rękach to była misa z owocami. Oprócz lazanii i tacy z przekąskami były też kupne rzecz jasna, bułeczki, kremówki, czipsy... czego nie było! Podejrzewał, że Edmund finansował to wszystko z jakiegoś ukrytego powodu ale teraz się nad tym nie zastanawiał. Wcisnął Cedowi zadanie sprowadzenia obu pań na uroczyste śniadanie a sam pobiegł po schodach do pokoju, po drodze zdejmując już z siebie koszulkę. Musiał się przebrać, a z racji, że się spieszył to nawet nie zauważył, że jego ładniejszy odzienek jest założony na lewą stronę, a i tego, że na brodzie ma jeszcze trochę przypraw. Ogólnie rzecz biorąc Trev był lekko skołowany, od rana był na pełnych obrotach, nie ogarniał dnia, a i zażywanie tojadowego sprawiło, że ANI RAZU nie podjadł niczego w trakcie pichcenia. Twory żywieniowe wizualnie może nie były nadzwyczaj atrakcyjne jednak zapach był obiecujący. W rękach trzymał małe pudełeczko prezentowe z fikuśną kokardką.
Ced nie miał szansy na to, by wejść po nią na górę. Musiałaby być głucha, żeby nie usłyszeć tego tłuczenia garami, bo nawet umarłego wyrwaliby ze słodkiej wiekuistej drzemki. Zresztą zapachy na dole były tak skumulowane, że docierały do niej nawet przez zamknięte – nie na zamek, gwoli ścisłości – drzwi. Nie bardzo się tym przejmowała, chłopaki mieli swoje odpały, a Trevor już od paru dni próbował swojego szczęścia w kuchni, czym doprowadziłby pewnie biedną Cassi do zawału, gdyby nie to, że przez większość czasu i tak nie było jej w domu, bo zapracowywała się do upadłego. Sama Holly nie wtrącała się tam, gdzie nie było trzeba, zwłaszcza kiedy chodziło o facetów w kuchni – była wręcz zdania, że bardzo dobrze, że tam trafili, bo powinni chociaż trochę poćwiczyć, żeby nie być życiowymi pierdołami i nie zwalać wszystkiego na przyszłe partnerki... Obudziła się w każdym razie już jakiś czas temu, trochę się poleniła, a potem wzięła nawet prysznic, po którym wychodziła właśnie z łazienki, już ubrana, ale wciąż jeszcze wilgotna i zarumieniona od gorącej wody. W drzwiach cedowego pokoju mignęły jej nagie plecy Trevora... a w nos uderzyła woń, której nie dało się pomylić z niczym innym – spalenizna. Zaniepokojona tym, co stało się na dole, pobiegła na dół i wpadła do kuchni jak kula armatnia, z impetem zderzając się wprost z plecami stojącego tuż za przejściem Ceda. — Ałł — jęknęła, rozcierając bark, którym najmocniej przywaliła. Ale nie było czasu na rozczulanie się, przecież płonęli — co się dzieje? Coś się pali. Nie było to może najmądrzejsze stwierdzenie, ale na jej usprawiedliwienie – była jeszcze przed porannym kubkiem kawy. Złapała Ceda za ramiona, odsunęła go z przejścia i dopadła do piecownika, otwierając go na oścież i uwalniając na zewnątrz dym.
Ced choć zwykle czujny nawet w najmniejszych detalach, dziś gdzieś pomiędzy jednym, a drugim poleceniem, zapomina o lazanii, która dobrze się już rumieni w piecowniku, bo kiedy dostaje polecenie o przeniesieniu czegoś na tacę, dokładnie to robi. W podświadomości koduje sobie, że kiedy on się tym zajmuje, a Trevor jak tylko rzuci zaklęcie ochładzające, zaraz zajmie się lazanią, ale ten nie znika mu za plecami, jak Savage myśli, a całkowicie z pola kuchennej bitwy i puchon ze wszystkim zostaje sam. A kiedy zdaje sobie sprawę, że marchewki i ogórki to nie całe jego zadanie, już jest za późno. Dociera ostatecznie do pieca, wzrokiem szuka czegoś do przytrzymania metalowej blachy. Jak to robią mugole? Kuchennymi ścierkami? Właśnie dwie sobie przygarnia i staje z nimi, jako z arsenałem swojej broni, ale nie spodziewa się, że do niego dołączy samozwańcza-kula-armatnia-Holly. Popycha go za plecy, aż zapiera się rękoma o piecownik ze szmatkami, żeby zamortyzować to zderzenie i utrzymać siebie i ją w pionie, ale nie ma czasu nawet nic powiedzieć, czy choćby pomyśleć, czy zauważyła, że prysnął się dzisiaj perfumami ojca, bo Holly ho wymija. I przez chwilę, dopóki nie zdaje sobie sprawy z tego, po co to robi, czuje się niemal zawiedziony. Wrażenie to mija, jak tylko gryfonka otwiera piecownik na oścież. Nie ma pojęcia, co mogłaby chcieć z nim zrobić, ale jego szalone myśli układają już scenariusze, w których pochopnie sięga do środka do blachy i chwyta ją gołymi rękoma, a na to nie może pozwolić. — Czekaj, Holly! Nawet jak podnosi głos, to ledwie sugestia nakazu niż prawdziwy krzyk, chociaż wzmacnia go odruchem, z jakim otacza ją ramionami, żeby złapać jej dłonie i wcisnąć jej w nie dwie ścierki, jakie on trzyma i przygotował na okazję wyciągania lazanii. Tylko zapomina jej wytłumaczyć, że taki jest jego plan. Właśnie w takiej pozycji spotyka ich Trevor, kiedy z powrotem zbiega do nich na dół. Ced obejmuje Holly od tyłu, trzymając jej dłonie, wyciągnięte niebezpiecznie piecownika, którego dopiero co otworzyła, a ścierki chyba nawet gdzieś uciekają z ich dłoni, kiedy pierwszy dym wpada Cedowi do oczu i łzawi je tak uporczywie, że nawet zwykle opanowany puchon, mruczy żałosne: — Szczypie.
