W krętych podziemnych korytarzach można znaleźć wiele opustoszałych pomieszczeń. Nie brakuje tu więc także od wieków nieużywanych klas. Jedna z nich znajduje się w krętych lochach. Jej wnętrze jest dość niewielkie i zwykle pogrążone w zupełnym mroku. Poniszczone i zakurzone ławki ułożone są jak w aulach, natomiast ściany zdobią jakieś stare obrazy na których nie znajdziesz żywych postaci. Nawet one opuściły to miejsce. Niełatwo tu dotrzeć, ale ma to też swoje plusy, istnieje naprawdę niewielkie prawdopodobieństwo, że jakiś inny uczeń w tym samym czasie będzie chciał odwiedzić to miejsce.
Autor
Wiadomość
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie dało się zaprzeczyć, że atmosfera między nimi różniła się od tej zwyczajnej, luźnej. Żaden jednak narazie nie odważył się wspomnieć o ewidentnie ogromnym słoniu w pokoju, którego po prostu starali się momentalnie ignorować, mimo że jego ciężar był odczuwalny tak samo dla puchona jak i dla Maxa. Nie bez powodu zatem młodszy z nich rzucał się w wir wszystkiego innego. W wirze wydarzeń już dawno przestał śledzić daty i godziny skupiając się jedynie na tym, co miał do zrobienia konkretnego dnia. Nie wiedział więc, że dziś oficjalnie stawał się o rok starszy. Zazwyczaj lubił świętować ten dzień szczególnie w gronie bliskich mu osób, obecnie - nie do końca widział nawet ku temu powody. Mimo wszystko gdzieś w wolnych chwilach razem z Brooks i Lucasem organizowali powoli ich wspólne przyjęcie. Dużo skromniejsze niż rok temu, ale przy okazji połączone z parapetówką jako, że prefekt zakupił niedawno nowe mieszkanie. Starał się naprawdę uporządkować swoje rzeczy nim ostatni dzień w tej szkole dobiegnie końca. Próbował pozbyć się wszystkich śmieci i wykorzystać to, co się zużyć jeszcze dało. Żal było mu tak zmarnować bazę, która odczekała swoje, by zostać zamieniona w eliksir szczęścia szczególnie, że ten brzmiał teraz dla Maxa coraz bardziej kusząco. Warto jednak było mieć go w zapasie na wypadek, gdyby miał znów ochotę na jakieś pokurwione wycieczki na granicy życia i śmierci. Krzątał się wokół przygotowań, jakie trzeba było początkowo poczynić, gdy nagle usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, które w panującej wokół ciszy zabrzmiały wyjątkowo donośnie. Spojrzał w tamtą stronę spodziewając się osoby, która tam się pojawiła. Chwila konsternacji zawisłą na jego twarzy, by następnie ustąpić miejsca uśmiechowi. -No elo. Wstawiłem tylko tamtą bazę żeby się rozgrzała, za chwilę powinna dojść. - Wyjaśnił to, co się tutaj działo, po czym ustawił ostatnie narzędzia na stanowisku i zaczął obracać w rękach sztylet, myśląc od czego tu tak naprawdę zacząć. -No więc trzeba zamarynować skorupki jaj żmijoptaka w nalewce ze szcuroszczeta i rozdrobnić jaja popiełka z odrobiną dyptamu w moździerzu... - Zaczął powoli, sięgając po odpowiednie składniki i chwilą milczenia dając puchonowi możliwość wyboru, od czego ten chce zacząć pracę. -No nie jest najłatwiejszy, a najgorsze jest chyba to czekanie pół roku. - Przyznał, bo faktycznie szkoda by było, żeby składniki odstały swoje na darmo. -Jak tam było na urlopie? Widzę pogoda Ci dopisywała. - Ciężko było nie zauważyć tego, że skóra Lowella przybrała nieco ciemniejszy odcień, co według Maxa nawet mu służyło. Nie chciał też pracować w niezręcznej ciszy no i na prawdę był ciekaw, jak wyglądała kultura tego niecodziennego kraju. Sam w tym czasie nie próżnował i zabrał się za własną część roboty. Ruchy były wciąż nieco bardziej niepewne niż kiedyś, ale mimo wszystko sprawne i dokładne. Nie mógł pozwolić sobie na jakikolwiek odchył od perfekcji. Szczególnie, że felix felicis faktycznie mógł dość mocno zaszkodzić, gdyby został niepoprawnie przygotowany i choć Max raczej miał zamiar zostawić go do użytku własnego i tak wolał nie ryzykować.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Łatwo było udawać - łatwiej, niż podjąć się rozmowy. Lowell jednak nie ignorował problemu, starając się znaleźć odpowiedni czas i miejsce na przeprowadzenie tej rozmowy. Wszystko ciążyło, a samemu nie potrafił uznać, że tak naprawdę nic się nie stało i pewne rzeczy nie muszą być wyjaśniane. Bo muszą - tylko musiał wybrać moment, który pozwoli pokierować dyskusję na ten temat w spokojny i zrównoważony sposób, bez prób ucieczek i udawania. Samemu chciał zdjąć swoją maskę - zbyt mocno się w niej dusił, by uznać, że to, jaka atmosfera między nimi ciąży, to nic takiego i nie ma potrzeby wyjaśniania. Chciał to wyjaśnić - ale był to zbyt ciężki kawałek chleba obecnie, a też, to były przecież jego urodziny. Nie zamierzał go zatem stresować i dawać tak zajebistego prezentu, gdyby konflikt zdań i próby ucieczki okazały się być bardziej korzystnymi. - Och, ogarniam. - to chyba rozumiał i nie trzeba było mu tłumaczyć, że przygotowanie bazy w większości eliksirów jest ważne i bez niej... po prostu nic by nie wyszło. To niczym fundament na resztę składników, który musi być stabilny i pozbawiony jakichkolwiek krzywizn. Ten eliksir mógł się naprawdę kiedyś przydać Maximilianowi, a wystarczającym tego dowodem był fakt, iż ten przyczynił się do odnalezienia go w murach mugolskiego szpitala. Zauważył ten wzrok i ciszę, wiedząc tym samym, że po wymienieniu określonych czynności, jedną z nich musiał wybrać. I chyba to drugie zadanie. - No to ja się zajmę jajami, mam doświadczenie w korzystaniu z moździerza. - przytaknąwszy lekko, przygotował sobie odpowiednio stanowisko, bo na szczęście już wcześniej miał okazję bawić się moździerzowanie składników podczas warzenia własnych eliksirów. Powoli i ostrożnie, bez zbędnego pośpiechu, zdejmując tym samym bluzę. Następnie zakasał rękawy od bluzy, biorąc głębszy wdech. - Zawsze lepiej przygotować już wcześniej składniki "w razie w". Czasami człowiek zapomina o tym, jak czas potrafi zapierniczać. - odpowiedział zgodnie z prawdą i własnym doświadczeniem. W jego odczuciu cały poprzedni rok minął niczym pstryknięcie palca - zabite sekundy, minuty i godziny, które przekształcały się następnie w doby. Łatwo jest zabić czas, ale gorzej jest go wskrzesić. Choć te ostatnie dni spędzone w Kolumbii polegały głównie na marnowaniu go, bo żadna ze wskazówek nie dawała jasnego kierunku w stronę ukrytej wioski. - Ciepło, ciekawie, ogólnie dużo ludzi, otwarci byli, inna kultura i odmienne jedzenie. Trochę nie potrafiłem się dogadać, bo hiszpański nie jest moją mocną stroną, jest w sumie żadną, no ale ostatecznie nie narzekałem. Widziałem plantacje koki, ale nie wbijałem na ich tereny, bo były strzeżone. - zaśmiał się lekko, kiedy to rozdrabniał uważnie jaja popiełka w połączeniu z dyptamem, bo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nie był poliglotą, a tak naprawę wielu rzeczy musiał się nauczyć, by móc jakoś funkcjonować poza granicami Wielkiej Brytanii. Opalenizna mu nie przeszkadzała, gdyż lubił słońce, chociaż czasami wiązało się to z nieprzyjemną wysypką po bardziej opalonych częściach. - Szukałem pewnej wioski i przez dwa dni nie mogłem jej znaleźć, więc lądowałem do dżungli. - prychnął, odwijając rękaw, który postanowił się zsunąć. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu miło to sobie wspominał. Też, działał pod tym względem ostrożnie i nie szedł bez przygotowania. Ciągłe Protego na ubranie, możliwość skorzystania z teleportacji w każdej chwili, noszenie przy sobie wiggenowych. Środki ostrożności były w jego wykonaniu spore i nie na darmo.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No tak, konflikt nie był czymś, o czym Max w tej chwili marzył, choć jakakolwiek konfrontacja nie należała obecnie do tej kategorii. Wiele sam musiał sobie poukładać szczególnie, że po ich spotkaniu na polanie pegazów czuł się z jakiegoś powodu jeszcze bardziej niezręcznie. Liczył jednak, że nad kociołkiem będzie inaczej i podejrzana atmosfera choć na chwilę ustąpi. -No luz. Mam do dyspozycji ten samorozdrabniający, ale osobiście raczej korzystam z klasycznego. Wybierz który wolisz i tylko upewnij się proszę, że nie ma na tych jajach resztek popiołu. Nie pamiętam już skąd je mam do końca... - Na jego twarzy na chwilę pojawił się grymas, bo co jak co ale o jakość składników to Max dbał zawsze. Miał tylko nadzieję, że te jaja również trzymały się jego zwyczajowych standardów i nie będą źródłem żadnego problemu. -Niby tak, chociaż ja akurat lubię posiedzieć trochę dłużej na eliksirem i mieć pewność, że wszystko jest na miejscu. Pośpiech potrafi być zgubny. - Kto jak kto ale sam wiedział idealnie o tym, jak niedbałość potrafi wiele spierdolić dlatego nie lubił iść na skróty w kwestii eliksirów. Nawet wtedy nie miał nigdy gwarancji, że wszystko wyjdzie po jego myśli. Zabrał się więc za marynowanie skorupek jaj. Na początku obejrzał je dokładnie sprawdzając, czy nie mają żadnych mankamentów i czy przypadkiem nie miał w rękach jakiejś podróbki. Dopiero wtedy zaczął kruszyć je w rękach i zalał wyciągiem ze szczuroszczeta, który doprawił kilkoma szczyptami zwykłej morskiej soli. Tak przygotowaną mieszankę odstawił na bok, by odczekała swoje. -Liczyłem chyba na więcej szczegółów, no ale najważniejsze, że Ci się podobało. - Ciepły uśmiech poleciał w stronę Lowella, gdy Max zmniejszał ogień pod kociołkiem z wrzącą już bazą. -Wiesz.... Jeśli byś kiedyś chciał, mogę Cię trochę nauczyć hiszpańskiego. - Rzucił nieco bardziej speszony, bardzo intensywnie skupiając się na wlewaniu roztworu z nagietka do kociołka. Liczył uważnie każdą wpadającą do środka kroplę obserwując, jak przygotowana wcześniej baza reaguje na ten kontakt. -Wioski? Jakaś tajemnicza, magiczna miejscówa? Znalazłeś ją w końcu? - Szczerze interesował go temat wycieczki dlatego też nie miał problemu z naturalnym zadawaniem kolejnych pytań. Liczył się z tym, że Lowell może nie chcieć mu na wszystkie odpowiedzieć, ale przynajmniej jakoś to leciało. -Dobra, jak skończysz z jajami musimy się wziąć za bulwę cebulicy i sproszkowaną rutę. Będę potrzebował Twojej pomocy. - Powiedział, doglądając marynaty, czy przypadkiem skorupki nie zbrązowiały, co wskazywałoby na nieodpowiednie warunki przetrzymywania. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i spokojnie mogli kontynuować pracę. -Dobra, więc musimy się jakoś zgrać. Ja rozgniotę bulwę, która wypuści soki i kiedy Ci powiem, zaczniesz dodawać rutę. Ważne żebyś robił to w odpowiednim tempie. - Wyjaśnił krótko, podrzucając w dłoni cebulicę i zgrabnie odcinając sztyletem z bulwy kilka zbytecznych pędów.
Kostki:
Rzucacie obydwaj k100 na zgranie roboty.
Jeśli różnica waszych wyników wynosi 0- 40 => Lodzio miodzio panowie, wszystko gra
Jeśli wynosi 41 - 80 => Nie było tragicznie, ale dobrze też nie. Wszystko jednak da się odratować. Wystarczy prędko dolać trochę samej marynaty stworzonej przez Maxa i problem z głowy!
Jeśli wynosi 81-99 => Zaiście idealnie spierdolona robota! dobrze, że nie użyliście całego zapasu składników i możecie spróbować jeszcze raz!
