Szeroka ulica biegnąca przez całą długość czarodziejskiej wioski, oświetlana po zmroku przez stojące na poboczach latarnie. Z okazji różnych świąt często ustawiane są tu stragany jarmarczne, ozdoby lub rzeźby, często odbywają się tu również konkursy lub loterie.
Wiedziała, że nie odpuści. Wiedziała, że pomimo wszelkich przemian zachodzących nieuchronnie we wszechświecie, upór Daniela Bergmanna był absolutnie i niepodważalnie n i e z m i e n n y, jak jedna ze stałych, obok stałej kosmologicznej. W jasnych oczach dostrzegać można było przechodzące płynnie punkty, jednak determinacja stanowiła ich swoistą bazę. Pamiętała ilość przeciwności i porażek, które pojawiały się na każdym kroku, wspominała własną początkową niepewność działań uderzających w etykę zawodową i obowiązki żony, wyliczyć mogłaby wszystkie przeciw, nieubłaganie podważane, krok po kroku przełamywane, wdzierające się w najdrobniejsze szczeliny pękającej skorupy. Tym razem była uważniejsza, a utworzona bariera doskonalsza, czego dowodem były minione lata od kiedy znów oddzieliła się od świata lodowym murem. Ale on miał doświadczenie. Wiedziała, że to nie koniec. Nie była w stanie na niego początkowo spojrzeć, uparcie wbijając wzrok w mijane fasady budynków; skrupulatnie ukrywała wszelkie emocje, maskując każdą słabość. Szczególnie tę największą. - Co jeśli - zaczęła obojętnie, pokrywając melodyjny alt rzadko spotykaną szorstkością - co jeśli okaże się, że z niektórymi rzeczami po prostu trzeba się pogodzić? - Nie udało się. Ton, początkowo obojętny, przekształcił się bez jej woli w szept, urwane brzmienie żalu i skargi; po raz pierwszy jej głos zyskał nutę ludzką, więc umilkła zaraz, nie kontynuując tematu, a niechcianie złagodniałe spojrzenie oczu o dziwnie ciepłym odcieniu skierowała ku niebu, w stronę jakże odległych i bliskich jej zarazem gwiazd. Czy takie było jej przeznaczenie? Okrutne fatum? Dążyć ku nieuchwytnemu? Marzyć, by choć przez chwilę ziściło się pragnienie złamania reguł bezlitośnie rządzących światem? Zupełnie niekontrolowanie i impulsywnie odwzajemnić wyśniony chwilę wcześniej dotyk?
Delektował się tym momentem - szybkim upływem sekund zamkniętych we wspólny, epizodyczny kokon; powierzał się mieszaninie krążących po jego ciele emocji, które omal nie rozrywały od środka wszelkich chroniących tkanek. Tak bardzo egoistycznie chciał, aby była o b o k, aby skierowała spojrzenie - nie w gwiazdy, odległe i nieistotne konstelacje pojawiające się w regularnym cyklu na niebie, rozsypane kryształki - tylko na niego, na nich, przeciwnie do gwiazd niezwykle ulotnych i zmiennych, pełnych nieprzewidywalności w obrębie swych dążeń. Tak bardzo egoistycznie pragnął mieć ją dla siebie - tylko i wyłącznie, z samego faktu dążenia, aby podburzać mury więżących w danym momencie reguł, zagarnąć ciało i duszę na nowo, jak wcześniej, ponad dziesięć lat temu - kiedy wszelkie inne ograniczenia opadły, tumany niepewności zniknęły, odsłaniając zupełnie przejrzystą wizję. Być może jego nieodpowiedzialne dążenie - wcześniej a także teraz, potworna analogia zamiarów grzechów powinny pozostać w istocie niewybaczalne, ale nie lękał się tego; nie, kiedy w pobliżu znajdowała się określona, odbierająca mu zdrowy rozsądek sylwetka. Przejmujące zakłócenie dystansu, zerwanie tej wcześniejszej bariery obecnie zaczynało przyprawiać o duszność, kiedy pod warstwą lodu napotkał kolejną warstwę - niepewności, warstwę zdradliwego zwątpienia, które czyhało, prężyło swe gibkie ciało do skoku niczym najprawdziwszy drapieżnik. Przecież… - To nie byłoby do nas podobne - odpowiedział od razu, nawet uśmiechając się lekko - z tą charakterystyczną pogardą wobec wszystkich wartości, których sam nie uznawał; ponieważ układał zasady wedle własnego, pokrzywionego kręgosłupa moralności - i oni mieli budować wszystko od nowa, wszystko na własnych regułach, nie poddać się żadnej z presji. Zmrużył na chwilę oczy; oddychał powoli, strumień oziębłego powietrza przenikał tunelami dróg oddechowych powoli, aczkolwiek wysycając do granic przestrzenie sprężystego miąższu płuc. - Nic nie zdołało wygasnąć - dodał, równie cichym i ciepłym, jakby pozbawionym g r y szeptem; chociaż w rzeczywistości mógł szeptać jak wąż, mógł w rzeczywistości zwodzić subtelnym tonem. Do czego naprawdę dążył? Co czuł? Nie miał pojęcia. Musiał. Dopiero teraz ponownie wyostrzył swój wzrok, lądujący na jej postaci - czy pójdą dalej?
Chciała wierzyć. Wiedział o tym doskonale; musiał zdawać sobie sprawę ze skrytego pod lodową powłoką strzeżonego pilnie ziarna złudnej nadziei, tak kpiąco odbiegającego od kreowanej dla otoczenia maski. Stąpała twardo po ziemi, spojrzeniem sięgała ku gwiazdom, a jednocześnie tkwiła w niej irracjonalna potrzeba złamania reguł rządzących światem, stałych określeń jego osoby. Mylił się, sądząc, że pewna zmiana postępowania wpłynęłaby negatywnie na jej zainteresowanie - ale nie dawał nawet szansy tego udowodnić. Chciała wierzyć; a jednocześnie nie mogła pozbyć się posmaku goryczy po nieudanych próbach sprzed lat dziesięciu, odbierającej spokojny oddech pustki po jego odejściu, gdy zrozumiała bezcelowość pragnień i działań. Po czaszce obijała się bez końca jedna myśl, prosty przekaz - skończy się tak samo jak wtedy. B o l e ś n i e. - Jeśli pewne metody nie działają - sączyła cicho, spokojniej niż chwilę wcześniej, lecz wciąż odmiennie od charakterystycznego nieprzeniknienia emocjonalnego tonu - należy je zmienić. - Nie wiedziała, czy był gotowy na zmianę zasad gry, czy zdolny był podporządkować się warunkom pod jakimi gotowa była podjąć to szaleńcze przedstawienie po raz kolejny (w oczekiwaniu na następne sparzenie i gorycz). Wątpiła. Spojrzenie jasnych oczu o barwie niejednoznaczności oderwało się wreszcie od jaśniejących na nieboskłonie punktów i zwróciło w stronę rozmówcy, obdarzając mieszaniną badawczej obserwacji i niedookreślonych emocji, zdradzających cieniem dawnej uczuciowości pozostający we wnętrzu ogień. Nie umiała ukryć tej niemej prośby; daj mi powód do ponownego zaufania błędnym pragnieniom. - Nie chcę popełniać już starych błędów. Jedynie nowe.
