Mimo lekkiego zakłopotania, które wciąż w niej buzowało od czasu ferii, postanowiła odwiedzić Atlasa. Chciała sprawdzić, czy jego ogródek odpowiednio się rozwija i czy nie potrzebuje może jeszcze jej pomocy w jakimś temacie. Poza tym, potrzebowała czymś zająć swój umysł, który ostatnio dostał bardzo wiele nieprzyjemnych komunikatów. Pickles, którego spotkała przy bramie, poprowadził dziewczynę aż do kuchni, przy okazji opowiadając jej o zmianach, jakie zachodziły na ranczo i stanie tutejszej flory i fauny. -Dziękuję Ci, Pickles. Znajdzie się może fliżanka naparu z melisy dla mnie? - Zapytała, czując się tu już nieco swobodniej niż podczas poprzednich wizyt. Zaraz też kątem oka zauważyła wychodzącego z innego pomieszczenia @Atlas M. O. Rosa. -Witaj Atlasie. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w niczym ważnym. - Posłała mu promienny uśmiech, zaraz też poprawnie się z nim witając.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Ogórek był wielkim fanem Irvette i zawsze był niezwykle podekscytowany jej odwiedzinami. Atlas pozwalał mu na wiele, w związku z czym mały skrzat rozwijał swoje ogrodnicze pasje i jak tylko De Guise pojawiała się na terenie ranczo, zaraz ochoczo opowiadał jej o stanie sielnego ogródka, a gdy tylko miał możliwość, z wielką pieczołowitością szykował jej herbatki czy przysmaki z własnoręcznie wyhodowanych ziółek. - Oczywiście! - pokłonił się głęboko - Pickles już przyrządza! - zapewnił, kiedy weszli do domu i pogalopował na swoich krzywych nóżkach do kuchni, mijając zaskoczonego Atlasa, który akurat z niej wychodził. Rosa podniósł spojrzenie na swoją gościnię, nieco skołowany ekscytacją swojego skrzata, jednak na widok zielarki wszystko stało się jasne. Przybyła jego ulubiona osoba. Posłał dziewczynie cudowny uśmiech, skłaniając lekko głowę, na której tkwiła papierowa czapeczka zrobiona z gazety. Ubrany też był nieco mniej szykownie niż zwykle, bardziej roboczo, w koszulce z nadrukiem jakiegoś francuskiego zespołu death metalowego, umorusanej już czarną i granatową farbą. - Och, bonjour Irvette. Bienvenue. - posłał jej promienny uśmiech - Zapraszam, zaskoczyłaś mnie. - zachęcił, by weszła do kuchni, gdzie, jak się okazało, większość blatów i podłogi przykrywała folia, a powietrze pachniało świeżą farbą- Ale to bardzo miłe zaskoczenie, zawsze mi miło Cie gościć. - zapewwnił, zanim zrobiłoby się jej niezręcznie. Pomimo zabezpieczonych powierzchni, Pickles krążył pod folią, szykując dla dziewczyny meliskę, nucąc pod nosem jakąś swoją skrzacią piosenkę. - Akurat zdecydowałem się trochę odmalować kuchnię... - przyznał, spoglądając na sufit, na którym rozrysowane były mapy nieba i szczególne konstelacje. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku? - spojrzał na nią, bo wolałby jednak, by odwiedziła go bez powodu, a nie z powodu jakiejś tragedii.
Ostatnio zmieniony przez Atlas M. O. Rosa dnia Sro Mar 27 2024, 19:45, w całości zmieniany 1 raz
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Lubiła te swoje pogaduszki z Ogórkiem. Skrzat zaskarbił sobie jej sympatię i gdy miała okazję, zawsze chętnie rozmawiała z nim na wszelkie tematy. dzisiaj też mocno poprawił jej humor, choć wciąż potrzebowała meliski na uspokojenie. -Dziękuję Ci uprzejmie. - Odprowadziła wzrokiem skrzata, by zaraz spojrzeć na Atlasa, który wyglądał zdecydowanie niecodziennie jak na niego. Nie miała nic przeciwko, w końcu był u siebie w domu, ale była lekko zaskoczona takim obrotem spraw. -Widzę, że masz ręce pełne roboty. - Wskazała na ogarniający kuchnię bałagan i ubrania mężczyzny. Sama chyba nigdy w życiu nie robiła remontu. Jeśli miała być szczera, pewnie nie wiedziałaby nawet, jak się za to wszystko zabrać. -Sam to wszystko zrobiłeś? - Zapytała zaskoczona, widząc detale na wymalowanym niebie. Podobał jej się ten styl. Zdecydowanie nadawał nie tylko klimatu temu pomieszczeniu, ale też w jakiś sposób optycznie go zwiększał, co dla Irv zawsze było ogromnym plusem. Kochała przestrzeń i nie wyobrażała sobie mieszkać w miejscu, gdzie by jej tego brakowało. -Wszystko w jak najlepszym porządku. - Skłamała bez najmniejszego potknięcia. Nie wiedziała jeszcze czy chce i może dzielić się swoimi troskami z kimkolwiek innym. Wystarczyło, że jej rodzina została postawiona w dość niewygodnej sytuacji. -Chciałam sprawdzić, czy nie potrzebujesz mojej pomocy w jakiejś kwestii. Czy wszystko działa jak powinno. - Wyrecytowała argument, do którego sama siebie zdążyła przekonać. W końcu nie miała w zwyczaju tak po prostu nachodzić ludzi w ich domach. A już na pewno nie bez stosownej wcześniejszej zapowiedzi.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Nie umknęła mu zaskoczona mina dziewczyny, na co zareagował lekkim śmiechem, rozbawiony, że zastała go akurat w takiej sytuacji. Zasadniczo było to chyba rzadziej spotykane, zobaczyć go w dżinsach i t-shircie niż zastać go gdzieś w stroju adamowym. - Trochę tak, trochę sam sobie znajduję robotę. - wyznał, kładąc delikatnie dłoń na jej ramieniu i francuskim zwyczajem pochylił się, składając jej lekkie la bise na obu policzkach, po czym odwrócił się w stronę wnętrza kuchni w poszukiwaniu swojej różdżki, by trochę doprowadzić się do porządku. - Hm? - obejrzał się na nią - A tak, próbowałem odtworzyć mapę, którą znalazłem rok temu na Antarktydzie. - przyznał, wspominając tamten wypad. Niebo w tamtych stronach świata, umalowane nocą we freski zorzy, było niezwykle hipnotyzujące, a on sam z wielkim zaskoczeniem, zainteresował się sekretami nieboskłonu. Oczywiście bardziej jego aspektem artystycznym, niżby miał rzeczywiście z tych map coś wyczytywać, niemniej było to inspiracją jego remontu- Proszę, siadaj. - przywołał jeden z wiklinowych foteli z patio, na które wychodziła kuchnia, by dać jej komfortowe siedzisko i nie zmuszać do siadania na jakimś zafoliowanym taborecie, po czym sięgnął na powrót po pędzel - Będziesz miała coś przeciwko jeśli to skończę teraz? - uśmiechnął się do niej pięknie, nieco przepraszająco, wiedział jednak, że jeśli się tym nie zajmie od razu, może stracić wenę w ogóle na remontowanie kuchni. Zmrużył oczy na jej odpowiedź, jednak uśmiechnął się i skinął głową: - Jestem pewien, że Pickles z ogromną ochotą pokaże Ci jak zajął się szklarnią. Tyle w nim pasji to zielarstwa, że rozważam postawienie drugiej. - przyznał, nie kryjąc rozbawienia. Niemal jakby skrzat był jakimś jego osobistym dzieckiem, którego pasje chciał wspierać. Ogórek wychylił się spod jednej z foliowych płacht, niosąc na tacy imbryczek z jego osobistą, ziołową mieszanką melisy i innych zbiorów z ogródka, oraz elegancką filiżankę i sitko. - Melisa z odrobiną tamaryndu i haritaki, które pan Rosa sprowadził z Azji kiedy dowiedziałem się o tym, jak dobrze wpływają na układ odpornościowy. - pochwalił się, ustawiając tacę na blacie koło fotelika. Atlas zmarszczył brwi, słysząc za plecami szepty sprowokowane wróżkowym pyłem, mamroczące coś o byciu obrażanymi, starał się jednak nie poświęcać im uwagi, jako, że zdawał sobie sprawę z tego, że to omamy.[