Szukanie odpowiedniego momentu na rozpoczęcie tej rozmowy, na ten temat, no cóż, było długie i czasochłonne. Rozczytywał Maximiliana lepiej niż inni (a przynajmniej miał taką nadzieję), aczkolwiek wiele rzeczy nadal pozostawało poza zasięgiem jego otwartej do przodu dłoni. Chciał chwycić, chciał zrozumieć, chciał podjąć się tego wysiłku, ale obecnie każdy moment wydawał się być niekorzystny. Dlatego, zgodnie z własnymi myślami i podejściem do tego tematu, postanowił na obecną chwilę zrezygnować z tego pomysłu. Skupić się na jednym, najważniejszym na razie celu - uwarzeniu eliksiru Felix Felicis i wręczeniu w dogodnym ułamku sekundy prezentu, za którym to przeszedł całe dżungle kolumbijskie, szukając tym samym wioski, w której, wedle plotek - które się ziściły - mógł otrzymać coś, co rzeczywiście wspiera intuicję i działa na korzyść osoby noszącej. Miał nadzieję, iż nie są to tylko i wyłącznie pogłoski, bo różny kit można wcisnąć, byleby się nieźle sprzedał. - Stawiam na klasykę. I... uhm, okej, upewnię się. - spojrzał, wybrał, dokładnie obejrzał jaja, by mieć pewność, że nic nie zakłóci ich prawidłowego działania. Tak oto początkowo zajął się jajkami popiełka, uważając przy tym, by te - mimo zamrożenia i ogólnego przygotowania - przypadkiem nie wydobyły z siebie niespodzianki. Na szczęście wszystko wyglądało na to, iż jest w porządku, więc mógł odetchnąć tym samym z ulgą, oddając się tej czynności podczas rozmowy. Tworzenie mikstury musiało iść do przodu, a jakakolwiek zwłoka i nieodpowiednie przyrządzenie składników mogą przyczynić się do problemów ze stworzeniem wywaru. - A kto nie lubi... Lepiej jest poświęcić ciut więcej czasu, niż wykonywać eliksir drugi raz. Oszczędność składników i czasu. - sam trochę na ten temat wiedział, gdy brał na poważnie tworzenie wiggenowych i tworzenie notatek obserwacyjnych do wprowadzenia zmian w celu dołączenia do tego efektu wykorzystywania na poszczególny okres czasu. - Trochę nie zagłębiałem się w kulturę miasta, gdzie wynajmowałem pokój na drzewie. - uśmiechnął się pod nosem, zauważając to ciepłe podniesienie kącików ust do góry. Było to miłe zjawisko, aczkolwiek obudziło naprawdę wiele emocji w jego własnym sercu, na co gdzieś się wewnętrznie speszył. Nie bez powodu zaczął dokładniej zwracać uwagę na jaja popiełka, które przybierały odpowiedni kształt poprzez użycie ręcznego moździerza. - Włoski, teraz hiszpański... no, plany ambitne, nie ma co. - pomyślał o tym w sumie i miał się nauczyć tego pierwszego języka, ale plany poszły zwyczajnie gdzieś indziej. Mimo to propozycja Maxa była kusząca. - Hm, to zgłoszę się w najbliższym czasie... o, po egzaminach najlepiej. - powoli kończył swoje pierwsze zadanie. - Noooo, ogólnie takie miejsce z plemieniem rdzennych mieszkańców. I tak, znalazłem, wczoraj właśnie. - lekko się uśmiechnął, bo mimo ciągłego lądowania w sercu dzikiej dżungli, było ciekawie. - Trochę tam pobyłem, korzystają z kompletnie innej magii, co mi się przydało w obserwacjach. Wiesz, nie na samej Wielkiej Brytanii świat czarodziejski stoi. Dzika magia bywa przydatna. - zastanowił się, gdy wiedział, że odmienna sztuka rzucania zaklęć zawsze mogła być motywacją do kolejnych, bardziej przydatnych pomysłów. - Ogólnie wyniosłem z tego sporo doświadczenia i w sumie... powinienem częściej udawać się za granicę? Wiesz... - lekko się speszył. Jednocześnie odstawił znajdujący się w dłoniach moździerz, gdy dokładnie wykonał swoją pracę. - Czasami można się nieźle przez to zmotywować. - dokończył, dając możliwość wypowiedzenia się Maxowi. - Na Merlina, przecież jestem magnesem na problemy w takich sprawach. - prychnął lekko, bo jednak samemu nie wierzył, by dał rady dokładnie zsynchronizować się z mową oraz dodawaniem ruty. Kontynuowanie pracy znajdowało się początkowo pod znakiem zapytania, a dopiero potem - gdy się wystarczająco skupił - wziął głębszy wdech i poluzował bardziej krawat, czując, że to wymaga od niego większej precyzji. - Hm... okej, nie brzmi skomplikowanie... - powiedział i kiwnął głową na bycie gotowym, ażeby, zgodnie potem z poleceniami Ślizgona, podjąć się tej ciężkiej pracy. Musiał uważać i nie dawać za dużo sproszkowanego składnika, co przypominało mu poniekąd gotowanie, a pod względem magicznym nie należał do wybitnych przedstawicieli. Mimo wszystko... wyglądało na to, że bez problemu osiągnął swój cel, a wsypywanie gładko pozwoliło na przygotowanie kolejnej potrzebnej rzeczy bez konieczności improwizowania. - Och, chyba nie jest źle. - uśmiechnął się lekko, widząc, że najwidoczniej praca grupowa nie sprawiała im żadnego problemu.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
K100: 73 Rozczytanie go było teraz dość ciężkie z pewnością. Starał się pozostawać w pewien sposób neutralny, ale nie potrafił tak dobrze maskować pewnych emocji i odruchów, przez co cała ta maskarada dawała o sobie znać. Zresztą fakt powracających wciąż wspomnień ogólnie ciążył ślizgonowi na sercu, gdy to odkrywał coraz więcej szczegółów ze swojej przeszłości, które nie zawsze były tak ciekawe jak rodzinny piknik nad Loch Ness. Wydawało się, że ten rok szczególnie nie był dla niego łaskawy, choć najcięższego momentu jeszcze nie pamiętał. Zdawał sobie jednak sprawę z incydentu z boginem oraz z całej afery ciążowej, która miała miejsce wraz z jej konsekwencjami. Dziwiło go, że podczas spotkaniu w szpitalnym Olivia tak ciepło go przyjęła, ale widocznie jakoś ten kryzys przetrwali. -Szanuję. Wiele osób jednak woli pójść na łatwiznę. - Widział to chociażby po lekcjach u Dear. Uczniowie często lubili skracać sobie drogę i męki i korzystać z dobrodziejstw magicznych przedmiotów do ułatwiania pracy. Max jednak uwielbiał mieć kontrolę nad każdym etapem dlatego też samodzielnie robił większość możliwych prac. Nawet przy krojeniu nie posługiwał się zaklęciami. -No i gwarancja jakości. Do tego można się też wiele nauczyć, jak się na chwilę zwolni. - Zgadzał się z tym, co Feli tutaj mówił bo choć składniki zawsze można było dokupić, to jednak wiązało się to ze stratą ogromnej ilości czasu i dodatkowym nakładem pracy, na co nie każdy mógł sobie przecież zawsze pozwolić. -Pokój na drzewie? Coraz bardziej mnie zachęcasz. - Wyszczerzył się, wyobrażając sobie tę scenerię. Sam raczej by się w obcej kulturze zatopił gdyby wyruszył na taki urlop, ale z tego co Feli mówił bardziej zależało mu z jakiś powodów na odnalezieniu pewnej ukrytej wioski. Solberga cholernie ciekawiło, co takiego mogło się tam znajdować, że puchona tam ciągnęło, choć musiał przyznać, że już sam fakt jej utrudnionej dostępności potrafił kusić. -Po....? - Zamarł na chwilę z połowicznie odkorkowaną fiolką nad kociołkiem. Całkowicie zapomniał, że życie nie kończyło się wraz z końcem egzaminów. W tej chwili ta szklana ściana jakby runęła zostawiając ślizgona własnym myślom, co faktycznie będzie się działo za te kilkanaście dni, gdy nie będzie już mógł wypełniać grafiku nauką. -Tak, tak. Jasne, po egzaminach. - Otrząsnął się w końcu, kontynuując przerwaną przed chwilą czynność i skupiając się na jej reakcji z czekającą już w kociołku bazą. -No tak, oczywiście. Magia innych kultur jest zajebiście ciekawa. - Przyznał, oczyszczając kilka fiolek, które miały mu się za chwilę przydać. Sam coraz bardziej myślał o podróżach, które niestety na ten moment były jeszcze poza zasięgiem jego rąk. Kątem oka spoglądał raz po raz na ręce puchona, by sprawdzić, jak ma się substancja, którą właśnie przygotowywał w moździerzu. -A czemu by nie? Jeśli masz okazję to korzystaj. - Podróże nie tylko dawały wymarzony odpoczynek, ale też faktycznie potrafiły wiele nauczyć. Max sam marzył by poznać sekrety eliksirów z innych zakątków świata, ale do tego potrzebował najpierw wiedzieć, w którą stronę się udać. Dosłownie i metaforycznie. -Bo nie jest. Tylko nie wsypuj wszystkiego od razu i będzie git. - Dodał, nacinając w końcu bulwę, która od razu wypuściła soki. Max uważnie zbierał je do glinianej miski, a gdy otrzymał odpowiednią ilość, wyjął łyżkę i dał znak Felkowi, że może zacząć powoli dodawać swój składnik. Chwila współpracy, przerwa na dolanie soku i tak kilka razy, aż w końcu masa zaczęła lekko gęstnieć, na co Solberg zarządził wstrzymanie roboty. -Źle? Jest praktycznie idealnie. - Zanurzył palec w mieszaninie, po czym posmakował tego, co właśnie zrobili i skrzywił się nieznacznie. -Ohyda. Lepiej być nie mogło. - Podsumował, po czym odłożył niepotrzebne już narzędzia. -Dobra, to teraz zmieszaj to z tamtą marynatą aż otrzymasz taką świetną, śmierdzącą, żółtą mieszankę. Uwierz mi, będziesz wiedział kiedy przestać. - Prychnął, bo tego zapachu naprawdę nie dało się przeoczyć, a sam zabrał się za oskubywanie ususzonej lawendy, którą następnie wkruszył do kociołka.
Kostki Feli:
1,3 - Faktycznie coś tam zaczyna śmierdzieć, ale nie jesteś pewien, czy to właśnie ten smród, o którym mówił Max. Możesz zostawić to tak jak jest, lub spróbować jeszcze popracować nad mieszanką. Wtedy dorzuć kość. Nieparzysta oznacza sukces. W innym wypadku Max musi interweniować.
2,6 - Faktycznie tego smrodu nie da się przeoczyć. Wszystko poszło tak jak miało.