Na kilka minut zostawił w rękach Ceda kontrolowanie chaosu. W jego wyobrażeniu nie było to nic skomplikowanego ale mógł przewidzieć, że wyrzucił z siebie w krótkim czasie mnóstwo próśb, użył mnóstwa zaklęć, zajął się wszystkim naraz to oczywistym będzie, że zapomni wyjąć lazanii na czas skoro Ced zanosił tacę z resztą jedzenia. Zajęty przebraniem się nie zorientował się, że Holly wybiegła na ratunek, dlatego gdy wrócił i zobaczył ich w tej wyjątkowej pozycji… uśmiechnął się od ucha do ucha. - To nie będę wam pomagać jak sobie radzicie.- w jego głosie brzmiała nutą rozbawienia. Nie był mendą, otworzył na oścież kuchenne okna aby wywietrzyć nieprzyjemny zapach spalenizny. - Czy piecownik gryzł ci palce, Ced, że nie zdążyłeś wyciągnąć naczynia na czas?- zapytał, nie orientując się, że to kwestia nieporozumienia. Nieumyślnie w jego głosie zabrzmiała nuta pretensji. Wyciągnął też zużytą i starą drewniana deskę do krojenia i wskazał im, że to dobre miejsce aby to odstawić. - Holly, my naprawdę sobie radzimy. Wiem jak to wygląda ale sytuacja jest opanowana. Chodź, masz urodziny, idziemy ci śpiewać piosenkę i dawać prezenty. - poprosił, mając nadzieję, że chociaż w dniu urodzin nie będzie musiała ratować sytuacji gdy się obaj za coś biorą. Sięgnął po różdżkę i duży talerz gotów wyciągać jedzenie z naczynia żaroodpornego.
Otóż chciała do niego zajrzeć, do tego piecownika, żeby w pierwszej kolejności zobaczyć, co płonie, w drugiej zastanowić się, czy warto to ratować, a w trzeciej podjąć jakieś próby. Nie zamierzała łapać za nic gołymi rękami… chyba. Prawda była taka, że nie wiedziałaby za bardzo, jak sobie z tym poradzić, była wychowana w magicznym świecie i nie bardzo potrafiła funkcjonować bez różdżki. A ta została na łóżku, bo przecież w planach miała spokojny poranek, a nie szaleńczy bieg ochotniczej straży pożarnej. — No przecież… — nie spodziewała się go tak blisko i nawet teraz, kiedy myśli miała zajęte czymś kompletnie innym niż Ced sam w sobie, a właściwie kompletnie nie myślała, oddając się działaniu, spięła się nieco. Kompletnie nie potrafiła pokleić, do czego są jej potrzebne te ścierki, nie dlatego, że było w tym coś skomplikowanego, a… no, przez niego. — ...uważam — dokończyła trochę innym tonem. Kiedy zszedł do nich Trevor, czas przyspieszył do właściwego tempa. Nagle ogarnęła cel ścierek trzymanych w rękach i wyjęła nieszczęsną lazanię na przygotowaną deskę. — Powinniśmy zamontować rurę obok schodów, prawie zleciałam — pożaliła się i jednocześnie podzieliła błyskotliwym pomysłem. Jak nie rurę to może chociaż zjeżdżalnię? Puścił mimo ucha to, że sobie radzą. Mogła im ufać, ale nigdy nie porzuciłaby całkiem czujności. Przyjrzała się zamiast tego nieco przypalonej, na bokach, ale na środku całkiem zjadliwej lazanii i dźgnęła paznokciem nadwęglony makaron. I dopiero wtedy do niej dotarło. — To dla mnie? — nagle spojrzała na lazanię jakoś tak łaskawiej. Odwróciła się do nich przodem, nawet nie próbując ukrywać wzruszenia. — Odkładaj ten talerz — poleciła mu tonem nieznoszącym sprzeciwu, a kiedy to zrobił, zgarnęła ich obu na raz, żeby przytulić ich bez konieczności wyboru, od kogo powinna zacząć.
— Tak, jest bardzo agresywny – Cedowi z łatwością idzie podkreślić to białe kłamstwo, bo dym naprawdę agresywnie wpada mu teraz do oczu i dziwi się, że Holly tego nie poczuła, ale zapewne zdążyła sprytnie obrócić wcześniej głowę. Ced natomiast stoi teraz z boku do ich obojga i przeciera oczy palcami, patrząc na Trevora przez mgłę. Może to lepiej, bo nie dostrzega tego lekko niezadowolonego grymasu. — Oskrobiemy trochę z brzegu i będzie idealnie – podsumowuje, bo to jedyne co mogą teraz zrobić. I objąć Holly, to też. To o tyle niezręczne, że jeszcze nie są gotowi, jeszcze nie wystawili wszystkiego na stół, a Trevor nie dał jej jeszcze swojego prezentu. Tort, schłodzony czeka już chyba na stole i wszystko dzieje się w złej kolejności, ale Ced po prostu rzuca: — Wszystkiego najlepszego. Może dodać czego najlepszego jej życzy, ale jak tak stoją spleceni ze sobą, to daje przestrzeń Trevorowi, żeby go wyręczył, bo sam musi się zastanowić, czego jej życzy. — Badania wykazują, że połowa ludzi skręca sobie nogi na tych rurkach, bez odpowiedniego przygotowania. Nie mówi tu o polldance, bo takich badań nie czytał, a o treningu strażackim mugoli. Jest prawie pewien, że był to jakiś artykuł na mugoloznawstwie, z którego wyciągali treści ze zrozumieniem. Za moment jest gotowy przenieść się ze swoimi przyjaciółmi do kuchni. — Możemy przenieść tę lazanię razem z naczyniem? Na talerzu oklapnie. A już teraz wygląda dość mizernie przypalona na brzegach.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
- Rura? Nie lepiej zjeżdżalnię? - można posądzić go o czytanie w myślach Holly jednak prawda jest taka, że niekiedy nadawali na tych samych falach. Oboje byli dostatecznie żywiołowi aby wpaść na pomysł montowania zjeżdżalni w domu cioci Cassi. - Dzielnie walczyłeś, Ced. - uścisnął mu ramię i posłał mu swój charakterystyczny półuśmiech. To było w stylu "Nie chce mi się dalej z tego żartować ale odpowiedź świetna". Nachylił się nad lekko zwęgloną lazanią i gotów był zadeklarować, że zje te najbardziej spalone części gdy Puchon podsunął mądrzejszy sposób nie tylko odratowania dania ale i transportowania. Nie znał się na dekorowaniu czegokolwiek więc wzruszył ramionami i poddał się pomysłowi najbardziej ogarniętej tu osoby, czyli Ceda. - Jeśli zamontujesz tę rurkę pod odpowiednim kątem a na końcu trasy ustawisz zaklęcie hamujące upadek to ciężko będzie się połamać. Skąd wiem? Myślicie, że moi bracia tego nie próbowali w domu? Dostali pasem po tyłkach, że hej ale przynajmniej przetestowane. - niech nie myślą, że to on jest taki mądry. Wiedzę zawdzięcza braciom, którzy wpadali na naprawdę szalone pomysły mimo surowości Edmunda. - No dla ciebie, a co ty myślisz, że chciałoby nam się rano wstawać i dla siebie robić takie luksusy? - zapytał, odłożył posłusznie talerz, nóż i otworzył ramiona gdy zgarnęła ich do przytulania. Postukał puzderkiem w ramię Holly. - Trzymaj, to od twojego ulubionego wilkołaka. Niskobudżetowo bo prawka pożarły trochę kasy ale no sama wiesz, w jedzeniu ci wynagrodzę. - gdy już się rozplątali z kończyn to zamiast życzeń - w których był bardziej nieudolny niż Ced - podarował jej czerwone pudełeczko ze wstążką. W środku znajdowała się ruchoma figurka jasnobrązowego wilka, która w obecności Trevora od razu chciała biegać po ramieniu, skakać, lekko podgryzać, ciągnąć za kolczyki, bransoletki, sznurówki (innymi słowy doprowadzać do szału), a gdy Trevorowi się gdzieś odejdzie, choćby na te parę metrów, to figurka robiła się ospała, senna i leniwa. To było naprawdę niewiele ale kiesa studencka nie była zbyt imponująca. Nie byłby sobą gdyby nie dał jej czegoś, co mogłoby ją denerwować gdy będzie w pobliżu.