Balansował pomiędzy biegunem prawdy a kłamstwem, pomiędzy jawnym oszustwem a ukrywaną, wzniosłą ideą powrotu, utworzenia na powrót scalonych części, opadłych niegdyś po rozerwaniu wśród kakofonii krzyków, rzucanych przekleństw oraz spokoju upadającego na ziemię jak maska, niczym szykowna fasada odsłaniająca szerzące się pod swą powierzchnią zepsucie, rozpadająca się nieuchronnie lawiną pełnego zirytowania impulsu. Nie zastanawiał się, dlaczego tak pragnie zgody, dlaczego tak zdaje się jej potrzebować - czy jest to wyłącznie egoistyczna zachcianka - i nie zadawał samemu sobie sformułowanych w ów sposób pytań (bał się? prawdziwie jaśniejącej odpowiedzi słabości?); w jednym zaś mówił prawdę - to nie wygasło, to nie zginęło, nie pogrążało się w mdłej agonii niczym zanikający ogarek, lepka masa roztopionego wosku. To wciąż w nim tkwiło, ciągle nie potrafiło zaznać spokoju, domagało się swoich racji, wrzeszczało spod wszystkich osłon podświadomości, ze swego głębokiego więzienia wprawiało w drżenie fundamenty umysłu. Dlatego kluczył. Dlatego zmierzał, dlatego - już sam jej widok był nieuchronnym podpisaniem wyroku, być może rechoczącej złowieszczo ironii ale to nie miało znaczenia. - Mogę zawierzyć się nowym - odparł po chwili jakby pełen przekonań. Nie miałby nic przeciwko oddaniu inicjatywy, jej ruchu - nowym zasadom - na pozór; wszak trudno byłoby go zatrzymać, trudno przejąć kontrolę (sam nad sobą sprawował ją wyłącznie formalnie), nad tą okropną tendencją wobec pozostawania zaledwie pośród ludzi przechodniem - pojawiającym się, to znikającym wedle własnego uznania. Nie myślał jednakże o tym, lecz było to oczywiste - nawet, jeśli się zgadzał, część rzeczy zwyczajnie nie mogła się zmienić. Wiesz o tym, Selmo? Niezwykle trudno się pozbyć niektórych, zakorzenionych silnie nawyków. (Definicji samego siebie? Krnąbrności, egoizmu, nieodpowiedzialnego podejścia. Całej, nabrzmiewającej hałdy defektów - albo cech, w które to wpisywała się niezależność. Niezależność, którą on kochał oraz z powodu której potrafili go cenić inni.) - Ale istnieje tylko jedna metoda - dodał jeszcze, korzystając ze stosunkowo drobnej ilości wciśniętych pomiędzy nich centymetrów, ze sposobności niepodnoszenia głosu, w swych właściwościach brzmiącego jakby subtelnie oraz nienatarczywie, zarazem - z niezaprzeczalną pewnością. - T e r a z. Jedna, jedyna. Po prostu - zacząć. Dowiedzieć się. Spróbować.
Złudne nadzieje mamiły możliwością zmiany, uparcie zaprzeczając zdolnościom poznawczym i chłodnemu rozsądkowi krytycznie spoglądającemu na wiarę w niemożliwe. Ł a m a ł a się; żałośnie i nieodpowiedzialnie, podważając budowane od długich lat i wywalczone samodyscypliną cechy, jej asertywność na wzór bańki mydlanej pryskała pod wpływem krótkiego dotyku. Ile czasu było potrzeba, ile wymienionych spojrzeń, by niemal dekada poszła w zapomnienie, a wzniosłe ideały niezależności runęły? Nie, Bergmann, wiesz, że to bezsensowne. Usta zaciskały się w wąską linię, spojrzenie błądziło pomiędzy parą lodowatych - choć mogły patrzeć na nią z ciepłem, wiedziała to - oczu, zahaczyło o miękkie usta, by spłoszoną nerwowością oderwać się znowu i pobiec ku gwiazdom. Opuszki smukłych palców nerwowo pocierały się w kieszeniach, wyrażając tę niemą niepewność. Wciąż nie była przekonana. Chciała, nie chcąc zarazem, i absolutnie nie można byłoby mieć do niej po tym wszystkim pretensji; kolejne próby były aż nadto wymagające, a ta obecna stanowiła test ewaluacyjny minionych lat. Przecież wiedział, czego oczekuje. Do czego będzie dążyć. Więc d l a c z e g o? Oboje byli naiwni. - Umiałbyś wchodzić drzwiami zamiast oknem? - Tak niewiele i wiele zarazem. Cichy szept przecinał coraz bardziej skracający się dystans w zamierającym ruchu; określające spacer kroki ustały, zatrzymując ich w milczeniu wieczornego miasteczka. Chłód odstraszał mieszkańców od wyjścia na zewnątrz - choć nie przeszkadzał przecież Islandce, nawet ona nie miała w zamiarze przebywać tu o tak późnej porze. Mieszanina barw intensywniała, wymuszając konkretną odpowiedź, której przecież nie miał zamiaru udzielić - wówczas musiałby zrezygnować lub złożyć formę obietnicy. Niezdolny.
Stał się obecnie więźniem własnego autorstwa pułapki, w której chciał opleść ją lepkimi nićmi gier słownych, zwodzących do podążania przezeń obraną drogą. Chciał, by uległa, aby przystała na propozycję i zapomniała o kłębiących się niczym zszarzałe chmury pamiątkach przeszłości, wyrytych głęboko dłutem w materiale pamięci. Sam - jak zawsze - nie miał w zamiarze dążyć do czynów zdolnych zbyt bardzo skrępować jego manewry; zresztą, nie wiedział, w jakim konkretnie kierunku pragnie prowadzić swe kroki - wiedział jedynie że c h c e, aby towarzyszyła mu obok. Jej słowa wydawały się tak niedorzeczne jak adekwatne, nieomal nie zbijając mężczyzny z tropu, nieomal nie zmuszając do wykwitnięcia osobliwego uśmieszku; ale zarazem rozumiał kryjący się pod niestabilnymi głoskami przekaz. - Korzystam z różnych sposobów - nie omieszkał się jednak wpierw odpowiedzieć, bowiem zawsze lawirował, selekcjonował wszystkie możliwe drogi - nawet te, w których należało posiadać sporą cierpliwość tudzież determinację, które wiły się niczym węże, zdolne nieodwracalnie zatracić w obrębie swoich zakrętów. - Następnym razem ujrzysz mnie w swoich drzwiach - obiecał (?), odmieniony, poważny, zniżając ton do równie cichego jak wcześniej szeptu, nadającego głębokiej barwie lekki charakter pomruku. Rozumiał. Pamiętał te chwile, w których wystawiała ich na próbę moralność - on jednak, właściwie ujmując jej nie miał, jego moralny kręgosłup wywijał się gibko w zależności od własnych dążeń, uginał się niezmiernie posłusznie niczym pęd delikatnej rośliny targanej przez tchnienia wiatru. - W końcu - dodał - nie musimy już nic ukrywać. - Nic nie będzie już takie jak przedtem. Nic nigdy nie było - czas płynął, świat płynął, płynęło wszystko, prąd dni, tygodni, miesięcy szlifował sylwetki, tak jak szlifuje kamienie nieustannie biegnąca rzeka. - Jest dosyć późno. - Nachylił się na sam koniec, wypuszczając ten przekaz niemalże wprost do jej ucha. - Odprowadzę cię.
