Szeroka ulica biegnąca przez całą długość czarodziejskiej wioski, oświetlana po zmroku przez stojące na poboczach latarnie. Z okazji różnych świąt często ustawiane są tu stragany jarmarczne, ozdoby lub rzeźby, często odbywają się tu również konkursy lub loterie.
Na zewnątrz Courtney pokazywała słodkie wręcz opanowanie, choć w gruncie rzeczy sprowokować było ją łatwo. To jeszcze jednak nie ten moment, dlatego ripostę dziewczyny przyjęła na klatę, na którą zaraz potem mimowolnie i po kryjomu spojrzała, bo to właśnie klaty tyczyły się słowa. No tak, dużym biustem nie grzeszy, ale nie przejęła się tym specjalnie, szczególnie, że ma wiele innych zalet - na przykład fajny tyłek! - Dobrze, że ciebie da się bez problemu odróżnić - zakończyła litościwie, zakładając ręce na piersiach. Nie żeby coś, ale na jej oko Victoria też nie miała się czym chwalić. No, ale Courtney zapomniała już, jak upierdliwa potrafi być ślizgonka. Nieznośna. I przy tym pyszna. To nie te kilka cech, lecz cały jej styl bycia działał Amerykance na nerwy. Lawrence idealnie wpisywała się w kanon typowego Anglika - nudna jak flaki z olejem, ale ona i tak nazwie to "klasą". Myśli, że jest uosobieniem wykwintności i poloru, a jest zwyczajnie drętwa, chciałoby się powiedzieć - mdła. Bawi się pewnie w te całe savoir-vivre'y, a w dodatku nosi się na biało-czarno. Hill zdawało się, że brakuje jej życia, wigoru. W porównaniu z barwnymi Amerykanami, osobowość Victorii ginęła gdzieś wśród mocnych, jaskrawych charakterków przyjezdnych. Może jedynie ta jej wredota trochę ją ratowała, choć i tej miała serdecznie dość i w gruncie rzeczy śmieszyły ją te uprzedzenia. Dobrze, że Kalifornijka zdążyła się przekonać, że nie każdy Hogwartczyk jest taki przewrażliwiony na swoim punkcie. - Na szczęście dla nas obu nie gustuję w dziewczynach - odparła unosząc brwi. Ej laska, uważaj, bo jeszcze się zakochasz, pomyślała Hill, odchylając się na bezpieczną odległość. W duchu nawet jej ulżyło, gdy Lawrence się wyprostowała i przestała obczajać jej wizerunek. Nie stroiła się przecież dla niej. - Dobrze słyszałaś. I całe szczęście, nie będę tęsknić - odparła, dając do zrozumienia, że i ona powraca do Salem. W rzeczywistości jednak miała zamiar pozostać w Hogwarcie - dawna szkoła źle jej się kojarzyła przez ten cały koszmar związany z pożarem - jednak nie chciała wyprowadzać Angielki z błędu. Im mniej wie, tym lepiej śpi. Podejrzewała nawet, że ta informacja niezmiernie ją ucieszy i w sumie nie dziwiła się - gdyby mogła, sama powiedziałaby radosne "papa" ślizgonce. - Będziesz miała znów swój Hogwart dla siebie - uśmiechnęła się, bo przecież Lawrence nie wiedziała, że wcale tak nie będzie. I już zawsze pozostanie w cieniu wspaniałych Amerykanów.
Uśmiechnęła się prawie-uprzejmie po słowach dziewczyny, w końcu to prawdziwy komplement usłyszeć od wroga, że kobiece kształty się ma! Nie, żeby czuła się jakoś wyjątkowo kobieco, a tym bardziej cycato. Nie było sensu szukać haczyka w tym zdaniu, skoro można było wziąć to prosto i jasno, aby jej ego rozepchało całą główną ulicę, na której stały obie dziewczyny. Ludzie czasami zerkali na nie, chociaż żaden nie raczył podejść lub patrzeć otwarcie. Trudno powiedzieć, czy to nadal ta afera z rozpieprzoną szkołą w Salem, wojna, czy angielska kultura. Cudem nikt na nich nie wpadał, jakby wokół siebie miały pole magnesowe lub chociaż "Witajcie, kłopoty!" wypisane różowym, oczojebnym neonem na czołach. Victorii marszczyło się w jakimś zniesmaczeniu, serio, jeszcze trochę pobędzie z panną Hill i nabawi się zmarszczek, a tego nie przeżyłaby. - A może po prostu nie pieprzyłaś się z dziewczynami? - zasugerowała Victoria, lesbijska w połowie, która nieszczególnie się ukrywała. - Wiesz, ja bardzo lubię jędrne cycuszki, które nade mną skaczą - zrobiła gest przy swoich piersiach, jakby ściskała takie fajne i okazały z tym paskudnym uśmieszkiem godnym właściciela burdelu. - Ale nie martw się, Hill. Ty i twoja pryszczata dupa nie jesteście w moim typie - rzuciła z politowaniem, ponownie wracając do tej czystokrwistej maniery. Skąd wiedziała, że dupa Hill jest cała w pryszczach? Nie wiedziała. Ale musiała być, przecież to Amerykanka! Prychnęła na końcowe słowa dziewczyny, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Aż trudno powiedzieć, jak można mieć tyle arogancji w spojrzeniu co panienka Victoria. I jak połączyć arystokratyczną manierę z wulgaryzmami - najwidoczniej, to opanowała. - Kochanie, Hogwart już należy do mnie. Czy ty tam jesteś, czy nie... Niewiele to zmienia - stwierdziła prosto i lekko, jak zwykły fakt.
Oj tak, ego Victorii z pewnością rozepchałoby całą ulicę, gdyby mogło. I chyba to właśnie było jedną z rzeczy, które najbardziej Kalifornijkę irytowały - no bo jak to, ktoś inny miałby mieć wysokie mniemanie o własnej osobie? Przecież to jest dozwolone wyłącznie dla Amerykanów, którzy są chodzącym, siódmym cudem świata! Courtney nie bardzo przejmowała się ludźmi. W zasadzie miała gdzieś, czy zwracają czyjąś uwagę, czy nie. Była zbyt pochłonięta osobą ślizgonki, a jej uwadze nie umknął najdrobniejszy element w jej wyglądzie. Jako dobra obserwatorka zauważyła nawet piegi na tej jasnej, niespecjalnej buźce pełnej wyrazu niezadowolenia (zapewne z własnego życia, które było marne), czy chociażby włosy, które były ciut za krótkie, by efektywnie wytargać za nie dziewczynę. A szkoda, bo przydałoby jej się. - I nie mam takiego zamiaru. Na sam twój widok mam ochotę rzygnąć, Lawrence, a moja dupa to i tak wciąż za wysokie progi, jak dla ciebie - odparła pełna zniesmaczenia, cofając się nieco w tył. Choć nie miała nic przeciwko ludziom innej orientacji, to sama preferowała wyłącznie chłopców. Dlatego też po wypowiedzi Angielki skręciło ją w żołądku, a przez głowę przemknęła myśl, jak coś takiego mogło kogokolwiek wyrwać? Pewnie faceci na nią nie lecą, więc wzięła się za laski, to jasne. Desperatka. Natomiast na kolejne słowa ślizgonki, Courtney zaniosła się szczerym śmiechem. - Hogwart? Należy do ciebie? Złotko, gdyby nie twoja zjebana twarz, to bym cię w życiu nie zauważyła. Ale w końcu rzadko spotyka się takie paskudne i prymitywne osoby jak ty, więc ciężko przejść obojętnie - zakończyła ze swoim ulubionym kpiącym uśmieszkiem. Będzie ciekawie, gdy zostanie w Hogsie. Może nawet sprawi Victorii jakiś prezencik, co by ją w miły sposób o tym poinformować? Na przykład pyszną herbatkę z dodatkiem eliksiru krwinkowego. I chociaż to raczej pozostanie tylko w myślach Courtney, bo ona mściwą osóbką nie jest, to pomarzyć zawsze można.