Nie wiedziała, jaki jest plan, ale wcale nie była zdziwiona, że nic nie szło zgodnie z nim. Oczywiście nie odczuwała tego w żaden sposób, ten chaos był ich, towarzyszył im nie od dziś i to właśnie w nim czuła się najlepiej na świecie. Nie zamieniłaby tego bałaganu na żaden prezent na świecie, nawet gdyby miała to być mleczucha. — Badania instytutu badań z dupy — przewróciła oczyma, chociaż zgadywała, że Ced ma rację, z ich trójki to on najczęściej bywał na zajęciach. Ona... cóż, najrzadziej. — Przynajmniej byłaby przestrzeń do ćwiczenia magii leczniczej — zauważyła pozytyw tam, gdzie pozornie go brakowało. Ostatnio sporo czytała o uzdrawianiu, ale brakowało jej praktyki, całe szczęście. Wolała nie musieć na nikim sprawdzać, jak dobrze przyswajała teorię. Uśmiechnęła się od ucha do ucha na życzenia, nie wymagając absolutnie niczego więcej ponad to, co właśnie miała. Chciała spędzić z nimi ten dzień, to wszystko. I tak wiedziała, że życzą jej jak najlepiej, i że pomogą jej te życzenia spełniać. Przytuliła ich obu z całych sił, jakby chciała już teraz nadrobić cały przyszły rok. — Dziękuję! — ucałowała w policzek wpierw Trevora, a zaraz potem Ceda, pilnując by w przypadku obu był to równie szybki, równie ciepły i równie przyjacielski gest. — Najlepszego na świecie wilkołaka. Mam nadzieję, że nie je tyle co ty, bo nawet ta góra żarcia nie wystarczy na waszą dwójkę.
— Jak Ciebie nie było to jedliśmy pajdy chleba z kiełbasą. Bułki z różnymi rodzajami mięsa z uprzejmości pomija, nie zerka nawet wymownie na Trevora, żeby nie budzić podejrzeń, że coś ukrywa. To nie tak, że boi się reakcji Holly na temat jedzonego mięsa – Holly mogła komentować, jakie jest to złe dla zwierzątek, ale każdy z nich ostatecznie miał swoją wolę i robił rzeczy po swojemu. To po prostu był jej dzień, więc po co było go niszczyć przypominaniem o konsumpcjonizmie? A może właśnie powinien? Dać jej powód do uruchomienia swojego buntowniczego charakteru i walki o prawa zwierząt? Zawsze wydawała się wtedy w swoim żywiole. Trevor też, kiedy Ced spogląda na to, jaki dał jej prezent. Kręci lekko głową na boki, czasem Trevor w zbyt dużym natężeniu to duże wyzwanie, a Trevor i jego mini-kopia w postaci małego wilka z ADHD to było już chyba za dużo. Ced cieszył się, że kumpel nie wpadł na ten sam pomysł w jego urodziny. — Jest jakieś hasło, na któreś się wycisza? Waruj albo Zły pies? Przekręca głowę na bok, obserwuje jak wilczek uwolniony z pudełka przeskakuje z ramienia Holly do Trevora i z powrotem i on sam, jak typowy Ced, trzyma się trochę na dystans, choć jest to utrudnione, kiedy zostaje z powrotem przyciągnięty przez Holly. — To ode mnie – wciska jej samodzielnie wypisaną kartkę. Nie tłumaczy się, że swoje oszczędności odkłada, ale jego przyjaciele muszą wiedzieć, że utrzymanie jego domu jest kosztowne i że Ced już teraz myśli jak swoim kieszonkowym wesprzeć mamę. Chociaż Holly tak samo caluje jego, jak krukona, czuje dziwną elektryzującą nutę przy styku jej ust z jego policzkiem, co tylko przypomina mu jego ostatnią wizytę w jej sypialni, dlatego jak znajduje się z powrotem metr od niej, zakłada dłoń na kark, zanim narzuca sobie dyscyplinę i przypomina o tym, żeby razem z Trevorem donieść cały posiłek do salonu, gdzie już czaeka na nich Cassi z tortem i śpiewa sto lat. — …. sto lat…. lat…. sto. Ced nie czuje się dobrze podczas fałszowania nut, więc słychać tylko, co któreś jego słowo i widać błagalne spojrzenie jakie posyła Trevorowi “Ratuj”. Chociaż nie wie czy powinien ufać jego muzycznym talentom.
Prezent, mimo swojej prostoty, przypadł do gustu i to wystarczyło aby na twarzy Trevora rozkwitł szeroki uśmiech. Nie opuszczał go nawet gdy Holly ich przygarnęła i obdarowała buziakiem. Po raz setny uzmysłowił sobie, że nie są już dziećmi kiedy zwrócił na tego buziaka więcej uwagi niż kiedyś. Nie poświęcał temu jednak więcej czasu bo mieli inne sprawy na głowie. - To bardzo ułożona i wychowana figurka. - oburzył się w żartach i obserwował jak mały wilczek wędrował sobie pomiędzy ich przedramionami, jakby nie mogąc się zdecydować przy którym zwinąć się do snu. Posłał Cedowi rozbawione spojrzenie i dołączył się do śpiewania "sto lat", a fałszował przy tym okrutnie, aż figurka wilczka schowała się gdzieś w ubraniu Holly, instynktownie uznając ją za właścicielkę. Śpiewanie na całe szczęście nie trwało długo. Przy śniadaniu rozmawiali, umawiali się na wyjście na targ samochodowy, omawiali pomysł wspólnego zamieszkania, przygarnięcia zwierzęcia (tutaj grzecznie nie komentował co sądzi na temat posiadania w domu minikrowy jednak jego mina mówiła wszystko), przygód w Polsce... naprzemiennie opowiadali wszystko cioci Cassi, a i nawet Ced został zmuszony do zabrania głosu na nieco dłużej niż dwa zdania. Uprzedzili ciocię, że szykuje im się za parę dni całonocna impreza u krukońskiego kolegi, a gdy ta zapytała o pełnię to prawie zadławił się marchewką - niech mu nikt nie mówi, że warzywa nie zabijają. Taktownie odparł, że wszystko ma zaplanowane, a posłał przy tym wymowne spojrzenie Cedowi aby przypadkiem nie wtajemniczał jeszcze swej matki w ten szalony plan. Jeszcze nie teraz. Chwilę później Holly dmuchała świeczki, Ced dostał rolę puszczania w powietrze konfetti a Trevor zrobił kilka zdjęć na pamiątkę starym aparatem wujka Devena.