Nie odpowiedziała już na te słowa, nie czuła potrzeby; nie umiała wyrazić w pełni ani zapuszczającej swe korzenie wątpliwości, ani zawiłości pragnień i oczekiwań, jakie mimowolnie pragnęła przed nim stawiać - zdając sobie zarazem sprawę z zupełnego bezsensu takiego postępowania, gdy druga jednostka była tak odmienna, tak wymykająca się regułom i ograniczeniom, jak to tylko możliwe. Czy mieli szansę? Na usta nasuwało się jedynie ironiczne czas pokaże, choć odpowiedź zdawała się być oczywista - a jednak na propozycję skinęła twierdząco głową, powstrzymując od ujęcia męskiego ramienia, lecz pozostając w tej niezobowiązująco poufałej bliskości towarzyszenia do murów zamku.
Nic tak nie poprawia humoru dziewczynie jak małe zakupy. Nawet te najmniejsze, czyli nabycie nowego pióra, bo w poprzednim zaczynała zdzierać się już końcówka sprawiały, że Carmen choć przez chwilę nie myślała o niczym innym jak to, że zaraz wyjdzie z Hogsmeade z czymś pachnącym nowością. Ubierając się w ciepły, szary płaszczyk sięgający kolan usiłowała skupić się na tym jednym, konkretnym celu. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że wciąż i wciąż jej myśli zaprzątało pewne zmartwienie. Pióro było tylko wymówką, tak naprawdę wcale go nie potrzebowała, mając w kufrze pod łóżkiem zapakowany dodatkowy tuzin na zapas. Chciała po prostu nie wracać wciąż myślami do pewnej osoby, o której na nieszczęście nie wiedziała obecnie nic. Z festiwalu Max wrócił ze złamaną nogą. Tak bardzo przeraziło to Carmen, że choć nie spytała o to głośno przeczuwała, że Blackburn był tam z przyjacielem i że owemu przyjacielowi również mogło się coś stać. Nie chciała zawracać nikomu głowy swoimi obawami, wydałoby się wtedy, że jej na kimkolwiek zależy, co było niedopuszczalne. Nie miała jednak okazji nigdzie Caspara spotkać, toteż po prostu gryzła się sama z sobą mając nadzieję, że jej myśli okażą się błędne, a przeczucia - fałszywym alarmem. Wycieczką do Hogsmeade chciała po prostu zająć czymś umysł. Miała już dość kłębiących się w głowie myśli. Nikt jej na tym na szczęście nie przyłapał, ale ukradkiem sprawdziła pacjentów skrzydła szpitalnego po czym z ulgą stwierdziła, że żaden nie był Whitley’em. Była na siebie wściekła, że tak dała się zauroczyć. Do tej pory żyło się jej tak zwyczajnie spokojnie, nie przejmując się nikim innym poza sobą. Teraz, przez jakieś głupie dziecinne miłostki myślała o Casparze przy śniadaniu, na lekcjach a nawet przed snem. Masakra. Mogła wtedy nie rozmawiać z Maxem. Gdyby nie on, nie przyznałaby się przed samą sobą, że wpadła po uszy. Najpewniej wciąż żyłaby w przeświadczeniu, że Krukon jest tylko irytującym błaznem a ona go po prostu musi tolerować. Stanęła przed sklepem, zadając sobie pytanie, czy jest sens w ogóle do niego wchodzić. Niepotrzebnie tu przychodziła, ale przynajmniej zrobiła sobie spacer w ten piękny, jesienny dzień. Mogłaby poczytać książkę, ale próbowała to zrobić już rano i nic - nie udało się jej skupić na poszczególnych słowach, a zdała sobie z tego sprawę gdy przyłapała się na tym, że po raz piąty czyta to samo zdanie. Ciężkie jest życie dziewczyny, naprawdę.
Było tak przerażająco zimno, że zwyczajnie nie dało się tego znieść. Dopiero skończył się październik, a ludzie ubrani byli co najmniej tak, jakby była połowa zimy. Najgorszy był ten cholerny wiatr, który wiał prosto w twarz, a był na tyle zimny, by wywołać u każdego chęć wskoczenia do wanny z gorącą wodą. Naprawdę, żeby wyrazić to, jak niska jest temperatura, nie wystarczy żadna ilość słowa "zimno". "Zimno, zimno, zimno, zimno, zimno" to za mało. Jedyna myśl, która jeszcze podtrzymywała Rožmitál to to, że niedługo będzie w cieplutkim domu, okryje się jakimś grubym kocem, zrobi sobie kawy i będzie mógł nie wychodzić z domu przez dłuuuugi czas. Przynajmniej dopóki nie oszaleje. Teraz musiał jeszcze przejść kilka uliczek, a jedynym sposobem na przetrwanie było skupienie się na muzyce, która grała z jego muzogramu. Nie zwracał uwagi na nic innego, nawet na ludzi przechodzących obok. Właśnie w taki sposób niechcący wpadł w idącą obok dziewczynę, która najwidoczniej również się spieszyła, więc straciła równowagę i upadła na twardy chodnik. No oczywiście nie Arno nie wpadł w nią specjalnie, ale i tak zrobiło mu się niezwykle głupio i niemal od razu schylił się w jej stronę, wyciągając do niej rękę. -Przepraszam, nie zauważyłem cię. Nic ci nie jest?
Hogsmeade, faktycznie o tej porze roku było wyjątkowo zimno, a zima nawet się jeszcze nie zaczęła, praktycznie dopiero co pojawiła się jesień. Wszędzie leżało pełno liści, można rzec że Katherine nawet lubiła tę porę roku. Za to nie znosiła serdecznie zimy, zima bowiem nigdy jej nie służyła. Często wtedy chorowała, a w dodatku była ogromnym zmarźlakiem. Ostatnio też jakby nie była sobą. Szła dość szybko przed siebie. Chciała tylko wejść gdzieś gdzie będzie mogła wypić szybko ciepłe piwo kremowe i odpocząć w samotności. Przez to wszystko nie zauważyła, że ktoś szedł w przeciwnym niż ona kierunku ale po tym samym niewidzialnym torze, który sobie wyznaczyli idąc prosto. Szła sobie i nagle coś w nią uderzyło w prawy bok, obróciła się wokół własnej osi i upadła tyłkiem prosto w pobliską kałużę, obryzgując siebie i wszystko dookoła. Przez moment nie wiedziała co się dzieje, a dopiero po chwili pojawił się gniew, jak spostrzegła, że jej nowa elegancka i wcale nie taka tania kurtka jest cała w błocie. -Przepraszam? Ja wiem, że jestem drobna, ale nie jestem pchłą. Ze mną raczej dobrze, ale z kurtką już trochę gorzej- powiedziała niezadowolonym tonem. Gdy wyciągnął rękę w jej kierunku nie od razu przyjęła jego pomoc, uważała, że jest zbyt dumna na to by się zgodzić. Potem jednak zmieniła zdanie i podała mu swoją prawą dłoń, ale gdy ten ją schwycić mimowolnie na jej twarzy pojawił się ból . Starała się tego nie okazywać, ale to było od niej silniejsze. -Uważaj następnym razem jak chodzić, bo ktoś inny potraktuje cię za takie coś z przyjemnością upiorogackiem- oznajmiła pewnym siebie tonem . Teraz już stała na nogach i starała się ogarnąć mokre włosy. Nie zwróciła uwagi w ogóle na fakt, że ten co ją przewrócił jest wyjątkowo przystojny.