4,5 - Mieszasz i mieszasz a tu... Kompletnie nic się nie dzieje. Jeśli wyrzuciłeś 4 zauważasz błąd i możesz go poprawić, jeśli 5 mieszanina zaczyna powoli tracić barwę.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Odruchy te wpływały w efekcie końcowym na to, jak Lowell postrzegał atmosferę, która między nimi powstawała. Była gęstniejąca - raz się rozrzedzała, raz zdawała się ciążyć na płucach i nie pozwalała na chociaż jeden, spokojniejszy oddech. Wszystko zdawało się udowadniać, że życie - mimo wszelkich prób uporządkowania go w jakiejś kolejności - potrafiło się z nich pośmiać. Samemu Lowell, zakładając ręce na piersi i poprawiając krawat, nie chciał pozwolić na to, by cokolwiek złego miało się wydarzyć. Raz po raz zmieniał samego siebie, chcąc przestać krzywdzić innych własnym zachowaniem. I obecnie... szło to chyba w dobrym kierunku. Bo choć przeszłości nie zmieni, może z niej wynieść doświadczenie, by stać się może nie tyle lepszym człowiekiem, co bardziej rozsądnym i posiadającym wiedzę na temat tego, że każde działanie prędzej czy później ma swoje konsekwencje. Na słowa dotyczące pójścia na łatwiznę i szanowania za wybór, ciepło się uśmiechnął. Może samemu nie był najlepszy do rzeczy powiązanych z eliksirami, ale tak naprawdę... to chciał się uczyć. Chciał zdobywać wiedzę i usunąć z własnej głowy pewne słabości, które wysuwały się na pierwszy plan. Na szczęście korzystanie z prawej ręki nie sprawiało mu już aż takiego problemu - momentami nie czuł temperatury, jakoby dookoła panowała zima, a śnieżyca zdawała się pokrywać kończynę tworzonym raz po raz puchem, ale w ostatecznym rozrachunku aż tak mu to nie przeszkadzało. Co najwyżej przypominało o błędach pójścia na ulice Nokturnu. - A to prawda. Choć czasami nawet jak się zwolni, to bez mózgu średnio, by się czegoś nauczyć. - podszedł z dystansem i zażartował lekko, nadal zajmując się pierwszą częścią. - Serio? Czy ja wiem, czy zachęcam... dla mnie brzmi to prędzej jak jakieś marzenie z dzieciństwa. - podniósł kąciki ust do góry, bo choć nie miał bogatej przeszłości pod tym względem i tak naprawdę klepał biedę, to jednak ten fakt mieszkania w takim lokum zdawał się być zaskakująco kuszący. Mimo to fakt tego, że w sumie Solberg nie zamykał się jakoś na jedną kulturę, zdawał się być pocieszający. Samemu był tam, trochę już znał jako tako rozmieszczenie poszczególnych budynków, no ale w języku nie udawało mu się jakoś przodować. - Hm? - mruknął lekko, praktycznie nie kontrolując tego odruchu, kiedy zauważył, że sam fakt ukończenia egzaminów zdawał się być dla Maximiliana czymś, co przyczyniło się do chwilowego przystanięcia w jednym miejscu. Zaniepokoiło go to poniekąd - nawet bardzo - choć nie okazał tej emocji poprzez własną mimikę twarzy. Podejrzewał, z czym może się to wiązać, ale nie czuł, żeby to był dobry moment na rozpoczęcie rozmowy w tym kierunku. A naprawdę się zamartwiał, bo jednak mu na nim zależało. Lista zmartwień powiększała się i powiększała, zamiast znajdować lepsze lub gorsze rozwiązania danego problemu. Przytaknięcie na informację o ciekawości magii przytaknął, bo w sumie nie miał co na ten temat powiedzieć. Była intrygująca, obydwoje o tym doskonale wiedzieli, a jeżeli Lowell chciał trochę bardziej pójść w kierunku wymyślania kolejnych czarów, musiał rozszerzać własne horyzonty. Śmierciokrzew był pod tym względem intrygujący, ale koniec końców nie chciał powracać do chodzenia po niebezpiecznych miejscach, więc skupiał się głównie obecnie na odpowiednim rozdrabnianiu jaj. - Hajs i zwierzogród w domu trochę mi to uniemożliwiają na dłuższą metę. Nawet nie wiesz, jak Hinto zareagował, gdy mnie ujrzał... - uśmiechnął się ciepło pod nosem, przypominając sobie tę pocieszną mordkę, która może była magnesem na problemy, ale za to jakim uroczym. Po krótkiej chwili powrócił do normalnego wyrazu twarzy. - Masz przed sobą podwójnego podpalacza kuchni hogwarckiej, co może pójść nie tak. - prychnąwszy, wziął głębszy wdech i koniec końców podjął się współpracy, powoli wsypując to, o co został poproszony - na znak, oczywiście. Jak się okazało, wcale nie było aż tak źle, jak początkowo przypuszczał, gdyż w pewnym momencie masa zgęstniała i chyba była dobra, bo Solberg zadecydował o przerwaniu roboty. - Och, pierwsze miłe zaskoczenie. - dodał trochę zdziwiony, bo zazwyczaj przyciągali problemy, a teraz wszystko zdawało się jakoś iść wedle ich własnych myśli. - ...Czemu ty to jesz? - podniósł brwi do góry, poprawiając rękawy, by tym samym zastanowić się, czy to nie będzie miało jakiegoś dziwnego wpływu. Skoro mieszanka była ohydna, raczej nie powinno się jej wsadzać do buzi... chyba. Samemu nie wiedział, dlatego początkowo tak stał i się zastanawiał. - Chyba za bardzo mi w tej kwestii ufasz. - zaśmiał się trochę głośniej, by odetchnąć na krótki moment i zająć się koniec końców wymieszaniem tej substancji z marynatą. Początkowo nie wiedział, jak się za to zabrać, ale dopiero potem - po kilkunastu sekundach - postanowił spróbować. Raz po raz wszystko szło w ruch, choć ewidentnie nie dawało tego efektu, który musiał osiągnąć. Mijały kolejne chwile, a ciągła próba połączenia tego wszystkiego w jedną, logiczną całość... nie przynosiła odpowiedniego skutku. - Ty, to w ogóle nie śmierdzi... - zastanowił się przez moment, spoglądając na to, jakimi ruchami postanowił spróbować osiągnąć zamierzony efekt, by potem o mało co nie zrobić soczystego facepalma na własnym czole. - Dobra... Już wiem, co spierdoliłem. - krzywo się uśmiechnął na własne nieudolne próby, gdy zauważył błąd i postanowił go naprawić. I po tym - gdy mieszał - substancja przybrała odpowiedni zapach. Śmierdzący, na co zmarszczył nos i oddychał trochę wolniej, bo jednak cenił sobie bardziej przyjemniej pachnące rzeczy. Wówczas przerwał wykonywanie tej czynności. - Oookej, to mamy gotowe. Co teraz? - zastanowił się, czekając na odpowiedź ze strony Maxa.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
W obecności Lowella wyjątkowo ciężko było Maxowi funkcjonować. W końcu, jakby nie było to puchon odgrywał w jego życiu naprawdę ważną rolę, a ich relacja co rusz wystawiana była na jakąś pojebaną próbę. Solberg chciał znać jakąś złotą metodę, która pozwoliłaby mu to wszystko jakoś uporządkować i ułatwić. Potrzebowali oddechu, choć nie wiedzieli, a przynajmniej ślizgon nie wiedział, jak to poprawnie zrobić szczególnie, że nie do końca wiedział, jak ten spokój między nimi powinien wyglądać. Wiedział, że musi w końcu stawić temu czoła, a jednocześnie odsuwał te myśli na dalszy plan wiedząc, jak bolesne dla niego są. Widział zmiany, jakie w Felku zaszły i obawiał się właśnie tego, że ten będzie chciał w końcu podjąć kroki w tym temacie, a strach ten sprawiał, że Max jeszcze bardziej się wycofywał tkwiąc w swego rodzaju błędnym kole. -O przypadkach ekstremalnych nie rozmawiamy. - Odwzajemnił uśmiech, na chwilę czując się naprawdę luźno i normalnie. Tego chyba mu brakowało. Kociołek, Feli i ich żarcików. Gdyby tylko tak mogło być zawsze... -Trochę tak, ale zawsze to ciekawsze niż standardowe zakwaterowanie. To tak jak te przezroczyste igloo. Niby abstrakcja, ale ciekawa rzecz. - No i tyle z tego rozluźnienia mu wyszło, że poczuł się za bardzo komfortowo, przez co odkrył przed puchonem swoją wiedzę na temat zakwaterowania podczas ferii. Choć nie do końca wdawał się w szczegóły. Nawet nie zauważył, co powiedział, więc po prostu pracował dalej, jakby nigdy nic. -Hmmm? - Zapytał równie mądrze, po czym machnął ręką. -Nie, nic. Tak tylko czasem człowiek zapomina, że istnieje życie poza tymi murami. - Zbagatelizował całą sytuację, mówiąc w stronę eliksiru, któremu właśnie ponownie zwiększał temperaturę, by nie wychłodził się za mocno. Zajmował się odtwarzaniem w głowie przepisu i kontynuowania czynności, które ostatecznie miały doprowadzić do stworzenia charakterystycznego złotego wywaru. Ze względu na ilość czasu, jaka minęła, ostrożnie sprawdzał każdy składnik, z jakim miał zamiar pracować, by upewnić się, że ten nadaje się do czegokolwiek, gdy rozmowa płynęła swobodnie dalej. Przynajmniej w miarę swobodnie. -No tak, obowiązki poważnego człowieka. - Zdawał sobie sprawę, że żyjąc już samodzielnie niby można sobie pozwolić na więcej, a jednocześnie to nie jest takie łatwe, jak by się mogło wydawać. -Hinto? - Nie był pewien, czy słyszał już wcześniej to imię, ale założył, że to jeden ze zwierzaków, jakie Lowell u siebie trzymał. Istny koszmar dla Maxa, który ostatnio sam mimo wszystko zdecydował się na przygarnięcie małego futrzaka. -Tutaj nic nie podpalisz. Ewentualnie możesz stworzyć wysoce niebezpieczną mieszaninę, albo sprawić, że to wszystko będzie nadawało się tylko do śmieci. - Pocieszył go żartobliwie, bo w tym momencie o ogień czy wybuch się na szczęście nie martwił. Gorzej, gdyby to wszystko przybrało brunatnego odcieniu, co świadczyłoby o wytworzeniu się trucizny. -Zaskoczenie? Ja tam nie zakładałem innego obrotu spraw. - Puścił mu oczko, faktycznie mówiąc prawdę. Lowell głupi w końcu nie był i mieszać chyba potrafił, a że był tu i Max, to zakładał, że w razie czego jakoś kryzys ogarną. Spojrzał na niego nieco zdziwiony, wycierając resztki substancji z warg kciukiem, bo zdecydowanie nie chciał mieć przez pół dnia tego chujowego posmaku w ustach. Faktem było, że uczynił to odruchowo, a jednocześnie wiedział, że nie powinno mu to zaszkodzić. Oprócz oczywiście skrzywienia na mordzie, bo jadło się w życiu dużo smaczniejsze rzeczy. -A czemu nie? - Zapytał rozbawiony, ale szybko przypomniał sobie z kim rozmawia i że różne rzeczy się odpierdalały, więc pospieszył z wyjaśnieniem. -Cebulica nie jest trująca, ruta jest wręcz lecznicza. Obydwa są jadalne, a smak mieszanki potrafi powiedzieć wiele o tym, czy wyszła, czy też proporcje są zjebane. - Wiedza zielarska naprawdę przydawała się przy warzeniu eliksirów bo choć wiele osób zadowalało się wzrokową oceną efektów, Max wolał zawsze mieć pewność co do każdego elementu. -Daj spokój, co się może stać. - Zaśmiał się, bo wiedział doskonale, co może jebnąć, ale jakoś faktycznie puchonowi ufał w tej kwestii. Przecież nie był początkującym dzieciaczkiem, który nie potrafił kompletnie niczego. Max w tym czasie musiał skorzystać z przygotowanych wcześniej fiolek i wlać do nich odpowiednio sok z dzikiej róży, wyciąg z krylicy i krew żmijoptaka. Następnie odstawił je blisko kociołka, by nieco ogrzały się od palącego się pod nim płomienia. -Nie? Czekaj zaraz spojrzę... - Powiedział, czyszcząc szybko dłonie, by przypadkiem nie zrobić większego burdelu. Gdy jednak podszedł do Felka, ten już opanował sytuację naprawiając błąd, który musiał wystąpić. -A widzisz, nie jest z Tobą tak źle. - Skoro miał czyste dłonie, bez wahania i bez namysłu poklepał go po ramieniu, by wrócić na własne stanowisko, gdzie jednak z grzejących się fiolek już dawała oznaki przyjmowania większej temperatury, więc Max nieco odwrócił cały stojak, by inne były lepiej wystawione na działanie ciepła. -Teraz trzeba wyłowić z tego skorupki i wrzucić mi je do kociołka. Tu nie ma żadnej filozofii. - Poinstruował, samemu biorąc do ręki swoje ostrze i nacinając zwinnie korzenie różanecznika, których potrzebował dość sporą ilość.