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Rozumiała bardzo dobrze jego podejście. Sama nie potrafiła siedzieć bezczynnie szczególnie, gdy coś ją trapiło, a praca była najlepszym rozpraszaczem, jaki znała. Jak zwykle zarumieniła się, gdy ją dotknął, choć tym razem o wiele mocniejsza czerwień okaliła jej lico. Przeklęta Gwen, niech idzie do diabła!. Zwyzywała koleżankę w myślach, starając się zachować zewnątrz wszelkie pozory normalności. -Niebo na Antarktydzie było zachwycające. Bez zakłóceń sztucznego światła, tylko czysta natura. - Westchnęła rozmarzona, przypominając sobie ten widok. Tak, była to jedna z niewielu rzeczy, które faktycznie ją tam zachwyciły. Była gotowa nawet usiąść na jednym z kuchennych blatów, ale gospodarz już przywoływał dla niej krzesło. Owszem, nie spodziewała się tu zastać remontu, ale widząc pędzel w dłoni Atlasa, obudziła się jej artystyczna dusza. -Ani trochę, to ja Cię nachodzę bez uprzedzenia. - Skinęła, by w żadnym wypadku nie krępował się kontynuować tego, co akurat robił. Miała nadzieję, że jeśli jej obecność będzie mu nie na rękę, to po prostu kulturalnie ją o tym poinformuje. Na ten moment nie zauważyła jednak podobnego sygnału, więc usiadła w wiklinowym fotelu, przyglądając się pracy czarodzieja. Fascynowało ją to. Nigdy nie widziała z bliska remontu. Zazwyczaj albo w ogóle nie brała w tym udziału albo, jak w wypadku jej szklarni, ktoś inny wykonywał całą pracę, a ona tylko nadzorowała, czy efekt spełnia jej wymagania. Nie zastanawiała się nad technikaliami podobnych zajęć. -Jeśli będziesz stawiał drugą, pomyśl o roślinach bogatych w olejki. Przydadzą Ci się do odżywiania zwierząt. - Zasugerowała, nie mając wątpliwości co do pasji skrzata. Widać było po tej istotce, jak bardzo cieszy go praca na tym ranczo. -Dziękuję Ci, kochany. - Delikatnie wzięła filiżankę od Ogórka, który jakby na zawołanie, pojawił się zaraz obok niej z gorącym naparem. Dokładnie tego w tej chwili potrzebowała, dobrej herbaty na ukojenie nerwów. -A więc, tylko kuchnia, czy to jakiś większy projekt? - Wróciła do tematu, zanurzając sitko, by napar porządnie się zaparzył. Zaraz jednak wzdrygnęła się, słysząc za plecami jakiś cierpiętniczy krzyk. Odzwyczaiła się już od podobnych odgłosów i przez chwilę myślała, że to jej podświadomość płata jej niezbyt zabawne figle. Szybko jednak przypomniała sobie o pyłku wróżek i zrozumiała, że musiał na niej osiąść.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Uśmiechnął się miękko, bo i on wspominał biegun z zachwytem. Nie było to miejsce najbardziej przyjazne, nie było bogate ani w faunę, ani florę, jednak to, co już oferowało przez tę surowość, wydawało się dwójnasób piękne. Skinął głową w jakiejś drobnej wdzięczności, kiedy zgodziła się, by dokończył, a że, no cóż, był Atlasem, to nawet niespecjalnie potrzebował drabiny, tylko zadarł wyżej głowę i podniósł wysoko rękę, kontynuując wzór przy krawędzi ściany. W odróżnieniu od idealnie skrojonych koszul i eleganckich bluzek, w których można było go zazwyczaj zastać, t-shirt był odzieniem luźnym i niekoniecznie wetkniętym w spodnie. Zajęty kończeniem malunku nie zdawał sobie sprawy z tego, że jak absolutna slut świeci przed siedzącą w fotelu dziewczyną wystającym spod zadzierającej się lekko koszulki podbrzuszem, pępkiem, napiętymi mięśniami... - Zawsze mi miło, kiedy mnie nachodzisz. - uśmiechnął się, pociągając pędzlem nieco dalej, by zakończyć jedno z szeroko rozstawionych oznaczeń gwiazdozbiorów i przywoławszy mniejszy pędzel, zaczął kreślić swoim drobnym pismem łacińską nazwę danej konstelacji, skupiony na swojej pracy, ale nie na tyle, by jego gościni poczuła się w jakikolwiek sposób nieugoszczona. - Pickles ma cały plan. - poinformował, opuszczając ramiona i rozglądając się za skrzatem - Przynieś swoje notatki, Irvette na pewno chętnie je obejrzy. - powiedział skrzatku, a ten, choć był skrzatem, to można było przysiąc, że pokraśniał na policzkach i aportował się, by za chwilę pojawić z eleganckim, obłożonym skórą notesem w rękach. Ewidentnie był to jakiś notes Atlasa, który to pozwolił Ogórkowi wykorzystywać. Podał go z namaszczeniem rudowłosej, a okazało się, że nie dość, iż zawierał mnóstwo pokracznych rysunków przedstawiających różne pomysły na stojaki i drabinki dla roślin pnących się, obrazki przedstawiające różnego rodzaju szklarnie z przemyśleniami odnośnie tego jak wpadało przez którą szybę światło słoneczne, to jeszcze co kilka stron poprzyklejane koślawo były różne zasuszone roślinki, opatrzone brzydkim pismem nabazgranymi nazwami i jakimiś wnioskami. Całość prezentowała się jak wyjątkowo szalona praca domowa sześciolatka, który jakimś cudem poważnie rozkminiał kwestie posiadania szklarni. - Hmm... po prawdzie chcę przerobić jeden z pustych pokoi na pokój gościnny. - i znów zadarł ramiona, wracając do pracy i obnażania się - Mam szczerą nadzieję, że wkrótce odwiedzi mnie moja przyjaciółka, planuje się przeprowadzić z Paryża do Londynu, ale może skusze ją do czasowego pobytu na ranczo. - uśmiechnął się lekko - Oczywiście zacząłem od zupełnie czegoś innego, żeby znaleźć inspirację, zapał i się jakoś rozgrzać. Zamówiłem też nową wannę, umywalki i witraże do okien... - pokręcił głową, wzdychając ciężko, bo nic nie mógł poradzić na to, że lubił rzeczy piękne. Uparte głosiki odgrażały się za jego plecami, będąc coraz bardziej urażonymi. Był tym omamem niezwykle niepocieszony, okazywało się bowiem, że jego skrupulatnie ćwiczone i praktykowane zaklęcia ochronne nie umiały odeprzeć tego upiornego wpływu pyłku. Martwił się o swoich podopiecznych, mając nadzieję, że zwierzęta nie cierpią na żadne pyłkowe szaleństwa...
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Zbyt późno zorientowała się, w co utkwione są jej oczy. Choć nie miała nic przeciwko pokazywaniu ciała w sposób, który nie był wulgarny, to jednak w tej sytuacji poczuła się nieco speszona. Odwróciła kulturalnie wzrok, nie tylko ze względu na takt ale i na to, że potrzebowała w końcu wrócić do swojej bladości i pozbyć się tego przeklętego rumieńca z twarzy. Z ulgą przyjęła więc notatki od skrzata, który wyglądał, jakby tylko czekał na to, aż spojrzy na nie swoim zielarskim okiem. Trudno było powiedzieć, że to na co patrzyła, było jakkolwiek profesjonalnie wykonane. Widziała jednak za tym pasję i zamysł, które przyświecały skrzatowi. -To ma potencjał. Wprowadziłabym trochę poprawek i przearanżowała układ roślin. Widzisz, te zioła nie mogą być ustawione tak wysoko, potrzebują ciągłego kontaktu z ziemią. Za to kwiaty ozdobne bez problemu można posadzić w doniczkach. Nie tylko im to nie zaszkodzi, ale i na pewno pięknie przyozdobi szklarnię. - Starała się wyciągnąć z tego jakieś pozytywy. Projekt był ciekawy i była chętna nawet pomóc we wprowadzeniu go w życie, ale na ten moment miała trochę własnych obowiązków, którymi musiała się zająć, nim podejmie się czegoś nowego na taką skalę. -Och. - Westchnęła tylko na wspomnienie przyjaciółki. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego kolejna osoba postanowiła porzucić tak piękny kraj jak Francja dla szarej i ponurej Anglii. -Czyli z remontu pokoju zrobił się gruntowny remont ranczo? - Zapytała już bardziej elokwentnie i żartobliwie, popijając zaparzoną melisę. Miała wrażenie, że od razu poczuła się nieco spokojniej. -Przyjaciółce na pewno się spodoba, jeśli też lubi przestrzeń i naturę. - Nie wchodziła bardziej w postać tajemniczej kobiety. Nie czuła, by miała prawo jakkolwiek wnikać w ten temat i prywatne relacje Atlasa. W ogóle nie miała dzisiaj planu na nic cięższego, zwykła rozmowa o wszystkim i niczym była tym, czego potrzebowała. Niestety jej plan został mocno zaburzony przez wróżkowy pyłek i halucynacje, jakie spowodował. Mimo, że była świadoma istoty wizji, zorientowała się, że nagle gdzieś biegnie. Nie wiedziała gdzie, ale czuła, jak ogarnia ją coraz większa klaustrofobia, jakby ktoś wrzucił ją do nieprzyjemnie ciasnego wąwozu. Gnała przed siebie, raz po raz słysząc cierpiętnicze krzyki, aż nagle uderzyła w coś twardego i powróciła na ziemię. Dosłownie, bo zauważyła, że upadła na przykrytą folią podłogę, tuż obok Atlasa.