Co robił? Egzystował. Nie żył w pełnym znaczeniu tego słowa. Każdy jego dzień to sztuka przetrwania, dotrwania do momentu, w którym jego organizm będzie na nim wręcz wymuszać sny... których nienawidził prawie tak bardzo jak jawę. Koszmary przenikały mu umysł już od prawie roku, dlatego unikał ich jak ludzi, jakiegokolwiek kontaktu. Tym razem chciał jednak sobie pomóc, odejść od wegetowania przez całe życie... i uratować siebie, własną duszę. A co da mu ten ratunek? Jakiś sens tego istnienia, oddychania. Potrzebował czegoś, co sprawi, że jego codzienne myśli o przedawkowaniu miną, a otoczenie będzie dla niego słodkie niczym pocałunek wili. A jaki miał plan? Pierwsze co chciał zrobić, to stworzyć coś własnego, autorskiego. Przez całe lata uczył się tworzenia eliksirów, tak samo jak nieraz był przy produkcji narkotyków. I to właśnie chciał robić. Nie mógł tego jednak produkować na ulicy czy bodajże w dormitorium przecież. Już miał wiele problemów z używkami, a takie otwarcie działalności, nielegalnej, prawdopodobnie skończyłoby się dla niego Azkabanem. Jednak sama perspektywa dementorów jako ziomków od celi jakoś go nie straszyła - wiele radości w nim nie ma, a same stwory mogą być dużo przyjemniejsze w obyciu niż ludzie. Bo z tego co mu było wiadomo, nie mówiły po angielsku, co za tym idzie - nie przeszkadzałyby ciągłym nawijaniem. Całować go też nie będą, dilerstwo to jeszcze nie takie przestępstwo przecież. Zanim jednak będzie mógł rozwinąć swój biznes, musi znaleźć odpowiednie do tego miejsce. Wymogi są proste: zero ludzi i całkowicie ukryte wejście, jak i całe pomieszczenie. Do tego jeszcze pouczy się o barierach ochronnych, żeby dodać coś od siebie. Jednak, pierwszego dnia poszukiwania spełzły na niczym, szukał po Hogwarcie i mu nic nie spasowało. Gdziekolwiek by nie poszedł, miejsce było za łatwo dostępne, albo w ogóle się do niego nie dostał. Tak czy siak, w końcu wpadł na inny pomysł, bardzo dziwny jak na niego - wysłał sowę do Ślizgonki, żeby razem poszukać tego spota, tego dnia celem było Hogsmeade. Miał ze sobą różdżkę i ukryte magicznie blanty, dwa, dla niego i dla niej. Nie widzieli się od dłuższego czasu, takie przywitanie, na pewno się dziewczynie spodoba.
Lettice Callaghan
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : brak lewej nogi do 1/3 łydki, piegata twarz, krótkie włosy, blada, lekko zielonkawa cera, nieprzyjemny wyraz twarzy;
Od września miałam problem z przystosowaniem, ciągle wydawało mi się, że totalnie nie pasuje do szkolnej społeczności. Przyzwyczajona do szpitala, do izolatki o białych ścianach i codziennych widzeniach z matką przez szybę, nie mogłam odnaleźć samej siebie w taki wielkich pomieszczeniach jak sale w Hogwartcie, Wielka Sala czy nawet Błonie. To było dziwne, bo wcześniej nie miałam problemów z dostosowaniem, ba, pierwsze tygodnie w szkole, gdy miałam jedenaście lat, wydawało się dużo łatwiejsze niż to, co przeżywałam od ostatnich miesięcy. Potrzebowałam bliskiej osoby, która szczerze zrozumie, o co mi chodzi, kogoś, kto nie zareaguje na mój problem wywróceniem oczyma czy pogardliwym machnięciem ręką, a wiedziałam, że Damon taki nie jest, że tak samo, jak ja niesie na swych barkach zdecydowanie zbyt wiele problemów i cholera.. Tęskniłam za naszymi zwyczajnymi rozmowami o niczym; nie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale i tak był blisko, gdzieś z boku, lecz blisko. Kiedy zaproponował spotkanie, zgodziłam się bez wahania; samotność doskwierała mi wyjątkowo bardzo, miałam Groszka, miałam Ewana, ale to nie było to, czego chciałam. Szłam niezbyt szybko, ale chłopak nie musiał czekać na mnie tyle ile musiałby, gdybym dalej używała starej protezy. Uśmiechałam się delikatnie, nawet jeśli mój nos był zatkany i mówiłam trochę jak kaczka. Nie było trudno zauważyć chłopaka, na szczęście wyróżniał się na tle angielskiego magicznego społeczeństwa. Stał odwrócony tyłem, więc mnie nie widział, ale nie miałam zamiaru go straszyć, więc odezwałam się, będąc jeszcze dwa metry od niego. - Wyrosłeś Shyverwretch - wredny uśmiech pojawił się na mych ustach, gdy stojąc na palcach dłonią, zmierzwiłam mu włosy; dziwnie było, jeszcze trochę ponad rok temu takie zachowania były na początku dziennym, a teraz? Całkowicie nie wiedziałam, jak zareaguje Damon i czego mogę się po nim spodziewać, ale zawsze byłam ryzykantką i raczej nie chciał mi zrobić krzywdy... Chyba; a przynajmniej tak było, gdy widzieliśmy się ostatnim razem. - Coś się stało, że chciałeś się spotkać, czy tak po prostu, chcesz wypalić typowy zestaw. - Zadarłam głowę do góry, by móc przyjrzeć się tak dawno niewidzianej twarzy.