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Sam Lowell unikał potencjalnych spięć, które mogły powstać w wyniku spotkań. Wiedział, że jest ciężko, czuł tę atmosferę, ale też - nie chciał żeby obydwoje musieli się martwić tym, co powiedzą. Brakowało mu tego, co kiedyś było, ale ostatecznie akceptował los takim, jaki jest. A przynajmniej zamierzał do czasu, bo naprawdę zauważał, że coś jest nie tak i pewne rzeczy pozostają ukrywane pod dywan. Próba wypełnienia tej pustki i okrycia jej kocem, by nie pozostawała widoczna dla innych, pozostawała coraz to trudniejsza do zrealizowania. Czasami miał ochotę drżeć się niczym kot, czując to, że życie nie pozwalało mu na napisanie własnego scenariusza. Chciał iść do przodu, ale pewne rzeczy mu to znacznie utrudniały. Co jednak z ciągłego chodzenia, skoro i tak czy siak nie miał tego, co chciał mieć? Rozmowa musi zostać przeprowadzona. Prędzej czy później, byleby w odpowiednim momencie. - Ciekawi mnie to, czy lepiej jest nie mieć mózgu, czy mieć jednak ten od grappy. Ot, just thinking. - czuł się już naprawdę luźno, zapominając na krótki moment o tym, co go trapiło. Oddawanie się w myśli nie przynosiło niczego dobrego - no, poza zamartwianiem się. Chciałby, żeby go to już nie dotyczyło pod względem zabierania energii, wszak życie w ciągłej klatce zdawało się powodować wewnętrzne duszenie. Teraz czuł, jakby lina wokół szyi się znacząco rozluźniła, umożliwiając na normalniejsze korzystanie z tego, co było mu tutaj dane. Brakowało mu naprawdę tej dziwnej beztroski, która powodowała, że serce biło spokojniej, a umysł znacząco się przestawiał na bardziej zabawne podejście. Było to jednak złudne. - Igloo bez prywatności, moje ulubione. - początkowo nie zarejestrował faktu, że ten mówi o feriach. No ba - odpowiednio zmodulował własny głos, by przypominał jakiś z reklam, by potem uśmiechnąć się pod nosem. Trudno, żeby można było mówić o jakiejkolwiek dozie intymności, skoro wszystko z zewnątrz było widoczne. Początkowo czuł się dziwnie, ale potem - z upływem czasu - przestało mu to przeszkadzać. - No już, już, nie musisz się tłumaczyć. - pokręcił oczami, choć nie powiedział tego z wyrzutami. Prędzej luźno, żeby nie powodować przypadkowo jakiejś iskry, która przyczyniłaby się do zapłonięcia już i tak tykającej momentami głośniej bomby. Znał ambicje Maximiliana i jego zdolność w zatracaniu się w kolejnych czynnościach. Sam do tego momentami się uciekał, by zapomnieć o tym, co potencjalnie może nadejść. Samemu miał już jakieś plany, więc nie było źle, ale stres zawsze istniał - nawet jeżeli tego nie chciał. Felinus obserwował zatem, jak wywar jest tworzony. Nigdy wcześniej nie miał z nim do czynienia w bezpośrednim tworzeniu, dlatego spoglądał uważnie na to, jak poszczególne składniki są przygotowywane bądź jaka temperatura została utrzymana w kociołku, do którego raz po raz lądowały kolejne ingrediencje, które składały się na całość mikstury przynoszącej szczęście. Czekoladowe tęczówki starały się zapamiętać jak najwięcej, z czym może nie miał problemu, ale sam fakt skomplikowania zdawał się nieść ze sobą spore komplikacje. - Ja i powaga? Skądże. - mruknął i machnął ręką, bo samego siebie nie widział jako kogoś poważnego, kto najlepiej założyłby rodzinę, wychowywałby piątkę dzieci i jeszcze przy okazji drzewo zasadził. Potrafiąc zachować powagę, nie zamierzał się stosować do niej przez całe swoje życie. A przynajmniej nie chciał się dusić i udawać, że jest kimś innym. - Leprehau. Taki corgi doggo. - uśmiechnąwszy się na samą myśl o psim przyjacielu, powrócił do pomagania względem tworzenia eliksiru - i nie przeszkadzało mu to ani trochę. Zresztą, planów na ten dzień nie miał, więc mógł cały dzień spędzić w murach średniowiecznego zamku. - Oooo, idealnie, marnowanie cennych składników. Tego mi brakowało ostatnio. - lekko podniósł kącik ust w żartobliwym humorze, bo jednak sam znał swoje możliwości i czasami w nie wierzył w nie na tyle, by móc czerpać z nich jakieś określone elementy. Nie był jednak człowiekiem małej wiary, skądże. Jego podejście było pod tym względem odmienne, bo podchodził do siebie z odpowiednią dozą dystansu, potrafiąc z siebie żartować. Różnił się od standardowego Felinusa, który między wierszami zamieszczał swój negatywny stan. Te parę miesięcy z psychologiem pozwoliło mu poukładać naprawdę sporo rzeczy pod kopułą czaszki. - Jak miło z twojej strony! - również puścił mu oczko, rozluźniając się do tego stopnia, iż zapominał o pewnych problemach, które wcześniej trawiły jego umysł. Lowell spojrzał na niego uważnie, zakładając ręce na piersi jakoby w widocznym skupieniu. Jedną ze znaczących różnic było to, że na kończynach nie znajdowały się już żadne blizny, aczkolwiek nie przejmował się tym na tyle, by zwrócić na to szczególną uwagę i ponownie zakryć bluzą to, co mogło być z początku dziwne. Wynikało to głównie z atmosfery, jaka ich otaczała i tego, że teraz kompletnie niczym się nie przejmował. - Och. Oooch. - lekko się uśmiechnął, parskając następnie pod nosem. - Nawet o takich podstawach zapomniałem. Dobra, nie było tematu. - głupi nie był, ale z eliksirów to trochę jednak tak, w związku z czym machnął dłonią na ten temat i przeszedł swoiście dalej. - Z moim udziałem? Wiele rzeczy! Chyba nie doceniasz moich możliwości. - podstępny uśmieszek pojawił się na jego twarzy, by potem, jak gdyby nigdy nic, przejść do mieszania dwóch substancji. Początkowo się zastanowił, a potem na styk zdołał znaleźć błąd w mieszaniu. - Noooo. Może z tym szczęściem to wezmę się z powrotem za Aceso. Trochę mi zalega to w szufladzie. - poczuł wewnątrz przyjemne ciepło, gdy został poklepany po ramieniu - brakowało mu tej atmosfery. Rozluźnienia, wsparcia i braku większych problemów. Momentami zapominał o tym, co wszystko wcześniej miało miejsce, oddając się swoistej chwili, która co prawda miała prawo uciec, ale chciał ją przetrzymać jak najdłużej. To były jego urodziny. I nie zamierzał tego zepsuć - wiedział, że jakiekolwiek konflikty będą na niekorzyść. - Hm, rzeczywiście nie brzmi jak trudna robota. I raczej tego nie zepsuję. - podniósł kąciki ust do góry, kiedy to zadecydował się za to zabrać, oddychając spokojnie. W określonym przez siebie rytmie, raz po raz wyławiał odpowiednio skorupki, by pomóc tym samym Ślizgonowi w przygotowaniu tego eliksiru. Ich wspólna praca nie szła na marne i mogli w związku z tym korzystać z jej efektów.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Prawdą było, że w końcu i tak musieli się tym zająć. Nie wiadomo jednak było, czy odkładanie tego jest dobrym wyjściem, czy lepiej po prostu zerwać ten plaster i mieć to wszystko za sobą jak najszybciej. Zbyt długie myślenie nad tematem też nie zawsze wychodziło na dobre, co Max doskonale już wiedział z autopsji. Najgorsze było, że im dłużej to odkładał, tym bardziej niepewny był tego, co powinien powiedzieć, jaką decyzję podjąć i w którym kierunku z tym wszystkim się udać. -W pierwszym przypadku jesteś martwy, w drugim jakoś funkcjonujesz, więc myślę, że to już kwestia osobistych preferencji. - Prychnął krótko, samemu myśląc, że wolałby opcję pierwszą niż taką skrajną głupotę. Gdyby miał nagle tak bardzo cofnąć się w rozwoju wolałby naprawdę już gryźć piach. -Nawet to ma swoje plusy. Można podziwiać nocne niebo, czy zorzę... - W tej chwili chętnie pojechałby na takie ferie na zadupiu, gdzie mimo braku prywatności można było naprawdę fajnie obcować ze Skandynawską naturą i tym, co miała do zaoferowania. Zresztą chętnie by wrócił nawet do tamtych dni, gdy wszystko między nimi zdawało się układać. Uśmiechnął się dość niepewnie na te słowa i z ulgą przyjął ucięcie tematu, powracając skupieniem do teraźniejszości i Felixa, który mieli uwarzyć. Nim złota substancja zagości w ich kociołku czekało ich naprawdę kilka nieprzyjemnie pachnących etapów, które trzeba było przeżyć. Nie przeszkadzało mu, że Lowell czasem obserwował jego ruchy. Był do tego przyzwyczajony, a odpowiednie skupienie na pracy dodatkowo odcinało go do wszelkich zewnętrznych bodźców, co czasem mogło niektórych irytować, gdy naprawdę zatracał się w swoich obowiązkach. Kochał jednak to co robił, a w dodatku naprawdę odnajdywał w tych czynnościach spokój. -W życiu Cię poważnego nie widziałem. - Wracali powoli do starego porządku. Nie wiedział, czego była to zasługa, ale też zbytnio się nad tym nie zastanawiał. Może to faktycznie magiczny wpływ eliksirów. W końcu ostatnio, gdy pracowali wspólnie, atmosfera też sprzyjała. Co prawda była wtedy nieco bardziej intymna, ale i bez tego Max odnajdywał chwilowy spokój w tej chwili. -No nie gadaj, że psa sobie jeszcze dojebałeś... - Przewrócił oczami, sprawdzając dokładniej wzory pary unoszącej się nad kociołkiem. Lekko falująca powierzchnia mikstury świadczyła o chwilowej niestabilności wywaru, co na tym etapie było naturalne, ale też bardzo niebezpieczne. -Ty marnuj sobie swoje! Moje zapasy proszę szanować! - Pogroził mu drewnianą łyżką, którą właśnie miał zamiar pakować do kociołka. Zrobił to oczywiście żartobliwie, zaraz po tym odsyłając go do konkretnych zadań, by nie miał czasu żeby myśleć o takich głupotach. Teraz już potrafił te zmiany zauważyć. Zarówno te w zachowaniu, w postawie fizycznej jak i w nowej garderobie, która dość widocznie różniła się od tej starej. Cieszył się, że Feli wykazywał jakieś postępy i to takie w widocznie lepszym kierunku. Miał nadzieję, że puchon dzięki temu poczuje się lepiej i nie będzie to tylko chwilowa zmiana, a taka która zostanie z nim na stałe. Teraz był to kompletnie inny człowiek niż ten, którego poznał ponad rok temu podczas poprawki z zielarstwa. -Luzik, każdemu się zdarza. - Podsumował wzruszeniem ramion, popijając wodę z butelki, bo jednak nie do końca udało mu się ten smak z ust zmyć. -Chcesz to spróbuj sam, ale nie polecam raczej. - Dodał jeszcze, po czym odstawił to wszystko na bok, planując kolejne ruchy nie tyle dla siebie, co dla Felka. -Widzisz, nawet z Tobą nie zawsze wszystko może pierdolnąć. - Pocieszył go. Naprawdę miał do Lowella zaufanie w tym temacie. Raczej nie dopuściłby go do czynności, które mógł przez brak doświadczenia, czy inny czynnik spierdolić. W końcu nigdy nie było wiadome, kto te eliksiry naprawdę będzie później pił. -Bierz się bierz, bo potem zalegnie Ci tam na zawsze. - Coś o tym wiedział. Sam miał pełno niedokończonych projektów, ale w tej chwili zależało mu tylko na jednym. Tym najważniejszym, który faktycznie mógł coś oznaczać, zamiast zwykłej zabawy z eliksirami, choć do tej i tak miał zamiar już niedługo wrócić, gdy tylko doszkoli się z kilku ważnych kwestii. Gdy Feli wciąż pracował nad swoją robotą, Max pilnował fiolek. Gdy wywary w nich przybrały odpowiednią barwę, sugerując pożądaną przez niego zmianę temperatury, powoli zaczął mieszać ich zawartość ze sobą, by ostatecznie uzyskać przezroczysty zaczyn, praktycznie najważniejszy dla całego tego pojebanego procesu. To właśnie po to, by ten roztwór zadziałał, baza musiała kisić się przez pół roku, co miało dać odpowiednie warunki do przyjęcia tego dość ciężkiego dla mikstury składnika. -Weź to potem zamieszaj cztery razy w lewo. - Powiedział, czyszcząc fiolki, które teraz już miały służyć do przechowania gotowego eliksiru. Świeży kryształ był wręcz idealny do pokazywania czegoś tak niesamowitego jak złoty eliksir szczęścia. -Dobra, teraz się odsuń. - Poprosił go, samemu przejmując stery. Z różdżką w zębach podwinął rękawy, wyczarował odpowiedni mur wokół swojego stanowiska i powoli dolał do tego wszystkiego mieszaniny, jaką przed sekundą stworzył. W kieszeni posiadał małą fiolkę ze smoczym płomieniem w razie, gdyby wszystko z jakiegoś powodu nie było wystarczająco gorące. Trik, jakiego nauczył się od Beatrice. Na szczęście nie było mu to potrzebne, a więc i ryzyko pierdolnięcia spadło do zera. Gdy wszystko było już w kociołku Zamachał nad nim różdżką, wypowiadając odpowiednią inkantację i już ich oczom wywar zmienił kolor na bogate złoto, które tak często zachwycało oczy i kusiło do spróbowania. -No i widzisz. Nie jebło. Możesz czynić honory i przelać do fiolek, póki jeszcze ciepłe. W przeciwieństwie do innych mikstur, Felixa trzeba zamknąć nim się wychłodzi. - Wytłumaczył, wskazując na przygotowane naczynia. -A, no i nie zapomnij kilka razy zamieszać fiolką! - Dodał już z drugiego krańca stołu, gdzie powoli uprzątał cały ten bałagan.