Dobre pół godziny później, gdy siedzieli nad talerzykami z tortem urodzinowym, Cassi tymczasowo opuściła ich towarzystwo tłumacząc się nagle otrzymanym zamówieniem. Uśmiechał się na znak, że absolutnie nie ma z tym problemu. Gdy tort był krojony to z wesołą miną sięgał po swoją porcję gdy wtem spojrzenie dziewczyny, jak i własny rozum przypomniał mu, że ten tort może kosztować tylko i wyłącznie wzrokowo. Z niezbyt pocieszoną miną oddał swój talerzyk w ręce Holly i siedział przy szklance wody i krzywo pokrojonych zabójczych marchewkach. W końcu zapadła cisza, przerywana dźwiękami wydawanymi przez figurkę wilczka. Czuł na sobie spojrzenie raz Ceda, raz Holly więc odchylił się na krześle i głośno westchnął a z tym westchnięciem wzrósł poziom stresu w jego organizmie. - Musimy pogadać chwilę na mniej przyjemny temat. - ton miał bardziej poważny, zupełnie jak wtedy, w lesie, gdy rozmawiał z Holly. I gdy Cedowi obiecywał, że nauczą się zaklęcia patronusa. To ten ton, który był trudny do zignorowania. Zbyt długo to odkładał w czasie aby mieć w sobie odwagę oszczędzenia tej rozmowy w dniu urodzin Holly. Wiedział, że jeśli teraz o tym nie powie to nie powie aż do imprezy u Benjamina. - Chodzi o nadchodzącą pełnię. - z jakiejś przyczyny miał problem aby popatrzeć na Ceda choć to reakcją dziewczyny powinien się martwić. A może niesłusznie? Skubał nerwowo kawałek fikuśnej serwetki, zdecydowanie ładniejszej niż te w polskie wzorki widoczne w stołówce. - Poprosiłem... - urwał bo tak wcale nie było. Wziął głębszy wdech. - Ced będzie mi towarzyszyć podczas najbliższej pełni. A ty... - popatrzył krótko na Holly i przypomniał sobie to, co mówiła mu w polskim lesie. Przypomniał sobie jej łzy w oczach i wydawało mu się, że ona też pomyślała o tym samym. Nie chcę być na uboczu. - ... jeśli będziesz mieć odwagę za nas troje i jeśli chcesz być wtedy... z... z n-nami... - urwał bo aż trząsł się w środku od tych słów. Nie sądził, że kiedyś je do nich skieruje, zwłaszcza do Holly. Cedowi mówił zupełnie co innego na ten temat jednak przemyślał to, głowił się nad tym dniami i nocami i choć wszystko się w nim wzbraniało przed obciążaniem ich Holly, tak robił to bo nie chciała być na uboczu, a pominięcie jej byłoby potwierdzeniem jej obaw. Odwrócił wzrok i zaczął składać serwetkę na coraz to mniejsze części, zupełnie jak wtedy, przy padlinie sarny, którą w jakimś amoku pomniejszał bez końca. - To inicjatywa mojego taty. Niedawno go przycisnąłem i wiem już czemu między wierszami kazał mi radzić sobie samemu z... z obstawą przy pełni. Skracając to, co mi mówił: mam prosić ojca lub braci o pomoc tylko i wyłącznie wtedy, jeśli wy dwoje odmówicie mi obecności przy pełni księżyca. - przeszedł go zimny dreszcz, a zdjęcie ich trójki wiszące na ścianie zadrżało i przechyliło się pod niebezpiecznym kątem, jakby reagując na nerwy chłopaka. Dłonie miał lodowate, co było niezwykle rzadkie w jego przypadku. Nie patrzył już na nich, nie miał w sobie gryfońskiej odwagi. To było trudne prosić, mówić o tym skoro tyle lat było to tematem tabu. Ścisnął zwiniętą serwetkę w pięści i podniósł na nich wzrok, czekając na werdykt.
Zanurkowała wzrokiem w kartkę od razu kiedy dostała ją w swoje ręce i równie szybko poczerwieniała, ciesząc się, że w całym panującym w kuchni chaosie nikt nie miał czasu na to, by się jej przyglądać. Zaledwie chwilę potem rumieńce równie dobrze mogły być wywołane śpiewanym jej „sto lat”, bo powszechnie znanym faktem było to, że była to piosenka, której głównym zadaniem było wprawienie jubilata w zakłopotanie. Mogła nie wiedzieć co zrobić z rękoma i stać trochę niezręcznie, nie wiedząc, czy może powinna już usiąść, czy jednak sterczeć razem z nimi, ale nawet – a może zwłaszcza – w tej kłopotliwej chwili czuła się przede wszystkim bardzo kochana, a w efekcie i całkiem szczęśliwa. Czas przy stole leciał tak szybko, że była przekonana, że minęło zaledwie pięć minut, nim osunęła się nieco na krześle, pokonana przez tort poprzedzony obfitym śniadaniem. Chętnie oddałaby Trevorowi pół swojego kawałka, gdyby tylko mogła. — Zamrozimy Ci go jakoś, wytrzyma te kilka dni — próbowała go pocieszyć, ale nie kontynuowała, bo coś w jego minie się zmieniło, a zaraz i odezwał się znacznie poważniejszym tonem. Zdążyła zmarszczyć brwi, zanim dobrze dokończył najważniejsze z wypowiedzianych zdań. Usłyszała „Ced będzie mi towarzyszyć podczas najbliższej pełni, a ty...” a w wyobraźni dopowiadała już sobie, że ona zostanie wtedy w domu, że zajmie się szeregiem spraw, które może mogły być przydatne, ale przede wszystkim miały trzymać ją bezpieczną i z daleka. Serce zabiło jej mocniej, bo przecież właśnie spełniały się jej najgorsze obawy i minęło kilka ładnych chwil, nim dotarło do niej, że jest wręcz przeciwnie. Choć przejedzona, poderwała się na krześle, siadając wyprostowana jak struna, tak jakby była gotowa iść do lasu już teraz i zająć się wszystkim, co było potrzebne. Z leniwej ospałości przeszła w tryb pełnej gotowości do działania. — Mówisz... — tego się nie spodziewała. W ogóle nie przypuszczała, że głos może jej się tak strasznie załamać — mówisz s-serio? — i znowu, mimo że odchrząknęła, nie było wcale lepiej. Ba, było gorzej, bo do oczu naszły jej łzy i pociągnęła nosem, bardzo próbując nie pozwolić im popłynąć po twarzy. Ale to i tak się stało, oczywiście. — Trevor — zabrzmiała jeszcze żałośniej i po prostu wybuchła płaczem, nie będąc w stanie utrzymać w sobie tylu emocji. Płakała nie ze smutku i nie ze strachu, a z niesamowitej ulgi, że w końcu potraktował ją poważnie. Na Merlina, nie przypuszczała nawet, że może to być dla niej tak dużym ciężarem. — P-przepraszam, ja tylko. Nie wiem. Nie wiem co we mnie wstąpiło.