Zawsze, odkąd uczył się w tej szkole, wychodził z założenia, że Hogwart to nie szkoła dla odmieńców. Najlepiej mają ci, co są jak reszta, dostosowują się. Potrafią odnaleźć się w każdej sytuacji, jaką postawił przed nimi los, bo są na nią w każdej sekundzie gotowi - wiedzą na co oczekiwać. Damon nigdy tak nie potrafił. Jego nieszablonowe myślenie i ogólnie zupełnie inny sposób przekazywania myśli sprawiało, że nie potrafił ani to się dogadać, ani zrozumieć "normalnych" ludzi. Czy go to irytowało? Bardziej się tego po prostu bał. Strach władał jego głową w największym stopniu, on był władcą jego ciała. Nie był suwerenny w swych działaniach, bo zawsze na jego barkach spoczywał bezlitosny strach. Doprowadzał on do radykalnych sytuacji, które były jeszcze bardziej abstrakcyjne niż przeciętne dni Damona. Aż w końcu, nie tylko on odwrócił się od ludzi, ale także i oni od niego. Z wyjątkiem paru osób, zawsze musi być pewne odejście od schematu. I przykładem właśnie była Lettice. Poznawszy się przez rodziców, jego relacje z Ślizgonką nabrały innego tempa i kierunku niż na przykład z Blaithin, które zostały podobnie zainicjowane. Przy Callaghan strach schodził na dalszy plan jego świadomości i nie odgrywał już znaczącej roli w podejmowaniu decyzji. Nie byli najbliższymi sobie ludźmi, ale dla Damona była cenną istotą. Słysząc znany mu głos, odwrócił się ku jego źródłowi i spojrzał uważnie na dziewczynie, nie ukrywając zainteresowania jej nogą, doszukując się tak naprawdę braku kończyny. Zanim jeszcze Ślizgonka go dotknęła, odpowiedział z lekko podniesionymi kącikami ust: - Wymówiłaś moje nazwisko bez zająknięcia, doprawdy twój rozwój intelektualny mnie zdumiewa, widać postępy. - Jego uśmiech nieznacznie się poszerzył, do momentu w którym jego włosy zostały zmierzwione. Nagle zadrżał od dotyku dziewczyny, ale szybko wrócił do swojej własnej "normy". Jeszcze rok temu było zupełnie inaczej, tak samo się bał dotyku i ludzi, ale najczęściej był i zjarany i też większość dni przesiadywał z dziewczyną, więc przyzwyczaił się także i do jej dotyku. Teraz troche minie, zanim jego własny organizm przestanie działać na nią tak, jak działa. - Jedno nie wyklucza drugiego i tak też jest dzisiaj, Callaghan. Chętnie coś z tobą klasycznie popale, ale najpierw będę potrzebować twojej pomocy. - Tu przerwał, żeby wyjąć z kieszeni dwa papierosy i odpaliwszy jej, pociągnął dym do płuc, tak uporczliwie, że zaczął kasłać, choć tylko przez chwile. Te kilkadziesiąt sekund wystarczyło, żeby mógł zebrać myśli. - Szukam... jakiegoś miejsca, w którym mógłbym... moglibyśmy być samemu, do którego cholernie trudno by było się dostać. Szukałem w Hogwarcie, ale nie znalazłem niczego wartościowego... dlatego jesteśmy też tutaj. Jak nam się uda, będziemy mogli na spokojnie spalić co mamy i wyjaśnie ci szczegóły mojej... wizji. - Nie chciało mu się owijać w bawełne, pytać ją jak jej minął dzień, czy coś w tym rodzaju, a nawet o tym nie pomyślał. Był bardzo bezpośredni i miał nadzieje, że Lettice się nie odzwyczaiła od jego nietuzinkowego zachowania. Od czasu do czasu spoglądał na nią kątem oka, zauważając drobne zmiany w jej wyglądzie w ciągu ich braku kontaktu. Gdy o tym myślał, mijali właśnie Trzy Miotły, skąd słychać było krzyki i głośne rozmowy, tak jak zwykle. Damon szczerze nie wiedział jeszcze gdzie iść. Miał nadzieje na jakąś alternatywe od Ślizgonki, ale nawet jeśli to będą improwizować.
Kolejna porcja zajęć teoretycznych z profesorem Foresterem, była właściwie już przedostatnia - ostatnia, jeśli spoglądać na samo zgłębianie technik ofiarowanych przez fotografię. Wykonywanie zdjęć - może nie miasta, lecz zabudowy magicznej, różniło się oczywiście od identycznych zajęć w plenerze. Tutaj wszystko, niezmiernie dynamicznie było wciąż poddawane zmianom - fotograf musi, jak zaznaczał nauczyciel, usiłować przedstawić sytuację, nakreślić relację pomiędzy ludźmi, wychwycić swoistą powtarzalność architektury oraz ją wykorzystać w ramach atutów zdjęcia. Cierpliwe oczekiwanie powinno ustąpić spostrzegawczej niezwykle dynamiczności - wśród ludzi, wszystko niezmiernie szybko ulega zmianom. Po usłyszanym wykładzie, należało nie zrobić nic więcej, jak tylko chwycić magiczny aparat w dłoń - aby przygotować porcję kolejnych, schwytanych przez siebie momentów.
Rzuć raz kością, aby przekonać się, które z wydarzeń losowych przytrafiło się twojej postaci.
TERMIN: DO 02.11, 23:59
Kości
Każde 10 punktów z Działalności Artystycznej w kuferku daje tobie uprawnienie do wykonania przerzutu. Możliwość przerzutu resetuje się wraz z nadejściem kolejnego etapu.
1 - przepełniony intuicyjnym pomysłem, na swoim zdjęciu uwieczniasz zagadkową grę cieni na ścianie - cieni, należących do bliżej anonimowych osób. Możesz być w zupełności dumny ze swojej pracy, niezależnie od doświadczenia - poruszasz się jakby w swoim żywiole!
2 - dzisiejszy dzień nie należy do ciebie - bynajmniej nie należy on teraz. Nie odnajdujesz nic godnego uwiecznienia wśród Hogsmeade; wszystko wydaje się tobie zbyt pospolite. Nie jesteś w zupełności zadowolony ze sporządzonych zdjęć - kto wie, może powinieneś się bardziej skupić na fotografowaniu pleneru?
3 - kiedy w spokoju przechadzasz się z aparatem ulicą, stajesz się świadkiem nieszczęśliwego upadku jednego z uczniów. Skaleczenie jest stosunkowo płytkie, chociaż piekielnie piecze (jeżeli wierzyć skargom) oraz obficie krwawi - w przyrównywaniu do gabarytów. Mimo wszystko, będąc tak blisko zdarzenia, decydujesz się pomóc; dzięki temu zdobywasz 1 punkt z magii leczniczej! Upomnij się o niego w odpowiednim temacie.
4 - pewna starsza pani najwyraźniej źle zrozumiała twój zamysł - zdaniem kobiety, chciałeś bez zapytania zrobić jej zdjęcie! Podchodzi do ciebie niespodziewanie, krzyczy oraz uderza najpierw torebką, grożąc - że w przyszłości ucieknie już się do różdżki. Mimo największych zdolności dyplomatycznych, nie zdołasz jej absolutnie przekonać; szczęście w nieszczęściu, wkrótce odchodzi sama i więcej na nią już nie natrafiasz.
5 - pragnąc uwiecznić możliwie najadekwatniejszej budynek, niesamowicie się koncentrujesz na pracy. Niestety, moment twej nieuwagi w stosunku do pozostałej scenerii, wykorzystuje niecny złodziejaszek. Zostałeś okradziony! Tracisz 20 galeonów, swoją stratę odnotuj w temacie rozliczeń.
6 - postanawiasz eksperymentować. W związku z tym wykonujesz dużo zdjęć - stosunkowo dużo, na ile pozwala tobie aparat magiczny. W pewnym momencie, podczas naciskania na spust migawki, ktoś z rozpędem i bez czynienia przeprosin, potrąca twoją osobę - wkrótce znikając w tłumie. Omal nie tracisz równowagi i nie wypuszczasz z rąk aparatu. Cóż - prawdopodobnie zamiast okazji do zdjęcia, zyskałeś okazję do irytacji.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Życie wydawało się być rutyną. Te same oczy, te same osoby, to samo wszystko; jakoś szczególnie nie mógł się skupić podczas pobytu w poprzednim miejscu. Na umysł wchodziło za dużo, za dużo myśli, myśli, które go psują. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, kiedy to przechodził od scenerii do scenerii; gdzieś w tłumie Hogwarczyków oraz reszty dorosłych mających na celu dokształcić się z zakresu fotografii, zgubił się jego przyjaciel. No cóż, narzekać mógł jedynie na swój gust kompozycyjny, który za Chiny nie potrafił w żaden szczególny sposób odnaleźć idealnego kadru. Być może za dużo rozmyślał? Poprawił naprędce swoją kurtkę, przejechał dłonią po zaroście i po części po włosach kędzierzawych, zdobiących jego kopułę czaszki, by następnie postarać się coś ugrać. Jego starania były jednak kompletnie na nic. Wyzbyta ze swej niezwykłości sceneria jakoś nie potrafiła zachwycić umysłu Matthewa, który to myślał, krążył, zastanawiał się, stawiał kolejne kroki, uderzając podeszwą czarnych butów o powierzchnię obsypanej kurzem głównej ulicy. Jakoś nie potrafił się skupić, zamiast tego pogrążył się nie tyle co w melancholii, a bardziej w rozmyślaniach; obecny ciałem, ale na pewno nie duchem. Zdjęcia, które zrobił, no cóż, nie zachwyciły go. I o ile nie wiedział, co dokładnie wyszło (cholerne, czarodziejskie wynalazki wyzbyte z wielu przydatnych funkcji), o tyle był w stanie powiedzieć, że jakoś nie będzie zadowolony z tego, co uzyskał. Przymknął oczy o tęczówkach iście niebieskich; o ile pogoda dopisywała, o tyle jakoś nadal czuł się zachmurzony. Ruszył dalej, kto wie, być może znajdzie coś o wiele ciekawszego?