+
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Spoglądał, patrzył, brał głębszy wdech, a pod kopułą czaszki, kiedy to oddawał się swoistości własnych myśli, pojawiły się dwa słowa: "nie dzisiaj". Nie chciał psuć tej przyjemnej atmosfery, która jakoś się zdołała wytworzyć, a przynajmniej nie widział żadnego dobrego powodu, dla którego mógłby rozpocząć ten temat. Co prawda rozluźnili się trochę w swoim towarzystwie, kiedy to ponownie poddawali się współpracy przy eliksirze, ale nadal - uczucie to mogło być zgubne i tak naprawdę doprowadzić go do najgorszej z możliwych opcji. Nie chciał psuć tego dnia, kiedy wiedział, że należy on tylko i wyłącznie do jednej osoby. Gdzieś odsuwał na bok zatem własne wątpliwości, gdy czuł, że poddawanie się temu, co wcześniej zadecydował, może przynieść katastrofalne skutki. Prychnąwszy na pierwsze słowa, trudno było się z tym nie zgodzić. Samemu chyba wolałby mieć mózg grappy, bo jakoś cenił sobie życie i nie widział sensu, dla którego miałby je porzucić. Zresztą, doświadczając próby samobójczej na własnych oczach, wiedział, że zarówno dla niego coś takiego będzie ciężkie, jak i dla bliskich. Poczuwał się zatem do tego, by nie kończyć tego tu i teraz, skoro część rzeczy szła w dobrym kierunku. Na myśl o zorzy i nocnego nieba przypomniały mu się te wszystkie chwile spędzone w Norwegii. To, w jaki sposób o nich myślał, przypominały uczucie, które prowadziło go do wyczarowania swoistego patronusa. Jakoby swoisty spokój, uczucie bliskości i beztroski połączone z radością. To wszystko jednak minęło, choć student zaczynał mieć poważne podejrzenia, że pewne aspekty powoli w przypadku Maximiliana wracały. Sam fakt tego, że wspomniał o igloo, został zakodowany trochę później jako swoiste przywrócenie pamięci, ale nie odezwał się. Być może nie chciał psuć tej luźnej atmosfery, która między nimi się wytworzyła. I której to ostatnio brakowało, gdy każdy czyn zdawał się być skrępowany, a każde dotknięcie, nawiązanie fizycznego kontaktu - jakoby parzące, wprawiające w mętlik znajdujący się pod kopułą czaszki. - No i to ja rozumiem. - jedyny, który go pod tym względem rozumiał, zdawał się być świadom tego, że po Lowellu nie ma czego więcej oczekiwać. Choć tak naprawdę potrafił być poważny w odpowiednich sytuacjach, nie chciał być taki przez całe życie. Nie na tym się opiera swoistość interakcji z innymi i od kiedy zaczął normalnie żyć, w jego priorytetach znajdowało się docenianie emocji i szczerości. Wcześniej był bez tego w stanie żyć, a teraz, no cóż, stracił pewnego rodzaju obojętność na rzecz gamy barwnych emocji, z którymi to się zapoznawał. - ...Tak, dojebałem sobie psa i jestem z tego dumny. - prychnął zadowolony, bo mimo że zwierzak wpychał nos tam, gdzie nie trzeba, był naprawdę urokliwy. I pomagał mu przetrwać w tych trudniejszych chwilach. - No i psujesz mi zabawę... - pokręcił głową, udając rozczarowanie, bo jednak nie widziało mu się psuć efektów półrocznej pracy, która była trudniejsza od wiggenowego. Sam fakt opanowania jednego z najtrudniejszych eliksirów pokazywał, iż doświadczenie, jakie posiadał Ślizgon, wykraczało poza wszelkie normy. Był z niego dumny, bo jednak w jego wieku sam nie wiedział, co chce robić i do czego tak naprawdę powinien dążyć. Puchon poniekąd... wstydził się tego, jakim kiedyś był człowiekiem. I chociaż przeszłości nie zmieni, tak naprawdę zaczął żałować tego, w jaki sposób żył i jak traktował innych. Jako narzędzia do osiągnięcia danego celu, aniżeli realnych przyjaciół, którym mógłby zaoferować własną pomoc, jak również o nią poprosić. Od niedawna w sumie zaczął pojmować te wszystkie ważne rzeczy, ale nadal - musiał wiele się nauczyć. Mimo to jedną z najważniejszych lekcji zdołał uzyskać, co prawda ogromnym kosztem, ale... starał się, by to wszystko nie poszło na marne i nie przyczyniło się do kolejnego upadku. W końcu mu zależało. - Eeeeech, chyba sobie odpuszczę... - odpowiedział zgodnie z prawdą, bo jednak nie chciał czuć żadnej gorzkości na własnych wargach, w związku z czym przeszedł do dalszej części tworzenia Felix Felicis. - Wieeem. - jęknął głośno, bo mimo wszystko i wbrew wszystkiemu nadal nie mógł odnaleźć czegoś, co doprowadziłoby do uzyskania perfekcyjnego przepisu, a też - sam fakt tego, iż podanie musiało być dożylne bądź domięśniowe, zdawał się być niekorzystny. Powoli zaczynał dążyć do zmiany tego pomysłu i jakiejś próby implementacji zażycia doustnego, ale przed tym jeszcze długa droga. Dlatego zajmował się tym, co mu było dzisiaj dane - tworzenie tak zaawansowanego eliksiru wiązało się z ogromnym doświadczeniem, którego jednak nie posiadał. Odpowiednie wydobycie skorupek nie sprawiało mu na szczęście żadnego większego problemu. - Och, okej. - jak powiedział, tak zrobił - w odpowiednim momencie zamieszał roztwór cztery razy w lewo, mając nadzieję, że niczego nie spierniczy. Ręce mu się nie trzęsły oczywiście, ale gdzieś pod kopułą czaszki znajdowało się prawdopodobieństwo minimalnego błędu, który miałby katastrofalne skutki końcowe. Jakby nie było, eliksir miał być do zażycia, a nie do wyrzucenia, więc Lowell starał się jak najlepiej osiągnąć własny cel. Na odsunięcie się przytaknął głową, bacznie obserwując dalszy proces tworzenia mikstury. Nie wiedział dokładnie, jak działają te składniki, bo z tego przedmiotu był nogą, ale zauważył rzucenie zaklęcia Accenure, które to doskonale znał oraz dodanie odpowiedniej mieszanki do kociołka. Następnie, gdy temperatura była odpowiednia - machnięcie różdżką i wypowiedzenie inkantacji dopełniło przygody i przyczyniło się do zamiany wywaru na bogate złoto, które mieniło się i zwracało uwagę bardziej, niż mógłby się tego spodziewać. - Wow... - mruknął na początek, nie wiedząc, co powiedzieć, a potem dotarły do niego w opóźnionym tempie słowa, na co się otrząsnął. - Jaasne. - zaciągnął się, bo nie był pewien, czy ma to zrobić, ale jak Max poprosił, tak w sumie zrobił. Wlał ciepły wywar do fiolek i zamieszał nimi parę razy, by potem zacząć sprzątać ten cały bałagan. Jakby nie było, też do niego się przyczynił, a gdy zakończyli ogarnięcie stanowisk, zastanowił się na krótki moment. - Ej, masz jakieś plany? Możemy w sumie pograć partyjkę w durnia... - zastanowiwszy się, w sumie nie widział żadnego sprzeciwu (a nawet jeżeli ten był, to miał go swoiście w dupie) - pomógł wziąć rzeczy z sali, zanieść je odpowiednio, by następnie pokierować w odpowiednie miejsce, przypominając sobie o zalegającej w torbie talii kart do eksplodującego durnia.
Jak przygotować się na transmutacyjny trening? Czuła, że niewiele może zrobić, żeby zapobiec kompletnej kompromitacji. No bo co mogła, przeczytać książkę? Tego już przecież nie raz próbowała i jeszcze ani razu nie przyniosło to pożądanego (ani w ogóle jakiegokolwiek) efektu. Ani zapisany w podręczniku tekst, ani pomocna (tudzież mniej na lekcjach z Pattona) dłoń nauczyciela nie była w stanie wykrzesać z niej ani grama transmutacyjnego talentu i Griffin była już właściwie pogodzona z takim stanem rzeczy. No a potem została prefektem i zwyczajnie głupio jej było wciąż zachowywać się jak debil. Co zabawne, były to jej pierwsze w życiu korepetycje, do tej pory za bardzo bała się ośmieszyć, no i duma nie bardzo pozwalała jej prosić o pomoc. Może po prostu brakowało jej odpowiedniej motywacji? A może po prostu ciut dorosła albo zmądrzała przez te wszystkie lata edukacji. Oczywiście denerwowała się jak cholera, i jak to ona wcale nie umiała tego ukryć. Ręce pociły się jej już w drodze do podziemnej sali. — Darren! — zawołała do zmierzającego w umówionym kierunku prefekta, którego zobaczyła po wyjściu zza zakrętu. Dogoniła go kilkoma energiczniejszymi, dłuższymi krokami i uśmiechnęła się sympatycznie, tak żeby go przypadkiem nie wystraszyć. — O Merlinie, cieszę się, że mnie nie wystawiłeś. Ostatnio próbowałam poprosić o korki Whitelighta to okazało się, że zaczepiłam kompletnie nie tego co trzeba i tylko wyszły z tego same problemy. Wiedziałeś, że profesor Whitelight ma brata? I to jeszcze takiego podobnego. Strasznie porąbana sytuacja. A, no tak. Kiedy się denerwowała okropnie trajkotała, tak już miała. Nie każdy był w stanie to wytrzymać, trzeba do tego było wybitnej cierpliwości. Może powinna była jednak poszukać nauczyciela wśród Puchonów?
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Tak naprawdę to Darren musiał się nagłowić dobrych parę chwil, zanim przypomniał sobie o którą "tą Hope" chodzi. Z byciem nieznanym większości uczniów - a taki byłby Darren, gdyby nie odznaka prefekta - łączyło się nieznanie samemu sporej ilości osób, więc Shaw nie mógł się pochwalić zbyt szerokim kręgiem znajomym. Tym bardziej zdziwiony więc był z pytania Gryfonki, choć wskazywało to raczej na desperację rudowłosej niż dobrą sławę pedagogiczną Krukona. - A-aaa! - wzdrygnął się Darren, kiedy z tonięcia w myślach wyrwało trajkotanie dziewczyny - Serwus - odpowiedział ze spokojniejszym już westchnięciem, kręcąc głową. - Brat Whitelighta? Eee... A, Hariel. Miałem okazję poznać - pokiwał głową Shaw, wzdrygając się na wspomnienie widoku seniora rodu Whitelightów podążającego korytarzami Ministerstwa Magii w poszukiwaniu swojego potomka, który krył się wtedy przed jego karcącym spojrzeniem gdzieś pomiędzy półkami Biura Bezpieczeństwa. Co prawda nie miał zielonego pojęcia, czy jego słowa do dziewczyny w ogóle dotarły i nie utonęły gdzieś pomiędzy jej pierwszym a ósmym zdaniem - ale nie miał czasu zastanawiać się nad własną siłą przebicia, kiedy stanęli przed drzwiami sali, wyznaczonej przez Hope. - No dobra, Hope. Reducio oraz Engorgio - zaczął Shaw, grzebiąc w torbie i wyrzucając z niej na ziemię kilka plastikowych kulek zamkniętych na tanie kłódki. Choć wydrążone w środku, to stukała w nich jakaś zawartość - do której dostać się można było jedynie po otwarciu kłódeczek. Chwilę potem rzucił dziewczynie pęk kluczy - wyraźnie jednak za dużych na to, by móc dopasować je do któregokolwiek z zamknięć. - Wybieraj sama - powiedział, siadając na jednej z ławek i dyndając powoli nogami w powietrzu - Możesz powiększyć kłódki albo zmniejszyć klucze - dodał, Accio przywołując jedną z kulek i po prostu ją otwierając zaklęciem, wyciągnął ze środka kwacha, którego wpakował od razu do ust - Tylko bez Alohomory poproszę. Pokaż mi, co jest nie tak z twoją transmą - rzekł z nieco zbolałym uśmiechem, bo kwaśny smak zaczął powoli przepalać mu język.