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Pickles wpatrywał się w nią niczym mnich w malunek wszystkich świętych, kiedy przeglądała jego pokraczne notatki. Jego wielkie oczy zrobiły się jeszcze większe i niechybnie zaraz wypadłyby z oczodołów, gdyby nie były w nich utwierdzone nerwami wzrokowymi. Pokiwał gorliwie głową, wyczarowując ołówek, by zaraz kiedy oddała mu jego notatki naskrobać wszystko, słowo w słowo, co powiedziała, jako że najpewniej każdą jej radę uważał za absolutną świętość. Atlas w międzyczasie dokończył ostatni z gwiazdozbiorów. Odłożył narzędzia pracy i delikatnym silverto podsuszył farbę, by nie schła przez następny tydzień w tych, bądź co bądź wilgotnych warunkach wewnątrz jego domu. - Tak wyszło! - zaśmiał się szczerze na jej słowa. Kilkoma machnięciami różdżki zgarnął z blatów folię, która chroniła je przed magiczną farbą, pozwalając, by Pickles zaczął gorliwie sprzątać każdy zakamarek, jakby rzeczywiście cokolwiek mogło się przy malowaniu w takich okolicznościach ubrudzić. - Nie jestem pewien. - przyznał - bardzo dawno się nie widzieliśmy. - jego spojrzenie zawisło w jakimś nostalgicznym zamyśleniu w nieokreślonym miejscu w przestrzeni - Znasz to uczucie, kiedy pamiętasz kogoś jakimś, ale dociera do Ciebie, że minęło wiele czasu i pojawia się taki mały strach, czy wciąż będziecie się rozumieć? - spojrzał na nią dziwnie, zaraz jednak ukrył to pod pięknym, atlasowym uśmiechem - Przepraszam, chyba się nawdychałem farby... - zaśmiał się cicho. Spojrzał na konstelacje i postukał się palcem w brodę: - Słyszałem o takim zaklęciu, które wprawia obrazy w ruch. - przyznał. Nie przykładał dużej wagi do sztuk magicznych w Beauxbatons, spędzając więcej swojego czasu na szkolnych błoniach i w zagrodach granianów, niż na parkietach czy przed sztalugami- Będę się musiał tym bardziej zainteresować. Chcesz coś zjeść? - zapytał, ściągając w końcu papierową czapeczkę z głowy. Jego spojrzenie wylądowało na imbryczku z melisą, a przez myśl przeszło pytanie, dlaczego wybrała akurat to ze wszystkich ziół, których wiedziała, że miał wiele. Nagle rudowłosa rzuciła się przed siebie opętańczo, padając dramatycznie na ziemię, na co najpierw podskoczył zaskoczony, by zaraz przyklęknąć przy niej z troską: - Irvette! - podniósł glos, ujmując ją w ramiona i podnosząc z ziemi, wolna dłonią odgarniając włosy z twarzy, wzrokiem przyglądając się z uwagą, czy niczego sobie nie rozbiła. Pickles natychmiast pojawił się obok, gotów ratować swoją boginię.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi. Na szczęście posiadali magię i podobne prace nie były dla nich tak uciążliwe jak dla mugoli, którzy potrzebowali przynajmniej jednego dnia na samo schnięcie farby, o całej reszcie już nawet nie wspominając. To dopiero musiało być koszmarne życie! Spoważniała nieco, gdy zauważyła minę Atlasa na wspomnienie jego znajomej. Nie wiedziała czemu, ale miała wrażenie, że targają nim jakieś mieszane uczucia. -Słyszałam o czymś takim. - Przyznała, choć sama nigdy podobnego wrażenia nie doświadczyła. Była kobietą praktyczną i jeśli znała kogoś przed laty zakładała, że taki po prostu jest. Zmiana była prawie że pojęciem abstrakcyjnym dla rudowłosej czarownicy. -Spokojnie. Jeśli chcesz o tym porozmawiać... - Zachęciła go niepewnie. Nie wiedziała skąd formowało się w niej coś na kształt empatii, a może po prostu była to ludzka kultura. Ostatnimi czasy w ogóle siebie nie poznawała szczególnie, jeśli chodziło o wszelakie kontrolowanie emocji. -Och, tak! Jest jeden magiczny malarz w Hogsmeade, na pewno będzie w stanie Ci pomóc. Mieszka chyba na Alei Amortencji, jeśli dobrze pamiętam. - Przypomniała sobie o istnieniu tego człowieka. Sama nie znała inkantacji zaklęcia, o którym rozmawiali, ale była pewna, że istnieje. Co więcej, widziała już jak artyści go używali, więc pozostawała tylko kwestia odpowiedniej edukacji w tym temacie. Nie zdążyła odpowiedzieć na pytanie o posiłek, bo już wróżkowy pył zaczął działać na dziewczynę w bardzo, ale to bardzo nieprzyjemny sposób. Czuła, jak powoli zaczyna panikować, jej ciało mimowolnie się trzęsło, gdy tak się zerwała, by w końcu z dość wyraźnym bólem, upaść na podłogę. Poczuła, jak coś ciepłego ją otula, ale przez chwilę nie była w stanie jeszcze trzeźwo określić, co się dzieje. Może i dobrze, bo takie gesty nie były dla niej ani trochę naturalne. Drżała więc lekko w ramionach Atlasa, powoli odzyskując jasność umysłu. -Nic mi nie jest. To ten pyłek. - Zapewniła go, choć nie brzmiała aż tak pewnie, jak zazwyczaj. Serce niemiłosiernie waliło jej w piersi, a gdy zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo skrócili dystans, ponownie lekko się zarumieniła.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Natychmiast zapomniał już o malarzu w Hogsmeade, o swoich malunkach, schnącej farmie, nawet Ogórek, który złapał sie za uszy na widok padającej Irvette wydał z siebie jakieś ojojające cicho dźwięki. Podniósł dziewczynę z ziemi, samemu czując dziwny omam ataku na swoje kolana i łydki, jednak spojrzawszy w dół dostrzegł, że niczego tam nie widać. Zrozumiał, że musi to być związane z tym zdenerwowanym głosem, grożącym mu od pół godziny, wytykającym obrażanie. Zmarszczył brwi w pewnym zmartwieniu faktem, że pomimo jego usilnych prób, pył wciąż stanowił zagrożenie dla komfortu i jak widać bezpieczeństwa nie tylko jego, jego podopiecznych, ale i jego gości, co w oczach Rosy był absolutnie niedopuszczalne, choć zasadniczo nie miał na to wpływu. - Wiem. Przykro mi. - odpowiedział na jej słowa. Bardziej troszczył się o to, czy niczego sobie nie zbiła, bo spodziewał się, że wystraszył ją, bądź nawet popchnął do tego skoku jakiś omam. Nogą odepchnął uchylone drzwi na niewielkie patio i rozejrzał się, czy okna tu były szczelniejsze. Musiał wprowadzić jakiś sprytniejszy sposób oczyszczania ubrań przy wejściu. Położył ją na wiklinowej sofie i obejrzał się na skrzata: - Pickles, no. Viens et sois utile a quelque chose... - mruknął tonem zakrawającym o rozgniewanie. Skrzacik niemal natychmiast do niej doskoczył, gotów użyć swojej skrzaciej magii na jakimkolwiek siniaku czy zbitym kolanie. Atlas ukucnął przed nią i wpatrzył się z uwagą w jej oczy, a gdy trochę bardziej złapała swoje miejsce w rzeczywistości, uśmiechnął się ciepło, dotykając jej przedramienia: - Utrapienie. Bardzo Cię przepraszam, pracuję od miesiąca nad dobrymi zaklęciami mogącymi zabezpieczyć ranczo, ale jak widzisz, efekty pozostawiają wiele do życzenia. - wyznał z pewną goryczą w głosie.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Sama czuła się po prostu śmiesznie że względu na fakt, że poddawała się działaniom pyłku. Wiedziała, że powinna znaleźć sposób by całkowicie się przed nim obronić tylko wciąż cała sprawa nie była jeszcze dobrze zbadana. Oczywiście to nie była wymówka w jej rodzinie i obecnie Irvette skupiała się na krytykowaniu w myślach same siebie za swoją słabość i bezmyślność. Wydała z siebie krótkie westchnienie, gdy praktycznie bez wysiłku podniósł jej ciało. Odruchowo, w celu zachowania równowagi, objęła dłońmi szyję Atlasa, po czym dała się ułożyć na sofie. -Nie przejmuj się, to nie jest Twoja wina. - Zapewniła go, nie widząc dlaczego miałaby zrzucać odpowiedzialność na barki Atlasa. Z drugiej jednak strony pewnie sama czułaby się winna, gdyby coś takiego spotkało gościa w jej domu. Przemknęła na chwilę oczy, by uspokoić oddech i oczyścić umysł, a gdy je otworzyła i zobaczyła u swego boku skrzata oraz klęczącego pół wila, miała wrażenie, że jest to scena albo z jakiejś komedii albo z jednego z dziwniejszych romansów jakie zdarzyło jej się czytać. -Ależ naprawdę, nie przejmuj się jednym upadkiem. Wszystko jest w jak największym porządku. - Starała się zabrzmieć jak najbardziej silnie, choć własna krytyka odbijała się echem w głowie dziewczyny. -Pickles, wystarczy jak podasz mi moją herbatę, a Ty Atlasie nie musisz przede mną klękać. Jakkolwiek taki widok nie uradował by kobiety, ani nie prosisz mnie o rękę, ani nie konam. - Powiedziała już dobitniej, kładąc dłoń na jego dłoni i zapierając się, podniosła własne ciało do pozycji siedzącej. Skrycie oczywiście była ogromnie zadowolona z takiej reakcji, bo kto nie chciałby posiadać takich towarzyszy w chwilach słabości.