Zaśmiała się z politowaniem na słowa Hill, bo dobrze wiedziała, że wcale nie była taka brzydka, żeby chcieć rzygać na jej widok! Świadczyło to o tym chociażby numerki, które bezproblemowo realizowała, gdy wyraziła taką ochotę. - Za wysokie progi? Twój tyłek nie jest taki uniesiony, żebym miała ochotę go macnąć - stwierdziła rozbawiona. - Flap. Kłamała. Akurat tyłek Hill był całkiem miły dla oka. Tak, obczaiła go i nie krępowała się tego. Tylko szkoda, że język nie można uciąć, zdjąć farbę z włosów... wtedy panna Lawrence - być może! - zainteresowałaby się jej osobą. A tak? Kukurydza nie była tego warta. Nawet nie wiedziała, dlaczego jeszcze tutaj stoi, żeby bawić się w przepychanki słowne. Mogłaby szukać dobrego klubu dalej. Chociaż kto wie, teraz Hill zapewne będzie ją śledzić, żeby zrobić czarującą słitkę z ósmym browarem w ręku. Pieprzony prześladowca. - Łatwo być ignorantem, prawda? - rzuciła pełna politowania, chociaż miała podbić jej oko za ten tekst. Nie wyciągnęłaby różdżki w takim miejscu, bo w szkole dostałaby tylko szlaban, a tutaj? Nie wiadomo! Chociaż, serio. Jeszcze trochę i wciśnie jej różdżkę do oka z niewybaczalnym na języku. To oczywiste, że Victoria nie uważała siebie za panią Hogwartu. Kto chciałby mieć na wyłączność - co prawda - piękny budynek z bogatą historią - ale! - ze stadem dzieciaków i proferosów-zrzęd? Westchnęła ciężko, jakby życie nagle stało się nie do zniesienia. I ruszyła w swoim kierunku, po drodze specjalnie potrącając ją z bara. Jak zawodowy bokser! Tak jest, Lawrence, prowokuj dalej wkurwionych Amerykanów! Pokaż, gdzie ich miejsce! - A teraz spieprzaj stąd, Hill. Nikt nie ma ochoty patrzeć się na twoją sztuczną gębę - zakomunikowała słodko i zrobiła pierwszy krok w swoją stronę, bo wcale nie straciła ochoty na picie. Wciąż była czujna, w razie gdyby dziewczyna postanowiła odwdzięczyć się jej podobnym.
Z jednej strony nie przejmowała się tymi wszystkimi docinkami ślizgonki, bo wiedziała, że nie ma w nich nawet krzty prawdy. Z drugiej, miała szczerą ochotę jej przywalić. Złość było widać przede wszystkim w jej spojrzeniu ciskającym gromy i zaciśniętych, pełnych niesmaku usteczkach. - Z mojego tyłka przynajmniej da się jeszcze coś ukształtować, za to z twoim bezdupiem raczej marne szanse - odparła, choć w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, jakimi tyłami dysponuje Lawrence. I bynajmniej nie miała zamiaru się przypatrywać, bo jeszcze okaże się, że lepszymi, a wtedy - o zgrozo - musiałaby sama przed sobą uznać wyższość Angielki w tej kwestii. Dlatego też wolała się nie dołować, a pośmiać z całokształtu, wprawdzie nienagannego, jednak dla Hill wciąż pozostawiającego wiele do życzenia. - Łatwiejsze niż patrzeć na taką paskudę - skwitowała krótko, pogardliwie lustrując dziewczynę od góry do dołu. Obiektywnie patrząc, Victoria nie była aż taką paskudą. Fakt, te włosy miała okropne, cerę za jasną i ubiór jakiś przeciętny, ale wszystko dało się poprawić. Gdyby pokornie przeprosiła Courtney za wszystkie niemiłe słowa i poprosiła o pomoc w sprawie wizerunku, przyjmując postawę pełną uniżenia, to może nawet Kalifornijka mogłaby coś zdziałać. No, ale na ten moment nie miała zamiaru bratać się z wrogiem, tym bardziej, kiedy została popchnięta z bara. Wtedy coś się w niej zagotowało. Choć na zewnątrz postawa wskazywała słodkie wręcz opanowanie, to już mimika twarzy zdecydowanie zdradzała jej intencje. Złość malowała się na buźce Courtney, a ona nie miała zamiaru tego ukrywać. - Nie będziesz mówiła mi, co mam robić - odparła spokojnie. Zbyt spokojnie. Niewiele myśląc szarpnęła dziewczę za włosy, by ta cofnęła się do miejsca, w którym jeszcze przed chwilą stała. Wyprzedziła ją, zmierzając w kierunku, w którym chciała iść Victoria. Musiała w końcu zaznaczyć jakoś swoją wyższość. Wciąż była jednak gotowa na jakiś cios czy pazury, którymi mogłaby zostać potraktowana. Nawet byłoby jej to na rękę, bo już nie miałaby oporów, by przywalić ślizgonce, a mogłaby jakoś rozładować swoją złość.
Jak przystało na prawdziwą arogantkę, koło nosa latały jej te wielkie zniewagi Amerykanki. Gdyby Victoria była na tyle miła, żeby dawać rady, z pewnością powiedziałaby, żeby najpierw spojrzała w lustro, a potem obrażała ładniejszych, zdolniejszych i piękniejszych od siebie, bo trochę przypał, no nie? Ale Victoria Lawrence z domów Lawrenców nigdy nie była miła, więc jedynie mierzyła ją takim pogardliwym spojrzeniem, niczym Coco Chanel patrząca na ciasne gorsety, ale ona nie mogła rzucić miłym zaklęciem w ich kierunku. Tak jak się spodziewała, Hill zaatakowała; szarpnęła ją za włosy, przez co musiała zacisnąć zęby, żeby czasem nie syknąć, bo przecież to okazanie słabości, litości... A potem zobaczyła urocze pośladki i sprężysty krok, zmierzający w tym samym kierunku co panna Victoria. Jednak, nawet kręcony tyłek nie wynagrodzi jej takiej zniewagi. Na przemoc reaguje się jeszcze większą przemocą, zatem wyciągnęła swoją różdżkę z gracją godną mistrza pojedynków na zaklęcia... ale teraz nie będzie żadnych kroków, ukłoników i innych gówien, oj nie! Krótko przewertowała zaklęcia w myślach. Nie za okrutne, żeby nie trafić do Azkabanu, ale na tyle złośliwe, żeby zadośćuczynić kilka wyrwanych włosów. Oczywiście, wszystko robiła dyskretnie, stojąc jak w najdogodniejszej pozycji, żeby wysunąć czubek swojego przedłużenia ręki. - Anteoculatia - rzuciła całkiem dyskretnie, a jeśli powiodło się jej, z przeuroczej głowy Hill wyrośnie dumne poroże. Wtedy na pewno zasłoniłaby różdżkę, ale jeszcze nie puściła, bo co jeśli Kukurydza okaże się być wiedźmą o wielu zmysłach i za szybko zorientuje się, że dostała jeleniem? A tak, Victoria chociaż dumna, była przygotowana na odwyk lub obronę. Zaczęłaby też powoli wtapiać się w tłum, wśród tych szybkich kroków i wielu pelerynek, podobnych do tej od krótkowłosej (tylko jej była droższa, oczywiście).