Kosteczki:
Rzucaj k100 tyle razy, aż suma Twoich rzutów wynosić będzie 100. Ile rzutów łącznie wykonałaś? 1, 2 - podstawowe zaklęcia transmutacyjne Hope wykonała poprawnie, Darren nie może się do niczego przyczepić. Udaje ci się otworzyć dwie kulki, w których jest parę fasolek Bertiego Botta oraz pegaz z białej czekolady - oczywiście latający. 3, 4 - przedmioty powiększały lub zmniejszały się w nieco mniejszym stopniu niż powinno to wyglądać, jednak w końcu jedną z kłódeczek można otworzyć - w środku zaś znajduje się czekoladowa żaba. 5+ - czarowane przedmioty ledwo drgają pod różdżką Hope, a ostatecznie i tak nie udaje się jej dopasować ich rozmiarów w taki sposób, by można było otworzyć którąkolwiek z kulek.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
Wcale nie było dziwne, że jej nie kojarzono, nie rzucała się w oczy. We wszystkim była przeciętna (poza transmutacją, z której była ponadprzeciętnie beznadziejna) i dopiero odznaka sprawiła, że ktokolwiek zaczął ją dostrzegać. Nie była z tego powodu zbyt szczęśliwa, stresowało ją to. Właściwie wiele rzeczy ją ostatnio stresowało. — Serio? Jasna drętwota, chyba tylko ja nic o tym nie wiedziałam... — westchnęła cierpiętniczo, no ale nie pozostawało jej nic innego, jak zaakceptować swoją głupotę. Była okropnym derpem – wpakowała się już w tak wiele potwierdzających to sytuacji, że nie miała co do tego żadnych wątpliwości i ta z Whitelightem na pewno nie była najgorszą z nich. O dziwo zamilkła kiedy tylko otworzył swoją torbę – przyglądała się jego dłoniom, gdy wyciągał z niej kulki i całemu jemu, starając się być przy tym dyskretna. Zastanawiała się nad tym, że wie o nim dokładnie tyle, co o dziedzinie, której miał jej uczyć i miała szczęście, że w ogóle się na to zgodził... no bo jeśli coś o nim słyszała to właśnie to, że jest świetnie radzi sobie z różdżką. Podniosła jedną z kulek i przyjrzała jej się z zainteresowaniem, obracając ją w palcach. — Nieźle — mruknęła z uznaniem — to te mugolskie z automatów? — Zerknęła na niego pytająco, a potem odłożyła kulkę, w zamian zajmując się kluczami. W końcu doszła do wniosku, że nie ma co odkładać rzucania zaklęć w nieskończoność, skoro sama poprosiła go o pomoc. Usadowiła się na podłodze, opierając się plecami o nogę jednej z ławek i wygrzebała różdżkę z dna swojej torby. Odchrząknęła. — Reducio — wypowiedziała formułkę, używając zaklęcia na kluczyku, który o dziwo poddał się jej woli i zmniejszył swoje rozmiary – być może trochę zbyt mocno, aczkolwiek w stopniu, który pozwalał na otworzenie kulki. Zjadła w nagrodę brązową fasolkę, licząc na smak czekolady, skrzywiła się jednak, mamrocząc jakieś „fuj, szyszka” pod nosem. Ostatecznie mogło być gorzej, z brązowymi fasolkami nigdy nie wiadomo. — Engorgio — rzuciła zaraz drugie zaklęcie, tym razem bez problemu powiększając kłódkę. — Okej, to jest dziwne. Nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło nie za pierwszym razem. — zmarszczyła brwi i uwolniła pegaza, którego jednak nie pochwyciła wystarczająco szybko. Skubany wykorzystał swoją szansę i uciekł poza zasięg jej rąk. — Teraz to ja już zupełnie nic nie rozumiem — stwierdziła, patrząc w górę, prosto na swojego mentora.
- Te same - przytaknął Darren, odpowiadając twierdząco na pytanie o pochodzenie plastikowych kulek - Mój pufek przez miesiąc latał za kauczukowym kolegą, który był w jednej z nich - dodał z lekkim uśmiechem. Podczas pracy w Ministerstwie zdarzało mu się wybrać drogę "dla interesantów" i przejść parę mugolskich przecznic. Parę razy jego uwagę zwrócił właśnie automat z takimi głupotkami - a nie mogąc powstrzymać drobnej żyłki hazardzisty, zakupił parę takich kulek. Oprócz kauczukowej piłeczki był tam jeszcze zielony glut - podobno radioaktywny, choć Shaw szczerze wątpił by tak niebezpieczne substancje były dostępne dla dzieci, acz w sumie mugole byli zdolni do wszystkiego - oraz składany model czerwonego samolociku, który po użyciu na nim kilku zaklęć miał beztrosko fruwać po przedsionku Exham Priory... przynajmniej dopóki nie wleciał do znajdującego się tam kominka. - Może wizja słodyczy obudziła uśpiony talent do transmutacji - wyszczerzył się Krukon, wyciągając z kieszeni paczkę fasolek wszystkich smaków. Jego wzrok przyciągnął od razu zielony groszek w żółte plamy - jakież było też zdziwienie Shawa, gdy okazało się (oczywiście, po włożeniu smakołyku do buzi), że jego -enta listowna propozycja posłana do centrali Bertiego Botta została w końcu rozpatrzona i pojawiła się na rynku fasolka o smaku sera pleśniowego z dodatkiem musztardy angielskiej? Tak czy siak, zdziwienie zaraz ustąpiło piekłu na języku - oraz przypomnieniu sobie, co w ogóle robił w tejże klasie. - Ekhm, także ten - powiedział, starając się wydychać poczucie ostrości z języka i jednocześnie niewerbalnie ściągając białego pegaza z powrotem do Hope (a niewiele brakowało, prawie wydostał się na błonia) - Zapamiętaj ruchy i ton, z jakim wypowiadałaś teraz swoje inkantacje i spróbuj jeszcze raz. Jeśli ci się uda, przejdziemy do czegoś trudniejszego - dodał, schylając się do torby i wyciągając z niej paczkę wiśni w czekoladzie z dodatkiem skrzaciego wina. Stuknął w nią Mizerykordią, paczuszka zaś pofrunęła pod sufit, obijając się tam z cichutkim stukiem. - Jeszcze raz - zachęcił ponownie Hope, wskazując na pozostałe kulki.
Chociaż na pierwszy rut oka na to nie wyglądał, Reed był osobą, na którą można było liczyć, jeśli już zdobyło się w pewnym stopniu jego zaufanie i Nessa bardzo to w nim ceniła. Odkąd pomagał jej z nauką, szło jej dużo lepiej, bo umiał oddzielić grubą linią to, w czym tkwili i to, czego potrzebowała, aby magię bezróżdkową opanować. W przypadku ćwiczeń bez mrugnięcia okiem miażdżył jej potrzebę kontroli sytuacji, wytykał jej każdy błąd i doprowadzał do szału uwagami, że czegoś nie zrozumiała. Było to jednak niezbędne do osiągnięcia sukcesu, więc była mu zwyczajnie wdzięczna, chociaż nie zawsze było to widoczne. Gdy po zajęciach weszli do jednej z klas w lochach, odetchnęła bezgłośnie i zlustrowała go spojrzeniem. Ćwiczyła przesadnie dużo, teorię miała w małym palcu — podobnie, jak sztukę medytacji wiążącą się z gromadzeniem energii i właściwym jej uwalnianiem. Potrzebowała więcej praktyki. - Zrobiłam, jak radziłeś i faktycznie, lepsze zapoznanie się z punktami gromadzenia energii we własnym ciele, a także odpowiedni sposób jej manipulowania daje zdumiewające efekty, chociaż jest czasochłonne. - zaczęła, stając przed nim i wspinając się na palce, dając mu chyba w podziękowaniu krótkiego całusa, zanim cofnęła się pół kroku, odkładając gdzieś na bok niewielka, skórzaną torbę. To była typowo jej forma przyznawania racji.- Nadal chcesz się uczyć animagii? Pamiętam. Niemniej jednak chciałabym dziś, żebyś się przede mną bronił — może z niespodziewanymi próbami ataku? Potrzebuje działania trudnego i wielopoziomowego, bo te łatwe i codzienne zaklęcia nie są problemem, nawet transmutacyjne. Swoją drogą, co się wydarzy, jak rzucisz zaklęcie rozbrajające, a ja mam różdżkę w torbie? Dopytała jeszcze, poruszając leniwie palcami dla rozgrzewki. W całym tym harmidrze korepetycyjno-lekcyjno- muzycznym nie mogła zapomnieć o własnym treningu. Był chyba jedyną osobą, której faktycznie zadawała pytania, przyznając się, że mogła o czymś nie wiedzieć.
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Wypraszam sobie, że jak ja nie wyglądam? Jestem osobą, która zawsze chętnie pomoże i można mi zaufać, emanuję tym każdego dnia i każdej nocy! Jestem najbardziej serdeczną, najmilszą i najprzyjemniejszą do rozmowy osobą, na jaką można się natknąć w Hogwarcie! Dzisiejszy dzień był tego idealnym przykładem, szedłem właśnie spotkać się z Nessą, żeby bezinteresownie pomóc jej w tak ciężkim temacie, jakim była magia bezróżdżkowa! Jak mógłbym niby zgrywać pozory niedostępnego, nieobecnego i zimnego niczym przenikający chłód w szpiku kości? No właśnie, szach mat. Weszliśmy natomiast do pustej klasy, którą dość dobrze znałem, w swoich czasach szkolnych co najmniej kilka razy w tygodniu spędzałem w niej godzinkę, może dwie, choć może mój zakres nauki wtedy był nieco bardziej przystępny i bardziej sięgający anatomii i relacji międzyludzkich, aniżeli potężnych dziedzin magicznych, które są w zasięgu ręki jedynie nielicznych. - Well, akurat to sobie zmyśliłem, ale dobrze, że zadziałało. – Odpowiedziałem żartem, puszczając oczko, żeby jednocześnie Nessa była pewna ironii w mych słowach, bo jeszcze zburzyłbym całą jej pewność w nauce bezróżdżkowej, która no, trwała już kilka dobrych lat. - Raczej skupiłbym się na hipnozie, bądź legilimencji, ale miło że pytasz. Ty mnie poprosiłaś o pomoc, ja się zgodziłem, ty więc rządzisz i zrobię to, o co mnie poprosisz. Mogę więc się bronić. - Skinąłem głową, po czym jeszcze odpowiedziałem na pytanie: - Rozbroję twoją dłoń z paznokci, wszystkie ci wypadną. – Powiedziałem śmiertelnie poważnym tonem i nie przerywałem tej narracji, w międzyczasie zapaliłem papierosa, zamykając przy okazji drzwi na „magiczny klucz”, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Dopiero po tym uśmiechnąłem się i dopowiedziałem: - Nic się nie stanie, zaklęciem rozbrajającym musisz trafić w różdżkę przeciwnika, bądź w bardzo bliskie okolice, zapewne działa ono w ten sposób, że reaguje na jakikolwiek magiczny rdzeń. Mając różdżkę w torbie, nie zareaguje w jakikolwiek sposób, więc byłoby to zmarnowane zaklęcie. – Odpowiedziałem na jej pytanie, ustawiając się następnie w odpowiednim odstępie, żebyśmy mogli zacząć ćwiczenia. - Tylko skoro chcesz przećwiczyć zaklęcia bardziej zaawansowane niż normalnie to jednak uważaj, bo wybrałaś sobie dość zamkniętą przestrzeń, nie rzucaj żadnymi confringo, turbonisami czy bombardami.
Nie wyglądał. Na pierwszy rzut oka, młodszym uczniom wydawał się dość straszny, chociaż trudno było zaprzeczyć temu, że Reed miał w sobie odrobinę uroku osobistego. Ciężko było dobrać do niego dobre epitety. Ona miała jednak do szczęścia, że zdążyła go poznać z prawie każdej strony, że ten szpik kości miał cieplutki. Zabawne. Okres jego nauki w szkole, jego, jako ucznia i jako studenta był czymś, co absolutnie wykraczało poza jej wyobraźnię, umiejętności. Miał taki sposób bycia, że nie mogła pojąć, jego mniej filozoficznej wersji, mniej sarkastycznej, mniej złośliwej. Shawna jako nastolatka, który tych relacji międzyludzkich poszukiwał. Wywróciła oczyma z westchnięciem, zerkając w jego stronę z odrobiną udawanego wyrzutu. Pokręciła jedynie głową do własnych myśli, zaraz oczyszczając umysł i skupiając się na ćwiczeniach, które mieli wykonać. Nie czas wpadać w słowne pułapki błękitnookiego czarodzieja. Jego odpowiedź wcale jej nie zdziwiła, bo prawdę mówiąc, do animagii niezbyt jej pasował. Nie potrafiła określić jego zwierzęcej natury, opiekuna. Hipnoza, leglimencja — o zgrozo — bardziej leżała.- Podoba mi się to rządzenie i ta Twoja uległość. Działa podczas całego pobytu w tej sali? Pewnie nie, ale próbować warto. - Czasem naprawdę Cię nie znoszę. Obserwowała go chwilę w milczeniu, teatralną powagą i to charakterystyczne dla niego odpalanie papierosa, powstrzymując się od potraktowania go chłodnym aquamentii. Zaczął jednak mówić, powstrzymując jej zaciskające się palce, które miały już nagromadzoną odpowiednią ilość magicznej energii. Spoważniała natychmiast, wbijając w niego spojrzenie. - Czyli spora pula zaklęć jest bezużyteczna, a do tego istnieje możliwość oszukania przeciwnika i ataku z zaskoczenia. Rozumiem. - mówiąc, leniwie ruszyła do przodu, jakby nad czymś ważnym myślała, chociaż w rzeczywistości zwyczajnie nie była pewna, które czary zadziałają natychmiast. Odkąd się zgodził, ćwiczyła każdego dnia, mozolnie, do zrzygania, do świtu. Samodzielna praktyka była jednak zupełnie inna. Nie chciała w pewien sposób z nim przegrać, nie chciała nie być w stanie zrobić niczego. - Chciałam zmienić Cię w piękny fotel, może żółwia, a nie rzucać tornado, chociaż to brzmi kusząco. Ćwiczyła z Darrenem podczas ich korepetycji w zeszłym roku, sala sprawdziła się doskonale — powiększona, pozbawiona sprzętu i otoczona barierą ochronną. Była zadowolona z efektów. Wciąż chodziła, okrążała go w milczeniu, skupiając się na uzależniających iskierkach w palcach. Niewerbalne Orbis poleciało w jego kierunku, a ona doskonale wiedziała, że protego powinna mieć w pogotowiu. Gdyby nie to, że nie była aż tak pewna tego sposobu przedstawiania swoich wybitnych zdolności, zaproponowałaby mu grę.