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Obserwował ją z uwagą. Oczywiście, że z uprzejmości powie, że ton nie jest jego wina. Po części miała rację, ale też w pewnym stopniu nie mógł odepchnąć od siebie poczucia winy. Wychował się może w mniej restrykcyjnej rodzinie, jednak bez wątpienia takie wartości jak prawo gościnności znał i nie były mu obce. Kiedy ktoś go odwiedzał, a już szczególnie osoba tak mu bliska, podwójnym żalem było widzieć jej dyskomfort. Uśmiechnął się do niej miękko, ucieszony, że miała się dobrze na tyle, by mu wytykać nadopiekuńczość. Gdzieś z tyłu głowy wciąż pozostawała jego uczennicą, gdzieś z tyłu głowy zawsze będzie czuł się za nią w pewnym stopniu odpowiedzialny. Jak nauczyciel za studentkę. Ale i jak mężczyzna za kobietę. - Ani jedno ani drugie w moich oczach nie jest niemożliwe. - zaśmiał się szczerze, podnosząc z kucków. Stanie było o tyle gorsze, że i tak przewyższał rozmówców o głowę, a kiedy siedzieli czuł się w ogóle jak olbrzym kat wiszący im nad głowami. - Pickles. - obejrzał się na skrzata - Zanieś melisę do do biblioteki. Zorganizuj też jakąśdrobną przekąske. Może zostały jeszcze te różane broskwinie, które przyniosła Anna? - przypomniało mu się o francuskim smakołyku, nie tak dawno sprowadzonym mu w pojednawczym geście przez jego nieszczęsną, byłą wybrankę serca. Był pewien, że Irvette doceni taki przysmak. Rozejrzał się po kuchni, oceniając stan remontu. Jeszcze wstawić nowy zlew i podreperować framugi i kuchnia będzie z głowy. Przynajmniej do czasu, aż znów nie zdecyduje się czegoś zmieniać.
2 x zt
+
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Im bliżej domu Atlasa się znajdowali, tym bardziej ciążyło jej własne serce, bijące ciężko i pompujące wraz z krwią ogromne ilości adrenaliny. Panika, którą odczuwała, obezwładniała ją i tylko strach napędzał ją do dalszego działania. Nie mogła uwierzyć w swoje parszywe "szczęście", w cały ten okropny zbieg okoliczności, który sprawił, że jego twarz znalazła się w polu rażenia jej pozornie niewinnego, a najwyraźniej zabójczego entuzjazmu. Jak mogła pozwolić na coś takiego? I pomyśleć, że wierciła mu taką dziurę w brzuchu o to cholerne tańczenie... - Zaraz wszystko naprawię, obiecuję! Tak bardzo Cię przepraszam... - wyrzucała z siebie, gdy przeskakiwali schody. Bridget pchnęła drzwi (żeby nie powiedzieć, że z buta wjechała) i od razu pociągnęła go w kierunku niezwykle zielonej i kwitnącej kuchni. - Siadaj - poleciła rzeczowo, niemal wpychając go na odsunięte od stołu krzesło, nie do końca panując nad drżeniem zarówno głosu jak i dłoni. - Zaraz wrócę! - Nawet nie była pewna, czy usłyszał jej słowa, bo z prędkością światła wypadła na korytarz, biegnąc do łazienki, w której jak ostatnia idiotka zostawiła różdżkę. W ostatnim czasie chyba zamieniła się mózgami z rozwielitką, bo poziom jej roztrzepania osiągnął apogeum. Padła na kolana przy swoich torbach i gratach, zatapiając dłonie wśród kosmetyków i ubrań, z narastającą frustracją. - Oh, come on... - mamrotała pod nosem, czując napływające do oczu łzy, aż w końcu znalazła ją! Jest! Z całych tych emocji ucałowała tę nieszczęsną różdżkę, nim wstała, by czym prędzej wrócić do Wally'ego. - Pokaż - powiedziała łagodnie, podchodząc bliżej i pochylając się lekko nad nim. Przy pomocy dłoni uniosła nieco jego brodę do góry, by dokładniej obejrzeć wyrządzone straty. - Nie wygląda na złamany - zawyrokowała, nie kryjąc ulatującej wraz z ciężkim wydechem ulgi. - Zaraz naprawię - uprzedziła, nim sięgnęła po różdżkę i krótkim machnięciem posłała w jego stronę Episkey. Tak na dobry początek. @Wally A. Shercliffe #nacechowany - tykająca łajnobomba (lekkomyślność)
Wally A. Shercliffe
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 197 cm
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Merlinie, Wally Shercliffe był idiotą. W dodatku zakochanym idiotą. Bri była od niego o trzynaście lat młodsza i mącenie jej w głowie byłoby zagraniem głęboko nieuczciwym, ale zakochanie się w niej było po prostu przejawem głupoty. A jednak wpatrywał się w nią z niemądrym uśmiechem, nie potrafiąc z tym nawet walczyć, bo od wyprawy do Inverness jego emocje były znacznie bardziej intensywne - i trudno powiedzieć, na ile była to wina wróżek, a na ile samej Bridget. Nie miał pojęcia, że dziewczyna podejrzewa, że to spojrzenie jest zarezerwowane dla płci pięknej w ogóle, a nie wyłącznie dla niej. Zresztą pewnie uparcie by się wypierał, że w ogóle patrzy na nią w jakiś niezwykły sposób, zdradzający beznadziejne zauroczenie. - Dziękuję za tę... - odparł z rozbawieniem Wally na jej wyjaśnienia, że zależy jej na tańcu z nim, ale nie dokończył, bo jej niewinny dotyk stał się jakby... mniej niewinny. Mogła poczuć i usłyszeć, jak jego serce gwałtownie przyspiesza i zaczyna łomotać w piersi pod wpływem jej dotyku i tego spojrzenia, które zdradzało, jak bardzo się jej podobał. Wally'emu zakręciło się lekko w głowie, kiedy złapała go za koszulę na piersi i przyciągnęła do siebie - mimo że wkoło kłębiło się mnóstwo ludzi, zupełnie ich nie dostrzegał i był gotów skraść Bridget pełnoprawnego całusa... ale w tym momencie ruszyła przed siebie, ciągnąc go w stronę parkietu. Roześmiał się, ale był w tym jakiś przymus, bo chociaż w innych okolicznościach ta kokieteria by go wyłącznie rozbawiła, tym razem czuł się lekko rozczarowany i jakby oszukany. Igrała z nim i nie było w tym nic złego, w końcu nic ich nie łączyło, ale nie był pewien na czym stoi, cały czas pamiętając, że przyszły weekend Bri spędzi na wyjeździe z innym facetem. Przełknął nerwowo ślinę i posłusznie ruszył za nią na parkiet. Skupił się na nauce kroków również po to, żeby nie myśleć zbyt dużo o swojej dziwnej relacji z Bridget, o niezaprzeczalnej chemii, której jednak oboje wydawali się zaprzeczać. I ta strategia przynosiła niezłe efekty, dopóki Briget nie walnęła go w nos. Jej słowa docierały do niego z pewnym opóźnieniem, bo pulsujący ból naprawdę odbierał jasność myślenia. Mimo to zdobył się na bohaterski uśmiech i pełne spokoju zapewnienia, że nic mu nie jest. Był jednak tak oszołomiony zarówno uderzeniem jak i własnymi emocjami, że jak dziecko pozwolił się zaprowadzić do domu Atlasa i usadzić w kuchni, czerpiąc jakąś przyjemność z troski Bridget. Oczywiście wystarczyłoby mu jedno proste zaklęcie, żeby się znieczulić i zatamować krwawienie, ale... dlaczego miałby to robić? - Bri, naprawdę nic mi nie jest. Bywało milion razy gorzej. To po prostu nieprzyjemne, naprawdę nie przejmuj się tak - zapewnił jednak heroicznie swoim głębokim, melodyjnym, choć teraz nieco nosowym głosem, posłusznie uciskając nasadę nosa i odchylając głowę nieco do tyłu. Czekał na nią cierpliwie, zastanawiając się, po co sam odstawia taką szopkę, zamiast uleczyć własny nos i wrócić na imprezę jak gdyby nigdy nic. No cóż, od lat nikt się o niego nie troszczył, nie w ten sposób, a troska Bridget sprawiała, że jego serce oblewała warstwa płynnego miodu z posypką z orzeszków i wiórków kokosowych. Dlatego teraz, kiedy się tak nad nim nachylała i ich twarze dzieliły centymetry, Wally walczył z pokusą skradzenia jej pocałunku, a jednocześnie napawał się faktem, że Bridget opiekuje się nim z takim przejęciem i oddaniem. Pocałunek mógł poczekać, zwłaszcza że strużka krwi z nosa nie dodawała mu (chyba) seksapilu. Potulnie pozwolił na wszystkie jej zabiegi, czepiąc głęboką przyjemność z tego, jak delikatnie ujmowała go pod brodę i z jaką uwagą studiowała jego obrażenia. Nie mógł tego wiedzieć, ale jego oczy nagle stały się jakby bardziej zielone, co mogło być po prostu objawem tego, że czuł miętę. Och, jak on czuł miętę. - Mhm, też mi się wydaje, że nie jest złamany... - przyznał, a kiedy rzuciła na niego Episkey, pociągnął na próbę nosem. Nadal miał w nim sporo krwi, ale wydawało się, że przestała już ciurkać. - Dziękuję - powiedział ciepło, nosowo, nadal wpatrując się w nią tymi przedziwnie zielonymi i rozmarzonymi oczami. Oczy nadal lekko mu łzawiły z bólu, ale uśmiech świadczył o tym, że zdecydowanie warto oberwać w nos, żeby doświadczyć tyle czułej opieki.