Choć Courtney była gotowa na jakiś ruch ze strony Lawrence, to bardziej spodziewała się rękoczynów i na to też była przygotowana. Dlatego zdziwiło ją, że ślizgoneczka tak szybko odpuściła. Nie domyśliła się bowiem, że może wyjąć różdżkę i użyć zaklęcia. Hill była raczej przekonana, że jest zbyt beznadziejna, by to zrobić. Zresztą ona, wychowanka ulic Ameryki, nie walczyła na sprzęty, lecz używała własnych pięści! Oj tak, miałaby szacunek na dzielnicy. Niestety, w Anglii panowały inne zasady i poczuła, że coś jest nie tak, dopiero wtedy, gdy zrobiło jej się ciężko na głowie. Mimowolnie dotknęła włosów i... co ona ma na głowie? Szybka analiza sprawy i... ta przeklęta dziewucha cisnęła w nią zaklęciem! Po trochu rozwścieczona, że Lawrence była na tyle bezczelna, a po trochu zdenerwowana, że zepsuła jej fryzurę, powoli odwróciła się i bez trudu dostrzegła Victorię, mimo przechodniów, którzy niepotrzebnie pałętali się pod nosem. Posłała w jej stronę najbardziej zabijające spojrzenie, na jakie było ją stać, po czym odparła: - Odczaruj to. Natychmiast - brakowało tylko, by tupnęła nóżką. Zresztą, co ona będzie się pierdzielić? - Jęzlep! Miała nadzieję, że zaklęcie zadziała. Wtedy czarnulka nie będzie już mogła ciskać zaklęciami, a ewentualnie użyć rąsi, które jej zdaniem wyglądały na słabiutkie. Tymczasem sama ona zaczęła powoli się oddalać - musi jakoś zlikwidować swoje poroże - i straciła jakąkolwiek ochotę na dalsze potyczki z Lawrence. Ta zdzira jeszcze pożałuje, ale... nie dziś! Przy ludziach to tak nie wypada, no przecież.
Ciężkie krople deszczu leniwie rozbryzgiwały się na kamiennej kostce ulicy Głównej w Hogsmeade, czyniąc - wraz z przenikającym przez warstwy okrycia wierzchniego chłodem - wieczór mało przyjemnym. Mimo niesprzyjającej aury, wioska wydawała się tętnić życiem. Uczniowie chętnie przemykali do ulubionych pubów, by tam, w cieple kominka, uraczyć się kuflem ulubionego piwa kremowego. Choć w normalnych okolicznościach, panna Tiereszkowa byłaby daleka od tego typu ciągot, miniony tydzień wystarczająco dał się jej we znaki, by zatęskniła za ludzkim towarzystwem. Ostatecznie, mimo wszystkich swoich złośliwości i dość kategorycznych poglądów, była tylko młodą dziewczyną, cierpiącą na brak konstruktywnych - czy choćby ekscytujących - zajęć. Otuliwszy się szczelniej przemoczonym płaszczem, przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę, finalnie skrywając się pod zadaszeniem nad jednym z gorzej wyglądających pubów, osadzonych wzdłuż ulicy. Umysł zdążyła już przewietrzyć, pytanie czy przy okazji nie dorobi się zapalenia płuc należało odsunąć w czasie.
Odgłos chlupoczących kaloszy towarzyszył młodemu Krukonowi podczas wędrówki przez tereny starej oraz zapomnianej przez niego wioski Hogsmeade. Wartym zaznaczenia jest fakt tego, że chłopak w tę ulewną pogodę postanowił założyć jedynie... parę gumiaków, a do tego bluzę oraz dżinsowe spodnie. Być może był to nieco komiczny widok, jednakże nawet szmery pomiędzy uczniami na jego temat nie mogły zepsuć mu tego wspaniałego dnia. Czas powoli zwalniał swój bieg, aby dać Matthias'owi nacieszyć się tą chwilą. Krople deszczu opadały powoli na jego twarz oraz włosy czyniąc z nich jednocześnie oklapłą czuprynę. Ciemność okalająca wnętrza poniektórych budynków, a także najdalsze zakamarki nadawała niejako charakter grozy temu miejscu, przynajmniej o tej godzinie. Dużo ludzi szukało schronienia przed felerną pogodą, lecz niewiele z nich tak naprawdę znalazło odpowiednie miejsce. Wzrok chłopaka momentalnie przeleciał po wszystkich zajmowanych "stanowiskach" i odkrył, że jedno z nich jest bardzo mało zatłoczone - wręcz opustoszałe. Stała tam tylko jedna osoba! Matt szybkim krokiem ruszył w kierunku tej postaci. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy tą właśnie osóbką była... Ślizgonka... - Dzień doberek, czyż nie jest to najpiękniejszy możliwy scenariusz? - Spytał mierząc dziewczynę od stóp do głów. Krople deszczu bywały irytujące, gdyż pogorszały zdolność percepcji. Także w tym wypadku chłopak wolał się upewnić z kim ma do czynienia. Przez jego głowę przebiegła myśl, która kazała mu na chwilę schować się pod szyldem niezbyt urodziwego baru. Być może dziewczyna zechce dotrzymać mu towarzystwa?