Okej, ta sytuacja z chochlikami była dość nietypowa. Zahaczała przede wszystkim o miano częściowego absurdu - szkoda tylko, że artysta nie wiedział, z czym przyjdzie mu się uporać właśnie dzisiaj. Być może nawet i czymś gorszym od stada magicznych, trochę upierdliwych zwierząt, gotowych wznieść drugą osobę, porwać jej różdżkę oraz zwyczajnie powiesić na drzewie lub innym, wysokim obiekcie (o zgrozo, żadnego kościoła od góry poznawać nie chciał). Tym razem był ostrożniejszy - otrzymawszy pomoc od drugiego profesora (wstyd?), nie zamierzał w żaden sposób zapuszczać się w odmęty okolicy dalsze, niż jego oczy są w stanie zobaczyć. Poruszał się zatem żwawym krokiem po miasteczku, w rytm piosenki, która to wpadła do jego głowy; aparat trzymany między smukłymi palcami zdawał się bez problemów działać, zatem wybór był iście trafiony. Niebieskawe, zahaczające o ciemność tęczówki, skierowały się w stronę jednego obiektu. Doskonale - pomyślał, kierując się w jego stronę, by zadecydować o najlepszym ustawieniu sprzętu do kadru. Uśmiechnąwszy się pod nosem, już miał robić zdjęcie, już miał nacisnąć odpowiedni guzik, kiedy to... Otrzymał w głowę od jakiejś starszej kobieciny torebką. Co do cholery? Lekko oszołomiony Aaron skierował pierścienie w stronę staruszki, która ewidentnie nie była zadowolona z jego obecności. Poczuł się niemalże tak samo, jak to było przy jednym z koncertów, kiedy to Lydia zwyczajnie wylała na niego zdenerwowana wodę; szczęście, że nie pokusiła się o zaklęcie Relashio, bo by skończył z poparzeniami. Może uczucie pękniętego serca obecnie nie dusiło jego klatki piersiowej, co nie zmienia faktu, że liczne oskarżenia ze strony mieszkanki (?) Hogsmeade wpadły do jego pamięci, wypuszczane przez wargi kobiety jak za pomocą rzucanej Drętwoty z częstotliwością paru inkantacji na sekundę. Na brodę Merlina. Zmarszczył brwi, próbował się wytłumaczyć, aczkolwiek zakończyło się na tym, że kiedy już chciał odejść, uznając tę dyskusję za zamkniętą, kobieta sama to zrobiła. Ufff. Chwycił się za łeb, gdzie to padł wcześniej przedmiot (a raczej część garderoby), pozostawiając zapewne siniaka. Grunt, że jakiś metalowy element nie zahaczył i nie spotkał się z jego skórą, bo mogłoby być znacznie gorzej. Powrócił zatem do fotografowania; może humor był troszeczkę inny, co nie zmienia faktu, że ta sytuacja nie zniechęciła go na tyle, by powrócił do domu.
Kostka: Po wielu przerzutach - 4.
Ostatnio zmieniony przez Aaron O'Connor dnia Sob Paź 27 2018, 15:54, w całości zmieniany 1 raz
Odosobnienie. Zrywająca się z irytacji łańcuchów sylwetka przemierzała przez kolejne okolice Hogsmeade, zgodnie z poleceniem nauczyciela dostając się następnie do miasteczka, w którym dość niedawno miała okazję być. Li Na wydawała się być wyjątkowo przewrażliwiona wizją zobaczenia ponuraka, zaś dla Winter było to coś kompletnie normalnego. Kruczoczarne włosy odgarnięte były za uchem, aparat dziewczyna trzymała bez większego namysłu, chociaż uczestnictwo w warsztatach miało swoje pewne wady i zalety. Nikt jej na szczęście nie kazał się odzywać do kogokolwiek; prędzej ludzie zdawali się do niej lgnąć jak do czegoś niezmiernie intrygującego, chociaż tak naprawdę nie należała w żaden sposób do ludzi, którzy wytwarzają wokół siebie przyciągającą innych aurę. Nie potrafiła w żaden sposób się na nich otworzyć, wydawali się być w wielu sytuacjach zwyczajnymi idiotami; i choć Rieux w żaden szczególny sposób nie wkładała wszystkich do jednego worka, o tyle nie miała w ogóle ochoty na wydobywanie z krtani jakichkolwiek słów. Obserwowała ostrożnie otoczenie, aż wydarzył się wypadek. Czy nieszczęście jej nigdy nie opuści? Położyłaby dłonie na biodrach w ramach aktorstwa, ale nigdy w tym nie była dobra; natomiast miała całkiem odmienne rzeczy do roboty. Przejść obok nie mogła, skoro uczeń nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Przykucnąwszy, opierając się łokciem o jedno ramię, zaczęła oglądać ranę; jęki oraz opowiadanie o tym, jak rana boli, jakoś jej nie wzruszyły, co nie zmienia faktu, że dla świętego spokoju chwyciła za różdżkę z zamiarem uleczenia niefortunnego rozerwania tkanki. Ostatnio Magia Lecznicza nie sprawiała jej większych problemów; zamiast tego stawała się z niej coraz to lepsza oraz bardziej doświadczona. Zbyt dużo czasu nie minęło, kiedy prawidłowo rzucony czar wyleczył obficie krwawiące skaleczenie, zaś dziewczyna powróciła do reszty swoich obowiązków.