To nie do końca tak, że bawiła się nim z premedytacją. Bridget, jakkolwiek to zabrzmi, po prostu taka była. Urocza bez większego wysiłku, nieświadoma tego, jak wielkie i błyszczące potrafiły być jej sarnie oczy, jak ponętnie pełne bywały jej usta, jak rumiane i niewinne zdawały się być jej policzki. Bawiła się włosami dla własnego komfortu nie widząc często, jak działa to na płeć męska. Gesty, dla niej przyjacielskie, dla innych mogły nosić już znamiona intymności. Wielu chłopaków przewinęło się przez jej życie, wielu wpadło w tę pułapkę, jaką była czekoladowa głębia słodyczy jej oczu i różany posmak warg. Ale Wally nie był byle chłopcem. I Bridget nie zdawała sobie w stu procentach sprawy z tego, jak na niego działała. Nie starała się go uwodzić, to pociągnięcie za koszulkę było instynktowną próba uratowania samej siebie od realizacji irracjonalnych podszeptów jej podświadomości. Ostatnim, czego by pragnęła, to przeżywać z nim romantyczne momenty w otoczeniu swoich współpracowników, a jego kolegów sprzed dwudziestu lat. Merlinie, jak bezdennie durnie to wszystko brzmiało? Co ona sobie myślała? Szybko wyszło na jaw, że niewiele. Niewiele myśli poświęciła całej tej sprawie, przez co wylądowali w obecnym położeniu ku niczyjej uciesze. Jej własne serce biło na tyle silnie, że szumiało jej w uszach i jego słowa docierały do niej jakby z oddali. Może sama była bliska omdlenia? - Mam rozumieć, że spotkałeś gorsze potwory niż tańcząca ja? - spróbowała zażartować, choć jej nerwowy chichot wciąż brzmiał nienaturalnie i nieco panicznie. Bardzo, ale to bardzo przejęła się całym tym wypadkiem, który w ogóle nie powinien mieć miejsca. Krzywdzenie ludzi nie leżało w jej naturze. Wyłącznie raz w życiu rzuciła się na kogoś z pięściami i należało przyznać, że ów osobnik zasłużył na jej złość. Wally nie zasłużył na nic z tego, co się wydarzyło. - Wydaje mi się, że krew już nie leci - stwierdziła, przypatrując się wcale nie powiększającej się strużce pod jego nosem. - Ale nie zaszkodzi - mruknęła już bardziej do siebie, decydując na rzucenie dodatkowego zaklęcia tamującego krwotok. Haemorrhagia iturus błysnęło z końca jej różdżki, a w tym nikłym błysku, czy tego chciała, czy nie, zauważyła tę głęboką zieleń jego oczu. Ach, Bridget, coś Ty najlepszego narobiła? - Muszę przyznać, że leczenie ludzi a zwierząt to zupełnie inna bajka. Nie pamiętam, bym lecząc zwierzęta Atlasa stresowałam się tak mocno - przyznała, sama nie wiedząc dlaczego. Może chciała zapewnić go, że wiedziała, co robi, mimo drżących rąk i łamiącego się w emocjach głosu? Żeby wiedział, że mimo tego jednego potknięcia, znajdował się w dobrych rękach? Oparła się ręką o stół, wciąż wisząc nad nim, omiatając jego oblicze wzrokiem kryjącym w sobie ogromną troskę.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally był już dużym chłopcem (pod każdym względem) i całkiem nieźle rozgryzł Bridget, w tym sensie że dostrzegał z początku jej naturalny, niewinny urok, ale potem w ich relacji coś się zmieniło - i to też wyczuł. Przypuszczał, że oboje mają podobne zahamowania, nawet jeśli wynikały one z innych przemyśleń i wątpliwości. Czy to wszystko faktycznie było tak skomplikowane, czy to on komplikował, nie mając w sobie dość odwagi albo egoizmu, żeby o nią zawalczyć? Z natury był bezpośredni i może nawet zbyt otwarty jak na brytyjskie standardy, ale studenckie lata w słonecznej i wyluzowanej Australii uwolniły w nim coś, czego jego rodzina nigdy nie aprobowała. Lubił w sobie te cechy i zdawał sobie sprawę, że z jednej strony zjednują mu ludzi, a z drugiej być może budzą pewne wątpliwości, co do jego szczerości i faktycznego zaangażowania w poszczególne relacje. Nie przypuszczał jednak, że Bridget może nie traktować jego spojrzeń, słów i gestów serio, przypuszczając, że zachowywałby się tak samo wobec każdej innej ładnej dziewczyny. My wiemy, że tak by nie było, ale właśnie na tym polega problem z brakiem werbalizacji swoich uczuć i myśli - zostawia zbyt duże pole do interpretacji. Roześmiał się cicho na jej pytanie o gorsze potwory. Słyszał zdenerwowanie w jej głosie i mimo że nie chciał, by w jego obecności doznawała jakichkolwiek przykrości, jej troska sprawiała mu przyjemność. Czy jednak nie przejmowałaby się tak samo znokautowanym Atlasem albo innym facetem? - Mhm i zostawiły po sobie trwałe ślady - odparł z rozbawieniem, pozwalając jej jednak na dalsze oględziny i rzucenie kolejnego zaklęcia na jego biedny, pokiereszowany nos. - Dziękuję za tak profesjonalną opiekę medyczną - uśmiechnął się, nadal wpatrując się w Bridget, jakby była ósmym cudem świata. - No wiesz, człowiek też zwierzę. Czy gdybym zamienił się teraz w wydrę, stresowałabyś się mniej? - zagadnął, próbując odepchnąć od siebie uczucie zazdrości na myśl o domniemanej zażyłości z pięknym pół-wilem. Delikatnie ujął jej dłoń i ucałował jej wierzch, nie zastanawiając się nad tym, co u licha wyprawia. - Wszystko jest dobrze, Bri. Naprawdę. Zobaczysz, za jakiś czas będzie nas to bardzo bawiło - zapewnił ją, mając ogromną ochotę pogłaskać ją po policzku, a potem przesunąć dłoń na jej kark i pocałować w usta. Zamiast tego wypuścił jej dłoń z uścisku, po czym zdjął swoją koszulę, zostając w samym podkoszulku, który odsłaniał jego potężne ramiona. - Zobacz, tutaj pamiątka po pewnym wrednym ognistym krabie. Chciałem mu się tylko przyjrzeć w okresie godowym, ale uznał, że dybię na jego dziewczynę i tak mnie potraktował - powiedział z rozbawieniem, prezentując różową bliznę po poparzeniu, trochę poniżej jego tatuażu z wydrą. - A tu... - kontynuował, wskazując na białą, poszarpaną bliznę na przedramieniu - ... najlepszy dowód na to, że nie należy zbliżać się do kelpi, która ma młode. Strasznie brzydko się to goiło - wyznał z lekkim uśmiechem. - Mógłbym na swoim ciele zaprezentować cały przegląd wrednych magicznych stworzeń i dlaczego samotne podróże mają swoje wady - dodał z uśmiechem, w którym można było się dopatrzeć elementów nieco nieśmiałego flirtu.
Patrząc na to z boku, wielu gapiów stwierdziłoby, że w tej sytuacji w ogóle nie było niczego skomplikowanego. Dzielili wspólne pasje i zainteresowania, potrafili rozmawiać swobodnie na wiele tematów, co niekoniecznie musiało być regułą w przypadku tak sporej różnicy w życiowym doświadczeniu. Dążyli prawdopodobnie do tych samych celów, dobrze im się ze sobą pracowało. Mieli niezaprzeczalną chemię, która sprawiała, że chcieli być blisko siebie - więc dlaczego tego nie robili? Dlaczego tak wiele sygnałów pozostało jeszcze bez odpowiedzi? Skąd znajdowali tyle wątpliwości w tym scenariuszu, który zakładał niemal perfekcyjne dopasowanie? Patrząc w te zielone oczy nie ufała sobie samej. Zawsze ceniła tę zaimplementowaną w jej wnętrzu uczciwość, którą pielęgnowano w niej od małego. Przestrzegała pewnych reguł społecznych, nawet jeśli nikt tego od niej nie oczekiwał i nie rzucała słów na wiatr. Nie łamała dawanych obietnic, nie pozostawała gołosłowna. A tak się niestety złożyło, że zdążyła już coś komuś obiecać. Komuś, kto również wywierał na nią wpływ, jedynie innego rodzaju. Mężczyzna ten nie krył swoich intencji, nie bawił się w podchody i dawał jej jasne i czytelne sygnały - chciał ją, w całej jej słodyczy i naiwności, z bagażem lub bez niego, najlepiej tu i teraz, a nie za miesiąc czy dwa. Gdy miał okazję zaprosić ją na kolację, zrobił to bez mrugnięcia okiem, będąc osobą zdecydowaną i sięgającą ku temu, co chciał osiągnąć. I zdobywał ją z dnia na dzień, wysyłał jej kwiaty i prezenty, zapraszał na wycieczki - wykonywał kroki, których Walter Shercliffe nie robił. O których może nawet nie myślał. Których prawdopodobnie się bał. A ona nie wiedziała, czy miała na co czekać, tak realnie. Czy maślane oczy i uśmiech były wyłącznie fasadą liczącego na niezobowiązujący flirt kawalera, czy jednak kryły pod sobą jakieś głębsze uczucie? Wiedziała wyłącznie to, co czuła sama i było to niebezpieczne. - Nie mogę się nie przejmować - rzuciła jeszcze gdzieś w trakcie rozmowy, bo była to rzecz, którą musiał wiedzieć i usłyszeć. Nie umiała się nim nie przejmować, już na pewno nie w sytuacji, w której ona sama była powodem jego cierpienia. Może rozbity nos to w księdze jego przykrych doświadczeń ledwie przypis - w jej świecie był to pełny rozdział. - Błagam, nie zmieniaj się w wydrę - powiedziała ze śmiechem, bo opatrywanie ludzkiego nosa jednak należało do nieco prostszych zadań. W jakkolwiek urocze stworzenie by się nie zmieniał, pragnęła w tej chwili kontaktu z jego ludzką formą. Gdy złapał jej dłoń, by złożyć na niej krótki pocałunek, w jej pamięci natychmiast odżyło wspomnienie z wyprawy do Ciemnego Dworu, kiedy czule całował jej opuszki palców. Jej serce potknęło się na kolejnym uderzeniu, a usta rozchyliły się nieco, na poły zaskoczone, na poły spragnione, by kolejny raz dotknąć jego miękkich warg. Nie zrobiła tego jednak, choć kosztowało ją to ogromny wysiłek, a zaraz później on puścił jej rękę. Ot, zwyczajne kurtuazje. Spoufalił się z nią na tyle, że podobny gest mógł być niczym więcej jak ekwiwalentem pospolitego "dziękuję". Wypuściła z ust cienką strużkę powietrza, mając nadzieję, że nie było po niej widać tego, jak dogłębnie nią to wstrząsnęło. Na tyle, że dopiero po paru sekundach zorientowała się, że się rozbierał. Odsłonił przed nią niemałą kolekcję blizn, starych ran o poszarpanych, nierównych brzegach. Każda z nich była jakąś historią, bezpośrednim zapisem nieprzyjemnych doznań, nauką, brutalną sztuką odciśniętą w ludzkiej formie przez naturę. Jej wzrok przeskakiwał z jednej na drugą. Opowiadał o poparzeniu przez kraba, ale jej oczy już błądziły nieopodal po nieco ciemniejszym śladzie, skąd przeszły płynnie do analizy bladego półokręgu, zupełnie jakby coś zatopiło w jego ręce cały szereg zębów. Ta po kelpii wyglądała strasznie, bo choć w tej chwili była wyłącznie tkanką bliznowatą, w przeszłości musiała być palącym bólem. Jej dłonie wystrzeliły ku niej, nim zdążyła zapytać, czy mogła - czy w ogóle powinna go dotykać? Powiodła palcami po gładkiej powierzchni zrostu, a jej oczy wyrażały... Smutek. - Biedaku, tyle złego doświadczyłeś...