Przemoczony płaszczyk był niczym w porównaniu do powolnej agonii jej wewnętrznego urwisa. Tydzień, podczas którego nie straciłaby dla swojego domu kilku punktów, czy nie odesłałaby jakiegoś ucznia do skrzydła szpitalnego, był czasem bezpowrotnie straconym. Niektórzy mogliby uznać ją za dziecinną, inni postukaliby się w głowę, twierdząc, że nie zachowuje się jak córka swojego ojca. Ku chwale Salazara, Sasza jedynie wzruszyłaby ramionami, tłumacząc, że przecież tak została wychowana. W przeciwieństwie do swojego przodka nigdy nie pozbawiła nikogo życia - ba, nie zafundowała nawet nikomu poważniejszego uszczerbku na zdrowiu - i miało tak pozostać, przynajmniej w ciągu najbliższej dekady. - Najpiękniejszy możliwy scenariusz? Och, Örn, znowu na coś liczyłeś... - jęknęła z przerysowaną dezaprobatą w głosie, gdy tylko Krukon znalazł się pod zadaszeniem. Rosjanka dygnęła, złapawszy brzegi swojego płaszczyka w dłonie, choć bliższa była spontanicznemu przyklaśnięciu w ręce. Choć postanowiła udawać, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mowa, doskonale rozumiała, co miał na myśli. Odkąd się poznali, zdaje się, że przed kilkoma laty, ich relacja opierała się na niezdrowej rywalizacji, której celem była szkolna społeczność. Jakkolwiek ckliwie, by to nie zabrzmiało, Matthias niekiedy dodawał jej nudnym popołudniom sensu; zwłaszcza wtedy, gdy ucierał jej nosa, zaskakując ją kolejnym kreatywnym pomysłem uprzykrzenia komuś życia. - Swoją drogą, jak ty wyglądasz, nieład na głowie, bałagan w głowie, cały przemoczony - zaczęła wyliczać pozornie zawiedzionym tonem. - Przecież wiesz, że muszę dbać o swoją reputację, jeszcze ktoś śmie pomyśleć, że umówiłam się z jakimś podejrzanym typem - dodała z udawanym wyrzutem, zupełnie jakby mogło jej to przeszkadzać. Na szczęście znali się na tyle, by chłopak doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przejmowanie się plotkami jest Rosjance zupełnie obce, podobnie zresztą, jak randkowanie. - No dobrze, to skoro już nasze drogi się skrzyżowały, gdzie Cię zabieram?
Nieprawdaż, że życie pisze najbardziej zaskakujące scenariusze? Jeżeli powiedziałbym wam, że Krukon i Ślizgonka będą potrafili żyć we względnej zgodzie, uwierzylibyście mi? Raczej mało prawdopodobne. No cóż, jaka jest prawda wszyscy doskonale wiemy. Mniejsza, wróćmy do ich przypadkowego spotkania. Kiedy chłopak schował swoją mokrą głowę pod dachem westchnął cicho. Być może był to rezultat długiej przeprawy do jakiej był zmuszony, a może po prostu odczuł drobną zmianę temperatury. Po tym jak Saszka zauważyła przyklapnięte włosy Islandczyka chłopak się nieco przejął. Wiadome jest przecież, że chłopak aż zbytnio dba o swoje włosy. I tym razem nie obyło się bez szybkiego ich przeczesania dłonią. - Myślałem, że taki buntowniczy Ci się bardziej podobam. - Powiedział z przekąsem w głosie. Jak dobrze, że dane mu było spotkać właśnie tutaj młodą Ślizgonkę. Co by było, gdyby na przykład trafił tutaj na starego dziada zanudzającego historiami z lat jego dzieciństwa? Toż to niedopuszczalne! Matthias wyjął swoją różdżkę - uwielbiał się nią bawić. Było to coś w rodzaju uzależnienia, zdarzają się też takie przypadki w świecie mugoli, tylko że zamiast różdżki trzymają w dłoniach telefony. Wracając do rzeczywistości, chłopak uwielbiał stroić sobie żarty z innych uczniów Hogwartu. Z tego co było mu wiadome panienka Tiereszkowa również nie była w tej dyscyplinie zacofana. Co więcej, chyba za wszelką cenę pragnęła pokazać, że to ona jest królową uszczypliwości czy też docinek, jak kto woli. - Czy ja wyglądam na podejrzanego typa?! Przecież ja jestem najsłodszym chłopakiem na świecie. - Dodał po chwili zastanowienia dźgając dziewczynę rękojeścią różdżki w żebra. Oczywiście była to jedna z form wygłupów, nie miał zamiaru sprawić jej żadnego bólu... przynajmniej na razie sobie na to nie zasłużyła. Chłopak rozejrzał się dookoła szukając odpowiedzi na jej kolejne pytanie. - Ten no, jak to się mówi? Kobiety mają pierwszeństwo, więc wybieraj! - Powiedział zerkając na nią kątem oka. Tylko nie myślcie sobie, że zrobił to bo nagle zapragnął być miły! Co to to nie! Powiedzmy, że Matt nie należy do osób, którym wysilanie mózgownicy sprawia frajdę. Krukon podniósł ręce do góry i wygiął się w łuk powodując cichy gruchot kości w kręgosłupie. Mokre ubrania zalegające na nim zaczęły mu przeszkadzać, jednakże nie chciał się do tego przyznać. Trzeba sprawiać wrażenie twardziela, prawda?
Mówiłam Wam już kiedyś, że Sasza nie była wcale istotą aspołeczną, a jedynie jednostką lubiącą dawkować sobie przyjemność kontaktu z ludźmi? Prawda była taka, że na początku uważnie obserwowała otoczenie, by spośród tłumu niczym nie różniących się od siebie ludzi wybrać okazy, wybijające się ponad tę bezładną masę. Nie zrozumcie mnie źle, nie to żeby reszta społeczności była według niej nie warta złamanego knuta - z wyłączeniem mugoli, rzecz jasna - nie była po prostu w kręgu jej zainteresowań. Jak zatem ktokolwiek mógłby ją winić za to, że zwróciła uwagę na tego nietuzinkowego Krukona, przy którym nie sposób było się nudzić? Przeczesawszy włosy dłonią, Matthias nieświadomie - albo właśnie z pełną premedytacją - strząsnął z ciemnych kosmyków pozostałości po kroplach deszczu, racząc nimi najbliższe otoczenie. Rosjanka wzdrygnęłaby się zapewne, gdyby nie fakt, że sama przemokła do suchej nitki. Kasztanowe włosy pod wpływem wilgoci ułożyły się w fale, znacznie łagodząc jej pochmurne oblicze. Uśmiechnęła się pobłażliwie, słysząc uwagę, dotyczącą jej preferencji. Trafił w punkt, ale nie musiał przecież o tym wiedzieć. - Najbardziej podobają mi się Gryfoni, wiesz, zakazany owoc smakuje najlepiej, ale nie chciałabym przecież splamić pamięci Salazara, więc zadowolę się kujonowatym Krukonem - zawyrokowała, z przesadzoną troską mierzwiąc wciąż mokrą czuprynę studenta. Mógł być pewny trzech rzeczy. Po pierwsze, pogrywała z nim, choć było to zupełnie niegroźne. Druga kwestia - była daleka od interesowania się Gryfonami. No i ostatnia, najważniejsza rzecz, obrazy Matthiasa, ten, który mu właśnie przedstawiła oraz ten, z jej głowy, znacząco się różniły. - O tym mówiłam, łobuzie! - wytknęła, zaraz po tym jak - tylko przez grzeczność - skrzywiła się na skutek kontaktu czubka różdżki z jej ciałem. Żebra były chronione materiałem dość grubego płaszczyka, toteż prawdę mówiąc niewiele poczuła. - Swoją drogą, obawiam się, że jestem zbyt pruderyjna na takie zabawy - skłamała, ruszając wreszcie przed siebie. Chłodne powietrze przyjemnie łaskotało jej twarz, która przybierała coraz zdrowszy odcień, ale rozbryzgujący się o kostkę deszcz, zaczął spływać strumieniami w dół uliczki, zwiastując rychły nadchodzący mini-potop, toteż Ślizgonka zmusiła się, by opuścić bezpieczne schronienie i wyruszyć na poszukiwanie kolejnej przystani. - Zabiorę Cię w najbardziej romantyczne miejsce w tej dziurze - zapewniła jeszcze, nim zniknęli za rogiem. [z/t x2; pisz już w jakimś pubie, tylko NIE Świńskim Łbie? :) ]
Droga do czarodziejskiej wioski upłynęła Krukonom możliwie spokojnie. Syd nikogo nie sklęła, chociaż miała ochotę wrzasnąć co nieco do niektórych gapiących się osób, ani nie zemściła się na Ślizgonie, który trącił ją ramieniem na korytarzu. Była z siebie niezmiernie dumna, bo takie zachowanie spokoju w jej przypadku było czymś niezwykłym. Przez pół drogi próbowała zrozumieć awersję Tony'ego do kotów. No fakt, bywały zbzikowane i nieprzewidywalne, ale to właśnie było w nich niezwykłe. Okazywały swoje uczucia w nieco niezwykły sposób, ale przecież tak samo często robili ludzie. No bo w końcu namiętne obcałowywanie się na korytarzu, które wyglądało jakby jedno zjadało twarz drugiemu, przypominało bardziej lizanie sobie nawzajem pysków przez psy, niż ludzkie okazywanie uczuć. A przynajmniej yak to wyglądało w oczach Syd. Ostatecznie znaleźli się na głównej ulicy magicznej wioski. Nie była tu od festynu zimowego. Stanęła i rozejrzała się wokoło, a nowy znajomy stanął obok. Niezbyt dobrze orientowała się co gdzie tu jest, ale miała nadzieję, że znajdzie coś na wzór mugolskiego zoologicznego. - To jak? Najpierw chcesz ciacha, czy pójdziesz i pomożesz mi wybrać kota? - zapytała z nieco wrednym uśmiechem, patrząc na @Anthony Edison.