Hope U. Griffin
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 165 cm
C. szczególne : Piegi na twarzy i ciele. Kilka blizn po szponach na ramionach i jedna na skroni, skrupulatnie zakrywana włosami.
— Ojej, masz pufka? — wypaliła z rozjaśniającym jej twarz szerokim uśmiechem, zanim zdążyła pomyśleć o tym, że może brzmi to tak, jakby się z niego nabijała. Nic podobnego! – była zachwycona. — Ale takiego prawdziwego, czy pigmejskiego? To znaczy pigmejski też jest oczywiście prawdziwy, ale trzeba przyznać – znacznie mniej puchaty. Hej, czy to prawda, że zjadają smarki? Dopiero w tym momencie ich spotkanie zaczęło wyglądać jak typowa lekcja transmutacji w wykonaniu Griffin – dziewczyna starała się, dawała z siebie wszystko, a potem rozpraszała ją jakaś głupota pokroju shawowych smarków i oddawała się rozmyślaniom na jej temat, kompletnie nie potrafiąc wrócić do mentalnie do zajęć. Różnica była taka, że tym razem – choć z nie lada trudem – w końcu jej się to udało. Być może bardzo bała się skompromitować przed starszym prefektem naczelnym, a może wynikało to z faktu, że przy spotkaniu twarzą w twarz nie była w stanie wtopić się w tłum nieudaczników. — Ojej, wiesz co bym zjadła? Lasagne. Mam nadzieję, że ukryłeś tam fasolkę o takim smaku — zachichotała pod nosem. Fasolki były chyba jej ulubionym magicznym łakociem: poza nietypowymi smakami były całkiem przewidywalne. Nie gryzły, nie uciekały, nie wypalały dziur w języku. Spoko ziomeczki. — Engorgio. E n g o r g i o. Engorgio — wymamrotała zaklęcie kilka razy z rzędu, próbując robić to na różne sposoby i dopiero za którymś razem kulka nieśmiało się otwarła, a ze środka wyskoczyła, o zgrozo, czekoladowa żaba. — Petrificus totalus — rzuciła zaklęcie w... czekoladę, robiąc to kompletnie odruchowo i bez zastanowienia. Skrzywiła się, łapiąc nieruchomą żabę w dwa palce i przyjrzała jej się z zainteresowaniem. — Że też nie wpadłam na to wcześniej!
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Shaw uniósł brwi na kolejne pytanie Hope. Oczywiście nie to o rodzaju pufka - Klaudiusz był oczywiście odmianą pigmejską - a to o smarki. Było to zagadnienie dość obrzydliwe, a przede wszystkim nie takie, o które powinno się pytać na pierwszym spotkaniu, a na pewno nie podczas "lekcji" transmutacji. Ale oznaczało ono także, że Hope Griffin była wielką fanką pigmejskich pufków! Darren rozpromienił się i pokiwał głową. - To znaczy - zatrzymał się przez chwilę - To, eee, entuzjastyczne przytakiwanie to apropo tego, że jest pigmejski, khm - zaplątał się Krukon, mając nadzieję, że cała sytuacja nie wyglądała tak, jakby Shaw cieszył michę na samo wspomnienie o glutach - A smarki, yyy, też je. Czasami. Zdarza się. To znaczy, rzadko. Ma przecież karmę, co nie? Taką niekozią. Że niesmarczą, to znaczy. Nie wiem, czy u ciebie mówi się, ee, że kozy. I tak właśnie wyglądało udzielanie korepetycji w wykonaniu Darrena Shawa - wystarczyło nieco zejść z przygotowanych tematów naukowych na cokolwiek związanego z pufkami, feniksami, fasolkami Bertiego Botta (a przede wszystkim wysyłaniem do ichniejszej fabryki propozycji nowych smaków) albo wystroju wnętrz (w którym Darren stał się niejakim ekspertem, biorąc pod uwagę jego trwający już prawie że rok remont Exham) i cała fasada poważnego prefekta naczelnego ustępowała miejsca osobie dość wygadanej, jednak z pewnością nie będącą dobrze operującym pod presją czasu oratorem. - Fasolkę o smaku lasagni wycofali w 2007 - jęknął Krukon wzruszając ramionami, po czym przywołał jedną z kulek, otworzył ją i wyciągnął stamtąd czekoladowego galeona z chilli. - Wracając jednak do transmutacji, może na lekcjach Craine'a coś takiego cię zmotywuje - powiedział, po czym stuknął różdżką w smakołyk - Gusto Cambiato! - oznajmił oficjalnym, nabożnym wręcz tonem, po czym posłał niewerbalnym Locomotorem galeona w kierunku Hope - Smacznego. I kontynuuj - dodał, wskazując na jeszcze parę kulek turlających się po podłodze.
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Od dłuższego czasu chcę popróbować własnych umiejętności w zakresie zaklęć. Kompletnie mi to nie wychodzi, no ba - zazwyczaj już nie mam przy sobie różdżki bądź ta jest wepchnięta w odmęty i czeluści trzymanej przeze mnie na ramieniu torby - w związku z czym tym bardziej nie mam możliwości używania jej, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie oszukując się, niespecjalnie moje doświadczenie jest na wysokim poziomie. Można powiedzieć, że sięga mułu - a im więcej stresu doświadczam w tym dziwnym życiu, tym bardziej magia jest krnąbrna w moim przypadku i nie pozwala mi na wydobycie jakiegokolwiek potencjału. Którego, jak żeby inaczej, nie posiadam. Powoli się z tym godzę, że będzie coraz to gorzej; przymykam powieki, a dłonią przeczesuję i tak rozwalone nieco włosy. Przynajmniej poranek jest dla mnie nieco spokojny i wygląda na to, że Irytek postanawia dać mi nieco względnego spokoju, którego bardzo ostatnimi czasy potrzebuję. Czuję się cholernie zmęczony. Cała ta sytuacja ze schowkiem ciągnie się za mną aż do dzisiaj, czasami otrzymuję przytyki w związku z moim domniemanym romansem z wychowankiem podchodzącym z domu Godryka Gryffindora. Dzisiaj staram się o tym nie myśleć, gdy palce lądują na skroni, a głowa zdaje się skrupulatnie pękać zgodnie z tym, z jaką siłą ma obecnie do czynienia. Moje trzymanie się w cieniu padło na twarz, światło dzienne co chwilę jawi się na sylwetce, a jedyne, czego potrzebuję, to solidnego odpoczynku od kolejnych problemów i nagminnie trafiających mi się, niefortunnych wydarzeń. Krwotoki z nosa są coraz to częstsze, co mnie szczerze niepokoi. Dzisiaj staram się coś porobić w ciszy i samotności. Nie bez powodu kładę palce na żeliwnej klamce, która następne gości mnie widokiem opustoszałej, pozbawionej uczniów sali. Zamykam drzwi, wzdycham ciężej, a jedyne, co dociera do moich uszu, to stukot kroków - własnych, oczywiście. Staram się oczyścić nieco umysł, choć czy ja wiem, czy to będzie takie proste... Ostatnio nie potrafię się skupić, natomiast bladość przejawia się również przez systematyczność ruchów; kładę nieco niezgrabnie torbę na jedną z ławek, wyciągając z niej następnie kasztanową różdżkę - poprzez otworzenie z cichym dźwiękiem jednej z kieszeni. Dawno nie rzucałem zaklęć, dlatego uczucie to jest dla mnie co najmniej dziwne i nietypowe. Długo się staram nad tym nie zastanawiać, chcąc poćwiczyć jakieś najprostsze uroki, a nadgarstek ustawiam w odpowiedni sposób, choć równie niewprawny. Rozpoczynam cokolwiek, ale pierwsze próby w ogóle nie dają żadnego efektu; zaciskam mocniej usta w wąską linię.
Profesorowi ostatnio zdarzyło się zachorować, a co idzie w ślad za tym - odszedł od swojego standardowego rytmu pracy na rzecz kuracji eliksirem pieprzowym. Oczywiście brak dostępu do alkoholu i spędzenie czasu z Panem Lowellem, którego pogodny nastrój o ile dla młodziana oznaczający szczęście tak zapewne Fairwynowi nie pomagał w wydobrzeniu. Zatem po kilku długich zarazem nudnych, nieciekawych i na wskroś beztroskich dniach, które zostały przeleżane na szpitalnym łóżku Ravinger odzyskał swoją wolność z możliwością powrotu do swoich obowiązków bez obawy, że każdy kichnięcie - jak to mówi młodzież - zmiecie go z planszy tudzież zmieni się w świszczący ze złości czajnik, co skończy się urwaniem łba. W znaczeniu dosłownym, niestety. Czas mijał mu leniwie, gdyż powrót z nieróbstwa (nawet tego wymuszonego) przy jego temperamencie związany był z dłuższym wdrażaniem się we własne obowiązki. Jeszcze gdyby kochał to, co robi - możliw, że wszystko odbywałoby się gładko, bez żadnych przeszkód: wychodzi ze Skrzydła Szpitalnego i natychmiastowo wraca do układania niezapowiedzianych kartkówek. Jednak nie Fairwyn, on potrzebował czasu na spojrzenie bestii w okrutne ślepia. To znaczy, siły na oglądanie tępych twarzy, które nie wiedzą, co się do nich mówi. Ewentualnie może być to zrozumiałe, przy uczniach przyjezdnych, ale będąc szczerym: każdy zasługiwał na równie złe traktowanie. Brunet nie mógł usiedzieć w swoim lochu, więc postanowił zebrać manatki na wizytację jakiejś wolnej sali, pokoju czy czegokolwiek, co było miejscem innym niżeli jego ówczesna samotnia, gdzie wyjątkowo nie umiał odnaleźć skupienia. Może dręczyły go resztki choroby lub równie okrutne mikroby zatęchłe w powietrzu, które sprawiały, że łóżko kusiło swoją miękkością bardziej niżeli uprzednio; zaś samo dębowe biurko odstraszało i zniechęcało do pracy. Ravinger wybrał się do jednej z nieużywanych sal, a jak sama nazwa sugerowała - nie powinien zastać tam towarzystwa. Niby i czemu? Otworzył drzwi z wymownym zadowoleniem, a zapach kurzu i ostałych ławek mógł chwilowo posłużyć jako amortensja. Powietrze może z lekka dusiło, ale miało swój specyficzny smak: spokoju, ciszy i rozkoszy niezbesztanej uczniowską tępotą. A później okazało się, że ktoś w ów salę zajmował. Profesor chciał jedynie przeprosić za przeszkadzanie, opuszczając pomieszczenie, aby znaleźć sobie inny, pobliski azyl. Ujrzawszy dłoń, która pojmowała różdżkę w tak bestialski sposób, tak obrzydliwy i tak niestosownie obleśny. Po prostu nie mógł, nie mógł sobie odpuścić. Zdenerwowanie napięło wszystkie mięśnie jego ciała, a kark przyzwyczajony do spokoju w ostatnich dniach aż z lekka zabolał, kiedy przypomniał sobie stary, profesorski nawyk. Fairwyn porzucił niedbale swoje papiery na podłogę, które poszybowały w górę i niechlujnie opadły na nieużywane ławki, parkiet nieskalany stopą od dawna i krzesła, które tęskno wyczekiwały jakiegoś uczniowskiego tyłka w ramach gościny na swojej twardej powierzchni. - Ja bardzo przepraszam - zaczął doniosłym tonem. Laskę ujął w rękę, aby szybciej podejść do, ktokolwiek to był, w celu zapobiegnięcia takiemu krzywdzeniu magicznego narzędzia. - Ale do cholery - powiedział półszeptem do siebie pod nosem, odkaszlując przekleństwo, a na ten zabieg zwrócił głowę specjalnie w stronę okna. - Co Pan wyprawia?! - Dokończył, kiedy znajdował się przy postaci. Spojrzał na różdżkę, kolejno na twarz tej ludzkiej niesfory. Twarz jakby miał z nią do czynienia częściej niżby chciał, żenujące. Natomiast różdżka delikwenta zdawała się już zapaść w pamieć Ravingera znacznie bardziej. Wyglądała na taką... skrzywdzoną przez ofiarę losu. Po prostu. Nic tylko jej współczuć. - Czy ja przypadkiem nie mówiłem Panu o poprawności chwytów nie aż tak dawno temu? - Dopytał, a jego tęczówka mieniła się straszliwą obojętnością. Ewentualnie wygięte zmarszczki zdradzały wielkie niezadowolenie.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Staram się z siebie i swojej sygnatury wykrzesać nieco więcej. Może i robię to nieco niechlujnie, ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze - im dłuższy okres czasu, tym idzie mi coraz to gorzej. Na nic zdają się modły do Merlina, by wszystko szło w lepszym kierunku, bo tak naprawdę nic nie idzie w lepszym kierunku; na nic zdaje się próba i przekonywanie samego siebie, że będzie lepiej. Bo nie będzie. Jestem tego świadom, gdy moje palce zaciskają się na różdżce nieco mocniej, a bezsilność postanawia obciążyć swym ciężarem moją duszę, jakoby czerpiąc z tego tytułu swoistą dozę satysfakcji przelewającej się z każdym oddechem, z każdym tchem. Nie cierpię tego uczucia, jakoby udowadniającego, że prędzej czy później czeka mnie los, z którym nie mam jak walczyć. Dlatego z każdym kolejnym razem moje ruchy nadgarstkiem są niedbałe, nieco przestarzałe, może i nawet nieczułe wobec drewnianego patyczka, który niczym nie zawinił. To prawda. Nasza współpraca zaczyna przypominać małżeństwo, które ze sobą nie rozmawia, a które to coraz gorzej się dogaduje - jakimś cudem. Myślę, że to relacja reakcyjna - oboje się nie lubimy, a więc i napędzamy to błędne koło, z którego obecnie nie ma wyjścia. Obecnie, bo staram się jakoś wydobyć z końca różdżki jakiekolwiek zaklęcie, co kończy się fiaskiem i wypluwanymi złośliwie iskierkami, które oczywiście nie szkodzą otoczeniu. Całe szczęście, bo gdyby nosiły ze sobą wysoką temperaturę, ta sala by spłonęła, a ja zapewne z nią. Z czasem dźwięk otwieranych drzwi dociera do moich uszu, a ja zauważam profesora Fairwyna, który najwidoczniej ma w dłoniach sporą ilość arkuszy. Ja patrzę na niego, ale on... on chyba patrzy na moją dłoń. Spoglądam następnie jasnoniebieskimi tęczówkami w jej kierunku, orientując się, że to, w jaki sposób ją trzymam, jest wystarczającą płachtą na potencjalnego byka. Następnie profesor powoduje, że praca - czy cokolwiek, co tam się znajdowało w jego dłoniach - ląduje bardzo niechlujnie na podłodze, a głos dociera do mnie w trybie zaskakującym. Już czuje, że nie będą z tego same przyjemności, a moje mięśnie mimowolnie się napinają. Blady już bardziej nie będę, a w ramach możliwości - chwytam kurczowo za torbę, słysząc kolejne słowa, które świadczą o tym, że nie czeka mnie nic dobrego. Ciężej mi się oddycha, zdania dochodzą do mnie znacząco stłumione, pole widzenia się zawęża; patyczek ląduje wprost do inwentarza, a inwentarz zakładam na ramię. - J-J-Ja przepraszam, j-już sobie idę... - nawet nie dochodzi do mnie to, co chce mi przekazać profesor, a zamiast patrzeć wprost w jego kierunku, wykonuję krok w kierunku drzwi, z głową wbitą w podłogę. Panika przejmuje kontrolę nad moim ciałem, gdy czuję, że lepiej będzie, jeżeli się wycofam. Obie dłonie zaciskam wokół paska od torby, by nie pokazywać, jak te się trzęsą. Może i nie działam racjonalnie, ale obecnie wydaje mi się to być jedynym rozsądnym wyjściem.