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Mimo swojej otwartości i serdeczności, Wally zwykle dokładnie wiedział, czego chce i miał odwagę po to sięgać, dopóki na jego drodze nie pojawiła się Bridget. Dylematy moralne nigdy nie były jego mocną stroną, jako że skrupulatnie unikał sytuacji, które mogłyby okazać się kłopotliwe w tym względzie. Bezbłędnie wyczuwał kobiety, które podobnie jak on pragnęły tylko przelotnego romansu, chwili zachwytu i dobrej zabawy, a potem odpływały niesione nurtem własnego życia. Żadnych wyrzutów sumienia, łez czy nieporozumień. Wolne duchy odnajdywały się łatwo na szlaku, potem ich drogi przecinały się ponownie w ten czy inny sposób, a oni witali się z radością, spędzając ze sobą kilka nocy i dni, na chwilę zapominając o samotności wędrowca, sycąc się swoim ciepłem i bliskością, a potem znów ruszając w swoją stronę. Bridget była jego pierwszą klęską w tym względzie. Pierwszą dziewczyną, która nie należała do tej trudnej do zdefiniowania kategorii wolnych duchów, które przemierzały świat, nie szukając niczego stałego, a tylko goniąc za kolejną przygodą, kolejnym marzeniem, odpowiedzią na kolejne pytanie. Jej należało zaproponować coś stałego, a Wally zwyczajnie tego nie potrafił, nagle dokonując brutalnego rozliczenia z samym sobą i dochodząc do wniosku, że jest fatalnym kandydatem na stałego partnera, dźwigając bagaż doświadczeń, o których nie mówił ani nie pisał, bojąc się stworzyć rodzinę, wyjątkowo niefrasobliwie zarządzając swoimi finansami, nie mając stałej pracy ani stałego miejsca zamieszkania. Miał uznanie i coś, co szumnie można by nazwać może nie sławą, ale popularnością - to był jego jedyny kapitał, ale nie potrafił zrobić z niego użytku w sensie finansowym, nie dbając o to, bo sam nie potrzebował wiele do szczęścia. Dobra materialne ciążyły mu, zmuszały do zapuszczenia korzeni, czego uparcie unikał. Dlatego nie potrafił spojrzeć Bri w oczy i wyznać, co do niej czuje, bo w jego pojęciu nie miał jej nic do zaoferowania, prócz kilku przygód i rozpaczliwie niestabilnego, choć ciekawego życia. Im głębsze stawało się jego uczucie, tym większy odczuwał lęk przed własną bezużytecznością w charakterze partnera dla Bridget. Jej słowa i gesty sprawiały, że serce Waltera ogarniała błogość. Chciał się zatracić w jej trosce, uwadze i cieple. Chciał jej na to wszystko pozwolić i odwzajemnić, dbać o nią i dawać jej radość, ale był zbyt dojrzałym facetem, by naiwnie wierzyć, że jego zdziczała natura nigdy się nie odezwie i nie zakłóci tej sielanki. Parsknął cichym śmiechem. - Dobrze, dobrze, zostanę człowiekiem, skoro w tej formie bardziej ci się podobam - zażartował, nie wiedząc, co w niego wstąpiło. Może po prostu chciał ją trochę rozbawić, a może usłyszeć, że rzeczywiście się jej podoba? Ten pocałunek był kolejnym wybrykiem jego uczuciowości, która prześlizgnęła się przez barykadę, jaką budował krukoński rozsądek. Przez jego ciało przebiegł dreszcz i gdyby był odrobinę mniej opanowany, pociągnąłby ją na swoje kolana i nareszcie pocałował. Ale nie powinien tego robić. Oderwał wargi od jej skóry i uśmiechnął się na poły pogodnie, na poły przepraszająco, a jego wysmagane wiatrem i słońcem policzki lekko się zarumieniły... choć mogła tego nie zauważyć i miał nadzieję, że tak było. Gdyby mógł zalecać się do niej otwarcie... Merlinie, całowałby jej dłonie w podzięce za każdą drobną uprzejmość, za sam fakt istnienia. Ale nie mógł. Nie powinien. Te blizny miały być tylko ciekawostką i pociechą dla Bridget, że naprawdę miał do czynienia z bardziej niebezpiecznymi stworzeniami niż ona. No dobrze, może w pewnym stopniu chciał się też trochę popisać, bo większość kobiet uważała te blizny za szalenie męskie, a opowieści o ich pochodzeniu za fascynujące. Tymczasem Bri wcale nie wydawała się zafascynowana ani podekscytowana tymi opowieściami, nie dopytywała się o rozwój wypadków ani nic w tym guście - na je twarzy malował się smutek. Współczucie, które zbiło Wally'ego z tropu, podobnie jak jej czuły, badawczy dotyk. Nie cofnął się. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany, a jasne włoski na jego przedramionach stanęły dęba, kiedy drobne palce Bridget tak łagodnie pieściły ten ślad po niefortunnej przygodzie z kelpi, która rzeczywiście mogła skończyć się o wiele gorzej. - Och, ja... no wiesz... takie życie sobie wybrałem. Malownicze, ale też niebezpieczne... - powiedział cicho, dziwnie schrypniętym głosem i lekko zagryzł usta, nie mogąc oderwać wzroku od Bridget. - Nikt nigdy... nie spojrzał na to w ten sposób - dodał po chwili. - I nikt nigdy się mną tak nie opiekował - dodał jeszcze ciszej, wpatrując się w nią tak intensywnie, że jego spojrzenie niemal paliło, wyrażając wielką, bolesną tęsknotę, czułość i wdzięczność. Miał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpłakać, nie mogąc znaleźć ujścia dla wszystkich tych emocji, jakie w nim budziła. Merlinie, co się z nim działo? Dlaczego nie mógł po prostu jej złapać, przyciągnąć do siebie i pocałować? Dlaczego emocje brały górę nad męskim instynktem, który mówił mu, że powinien ją po prostu sobie przywłaszczyć i już nigdy nie wypuścić z objęć?