Stałem tuż obok dziewczyny z dłońmi wsadzonymi do ciepłej kurtki. Było zimno. Potworny mróz skutecznie zniechęcał mnie do słodkości. Właściwie to ochota na babeczki przeszła mi jeszcze w drodze do Hogs. Nic nie stało jednak na przeszkodzie, by spędzić ten czas tutaj nieco inaczej. Spojrzałem kątem oka na dziewczynę. Skoro miałem towarzyszyć jej podczas zakupów, wolałem to zrobić na samym końcu. Wydawało mi się to dużo prostsze, niż trzaskanie się po lokalach z klatką i kotem. -Najpierw coś zjedzmy. Proponuje jednak coś cieplejszego od babeczek. – uniosłem delikatnie jedna brew. Nieco skrzywiłem się i zerknąłem na Krukonke. Chyba trochę nie do końca wiedziałem jak zareaguje na zmianę dania. -Myślę, że tak będzie sensowniej. Przed powrotem do zamku, załatwimy sprawę z kotem. – uśmiechnąłem się w jej stronę i rozejrzałem dookoła. Jakby się tak zastanowić, to chyba dosyć dawno mnie tutaj nie było. Ostatnim razem, byłem tu chyba gdy miałem nietrafioną rozmowę o pracę. Nic na silę. Chciałem robić coś ciekawego, a nie łapać się każdej możliwej okazji. Było to dosyć głupie podejście, bo przez to ledwo udawało mi się wiązać koniec z końcem, ale jak widać jeszcze dawałem rade. -Jakaś ulubiona knajpa? Ja stawiam. Jeśli chcesz, będziesz mogła zapłacić za deser. – westchnąłem cicho. Skoro już miałem zabrać dziewczynę do jakiejś restauracji na mieście, wolałem to zrobić jak porządny facet. Nie chciałem, by czuła się jakoś oszukana przeze mnie. W końcu naszym pierwotnym celem były babeczki, więc pomyślałem, że zaproponowanie jej kupna deseru, będzie uczciwym układem.
Trochę zdziwiona patrzyła na wszystkich kulących się z zimna ludzi. Ona nigdy nie odczuwała chłodu tak dotkliwie. Może było to spowodowane słabym krążeniem? Sama nie wiedziała. W każdym razie widok uciekających przed mrozem ludzi bawił ją niesamowicie, choć starała się tego nie okazywać. - Jak chcesz - powiedziała, wzruszając ramionami, nadal się rozglądając. W sumie to nawet nie wiedziała, czy jest tu cukiernia. - Mi to wi... jest obojętne - dokończyła trochę inaczej niż planowała, ale nawet się nie skrzywiła. W sumie coraz lepiej radziła sobie z panowaniem nad słownictwem. Może jednak nie jest z nią tak źle jak to wszyscy sądzili. - Bez kota stąd nie wyjdę - oświadczyła całkiem poważnie. Nie po to przez tyle czasu oszczędzała i nie kupiła nawet paczki fajek, aby teraz zrezygnować z futrzaka. A jak Syd się na coś uprze, to nie ma innego wyjścia. A teraz uparła się na kota, więc musiała odejść z Hogs z kotem. Nawet, jeśli chłopakowi by to nie pasowało, to poszłaby po zwierza sama. - W sumie to nie za bardzo wiem, co i gdzie tu jest, więc ulubionej knajpy też nie mam - powiedziała, spoglądając na towarzysza. Nie w jej stylu były wypady do barów żeby coś zjeść. Wolała odkładać kasę na... coś bardziej pożytecznego. - A ty? Masz jakąś ulubioną miejscówę? - zapytała, milczeniem pomijając póki co kwestię płacenia. To jeszcze się ustali.
Brak większego entuzjazmu ze strony Sydney, był na swój sposób trochę przerażający. Biła od niej dziwna aura, która z pewnością odstraszała jakiś ludzi. Przebijała się pomiędzy słowami i wyraźnie mówiła – równie dobrze możesz się utopić. Miałem lekkie dreszcze. Nie wiem czy to za sprawą zimna czy jej. -Wisi? – spytałem, a raczej dokończyłem to co chciała powiedzieć. Uśmiechnąłem się delikatnie, śmiech stłumiłem w sobie. Nie chciałem, by kryła się ze swoim wulgarnym językiem. W sumie samo „wisi” nie było jakimś strasznym słowem. Przekleństwa ani trochę mi nie przeszkadzały. Sam nie byłem święty i zdarzało mi się ich używać. Co prawda starałem się z tym zachowywać umiar. Zgodnie z zasadą, co za dużo to nie zdrowo. Wiadomo jednak jak to jest. Czasem coś się wymsknie. -Spoko, rozumiem to. – wzruszyłem lekko ramionami. Skoro zadeklarowałem się, że pójdę z nią, nie miałem teraz zamiaru się z tego wycofywać. Właściwie to wizyta w sklepie ze zwierzętami była mi na ręka. W końcu miałem okazje dostać w swoje ręce wymarzoną papugę. Głupio byłoby nie skorzystać. -To może po prostu wybierzesz jakiś lokal. – nie przepadałem zbytnio za Hogs. Było to ładne miasteczko, ale jego mieszkańcy nieco mnie przerażali. Wydawali się chyba trochę opętani, czy cos w tym stylu. Miało to też swoje dobre strony, bo nie miałem jakiś nielubianych sklepów. Wszystkie były na równi. -Zdecydowanie nie. – odparłem zgodnie z prawdą, zatajając przy tym moje zdanie o Hogsmeade.