Nie musi na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że w Trevorze zaszły te zmiany z konkretnej przyczyny, miał swoje powody, Ced jednak, mimo wszystko spogląda na niego zaintrygowany, ciekaw tych powodów, chociaż o nie nie pyta. Moment później zerka także na Holly, bo jest prawie pewien, że ona też ma w tym swój udział. Ostatecznie łagodny uśmiech wstępuje na jego usta i oddycha ze spokojem, bo to najlepsze co oboje z Holly mogą usłyszeć, że Trevor ufa im obojgu na tyle, żeby zaprosić ich do tego wydarzenia oboje, zaufać, że będą w stanie być dla niego jego ostoją i otoczyć go opieką podczas tej pełni, czy po prostu czujnym okiem. Mimo to, chociaż dla Ceda to ulga, dla Trevora to słowa, które przychodzą mu z dużym trudem, dlatego Ced, siedząc obok niego, przerzuca ramię przez jego kark. Nie uwiesza się na nim, a po prostu opiera rękę o niego, jak kumpel, który siada obok najlepszego przyjaciela i czuje się przy nim na tyle swobodnie, żeby móc to zrobić bez żadnego oporu. Nie zmusza przyjaciela do patrzenia w ich kierunku, ani nie wymusza specjalnych reakcji, jego ruch zdaje się też bardziej naturalny niż nachalny, bo po prostu rozsiada się wygodnie w miejscu i wsłuchuje w ton głosu krukona. Wszystko to trwa tak długo, dopóki Holly nie reaguje pierwsza, żywiej, wyraźnie. Wtedy, chociaż Trevor jeszcze nie patrzy na nich, powoli wycofuje rękę i trąca kumpla łokciem. Po to tylko, żeby mógł dokładnie obserwować reakcję gryfonki. To, w jaki sposób powoli łzy napływają do jej oczu i jak głos jej drży, w dziwnej imitacji tego, jak brzmi także głos Trevora i ona ryczy, on drży, a Ced jako jedyny wydaje się dziwnie spokojny i… Wybucha śmiechem. Krótkim, ale dźwięcznym, takim, jak zdarzało mu się śmiać jeszcze rok temu. Nie trwa to długo, ledwie chwilę, jest to śmiech jak zawsze cichy i stłumiony, bardzo spójny z tym, jaką od zawsze jest osobą, ale kiedy Ced się śmieje, słychać w jego tonie głębszy, męski tembr, kontrastujący z miękkością i piaskiem, który nie powinien tam występować. Wszystko w Cedzie zawsze było sprzeczne. Ale nie oni. Oni zawsze wydawali się czymś “słusznym”, czego zawsze był pewien: — Głąby – podsumowuje przyjaciół.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Mówienie o tej sprawie nie należało do przyjemności więc starał się wyrażać na tyle zrozumiale aby mieli to jak najszybciej za sobą. Z drugiej strony rozmowa ta miałaby w sobie coś kojącego gdyby nie ich skrajne reakcje. O ile przy obietnicy zamrożenia tortu uśmiech jeszcze oplatał jego usta, tak później zamarł, zniknął i pojawiła się powaga zmieszana z niepewnością. Ciężar ramienia Ceda sprowadził go na ziemię, jakby ten instynktownie wyczuwał, że myśli Trevora wpadają w błędne koło: czy ja dobrze robię, może nie powinienem, poradzę sobie sam, to tylko mój egoizm, nie masz prawa prosić, ale gdyby im pokazać jak to wygląda, może bardziej byście się rozumieli, a co zrobisz, gdy ich zabraknie i będziesz musiał pełni samotnie stawić czoła... Wszystko to zniknęło gdy Ced oparł się o niego ramieniem, co skomentował krótkim spojrzeniem w którym zawarł cień paniki na widok łez Holly. Spiął kark i barki i wyciągnął rękę nad stołem w kierunku dziewczyny. Ewidentnie się zmartwił. - Jeśli odmówisz to nie będę mieć ci tego za złe. - położył chłodne palce gdzieś między nadgarstkiem a niedaleko kciuka. Nie wiedział jak ma zrozumieć te łzy więc wolał bezpiecznie uznać, że to strach i odmowa. Nieco to go zaskoczyło bo przewidywał, że raczej będzie chciała w tym uczestniczyć... ale tak jak powiedział, nie będzie mieć jej za złe mimo goryczy. Minę miał taką jakby chciał wszystko teraz odwołać, najlepiej poinformować, że w tym miesiącu księżyc będzie niedysponowany gdy wtem podskoczył na krześle słysząc dawno niewystępujący w tym domu dźwięk. Śmiech Ceda. Popatrzył na niego z uniesionymi brwiami a w kącikach ust czaiła się równie wesoła odpowiedź. Jednocześnie czuł ulgę, że chłopaka rozbawili ale też niepokoił go fakt, że ten śmiał się gdy Holly zalewała się łzami. - Co wyście ćpali beze mnie? W tym samym momencie Holly płaczesz, ty Ced się śmiejesz a ja jestem kłębkiem nerwów. - zazwyczaj odbierali świat na zupełnie innych falach ale dzisiaj to był jakiś dziwny punkt kulminacyjny. Cofnął rękę od Holly, oparł łokcie o stolik i palcami rozmasował pulsujące żyłki pod skroniami. Nie wiedział czy ma się cieszyć, martwić, żałować więc w ramach kompromisu z całym światem, zaczął się lekko denerwować. - Nic wam nie zrobię podczas pełni. - oznajmił to, co jest oczywiste ale co potrzebował powiedzieć na głos. - To tylko będzie bardzo brzydko wyglądać. - ach, ten jego dobór słów! Jak można krzyki agonii i przekształcane kości nazwać "brzydkim wyglądem"? Tylko Collins mógłby potraktować to takim niedopowiedzeniem. Odkrył jednak w sobie, że dla tej dwójki gotów jest naprawdę zagryźć w zęby i jeszcze usilniej udawać, że ma nad wszystkim kontrolę.