Przy tym zadaniu, park wydawał się rudej znacznie prostszy. Mogłeś spokojnie wybrać obiekt, czekać na idealne światło i zrobić zdjęcie, które miało naprawdę niewiele szansę, aby się nie udać. Było mniej dynami, której profesor kazał im poszukiwać pośród mieszkańców wioski, przemierzając ulicę główną Hogsmade. Westchnęła cicho, zaciskając w dłoni aparat i odsuwając się nieco od grupy, szukała celu. Brązowe ślepia z zainteresowaniem rozglądały się dookoła, zatrzymując się na poszczególnych twarzach mijających ją ludzi lub kolorowych, przyozdobionych upiornie wystawach — w końcu zbliżało się Halloween! Zawsze lubiła to święto, głównie przez towarzyszącą mu pomarańcz i wszechobecne dynie, które były naprawdę urocze. I ten ich zapach, który roznosił się w lokalach, ponieważ w październiku to dynia właśnie stanowiła większość dodatków do napojów czy potraw. Doskonale komponowały się z jesienią. Unosiła co jakiś czas aparat, mając nadzieję, że to poszukiwane przez nią ujęcie, jednak wciąż nie było to. Westchnęła znów, poprawiając beret tkwiący na głowie i płaszcz, pozwalając sobie zatrzymanie się i przetarcie oczu. Czego właściwie szukała? Jaki efekt chciała osiągnąć? Z zamyślenia wyrwał ją charakterystyczny dla upadku dźwięk i jęknięcie, które wydobyło się z ust poszkodowanego ucznia. Jako prefekt była nieco przeczulona na tym punkcie, starała się zawsze pomagać i zapobiegać nieszczęściom. Skaleczenie widocznie mocno krwawiło i było upierdliwe, ponieważ dziewczyna skarżyła się i marudziła pod nosem, na co ruda uniosła brwi i schowała aparat, otrzepując dłonie w materiał płaszcza. Nie mogła jej przecież tak zostawić! Ruszyła w jej stronę, kucając obok i starając się uspokoić uczennicę, podając jej chusteczkę z kieszeni i prosząc, aby przyłożyła ją do krwawiącego miejsca. Mówiła do niej, odkażając ranę i robiąc prowizoryczny bandaż, pozwalając sobie na nieco matczyny wykład o tym, że powinna w przyszłości bardziej patrzeć pod nogi. Płytkie skaleczenie wciąż jednak krwawiło, więc ruda w końcu chwyciła za różdżkę i uniosła ją, wykonując odpowiedni ruch dłonią i szepcząc wyraźną inskantację. Byli w końcu czarodziejami i nawet jeśli nie popierała używania magii w każdym aspekcie życia, to był nagły wypadek. Po upadku nie było śladu! Ruda mogła jej wstać, kazała jej bardziej uważać i życzyła powodzenia z zadaniem od profesora, do którego sama wróciła. Może ten obrót sytuacji sprawi,że znajdzie swoją inspirację i zrobi idealne zdjęcie? Uśmiechnęła się pod nosem i zabrała do pracy. Jakoś tak, wrócił jej cały entuzjazm i widziała znacznie więcej sytuacji wartych uwiecznienia, niż wcześniej. Wciąż jednak skupiała się na tematyce zbliżającego się święta duchów.
W kwestii fotografii miasto wydawało mi się ciekawsze niz natura. Coraz bardziej zafascynowana ludźmi, budynkami czy nawet grą wiatru lawirowałam od zakątka do zakątka dzierżąc w dłoni aparat. W końcu odnalazłam widok perfekcyjny - odbijające się na ścianie budynku dwa cienie. Były fascynujące, odrobinę dziwne i niejednoznaczne, a co ciekawe - nigdzie w okolicy nie wypatrzyłam ich właścicieli. Mimo iż nie miałam zielonego pojęcia na temat fotografii, to trudno było nie odnieść wrażenia, że poszło mi naprawdę świetnie. Miałam nadzieję, ze po wywołaniu odbitki sprawią równie dobre wrażenie.
5>3>4>1
Aurora Therrathiel
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 170
C. szczególne : Znamię w kształcie listka na barku, tęczówki zlewające się ze źrenicami
Doskonale szło mi zarówno w naturalnym plenerze, jak i w mieście. Tak bardzo skupiłam się na samej fotografii, że ciężko było mi myśleć o czymkolwiek innym, bo przemierzając uliczki w poszukiwaniu odpowiednich ujęć nie widziałam już niczego. Z letargu wybudził mnie dopiero pisk jakiejś uczennicy, która się skaleczyła. Od razu do niej podeszłam i oceniłam, że skaleczenie jest raczej płytkie, jednak dziewczyna strasznie panikowała. Chcąc nie chcąc sięgnęłam po różdżkę i krótkim zaklęciem zahamowałam krwawienie - zawsze to jakieś doświadczenie. Po chwili, nie czekając na podziękowania wróciłam do pracy - dobre zdjęcie nie zrobi się samo.
Przyglądam się jej z uwagą; nie wydaje się uszkodzona w tym starciu - wydaje się nieobecna. Jej izolacja nie zwykła mi w żaden sposób przeszkadzać - wręcz przeciwnie - męczą mnie zbyt otwarte jednostki, nakazujące zachowywania się wedle przyjętych wsród społeczeństwa reguł. Kiedy ją widzę - zadaję sobie, niemniej jednak pytanie - nieco bezczelne, ciekawskie, choć trudne do zaprzeczenia. Kim jesteś, Odetto Lancaster? Kim stałaś się? Jeszcze niedawno, przecież - otaczałaś się wiernym łańcuszkiem osób. Ja - stoję z boku. Od zawsze stałam - nawet pomimo dumnie wymawianego nazwiska - nigdy nie byłam najbardziej rozpoznawalną z Fairwynów. Od zawsze wydaję się nikim - jedna z wielu, stopiona z konglomeratem tłumu, społeczności Hogwartu, gdzieś tam - zamyślona, pośród gęstych, wijących się szalów mgły niezliczonych rozważań. Obserwowałam. Niezwykle rzadko uczestniczyłam, przełamywałam tę moją zakorzenioną w dystansie bierność. - Wystarczy głupie - zauważam bezwiednie, choć prędko się reflektuję o popełnianym błędzie. Ponownie; mimo umiejętności kłamstwa - wytykam ludziom, co niekoniecznie pragną w owej chwili usłyszeć. Z drugiej strony - idiotyzm oraz głupota stanowią synonimiczne wyrazy, mam rację? Powinnam milczeć. - Wybacz - usiłuję naprawić tę sytuację; niedelikatnie ujmując jest beznadziejna - moim zdaniem - dodaję później, wychodzę niby na prostą - odłączenie od tłumu nie jest czymś niewłaściwym. - dokańczam. Szczerze. Stuprocentowo szczerze. Chochliki zdają się w tej opinii stanowić wyłącznie nieprzewidzianą ironię losu - rzeczywiście, podążanie za tłumem jest już wyrazem możliwie najwyższej, otumanionej głupoty. Poszukiwała możliwie najlepszego ujęcia? Cóż, pewnie była perfekcjonistką. Przemieszczamy się z pobliskiego parku do krajobrazu wioski - ulice Hogsmeade są mi niezmiernie znajome. Posiadam głowę pełną niepoliczonych pomysłów, stąd ryzykuję, stawiam na rozmaite eksperymenty - podczas jednego z ujęć, ktoś mnie jednakże potrąca. Omal nie padam na chodnik; z ust jegomościa nie wydobywa się choćby zduszone przepraszam. Cóż - całe szczęście, udało mi się nie zniszczyć pożyczonego aparatu.