Sydney zawsze była oszczędna w uczuciach. Nie było z tym większych problemów, ponieważ większość tych pozytywnych była jej raczej obca i niezrozumiała. Jednak teraz zaczęła odczuwać coś na kształt radości. W końcu będzie miała kota! Ta niby niepozorna myśl sprawiła, że na twarzy Syd w pewnej chwili pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Zniekształconego, ale jednak. - Tak, wisi - odpowiedziała, mając ochotę się roześmiać. Nie wiedziała, czy ktoś dosypał jej czegoś do jedzenia, czy może coś było w powietrzu, ale czuła się jak na lekkim haju. Gdy pomyślała o tym, jak bardzo grzeczna się zrobiła, naprawdę miała ochotę głośno się śmiać. Jednak zamiast tego ograniczyła się do krótkiego parsknięcia śmiechem. Unikanie przekleństw i dziwnych zwrotów aż za bardzo weszło jej w nawyk. - To może być twój pierwszy krok w stronę akceptacji kotów - zauważyła, unosząc wymownie brew. Nie rozumiała jak można nie lubić tych wrednych i niezależnych bestyjek. Przecież one były kochane! - Ymm... Może to coś z Miotłami w nazwie? - zasugerowała. Była tu nie raz, ale zazwyczaj tylko po to, aby kupić jakieś fajki. Nie zwracała większej uwagi na nazwy lokali ani na to, co można w nich dostać. Jak widać nie było to najlepsze rozwiązanie. Nie wiedziała praktycznie nic o miejscu, w którym w roku szkolnym miała jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Sama przecież prawie wcale nie znała tej wioski, więc co się dziwić, że ktoś inny też nie za wiele wiedział o tym miejscu? Zdarza się i już. Po krótkim namyśle ruszyła wzdłuż ulicy. W końcu przecież muszą się ruszyć.
Zaśmiałem się lekko widząc, niewielki uśmiech na twarzy dziewczyny. Był dosyć uroczy, ale raczej nie mogłem tego powiedzieć. Raczej nie spodobałoby się jej to za bardzo. Uśmiechnąłem się za to w jej kierunku, a gdy cicho parsknęła wyraźnie tłumiąc w sobie śmiech, spojrzałem na nią nieco zaskoczony. -Co to było? – spytałem z teatralnym zaskoczeniem na twarzy. Od uśmiechu policzki mnie lekko rozbolały, więc szybko się uspokoiłem. Przybrałem nieco poważniejszy wyraz twarzy. Dłonie schowałem w kieszeniach kurtki. Jakieś papierki przewalały mi się między palcami. -To nie tak, że ich nie lubię. Po prostu nie przepadam za nimi. Są lepsze zwierzaki. Dajmy na to papugi. Nie uważasz, że papugi są boskie. Są piękne, potrafią nauczyć się kilku słów i można bawić się z nimi jak każdym innym pupilem. – chyba nieco mnie poniosło, ale nic dziwnego. Uwielbiałem papugi bardziej niż jakiekolwiek ze zwierząt. -A znasz coś takiego? – spytałem, nie kojarząc zbyt wielu knajp w Hogs z nazwy. Skoro już i tak miałem do pomocy Sydney to byłem gotów powierzyć jej zarówno wybór lokalu, jak i plan na nasz wspólny dzień. Chyba mogłem tak powiedzieć, bo raczej nie prędko zapowiadało się, że się rozstaniem. Byłem prawie pewien, że wspólnie wrócimy do zamku.
Chociaż chodzi po ulicach nikt go nie widzi... Doris Ophelia Lucy Lanceley zrobiła krok do przodu i przystanęła. Zatrzymała się na chwilę, aby celebrować tą chwilę. Moment, w którym lekki wiatr powiał w jej twarz. Jej oczy obserwowały coś, cokolwiek co by powietrze wpędziło w ruch. Poruszenie świadczyło o życiu. Wszechświat nadal biegł do przodu, po mimo, że stała. Że ona Doris Ophelia Lucy Lanceley zatrzymała czas! Niepotrzebny nikomu mógłby równie dobrze zniknąć. W tej chwili znajdowała się gdzieś obok. W wymiarze innego istnienia, melancholii i koncentracji na teraz. - Puff! - Szepnęła, wysadzając w ten sposób połowę świata, który jawił się przed nią. Niestety to tylko jej wyobraźnia. Niestety to tylko jej świat. Świat, w którym była zamknięta, jak słowik w klatce. Ruszyła na nowo do przodu, jakby nigdy nic. Znowu zalał ją ocean myśli. Przeróżnych. Krok do przodu. Co się stanie, jak zrobię dwa kroki w tył? - Puff! - Rude kosmyki wpadły na jej usta i przylepiły się do warg. Prawą dłonią schowała je za ucho. Nic ciekawego się nie działo. Nic ciekawego nie miało się dziać. Zegar tykał. Wdech i wydech. Ciepłe powietrze. Oblizała suche usta. Napiłaby się.
To były ostatnie podrygi słoneczka i ciepła i Caro starała się tym cieszyć jak tylko potrafiła. Dużo spacerowała i dużo dumała nad życiem. W szczególności nad tym jak tym razem będzie w Hogwarcie i czy w końcu zacznie trawić te miejsce czy też znienawidzi tak jak ostatnio. Najgorsze jest to, że kilka jej znajomych odeszło i teraz to już nie miała pojęcia z kim będzie się zadawać. Ciężkie te życie przyjezdnego. Po dłuższym spacerze w oddali dostrzegła Doris zawieszoną gdzieś pomiędzy czasoprzestrzenią. Uśmiechnęła się do siebie myśląc, że w sumie jak zawsze i niezwłocznie udała się w jej kierunku. -Siema rudzielcu - powiedziała rozbawiona, zachodząc ją od tyłu, dała dziewczynie buziaka na przywitanie i zaraz wyjęła z torby i zademonstrowała dobrą butelkę Smoczej Krwi. Nie ma to jak wejście z hukiem, prawda?
Słońce miało jeszcze wzejść jak zwykle. Powoli dostarczało coraz mniej ciepła. Doll to się nie podobało. Cholera jasna! Nienawidziła zimy. Przygnębiała ją. Jesień była podobna do swojej mroźnej koleżanki. Doris również wychodziła i przemieszczała się, gdzie tylko się dało. Obecnie to było Hogsmeade. Hogwartu również nie trawiła, jak jej koleżanka Caro. Nawet szkoły magii są do dupy, zwłaszcza, że nie znałeś nigdy innego życia. Doll od zawsze mieszkała w Doline Godryka i chodziła po magicznych dzielnicach. Co do ludzi to można uznać ich za znośnych, a nawet "okey". Taka Caroline Carrier należała do "okey". I jak na zawołanie zjawiła się właśnie ona. - Na Merlina, weź mnie nie strasz. - Za nim dostała buziaka na przywitanie, drgnęła zaskoczona, a może to było w trakcie. Jej zmysły przetwarzały kto ją miał czelność zaskoczyć. - Siema. - Rudzielce trzymają się razem. Obserwowała co tam ta wyciąga z torby. - Ty czytasz mi w myślach. - Uśmiechnęła się do ślizgonki. Ta dziewczyna zawsze potrafiła ją zaskoczyć poza tym nigdy tego nie ukrywała. Może taki jest urok wychowanków domu Salazara Slytherina?