Nawet nie pomyślała o tym, jak absurdalna musiała być jej reakcja widziana z boku. Nie miała pojęcia o tym, że napędziła Trevorowi stracha, bo zamiast od razu powiedzieć, ile to dla niej znaczy, wypłakiwała sobie oczy. Nie miała też szczególnego wyboru, gdyby to od niej zależało, wolałaby wcale nie płakać, nie pokazywać swojej słabości. Przecież w tym momencie bardziej niż kiedykolwiek zależało jej, by udowodnić, że jest silna. Że zasłużyła na to zaufanie i podczas pełni da sobie świetnie radę. To było jak korek wyciągnięty z wanny pełnej wody. W jednej chwili wszystko świetnie w sobie trzymała, a w drugiej, pod wpływem jego słów, zaczęło wypływać na powierzchnię. Gromadziła w sobie te emocje związane z pełnią od tak dawna… od lat właściwie, bo przecież mijały już cztery, a oni wciąż nie porozmawiali o tym tak naprawdę. Jeśli odmówisz, to nie będę mieć ci tego za złe. Podniosła na niego mokre, zaczerwienione oczy i dopiero wtedy zaczęła rozumieć, jak musiał się poczuć. Miała już kręcić głową na znak, że zupełnie nie o to chodzi, ale wtedy wydarzyło się coś, czego nie spodziewało się chyba żadne z nich, w tym sam Ced. Przeniosła na niego spojrzenie w tym samym momencie co Trevor, ale wcale brwi nie zmarszczyła – zamiast tego do oczu napłynęła jej kolejna porcja łez. W tym samym momencie zaniosła się śmiechem razem z nim, wpierw parsknąwszy zupełnie niespodziewanie, potem trochę nieśmiało, aż w końcu roześmiała się w głos, zdecydowanie dłużej niż Puchon. — Nie zwariowałam, przysięgam — wydusiła z siebie pomiędzy śmiechem. Czy to nie była jedna z tych rzeczy, które powiedziałaby osoba, która zwariowała? Tak naprawdę to nie miała pewności, czy przypadkiem jej nie odbiło, ale jeśli tak, to była w najlepszym możliwym miejscu i z najlepszymi możliwymi ludźmi, żeby oddać się szaleństwu. Uspokoiwszy się odrobinę, objęła Trevora ramionami z całych sił, jakby samym tym gestem chciała pokazać, jak bardzo jest mu wdzięczna. Trochę jeszcze pociągała nosem. — Oczywiście, że chcę. Ja tylko… nie spodziewałam się i to miłe zaskoczenie. Dziękuję. Tuliła go jeszcze przez moment, ale zaraz puściła, pozwalając mu mówić… i oddychać też. Otarła oczy wierzchem dłoni i spróbowała doprowadzić się do porządku, a potem roześmiała się raz jeszcze, znacznie krócej, pod wpływem trevorowych słów. — Słyszałeś, Ced? Będzie brzydko wyglądać. Zapytałabym, czy będzie Ci to przeszkadzać, ale przecież patrzymy na Trevora od tylu lat, że chyba przywykłeś. Uśmiechnęła się złośliwie, ale zaraz oparła się głową o krukońskie ramię, jakby prosząc, żeby nie brał tego na poważnie.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Próbował roześmiać się tak jak oni ale opierała się w nim coraz to bardziej nagrzewająca się krew. Zostało jeszcze sześć dni a on już teraz czuł pod skórą zbliżający się termin. Zażywanie mordownika też nie sprzyjało. Wodził wzrokiem od jednego do drugiego i prawie odetchnął gdy Holly przerwała ten zamiar po prostu go obejmując. Oparł dłoń gdzieś na jej przedramieniu i z przyjemnością dawał się tak ściskać, nawet jeśli nie było to ani trochę wygodne. - To dla was... takie ważne? - zapytał cicho, być może głupio, ale na jego twarzy faktycznie było widać niepewność w tej kwestii. Dotychczas zakładał, że ten układ tabu im odpowiadał bo jednak zaglądanie w czyjś mrok nakładało na ramiona pewne zobowiązania - reagowania na to, co się dzieje. Reakcja Holly trochę nim wstrząsnęła gdy okazało się, że te łzy były łzami... ulgi? Tę chorą propozycję określiła mianem "miłego zaskoczenia", a zgoda spozierająca z jej oczu zdradzała, że była gotowa udzielić jej już cztery lata temu. Wobec następującego żartu nie dał rady ukryć grymasu na twarzy, tak bardzo wyrazistego dla Ceda, który miał najlepszy widok na jego mimikę, zważywszy na to, że Holly położyła głowę na jego ramieniu. - Źle to określiłem. Pierwsze razy ryją banię. - ostrzegł, jakby łudził się, że ich przygotuje na widok przeobrażającego się ciała, dzikich żółtych ślepi, ściekającej z pyska śliny zmieszanej z krwią świeżo zjedzonego surowego mięsa i tym podobne. Po pierwszych pełniach po nocach płakał z bezsilności, o czym też im nie mówił choć podejrzewał, że i tak wiedzieli. Potrząsnął głową i rozmasował swoje lekko ciepłe czoło. - Dzięki. Będę musiał jakoś was na to przygotować, omówić dokładnie na co zwracać uwagę, czego nie robić... na brodę Merlina, jestem wdzięczny ale chyba też przerażony. - podrapał się po potylicy i zwilżył gardło zimną wodą gdy poczuł na ustach suchość. Nie potrafił określić czego dokładnie się obawiał. Te przemiany były takie... intymne, prywatne, ukryte za grubą, ciemną zasłoną i oto je zamaszyście odsuwał i zapraszał tych dwoje najważniejszych uczestników aby zobaczyli jak to wygląda od zaplecza.
Rozpoznaje ten stan lęku i niepewności, czy trudności w mówieniu o rzeczach trudnych, a także wszystkie możliwe taktyki unikania niewygodnych tematów, dlatego rozpoznaje, że nie wszystko w Trevorze jest teraz tak bardzo transparentne, jak zawsze. Mimo, że to krukon jest zawsze pierwszy do pełnej przejrzystości, kiedy trzeba omówić jego problemy, nie jest tak samo bezpośredni. I Ced to rozumie, uśmiecha się co prawda blado kątem ust, bo wolałby nie rozumieć, ale dokładnie wie, jak kumpel musi się czuć. Nie wstępuje między niego, a Holly, bo jeśli cokolwiek może go pokrzepić, to na pewno jedną z takich rzeczy może być objęcie ich najlepszej przyjaciółki. Jej ciepło jest nieporównywalne z ciepłem i wsparciem, jakie mógłby fizycznie udzielić Savage, wraz z męską niezręcznością i tymi wszystkimi niechcianymi skutkami ubocznymi. Obserwuje więc chwilę wymianę uścisków i zdań między nimi w milczeniu, aż w końcu… w końcu w momencie chwilowej ciszy między nimi, odzywa się także on sam: — Przestań pierdolić, Collins. Słowa są mocne, jakich nie używa zwykle w obecności Holly, czy żadnej innej dziewczyny, zwyczajnie dlatego, że zwykle nie ma potrzeby wzmacniać swoich wypowiedzi wulgarnością, ani nie uważa, że wulgarność wprowadza dodatkowe atuty do dialogu. Tym razem jednak chce zwrócić uwagę Trevora, podejść do niego twardą ręką, jak on podchodzi do także do niego od czasu zwierzeń pod Perunem. — Wszystko, co jest ważne dla Ciebie jest ważne dla nas. Mówiłeś mi, że jestem dla Ciebie najlepszym bratem. W końcu zaczynam rozumieć co chciałeś powiedzieć. Ty dla mnie też. Nie jest dobry w słowa. Cedowi znacznie prościej dotrzeć do kobiet – nie rozumie czemu tak jest, ale ich wrażliwość i empatia, to coś na co on reaguje instynktownie, ale przy Trevorze czasem musi się nagłowić, czego on oczekuje, ale co ważniejsze, czego potrzebuje. Może dlatego, że Ced nie ma w sobie silnego współczynnika męskości. Konfliktów nie rozwiązuje pięściami, a jedyne, co daje mu wspólną z facetami to nieumiejętność rozmawiania o emocjach. Czasem trudno mu się z nim utożsamić, a czuje w sobie głęboka potrzebę zrozumienia przyjaciela i okazania mu tego zrozumienia. — Dałeś nam taryfę ulgową, walczysz z tym od czternastego roku życia i nawet wtedy nas chronisz. Daj nam teraz ochronić Ciebie. Co? Brzmi to sprawiedliwie? Poza tym, oni nie mają już czternaście lat. To, co dla Trevora było przerażające kilka lat temu, dla nich też nie będzie proste, ale jeśli on dźwignął to wtedy, to oni dwigną to teraz, może nawet lepiej, niż Trevorowi się wydaje? Dźwigną to razem. — Mojej bani nie da się bardziej zryć, a Holly to największy badass z nas troje. Powiedz nam w końcu, jak, gdzie, co i na co mamy się przygotować i będziemy gotowi.