Nie znosił tłumu. Wizyty w Hogsmeade ograniczał wyłącznie do kameralnych pubów - nietrudno było odczuwać ciekawskie spojrzenia uczniów. W chwilach wolnego czasu - wioska wręcz wypełniona była od podopiecznych Hogwartu; dorabiających w tutejszych sklepach bądź szukających na popołudnie rozrywki. Ich gwar - wielokrotnie szumiał wzdłuż wąskich ulic, między rzędami niskich choć malowniczych budynków. Nie należało zaprzeczać - w związku z pełnioną funkcją, był doskonale rozpoznawalny; w odczuciach wielu, z kolei - nauczyciel wydawał się instytucją, niemal maszyną bez atrybutów człowieka. Z tych wymienionych powodów, o wiele chętniej kręcił się po dzielnicach Londynu; tym razem jednak, nie wybrał się na swobodną, osamotnioną przechadzkę. Aparat, trzymany w dłoni - był w gotowości - za każdym razem, aby odnaleźć możliwie intrygujący moment. Zgodnie z wcześniejszym swym zamierzeniem, postanowił odnaleźć Aurorę; przeczesywał więc wzrokiem ogrom przewijających się nieustannie twarzy. Zamiast tego - został świadkiem niefortunnego wypadku. W pospolitych warunkach, najpewniej odszedłby niewzruszony - tutaj, niemniej ważyły się jego losy jako nauczyciela i opiekuna; chłopak, który skaleczył rękę, znajdował się w Ravenclawie. Zaklęcie nie było skomplikowane, co prawda - lecz w obecności zakłóceń oraz ogromu niewiedzy w przypadku magii leczniczej - Daniel Bergmann odmówił rozległy ciąg modlitw o powodzenie niewerbalnego zaklęcia. Całe szczęście - nie poszło mu idealnie, chociaż pomyślnie zatrzymał krwotok. Odesłał ucznia ze starszym kolegą do skrzydła szpitalnego - niedługo pózniej, nareszcie dostrzegł @Aurora Therrathiél. - Nigdy nie zapytałem ciebie o fotografię - rozpoczął bez zobowiązań, na swojej twarzy rzecz jasna formując uśmiech. Rzeczywiście - rozmawiali o rożnych gatunkach sztuki, choć fotografia jak gdyby zawsze wymykała się spośród tych wymienianych tematów; najczęściej było to znacznie starsze i dostojniejsze malarstwo. (Ciągle posiadał niesmak w tym niefortunnym, ostatnim zaproszeniu jej na festiwal; nie miało to absolutnie wyglądać w ten sposób.)
Wiedziała, że zbyt szybki powrót z Annecy może zwiastować kłopoty, które nadeszły nader szybko. Spoglądała jedynie dwukrotnie na postać Daniela, który jakby zniknął w tłumie, podobnie jak blondynka towarzysząca mu na festiwalu, lecz czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Rudowłosa wydawała się być porzucona przez pozostałe elementy wspomnień, wyplewiona z pasji do ów mężczyzny, który miał prawo do wszystkiego. Wiek określał go jako człowieka podążającego za własnymi pragnieniami, lecz ona sama była jedynie krótkim epizodem, który powtarzał się przez lata. Teraz już – nieistniejącym. Odeszła zatem na bok, by jak najszybciej zatopić się w odłamkach sztuki, która pieściła jej otępiały umysł i rozkołatane serce. Uniosła spojrzenie na jedną ze ścian, po czym od razu przeszła do tworzenia, dając sobie raptem kilka chwil, by nie zmarnować potencjału rozgrywającej się sceny za sprawą enigmatycznych cieni. Dzieło wydawało się nader dobre, lecz ona sama pomimo dumy, jak zawsze – spoglądała na twórczość krytycznym okiem.
Pierwsza kość: 4 Po przerzucie: 1 [Mam 25(?) punktów z DA]
Odetta Lancaster
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170
C. szczególne : Długie, jasne blond włosy- nigdy nie nosi ich upiętych; przenikliwe spojrzenie; roztaczana aura wili
Obserwowała postać Ariadne, gdy ta odważyła się jako jedyna ruszyć jej na ratunek. Zaimponowało jej to ponad miarę, mimo że to tak naprawdę czworonóg odpowiadał za wyswobodzenie jej z kłopotów, których przyczyną okazały się chochliki. Niemniej – nie musieli tego robić, wszak dziewczęta nawet się nie znały, więc jakie to powody mogły kierować panienką Fairwyn, że tak odważnie poświęciła kilkanaście minut na rzecz postaci Odetty Lancaster - - tak trafnie ocenionej jako wyizolowanej, dalekej od rzeczywistości. Czy doprawdy masz rację? Wydawać się mogło, że obie plasowały się teraz na kartach idealnych do określenia jako wycofane, odległe – surrealistyczne w autentycznej scenerii Hogwartu, tak typowo nudnej i monotematycznej. Cudaczność tych elementów składała się również na charakterystyczną postać krukonki, która faktycznie niegdyś zdawała się pragnąć tłumów – dziś jedynie unikała towarzystwa, wśród którego czuła się jak ktoś niebywale obcy. - Czyli jest to głupie – powiedziała z delikatnym uśmiechem na ustach, dając sobie odrobinę czasu, by wreszcie stanąć na równe nogi i powoli, niezwykle mozolnie obrócić się na pięcie. Chciała sfotografować otaczający ją teren, podobnie jak tłum ludzi, lecz niefartownie zostało staranowana przez spieszącą się osobę. Nie zdążyła nawet jęknąć, gdy jego ciało zderzyło się z jej, a ona powoli tracąc równowagę, wypuściła z rąk aparat, który prawie rozbił się o brukowaną ziemię. - Dlaczego ludzie nie potrafią chodzić? Bez gracji, bez swobody, naturalności… Nie patrząc na nic… – jęknęła zrezygnowana, kiedy równocześnie odgarniała niesforny kosmyk włosów za ucho. Każdy jej ruch wydawał się być niezwykle wyważony, nader subtelny. - To bolało… – mruknęła bardziej do siebie, aniżeli do Ariadne, ciągle unikając skrzyżowania ich spojrzeń. To było złe. Nieodpowiednie. Tym razem – zupełnie niepotrzebne.
Kostka: 6
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Zupełnie niezainteresowany przyrodą, przejawiałem bliźniaczą niechęć do wytworu ludzkich rąk. Architektura Hogsmeade, tak pospolita, nieciekawa zupełnie nie wydawała mi się godna uwieczniania na fotografii. Żyjąc w pogardzie do sztuki robienia zdjęć, sądziłem, że nieważne co uczynię. Z tego rozklekotanego aparatu nie wyduszę zupełnie nic więcej od marnego ujęcia codzienności. A codzienność nie była przecież niczym niezwykłym. Ogarnięty chorobliwą ambicją w malarstwie czułem niezaspokojenie na myśl, że dzisiejsze starania byłyby niczym w obliczu niezadowalającego mnie efektu. Zrobiłem kilka zdjęć, lecz nie mogłem dostrzec w nich tego czegoś, co poruszyłoby drugą osobę. Poczucie zmarnowanego czasu przywiało na mą twarz zniechęcenie, a dezorientacja niepowodzeniem budziła jedynie gniew kryjący się płytko pod powierzchnią wykutą z pozornego spokoju.
2
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie miałem pojęcia co robię, naprawdę. Wyjaśnienia profesora pomagały mi w zrozumieniu naszego zadania i byłem mu niezmiernie wdzięczny, że starał się wprowadzić nas w tajniki fotografii. W innym wypadku najpewniej jedynie ośmieszyłbym się prezentując na zdjęciach odcisk własnego kciuka. Po pierwszej wizycie w plenerze nieco oswoiłem się z aparatem, a jednak znalezienie odpowiedniego budynku do sfotografowania zdawało się być trudniejsze od powielenia tego schematu wcześniej, gdy znaleźliśmy się w parku. Budowle były tak surowe i niewzruszone moimi staraniami, że postanowiłem ożywić je grą ludzkich cieni. Starając się nie dołączyć do nich ich właścicieli, wyginałem się tuż przy samej ziemi, strzelając migawką jak opętany. Cóż, któreś na pewno będzie ostre, prawda? Miałem nadzieję, że również sam pomysł okaże się niecodzienny i nie wygłupiłem się właśnie bezsensownym powieleniem znanego schematu.