Szedł niskim, niepełnym korytarzem budynków - ich ściany, rozciągające się wzdłuż głównej ścieżki, wydawały się niemal przylegać do siebie, zlewały się w całokształcie jaskrawych, rzucających się w oczy szyldów oraz malowanych na ich drugim planie sylwetek przechodniów. Główna ulica zasilała się pomniejszymi jak rzeka wąskimi szlakami dopływów napędzających jej własny pęd, własny rytm nieprzemijalny razem z upływem czasu - tak tutaj, wioska zawsze obfitowała w ludzi najczęściej zdążających odpocząć w którymś z przystępnych lokali; całe szczęście, nie była to pora najczęściej wybierana przez uczniów - dzięki temu mógł delektować się swoją przechadzką; nie opłacało mu się powracać w obręb ukochanego Londynu, nawet, jeśli teleportacja mogłaby sprawnie rozwiązać największy kłopot. Miał ochotę się zaśmiać - pomyśleć, że jeszcze niedawno łudził się na spędzenie wolnego czasu w sposób odmienny od samotności. Łudził, próbował - czy zakładał podwójną porażkę wręcz bijącą od zgrabnie nakreślonego pisma dostarczonych doń listów? Jedna część była pewna; a wszystkie zgodnie pozostawały świadome, że to nie koniec prób wyważenia tych drzwi, których widok zamknięcia automatycznie powodował reakcję działalności na przekór wszelkim niedogodnościom. Szedł tak, oblepiony przez pajęczynę myśli, które starannie prządł umysł, szedł - lecz do czasu, kiedy konkretny bodziec zadziałał niczym gwałtowny podmuch niszczącej srebrzyste nici wichury. Oprzytomniał od razu. I wtedy - miał ochotę zaśmiać się po raz drugi. Cholerna ironia losu, naprawdę; uśmiech wyrósł na jego twarzy, piął się niczym roślinność nasycona odżywczym deszczem dostrzeżenia konkretnej osoby, której nie w sposób było przeoczyć nawet w kotłującym się tłumie ściśniętych i obojętnych twarzy. - Zagrajmy w grę - podszedł, nadal nie rezygnując z lekkiego, ironicznego uśmiechu, to wszystko było ironią, zabawą (na pewno?) - znajdź odpowiednią wymówkę lub pozwól mojej osobie dotrzymać ci towarzystwa.
Samotne spacery były koniecznym wyborem wynikającym z chęci poznania okolicznych atrakcji, zaś niekoniecznie ludzi - lubiła własne towarzystwo, przedkładając je często nad innych. W pojedynkę mogła w pełni skupić się na poznawaniu nowego miejsca; wszystkie zmysły skierować na nieznane otoczenie, nie zaburzając przekazu wymuszonym przejęciem drugą osobą, wdzierającą się w uporządkowany świat półwili swoimi spostrzeżeniami. Oczywiście istniały nieliczne przypadki, których obecność sprawiała Selmie przyjemność, jednak niektóre były w tym momencie wyjątkowo niepożądane, zaś jeszcze inne przeterminowane. Feniksowy zadrgał pomiędzy palcami, kiedy wyjmowała papieros spomiędzy warg w akcie uprzejmego powitania; na tym się ono zakończyło, gdyż nienowa obcesowość mężczyzny odwodziła od wylewnych pozdrowień. - Nie muszę szukać wymówki - zauważyła z nutą rozbawienia w głosie i kpiącą iskrą w oku. Mogła odejść, pozostawić go na środku ulicy, bez skrupułów i wyrzutów sumienia, jak upierdliwego znajomego - a on nie mógłby zrobić z tym absolutnie nic. Zdawał sobie sprawę, że była do tego zdolna? Bogini kaprysu, zmienna humoreska, nie miała zamiaru tłumaczyć się nikomu i niczemu, tworzyć iluzji jedynie w celu poprawienia mu humoru. Mogła po prostu wzgardzić jego towarzystwem. Zrób to, Selmo. Ćmiła powoli papierosa, przymrużając lekko jasne oczy, rozważając jakby - dołączyć do dwóch odmów listownych kolejną, boleśniejszą w swym realizmie?, przyznać musiała jednakże sama przed sobą, iż odrzucanie pergaminów z nakreślonymi pewną ręką literami, choć w swym sentymencie trudne, było łatwiejszym zadaniem niż odwrócenie się od ich autora. Sama jego obecność pragnęła sprowokować trudne do opanowania drżenie; usta jakoś nerwowo zaciskały, dłonie wymagały jakby większej kontroli. Pamiętała, jak opuszkami palców pokonywała całe mile, poznając każdy szczegół męskiego ciała, pamiętała objęcia i pocałunki. Teraz stali jak para dawnych znajomych, nie bardzo wiedzących czy coś jeszcze ich łączy. (Czyżby?) - Możesz mnie oprowadzić - wypowiedziała wreszcie powoli, jakby niechętnie, choć - zgodnie ze zwyczajem - bez zabarwienia, nieomal obojętnie. Nie wiedziała, co powinna w Hogsmeade zobaczyć, gdzie pójść na początku swojego pobytu w Hogwarcie. Czy on wiedział? Czy wiedział c o k o l w i e k?
Hosgmeade ze swoją różnorodnością lokali i sklepów stanowiło niebywałą pokusę - nic dziwnego, że każdy, udający się w jego obręb potrafił łatwo wpaść w krąg zagarniętej uwagi, gdzie czas przepływał niepostrzeżenie przez palce, a znikąd - przysięgałby, znikąd - turkus wystroju kopuły nieba stawał się nagle ciemny i wysadzany gwiazdami, zaś dookoła mrugały światła latarni oraz żółtawy blask świec, uderzający z okien budynków. Jemu pozostawało czekać. - To byłoby wówczas niegrzeczne - nadmienił niewinnie, choć obydwoje byli doskonale świadomi, że rzeczywista decyzja leżała zawsze w jej rękach. Za jej zgodą byli w stanie grać około dekady temu, dzielić się dwuznacznością płynącą w słowach, za jej zgodą potrafili wynieść się ponad powierzchowną znajomość pełną wyuczonych w społeczeństwie frazesów. Uniósł brew, kątem oka doglądając ospałych ruchów mgiełki tytoniu. Wciąż czekał, albo na potwierdzenie albo na dalszą odmowę. - Nie zakładałem inaczej - oznajmił, ożywiając się później i równie płynnie przechodząc w rolę przewodnika po miejscowości; jak gdyby byli wyłącznie znajomymi z pracy, jakby był niepozornym kolegą przybliżającym okolicznych terenów, jakie sam zdołał poznać. Nie spieszył się, pozwalał sekundom powoli upadać, widokowi powoli się zmieniać przy snuciu nienatarczywych, a jednak nadających rytm ich spotkaniu kroków. - Sam nie mam olbrzymiej wiedzy, ale rok dla niektórych rzeczy okazał się w zupełności wystarczać. Nigdy nie utożsamiał się zbytnio z Hogwartem - różnił się ową cechą od większości innych nauczycieli, którzy również wychowywali się w owych murach, którzy niegdyś - nosili barwy określonego domu, przeżywali w tym otoczeniu słodycz pierwszych sukcesów a także gorycz porażek. - Miodowe Królestwo. Bodajże najsłynniejsza z tutejszych cukierni - powiedział, kiedy minęli szyld na określonej z kamienic. - Dalej można zobaczyć Pub pod trzema miotłami, jak zresztą i herbaciarnię. Wiele osób uważa ją za romantyczną - dodał niby niezobowiązująco stwierdzając fakt a niby w kpiącym żarcie, bo rzeczywiście - aż roiło się tam od zakochanych studentów i uczniów, szczególnie w najczęściej odwiedzanych przez ich grupy porach. - Nie brakuje też restauracji. - O której wspomniałem w pierwszym wysłanym liście. Naprawdę, wpasowywał się w swoją funkcję, obecnie nie zdradzając niczego ponadto - jak gdyby sam spacer był czymś samym w sobie, pozbawionym szczególnych emocji, które to oczywiście wciąż w nim wzbudzała - dlatego tak bardzo chciał. W i e d z i a ł a, że nie robi nic bez powodu. - W Hogsmeade otworzyli niedawno park. Mają oprócz tego podobno przeklęty dom… Wrzeszcząca Chata, tak myślę - zawiesił na chwilę głos, usiłując wydobyć z odmętów pamięci nazwę. Po chwili przystanął, dopiero teraz racząc ją zainteresowanym spojrzeniem. - Znalazłaś już coś dla siebie?