— To dla nas cholernie ważne. Powiedziała to tuż po mocnym wstępie Ceda. Zerknęła na niego wtedy krótko i nawet kąciki ust drgnęły jej w lekkim uśmiechu. Nie pamiętała, kiedy ostatnio przy niej przeklinał. Zaczynała nabierać podejrzeń, że dzień dziecka jaki jej właśnie uczynili, był zupełnie planowanym prezentem urodzinowym. Bo tak właśnie się czuła – jakby obdarowywali ją czymś niezwykle ważnym. Niczego innego nie chciała tak bardzo, jak znów czuć się taką samą, równą częścią grupy, jak kiedyś. Nieważne czy chodziło o pełnię księżyca, czy o przekleństwa w jej obecności – doceniała każdą z tych rzeczy na swój własny sposób. Kiedy umilkła, Ced dodał coś, co omal znów nie doprowadziło jej do łez. Tym razem na to nie pozwoliła, ileż można było się wzruszać? Nie chciała wyjść na histeryczkę, skoro pierwszy raz od bardzo dawna zaufali jej, że jest silna i podoła. Więc chciała podołać, a w tym celu musiała przestać beczeć z byle powodu. Na Merlina, przecież na co dzień jej się to w ogóle nie zdarzało, co oni z nią zrobili? Zupełnie rozmiękczyli ją tym śniadaniem. Odczepiła się od Trevora i usiadła na krześle bokiem, tak żeby być skierowaną przodem w stronę chłopaków. Kiwała energicznie głową na każde z cedowych słów, aż rozpromieniła się na to, jak nazwał ją badassem. W końcu jednak przyszedł moment i na odrobinę powagi. Dotknęła ręki Trevora, by zwrócić na siebie jego uwagę, a po chwili wahania położyła na niej swoją i lekko ścisnęła. — Nigdy o tym nie mówiłam, bo nie chciałam, żebyś czuł, że na Ciebie naciskam, ale zawsze martwię się w pełnię. Na Podlasiu odeszłabym od zmysłów, gdyby nie Ced. Nie obchodzi mnie, czy to „brzydkie”. Trudno będzie patrzeć, jak cierpisz, ale przecież i tak wiemy, że to się dzieje. Wolę być wtedy przy Tobie, niż tworzyć w głowie scenariusze, które tylko wszystko pogarszają. Rozgadała się, ale wolała mieć pewność, że się rozumieją. Jeśli wyciągnęła z ostatnich miesięcy jakąś lekcję, to właśnie taką, by stawiać sprawy jasno i nie bawić się w niedopowiedzenia. Dalej nie szło jej to świetnie, ale przynajmniej się starała. — Nie sądziłam, że mój pierwszy raz będzie z Tobą, Trev. I że jednocześnie będzie przy tym Ced — rzuciła dla rozładowania atmosfery, ryzykując, że tylko wszystko pogorszy. W każdym razie puściła jego dłoń jeszcze w trakcie mówienia i sięgnęła po talerzyk z resztką tortu, dziubiąc w nim widelczykiem z zamiarem dokończenia swojej porcji.
+
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Ponownie Ced sprowadził go z hukiem na ziemię. Skrzyżował z nim wzrok lecz spojrzenie miał przy tym nieco ostre. Nie wyartykułował jednak swej leniwie narastającej drażliwości bo zdawał sobie sprawę, że tak jest zawsze przed pełnią księżyca i warto czasem ugryźć się w język. Dla niego usłyszenie wulgaryzmów z ust Ceda nie było niczym tak nienaturalnym skoro jeszcze niedawno rozmawiali o seksie i masturbowaniu. Podświadomie zaliczał tego rodzaju odzywki do jednego wora. Mógłby doczepić się, że przeklina przy Holly jednak z drugiej strony nie była tak krucha aby miała utracić słuch od ich bluzgów, które jak już to wymykały się z trevorowych ust. Słysząc jego słowa spiął mięśnie żuchwy i zredukował swój ruch do minimum. Wpatrywał się w Ceda intensywnie i chyba trawił to, co ten powiedział. Czekał na te słowa cały miesiąc i w końcu je uzyskał. Pokiwał głową i udało mu się nawet przy tym lekko uśmiechnąć. Spięcie karku i barku nie ustępowało bo Ced trafiał w samo sedno. Zupełnie jakby zbierał wszystkie słowa latami tylko po to, aby teraz wycelować je prosto w serce i wybić mu z głowy i ust wszelkie argumenty, potencjalne zaprzeczenia... aby pokazać mu, że musi się z nim zgodzić. - Od kiedy ty tak cwanie dobierasz słowa i momenty? - trochę się na to dąsał bo faktycznie, nie mógł na to odpowiedzieć inaczej niż przytaknąć. - Wuj Deven mówił w dokładnie ten sam sposób. Trafnie, nawet jeśli mogło zaboleć. - być może dlatego przyjaźnił się z Edmundem Collinsem. Zdawał sobie sprawę, że podejmował duże ryzyko poruszając dzisiejszego śniadania drugie tabu. Skoro jednak powiedzieli A, mogą powiedzieć i B. Przeniósł więc wzrok na dłoń Holly, gdy poczuł jej ciepło na chłodnej skórze knykci. Przejął się tym gestem bo też sprowadzał go na ziemię lecz w sposób delikatny, subtelny i ciepły. Chłód jego ciała ustępował i zarażał się ciepłem głosu i słów Holly, a poczucie zrozumienia w ich trzyosobowej przyjaźni pozwalało mu odnaleźć potrzebną równowagę. - Nie miałem pojęcia, że tak bardzo się martwisz. Chyba źle zrobiliśmy, że nigdy o tym nie porozmawialiśmy. Żyłem w swoich wyobrażeniach waszych opinii na temat pełni. - przyznał się do błędu co też niejako pokazywało, że przestawał być nieokrzesanym dzieciakiem a jednak dojrzewał do roli dorosłego czarodzieja gotowego do podejmowania rozsądnych decyzji. - Tak, teraz zrozumiałem, Ced. - nagle go olśniło, oczywiście z opóźnieniem, ale popatrzył na niego, nawet jeśli miał dojrzeć tam niechęć za poprzednie słowa. - Ty mi wytykasz hipokryzję. - zamrugał jakby oberwał tym prosto w twarz. Sam mówił Cedowi "otwórz się, podziel się, pomogę ci" a gdy miało być na odwrót to stawał okoniem powtarzając sobie, że daje radę. Potrząsnął głową i w końcu się roześmiał, i to z własnych błędów i z ostatniej wypowiedzi Holly. - Leśny trójkącik. - parsknął i wybuchnął śmiechem, jakby właśnie wyrzucił z siebie cały tłumiony stres i niepewność. Ta ulga była tak szokująca, że teraz rozumiał dlaczego Holly się popłakała. On za to reagował histerycznym śmiechem. Potarł oczy palcami i uspokoił się paroma głębszymi wdechami. Spoważniał bo zauważył jak dłonie mu się trzęsą. Obrócił szklankę w dłoni i zwilżył usta. Chłód wody ostatecznie go otrząsnął. - Teraz chcecie te parę zasad na pełnię żeby dobrze wsiąkły w myśli? - zapytał spokojniej i oparł łokcie o stół.