W istocie pragnęła więcej niż przelotnego romansu - zawsze. Z takim założeniem wplątywała się w kolejne, beznadziejne z perspektywy czasu relacje, licząc na happy end, który nigdy nie nachodził. Mężczyźni nieustannie zawodzili jej zaufanie, zarzucali ją obietnicami, by finalnie wszystkie złamać i poszukać czegoś nowszego, fiksując się wyłącznie na ekscytujących początkach i powierzchowności, nie chcąc lub bojąc się głębszego zanurzenia w uczuciu. A Bridget chciała płynąć. Chciała móc zanurkować z kimś po samo dno, eksplorować wszystkie poziomy i nie bać się na moment wstrzymać oddechu. Chciałaby móc się komuś zawierzyć w pełni, na dobre i na złe, w zdrowiu i chorobie, i takie właśnie relacje gloryfikowała we własnej głowie, śniąc o przeżyciu historii jak z baśni. Chciała być tą księżniczką w wieży ratowaną przez nobliwego rycerza; chciała posmakować tego uczucia bycia wybraną przez kogoś na wieki i wybieraną każdego kolejnego dnia. Chciała zaznać trudu i znoju przeżywania nudnej codzienności u boku kogoś, kto obdarzy ją uczuciem bezwarunkowej miłości i oddania, i nie wystraszy się, kiedy na moment fajerwerki zgasną. Miała marzenia - czy to źle? Zawsze zastanawiała się, jak to było, że niektórzy nie szukając trafiali na swoje drugie połówki. Jej siostra chociażby, spędziła ze swoim partnerem dziesięć lat wspólnej edukacji, po których dopiero odnaleźli drogę do własnych serc i choć życie rzucało im kłody pod nogi, stanowili teraz rodzinę. A ona wkładała pracę w szczęśliwe zakończenie swojej samotności, by otrzymać od losu, w najlepszym wypadku, figę z makiem. Może dlatego William wydawał jej się w tamtej chwili dobrą opcją? Spotkali się zupełnym przypadkiem, w iście książkowych okolicznościach. Rzucił się jej z pomocą, łapiąc uciekającego psidwaka, a następnie zdobywał ją zaproszeniem na kolację i wszystkim tym, co przyszło później. Działo się to szybko i spontanicznie, znaleźli się po prostu w tym samym miejscu w odpowiednim czasie, oboje bez zobowiązań wobec innych osób, gotowi na eksplorację i wzajemne poznanie. Nie bał się z nią zanurkować. Wally z kolei spoufalał się z nią, lecz widząc go w większym gronie dostrzegała, że jego otwartość pozwalała mu na szybkie przełamywanie barier. Fakt faktem, nie widziała do tej pory w jaki sposób wchodził w interakcje z kobietami, lecz czy miała prawo podejrzewać, że zachowywałby się w stosunku do nich inaczej niż do niej samej? Z jakiego powodu miałaby otrzymywać jakieś "lepsze traktowanie"? Specjalne względy? Parsknęła śmiechem, słysząc jego słowa, bo co innego miałaby powiedzieć? Przyznać mu rację? Zbyt wiele pytań kłębiło się teraz w jej głowie, a w ostatecznym rozrachunku musiała ważyć na szali wszystkie swoje akcje, co w ostatnim czasie przychodziło jej z trudem. Stała się bardziej impulsywna, za bardzo w swoim mniemaniu, lecz nie pozostawało jej nic innego niż tuszować swoje lekkomyślne występki - niestety po ich wykonaniu. Dlatego też zreflektowała się dopiero, gdy opuszki jej palców zostawiły już po sobie elektryzujący ślad na jego skórze, wyznaczający drogę jej dłoni chcącej zapoznać się z resztą jego ciała. Odsunęła się jednak, walcząc z pokusą dalszej wędrówki. Spojrzała mu w oczy, na moment zawieszając się w głębokiej zieleni jego tęczówek, podbijanej ogromem otaczającej ich roślinności i westchnęła cicho. Och, głupiutka Bridget. - Lubisz to niebezpieczeństwo? - zapytała z lekkim uśmiechem, samej ryzykownie balansując na krawędzi wszystkiego tego, co niewypowiedziane. Wyprostowała się nieco, zwiększając dystans między nimi, bo nagle zorientowała się z jakiego bliska oglądała blask gwiazd jego oczu i zrobiło jej się z tego wszystkiego strasznie gorąco. Odeszła kilka kroków, by uchylić okno, a następnie chwyciła do ręki czystą ściereczkę, którą zamoczyła w zlewie pod strumieniem zimnej wody. Wycisnęła ją, po czym wróciła do Waltera, pytająco prosząc wzrokiem o pozwolenie, by przy jej pomocy otrzeć z jego twarzy resztki zaschniętej już krwi. Nieładnie tak rzucić komuś chłoszczyść w twarz.
C. szczególne : wzrost, a oprócz tego sporo mniejszych i większych blizn, z których każda ma swoją historię. Na prawym ramieniu ma tatuaż przedstawiający wydrę.
Wally nie był rycerzem na białym koniu i nie pozował na takiego, dokładnie wiedząc, ile jest w stanie zaproponować i dotrzymać. Jednak przy Bridget zaczynał mieć wątpliwości - może problem nie tkwił wyłącznie w nim, a również w kobietach, które do tej pory spotykał na swojej drodze? Dlaczego z taką łatwością pozwolił się oczarować Bridget, skoro do tej pory wydawał się odporny na głębsze uczucia i od dwunastu lat nie doświadczył wszystkich objawów zakochania, które teraz spędzały mu sen z powiek? To, co połączyło go z Louise miało zupełnie inny charakter i mimo swojej głębi było nieskomplikowane - oboje byli młodzi, głodni przygód, ciekawi świata i zakochani bez żadnych wątpliwości, traum i mrocznych wspomnień, które napawałyby ich lękiem. W przypadku Bridget było trudniej, bo jego mózg podsuwał mu wszystkie racjonalne powody, dla których powinien się trzymać od niej z daleka, podczas gdy serce śmiało mu się w nos i wyglądało tęsknie każdej sposobności, by zobaczyć pannę Hudson. Ze wstydem przyznawał sam przed sobą, że jego umysł przegrywa tę batalię i że czuje się, jak nastolatek - zagubiony w tym uczuciu, pełen wątpliwości, a przy tym szczeniackiego entuzjazmu dla wszystkiego, co łączyło się z Bridget. Bukiety róż i serenady pod oknem nie były w jego stylu. On, ze swoją duszą artysty i poszukiwacza przygód, unikał banałów, wierząc w siłę oryginalności i autentyczności, spontanicznie wymyślając łowienie świetlików do słoi, podglądanie zalotów altanników albo oglądając odbicia gwiazd w tafli wody. Pozwalał, by niosła go fantazja, a skrupulatne planowanie rezerwował dla swojej pracy zawodowej. Mogła dostrzec przebłyski tej spontaniczności w tych kilku niebacznych pocałunkach, które złożył na jej dłoni, palcach czy policzku, w kanapce z pastą z plumpek i pewnie kilku innych drobiazgach. Trzymał się w ryzach, a te niewinne głupstwa mogły przejść niezauważone, ale dawały pewne pojęcie o podejściu Wally'ego do relacji damsko-męskich. Nie trzymał się zasad, nie uznawał sztampy - był po prostu sobą i zwykle to całkowicie wystarczało, by dana kobieta spojrzała na niego przychylniej. Zawtórował jej cichym westchnieniem i lekko zagryzł usta, biorąc się w garść. To pytanie miało w sobie coś prowokującego, choć było też dostatecznie niewinne, by ujść jej na sucho. - Akceptuję je, jako nieuniknione. Ale nie żyję od jednego ugryzienia do drugiego. Niebezpieczeństwo samo w sobie jest tylko ceną za takie życie i możliwość badania zwierząt w ich naturalnym środowisku - odparł bezpiecznie, patrząc jej głęboko w oczy i nie bawiąc się w dwuznaczności, choć miał kilka na końcu języka. Poczuł się... głupio, kiedy nie odpowiedziała na to wyznanie, na tę chwilę bezbronności - tak nietypową dla pogodnego i pozornie niefrasobliwego Shercliffe'a. Rzadko przyznawał się otwarcie do swojej samotności, do braku troski z czyjejkolwiek strony, do tęsknoty za dotykiem, który nie byłby namiętny, ale właśnie czuły. Być może te słowa padły nie w porę, były zbyt szczere i obnażały najdelikaniejsze części jego duszy, czyniąc go w oczach Bridget słabym? Miał nadzieję, że tak nie było, ale miał wrażenie, że nie doceniła wagi jego wyznania, które w pewnym sensie było bardziej wyjątkowym podarunkiem niż pióro feniksa. Był świadom swojej nadwrażliwości od czasu powrotu z Inverness, ale nie zmieniało to faktu, że wszystkie te uczucia były bardzo realne i nie podlegały dyktaturze umysłu - nawet jeśli starał się ze wszystkich sił, żeby pierwsze skrzypce grał rozsądek, a nie niemądre i niegodne zaufania serce. Mimo tego lekkiego dysonansu wodził za nią tęsknym wzrokiem, niemal fizycznie odczuwając dystans, jaki między nimi stworzyła. Być może zrobiła dobrze, bo napięcie między nimi stawało się nieznośne i gdyby pojawiło się jeszcze kilka iskier, serce Wally'ego mogłoby stanąć w płomieniach i już nic nie powstrzymałoby go przed gorącymi pocałunkami i ognistymi słowami. Nie odpowiedział na jej nieme pytanie, tylko po prostu nadstawił twarz, patrząc na nią ufnie i miękko, mimo że na dnie oczu lśniło coś mniej niewinnego i bardziej zaborczego. - Dzięki za opatrzenie tych straszliwych ran bojowych - rzucił żartobliwie, wstając z krzesła, kiedy stało się jasne, że Bridget nie ma już nic do roboty i że Wally nie może już liczyć na pieszczotliwy dotyk. - Chyba powinniśmy wrócić do reszty gości i docenić wysiłki naszego gospodarza - dodał z pewnym ociąganiem, bo prawdę mówiąc nie potrzebował do szczęścia nikogo poza Bridget. Ale takie imprezy miały swoje zasady, a poza tym Wally nie chciał stawiać Bri w niezręcznej sytuacji wobec jej kolegów z pracy - ich niespodziewane zniknięcie mogło i tak dać im podstawy do snucia domysłów, których być może Bri sobie nie życzyła. Dlatego z ciężkim sercem (przynajmniej w przypadku Wally'ego) opuścili dom Atlasa i grzecznie wrócili do ogrodu.