Nawet niezwykle bystry obserwator miałby trudność w odnalezieniu czegokolwiek podejrzanego w zachowaniu tej dwójki. Ot, nauczyciele, połączeni z pewnością stosunkowo niedługim stażem w Hogwarcie - on z pewnością doskonale wie, co odczuwa nowa pani profesor i pragnie jej pomóc, ona zaś z chęcią zapoznaje się z otoczeniem szkoły. Może znają się ze studiów? Może kiedyś już się spotkali? Niewykluczone. Różnorodne, gdzieniegdzie przybrudzone barwy budynków przepływały plamami przed jej oczami, krzywe litery na szyldach układały się w jakże fantazyjne i oryginalne nazwy poszczególnych przybytków. Szli ramię w ramię, poufało-obojętnie, jak pewni siebie turyści. Szli donikąd. Jak zawsze. Notowała w pamięci architekturę poszczególnych budynków wraz z podanym przeznaczeniem. Wycieczka krajoznawcza prowadzona przez Bergmanna nie była wydarzeniem porywającym; dopasowywał się doskonale do nakładanej dla otoczenia maski uprzejmego znajomego, współgrał idealnie z wybraną rolą, wyszkolony jeszcze publicznymi spotkaniami z nią w roli jego mecenasa. Układ był przejrzysty, logiczny wobec faktu jej stanu cywilnego i burzenia zasad współpracy. Mąż jednak zmarł, Bergmann poczuł nauczycielskiego powołanie. Układ zaś pozostał - nieubłagany, bezlitosny, niepodważalny. - Mam nadzieję, że nie rozważasz kariery przewodnika - zauważyła wreszcie z nieco złośliwym rozbawieniem, podsumowując krótką wycieczkę wzdłuż głównej ulicy miasteczka. Po prawej sklepy, po lewej jadłodajnie, zasadniczo całe niemal Hogsmeade streścić można było w słodyczach i napojach, często wysokoprocentowych, z nielicznymi wyjątkami w postaci parku czy przeklętego domu. Może kiedyś w jej oczach na samo wspomnienie możliwej przygody zajaśniałyby energetyzujące iskry, jednak w tym momencie Wrzeszcząca Chata zdawała się nie wzbudzać przesadnego zainteresowania profesor Fairwyn. - Najwyraźniej nic nie tracę, oddając się pracy w swoim gabinecie. - Nie była w stanie się powstrzymać; nie umiała zatrzeć goryczy, która tkwiła w niej upartą zadrą pomimo upływu lat. Chciała sprawdzić, czy uczucie wciąż tli się po tylu latach, chciała pożegnać go jak starego znajomego z którym nie ma się już nic wspólnego, chciała zignorować, zapominając o jego istnieniu, chciała... zbyt wiele.
Zrozumiał. Z każdą chwilą r o z u m i a ł na nowo - bezużyteczność gry, którą wszak doskonale znała; i wcześniej pozbawionej nienaturalnej skazy, o gładkim, przekonującym głosie. Chłód grasujący w pomiędzy szeregami budynków, stał nagle się bardziej wyraźny, wszystko stało się znacznie bardziej wyraźne - jakby przeliczał, sekunda po następującej sekundzie, głoska po głosce chcące go przeszyć słowo, jadowite, zdawałoby się - dążące do odtrącenia. Wpatrywał się więc, przez moment - wpatrywał się, jakby trwał w przekonaniu, że w niej została zawarta wszelka odpowiedź, w jej beznamiętnej ekspresji, w oziębłej stałości przekonań spowodowanych odległą kłótnią - odległą pozornie, bo przecież jej widmo prześladowało ich po dziś dzień, tak, jego również, naznaczyło na zawsze, o czym ona (jeszcze?) nie miała pojęcia. Zapłacił tę cenę. Nie odejdzie. Znajomy zapach tytoniu wciąż krążył w powietrzu jak eteryczne ptactwo, intensywny aromat wsiąkał w materiał płuc niczym w gąbkę, ledwie powstrzymując pokusę ofiarowania im odrobiny tej przyjemności, tym razem ze strony własnej. Obrzucił krótkim spojrzeniem niebo - malujące się w otoczeniu chmur gwiazdy, jej fascynację, lśniącą oraz niezmienną w obliczu zmieniającego się świata. Zapomniała. Trwała uparcie przy jednym - zmieniła się? Czy i on uległ zmianom? Nie chciał doświadczać tego samego; wiedział, że owym razem będzie inaczej. Musiało być; o, z jaką chęcią rozdrapałby choćby siłą własnych paznokci tę zamarzniętą skorupę, za którą obecnie skrywała się jej rzeczywista postać, ciepła oraz bijąca życiem. Wiedział, że tam się znajduje. Musiała być. - …a czy zyskujesz? - pytanie zawisło niezobowiązująco w powietrzu, gdy był świadomy, że oto na szachownicy spotkania pozostał mu ledwie jeden decydujący manewr - a przede wszystkim w jej oczach powinien być to manewr klęski. Chciał próby, chciał to doświadczyć chciał jej. - Zawsze istnieje możliwość zmiany opinii - dodał jakiś czas później; pozbawiony pośpiechu, w równie powolnych krokach przeciął dzielący ich dystans. Ten dystans przestawał już być stosowny, ten dystans wydawał się być zbyt bliski? - Przekonajmy się - wypowiedział raz jeszcze znamienne słowa, muskając przez moment grzbiet kobiecej dłoni w oczekiwaniu na mającą nastać odpowiedź - tak, jak mówiłem.