Ced zawsze trafnie dobiera słowa i mocno je filtruje – oczywiście, nie zdaje sobie sprawy z tego, że ma to po ojcu i właśnie dlatego oboje tak często się ze sobą ścierali, kiedy ten jeszcze żył. Teraz, słysząc ten lekko uszczypliwy komentarz od Trevora, że od kiedy tak się dzieje, Ced dyplomatycznie milczy – bo kiedy trzeba milczeć, też wie. Kręci lekko głową na boki, jakby chciał przekazać “Lepiej żebyś nie wiedział, jak długo”, ale nic takiego nie mówi głośno. Zaskakująco, spina lekko ramiona na wspomnienie ojca i drga mu grdyka, ale nie unika odpowiedzi. Zamiast tego rzuca: — Tak, coś o tym wiem. Od zawsze wolałem szlabany matki niż pogadanki z ojcem. Te zawsze kończyły się… cóż – usłyszeniem czegoś, czego nastolatkowie nie zawsze chcieli usłyszeć, nawet jeśli miało się w sobie dojrzałość Ceda, ten też był tylko dzieciakiem z burzą hormonów, które łatwiej było wylewać w domu na rodziców, niż w szkole. Nie rozmawiali teraz jednak o nim, a o Trevorze, dlatego Savage nie traci koncentracji, nie daje się zwieść wzmianką o ojcu — Teraz, zanim ktokolwiek się wycofa. Tym ktokowlek miał być Trevor, ale Ced nie chce wskazywać go palcami, więc zamiast tego utwierdza go, że chcą usłyszeć wszystko, już teraz. Im szybciej tym lepiej. Część zakazów i nakazów podczas pełni wydaje się dużym wyzwaniem, a część budzi lekkie obawy, ale Ced ani na chwile nie daje odczuć krukonowi, że ktokolwiek z nich się waha, żeby wziąć w pełni udział. Kiwa głową na zrozumienie i poświęca temu tematowi całą swoją puchońską sumienność. Łapie się na tym, że chociaż kilka miesięcy temu nie mógł zapamiętać ani jednego słowa z książki podczas nauki do egzaminu, teraz, nawet bez notatek, pamięta nawet pauzy, w których Trevor zatrzymuje się, żeby przemyśleć swoją wypowiedź. Nawet Holly wydaje się skupiona, a kiedy Ced poświęca uwagę na chwilę jej, zdaje sobie sprawę, że walczy z odruchem wysuszenia jej policzka wierzchem dłoni, ale nie trwa to długo, bo ostatecznie nastoletnie porywy serca to coś, co może odłożyć na bok, w przeciwieństwie do nauk, jakie muszą zapamiętać przed najbliższą pełnią. Wie, że muszą omówić wszystko, zanim wybiorą się na targ, tam tłum i harmider nie da im możliwości skończyć tej rozmowy.
To cud, że wizzenger zdołał ją obudzić. Miała dość ciężki dzień w pracy i była po ludzku zmęczona. Po wieczornym powrocie niemrawo zjadła kolację, cały entuzjazm i dobry humor poświęcając Cedowi, z którym spędziła trochę czasu na wszystkim i niczym jednocześnie. W końcu jednak została sama i przysnęła nad ksiażką Zaklęci w Posłuszeństwo: Magia i Niewola poruszającą, rzecz jasna, sytuację skrzatów domowych i innych istot. Ostatnio próbowała zgłębić ten temat, dowiedzieć się czegoś więcej. To, co ją obudziło, to wypadająca z leżącego obok wizzengera karteczka, która trafiła ją prosto w nos. Skrzywiła się i omal jej nie zignorowała. Koniec końców ciekawość wzięła jednak górę. W jednej chwili wzrok z trudem utrzymywał ostrość na tekście, w drugiej pędziła na dół po schodach, tym razem w sprawie znacznie ważniejszej, niż przypalona lazania. Piżama w kicajace jackalope nie była może najbardziej wyjściowym strojem, ale przecież schodziła tylko na dół, miała spotkać tam Trevora, który widział ją w najbardziej absurdalnych strojach, a do tego kompletnie nie miała głowy do tego, by się nad tym zastanawiać. Będąc już na dole, uświadomiła sobie, że w swoim zaspaniu nie wzięła różdżki, odbyła więc drogę na górę i z powrotem na dół. Kiedy zbiegała z powrotem do kuchni, omal nie wpadła na kupkę nieszczęścia, którą zwykła nazywać swoim przyjacielem. — O Merlinie — wydusiła z siebie i w zupełnym odruchu dopadła do niego i przytuliła go, dając ujście uldze, że wrócił i był cały... i uszkodzony, ale przecież na pewno sobie z tym poradzą. Starała się nie myśleć ile krwi dojrzała na jego nodze, ale i nie przyglądała się dobrze. — Gdzie byłeś? Starała się nie pokazywać, jak bardzo była wystraszona. Puściła go i ruchem głowy wskazała mu wejście do kuchni, przy którym go zatrzymała.