Gdy szli w stronę domu, miała ogromną ochotę zapalić. Jednak rzecz jasna nie była w stanie, bo przecież obie ręce miała do niego przyklejone. Próbowała robić dobrą minę do złej gry, rozluźnić się pomimo dziwnej sytuacji, tym bardziej, że i on się nie spinał. Cieszyła się, że do jej błędu podszedł z takim luzem. Był chyba o wiele bardziej wyrozumiały wobec swojej pobłażliwości niż ona sama. Skinęła Atlasowi na pożegnanie głową i już ich tam nie było. Przez chwilę szli tanecznym w milczeniu, pokazywała mu kroki, pilnowała, aby mu się poplątały. Śmiała się przy tym i dokazywała - gołym okiem widać, że świetnie się bawiła, choć w sumie było jej już teraz odrobinę głupio. Mogła tylko mieć nadzieję, że Huxley serio się na nią nie gniewa. Gdy dotarli do domu, poczekała aż otworzy drzwi (kibicując przy tym ochoczo, żeby nie rozlał drinka). Wgramiloli się do kuchni, w której było tak cudownie cicho i podeszli do kranu. - Jeszcz chwila i będziesz wolny jak ptak - uśmiechnęła się blado, delikatnie kierując jego dłonie na dół. Było w tym coś smutnego, jakieś wewnętrzne przekonanie, że z każdym bawiłby się lepiej niż z nią. Nie mogła jednak przy tym powstrzymać ciekawego spojrzenia, które ześlizgnęło się na jego przedramiona - od zawsze zastanawiały ją jego tatuaże, ciekawa była ich historii i czy bardzo bolało, gdy je mu robili. Ona sama nie miała żadnego. W każdym razie - zasugerowała dotykiem, aby odłożył drinka i odkręcił kran, a gdy polała się woda, cierpliwe czekała, aż obmyje ich ze słodkiej mazi. - Jak na kogoś, kto nie zna kroków faktycznie niezły z ciebie tancerz - mruknęła, powstrzymując się od zbędnych ruchów. Ta sytuacja była i tak już całkiem intymna jak na jej gust - odcięcie od bodźców dobitnie uświadomiły jej, że bardzo pijana i jak ta sytuacja mogła wyglądać dla postronnego obserwatora. - Bardzo ładne. Tatuaże.
Budził się kilka razy - absolutna norma, jeśli chodziło o Salema, w końcu jako nocne stworzenie preferował siedzenie do późnych godzin i spanie do momentu, w którym coś nie zmusi go do wstania. Pierwszy raz niespokojnie ruszył się, gdy stracił ciepło wymykającego mu się spod ręki Atlasa; później w miarę przytomnie musiał rozejrzeć się za Ouiją, ta jednak była tu na tyle zaopiekowana, że nie trzeba było nawet wychodzić z łóżka, zresztą psina przyzwyczaiła się do jego trybu późniejszych spacerów. Chciał skorzystać z możliwości, jakie dawało absurdalnie wygodne łóżko i to poczucie, że nikt nie wie, gdzie jest. Schowany na ranczu, odcięty od obowiązków. Brakowało mu tylko gospodarza u swojego boku, któremu pół nocy opowiadał o tradycyjnych ceremoniach pogrzebowych z rodzinnych stron i farbach wyrabianych na bazie barwnych kwiatów matczynego ogrodu. Ostatecznie wstał, by nieco się odświeżyć i po drodze zapoznać się z ciekawsko łypiącym na niego krukiem - w pożyczonym od Atlasa szlafroku i z ptakiem na ramieniu mógł zacząć panoszyć się po domu, spokojnym krokiem zwiedzając mijane zakamarki. W drodze do kuchni zapewnił Ogórka, że poradzi sobie z samodzielnym zaparzeniem kawy, zresztą nie chciał mu przerywać niesamowitego popisu raperskiego... i wreszcie mógł już mrużyć oczy przed wpadającym przez witrażowe okno światłem, gdy faktycznie nastawiał kawiarkę. Podparł się o kuchenną wyspę, nieświadom wątpliwej długości kusego szlafroczka, bo skupił się już na obracanej w palcach talii kart. Szukał pytania, chciał wiedzieć przecież naprawdę dużo, ale próbował ograniczyć się tylko do dzisiaj. Myśli zakłębiły mu się w głowie, aż jedna z kart sama nie wypadła z talii - Śmierć, błyskawicznie wymuszająca na Salemie drobny uśmiech.
@Salem Latif W zaciszu rancza atmosfera zdawała się być zupełnie inna od tego, jak żyło się nawet w najmniejszym i najbardziej urokliwym miasteczku pokroju Hogsmeade. Dom na ranczo miał znacznie więcej osobowości gospodarza, niż niewielkie mieszkanko, które opuścili, a przede wszystkim wydawał się pełen życia z tym całym drobnym zwierzyńcem, krążącym po pokojach i dość abstrakcyjnym skrzatem, gotowym być wszędzie wszędzie tam, gdzie Tyyy…. I rapować. Mimo to noc również zaskakiwała, bo choć spodziewać się można było ciszy absolutnej, to też ani dom, ani samo ranczo, nigdy do końca nie spało. Nim jeszcze blady świt zaczął wspinać się po ścianie budynku, Rosa już opuszczał przedsionek z włosami jeszcze wilgotnymi od porannego prysznica. Nie zmył on z niego ani dotyku rąk, którego nie doświadczał od bardzo dawna, ani zapachu kadzideł, który zdawał się wgryźć w jego skórę prawie jak sam Salem. Po zakończeniu obowiązków na ranczo, dopilnowaniu karmienia zwierząt, daniu wskazówek Picklesowi, pokierowaniu stworzeń na odpowiednie pastwiska i skontrolowaniu sytuacji w szklarniach - już było jasno. Wrócił do domu i wszedł do kuchni, ubrany w dwuczęściowy kombinezon ze smoczej skóry, ściągając z dłoni rękawiczki. Jego spojrzenie, zanim w ogóle wylądowało na twarzy wróżbity, zawiesiło się na krawędzi szlafroka, a raczej tym, czego jego materiał nie był w stanie objąć. - Tak, też się chętnie napiję, dziękuje. - odezwał się nagle, śmiejąc pod nosem i rzuciwszy rękawice na blat stolika, zajrzał do jednej z chłodzących półek po coś do przegryzienia po porannych obowiązkach. Mógł zapytać, czy dobrze spał, ale sen Rosy z wielu względów i odpowiedzialności był czujny jak sen ptaka i każde chwilowe nawet poruszenie Latifa, który wymykał się z objęć Morfeusza choćby na chwilę, był zarejestrowany, zdradzając, że noc nie była ani relaksująca, ani spokojna. A to nie coś, o czym gospodarz chciałby słuchać, a co dopiero tak egotyczny gospodarz, jak Atlas. - Opowiedz mi. - podjął spokojnie, siadając przy stole nieco bokiem, w tym swoim skórzanym wdzianku z nogą założoną na nogę i... selerem naciowym w ręku. Very sexy.
Salem Latif
Wiek : 29
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 190cm
C. szczególne : Zapach kadzideł, ślady farb na dłoniach, bardzo dużo pierścionków, mocny arabski akcent
- Hm? - Obrócił głowę powoli, nie potrafiąc oderwać się od karty tak szybko. Przeniósł spojrzenie od Atlasa, ubranego tak cudownie ranczersko, na kawiarkę, próbując posklejać fakty. - Och, wstawiłeś-... - urwał, zaskoczony tym swoim nagłym zbiciem z tropu. Nie, to on nastawił, to nie Atlas; pamiętał, prawie pamiętał, chociaż w tej jednej chwili jakoś wszystko mu umknęło. Uśmiechnął się tylko, odsuwając zmartwienia na później, przecież to był tylko leniwy poranek, można było nieco się zamotać. - O tarocie? Powinieneś wpaść kiedyś na moją lekcję, planuję wreszcie zyskać tytuł profesora - zaśmiał się lekko. - Zwykle do wróżenia codziennych spraw służą Małe Arkana, a Wielkie to pytania bardziej życiowe, dalsza przyszłość… zwykle rano stawiam sobie Małe Arkana, ale najwyraźniej Śmierć bardzo chciała mi się dzisiaj objawić - zauważył, postukując palcem wskazującym kartę, która tak bezczelnie przed niego wypadła. - Śmierć w Wróżbiarstwie nie jest negatywna. To karta transformacji… to ostrzeżenie o zmianach, które nadejdą niezależnie od wszelkich starań, to szansa na pogodzenie się z nimi. Śmierć traktuje wszystkich równo i nie ma od niej ucieczki, tak też nie ma od tych zmian - kontynuował, przyglądając się uważnie swojej karcie. Nie zadał jeszcze żadnego pytania, więc ciężko było wyciągać konkretniejsze wnioski. Mógł tylko domyślać się o co chodziło, a przecież dobrze wiedział, że prawda lubiła umykać nawet najbystrzejszym umysłom. - Może chodzić o tę zmianę pracy… o powrót do Wielkiej Brytanii, o szukanie nowego domu? Może o nowe relacje, może o zakończenie jakiegoś rozdziału w moim życiu. Dużo zależy od innych kart, dodają kontekstu - zdradził jeszcze, ale nie czuł się wcale na pozycji wyciągania kolejnej karty. Zamiast tego uniósł spojrzenie na Atlasa. - Chciałbyś, żebym powróżył dla ciebie?