Gdyby w ciągu tych kilkunastu lat zmagań z dzieciakami, w grudzie rzeczy Hogwart był wypełniony nimi na wielu poziomach niezależnych od wieku, Ravinger dostawał pół złamanego galeona za każdym razem, gdy musi narzekać na: brak taktu, kultury oraz ogłady to zapewne rzuciłby pracę w piekielne czeluście i jako milioner spędzałby czas w jakimś odległym miejscu, otaczając się pięknymi ludźmi, którzy do niego nie mówią. Zapewne tak wyglądałby jego raj na tym padole nieszczęść. Zatem co można powiedzieć obecnie w temacie ucznia, który nawet nie odział się w szaty, wygląda jak przeciętny mugol i odnalezienie go w pamięci czy chociażby jego domu stanowi problem pokroju dużych, ale nieistotnych. Stuknął laską głośno o ziemię, a echo opustoszałej sali rozniosło pogłos w nieprzyjemnej fali. Profesor miał wielką nadzieję, że to powstrzyma chłopaka i ten będzie miał dość dużo współpracujących, szarych komórek, aby domyślić się, iż powinien w tym momencie stanąć. Zwierzęta w tej kwestii były o wiele mądrzejsze od ludzi. Miały instynkty, które pomagały im się zachować odpowiedni w danych sytuacjach oraz swój urok, który pozwalał im na wybaczeniu pewnych niesnasek. A taki uczeń bez wyrazu? Umiał jedynie uciec. Porażka. - Nie odpowiedział Pan na moje pytanie, a z tego co mi wiadomo niefrasobliwość może podlegać karze w tej szkole - Fairwyn nie wiedział w sumie czy dalej tak jest. Nawet jeśli znalazłby poważniejszy powód, aby ukarać tego chłopaka punkami ujemnymi to musiałby chociażby dowiedzieć się jak on się nazywa. Albo jaki dom reprezentuje. Zapewne szkolną patologią było to że uczniowie nie chodzą w obrożach z nazwiskami. Musi być to rzecz bardziej potrzebna niżeli jakieś szkolne mundurki. Chociaż opis jąkającego się dzieciaka, który mógłby robić za Kostuchę w pokoju nauczycielskim od razu przywdziałoby się komuś w skojarzenia. - Liczę, że nie muszę powtarzać się z pytaniami - odsunął sobie krzesło, zasiadł na nim i ułożywszy nogę na nogę, wyciągnął różdżkę. Ułożył zaklęciem porozrzucane papiery. Po czym jedynie czekał.
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Podejrzewam, że praca na stanowisku nauczyciela wiąże się z naprawdę wieloma rzeczami, które mają na celu sprawdzenie, czy dana jednostka nadaje się do przekazywania wiedzy dalej w świat. Nie wyobrażam siebie samego wykonującego tego typu rzeczy, dlatego, po zanegowaniu paru opcji przez fakt posiadania swoistego nieszczęścia, myślę nieco bardziej pod względem hodowli. Koniec końców tylko tam się odnajduję w taki sposób, że nie muszę nawet się odzywać poprzez jąkanie co jakiś wyraz. Zwierzęta nie oceniają, ale także posiadają instynkty - uderzenie zatem, dźwięk tudzież, może i zadziała na wytresowane jednostki, nie powodując w nich strachu. W moim przypadku - jako że z profesorem Ravingerem mam do czynienia zaskakująco rzadko (albo miałem) - niespecjalnie to działa w dobrą stronę. Zatrzymuję się na pięcie, patrzę w kierunku niższego ode mnie mężczyzny, co nie powoduje u mnie elementów w postaci poczucia jakiejkolwiek wyższości. Różnice we wzroście są naturalne i nie zamierzam z nich korzystać, a zamiast tego skupiam się na tym, by nie oszaleć. I to dosłownie; jakiekolwiek próby uzyskania spokoju kończą się w moim przypadku dodatkowymi problemami. Po ciele natomiast rozchodzi się myśl, że każde tego typu spotkanie, każda cząstka posiadająca w sobie niepotrzebny wyrzut hormonu, prędzej czy później przyniesie swoje żniwo. Ucieczka wydaje się być dla mnie czymś wybawicielskim, natomiast próba zakończyła się nieco fiaskiem. Wiem, że nie jestem idealny. Wiem, że wiele historii nie mówi o mnie specjalnie dobrych rzeczy. Wiem, że sprowadzam na siebie kolejne piętno, gdy stres odbiera mi zdolność logicznego myślenia, tak charakterystycznego dla domu, który mam prezentować. Poprawiam nerwowo ubrania, mugolskie - za szatami nie przepadam. - N-Nie musi. - zakładam prawą dłoń na miejsce zgięcia w lewej ręce, co ma na celu mnie nieco uspokoić. Jąkam się, to prawda, ale im dalej w las, tym jeszcze gorzej. Pytanie, jakie opuściło usta profesora znacznie wcześniej, zdaje się być czymś nieosiągalnym dla mojej pamięci; dane zniknęły i zostały skutecznie nadpisane, na co mam ochotę nieco przekląć. Nie pamiętam go, a słowa, które ten wobec mnie stosuje, wcale nie pomagają mi w przywróceniu sobie najbardziej istotnej teraz sentencji. Zaciskam nieco wargi w wąską linię. - N-Nie pamiętam go. J-Jeżeli mógłby pan je powtórzyć, byłbym wdzięczny; jeżeli nie chce p-pan marnować czasu, to po prostu sobie pójdę... - staję nieco bardziej przy propozycji ulotnienia się, kiedy widzę, jak ten zgrabnie zaklęciem układa wcześniej porozrzucane papiery. Wcześniej dawałem sobie z tym rady, ale teraz? Jest to dla mnie poziom wręcz nieosiągalny - a przynajmniej wiem, że nie uzyskam go za pierwszym razem. Ja i on; ja stoję, on siedzi na krześle. Tylko tym, który poddaje się grze błaznowaniu, jestem niestety ja, co niespecjalnie mi się podoba.
Rozsiadł się na miejscu. Odłożywszy laskę, oparł łokcie na blacie ławki i pochylił się nad splątanymi dłońmi. Spuścił głowę na moment, słuchając prośby chłopca i powtórzenie pytania, a z własnej bezradności zaklął coś do siebie pod nosem. W takich sytuacjach miał dwa marzenia: albo żeby uczeń zrezygnował z Hogwartu w tym momencie, albo szybciutko zdał swoje wszystkie egzaminy i już nigdy się tutaj nie pojawiał. Czy życzył komuś źle? Owszem, wszystkim. Dlatego też Fairwynowi było obojętne, którą z drug młodzieniec pójdzie. Byle szedł nią szybko. - Proszę, niech Pan do mnie podejdzie - powiedział z resztką opanowania, jaką w sobie posiadał. Wyczekująco wbił w młodego czarodzieja wzrok, a jedna ręka naturalnie ułożyła się na biurku, podtrzymując łokieć drugiej. Ta prawa była w powietrzu i zdradzała profesorską gestykulację w małym stopniu, ale jednak coś zdradzała. Ravinger wyczekał aż uczeń zasiądzie naprzeciw niego i na wstępie obradował go gorzkim westchnięciem. On chciał tylko tutaj nadrobić nauczycielskie zaległości, czemu więc los pokarał go jakimś nieukiem? Tego nie wiedział, a zgadywać nie chciał i co ważniejsze - nie zamierzał. - Oczywiście może też Pan usiąść. - Wysunął nawet niedbale krzesło naprzeciw siebie. Nogą, bo czymże innym, co mogłoby wykazać subtelną niechęć do zaistniałej sytuacji oraz protekcyjnego traktowania gawiedzi uczniowskiej? Coś z pewnością, ale o tym nie teraz. - Zatem pytania były dwa: pierwsze o to, co Pan tu przed chwilą wyczyniał. Oraz drugiej o to, czy przypadkiem Pan nie dostał ode mnie w niedalekiej przeszłości rad względem chwytu różdżki. - Wyjaśnił klarownie, stanowczo, acz ze spokojem, który szybko od Fairwyna odszedł. - Ale gdy wchodzę do tej sali i widzę ucznia, którego umiejętności stanęły na magicznym przedszkolu to szlag mnie trafia! - Prawa dłoń opadła ciężko na ławkę, a profesor momentalnie wstał z miejsca, obszedł zdenerwowany krzesło i na moment stanął tyłem do rozmówcy. - Przepraszam, nie powinienem się denerwować, ale mam okrutne wrażenie, iż Pan jest bezczelny, ale wcale Pan taki być nie chce. - Powrócił twarzą do chłopaka, oparł się o krzesło, ręce rozłożył bezradnie a usta ścieśniły się. - Słucham - a kurwica trafi go z pewnością jak usłyszy jeszcze jedno zająknięcie.
Jeśli chcesz to rzuć k100 na to jak bardzo Twoje słowa są w stanie rozwścieczyć Rava. Im więcej, tym gorzej.
Hawk A. Keaton
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : miodowe końcówki włosów, blada twarz, blizna na prawym przedramieniu po szponach sokoła, blizny na lewej dłoni i ręce po kugucharze, nosi mugolskie ciuchy
Myślę sobie - naprawdę mam przejebane. I to serio. Moja niechęć do korzystania z zaklęć wzrasta diametralnie i jedyne, na co mam ochotę, to przełamać ją w pół i po prostu nigdy więcej nie mieć do czynienia z magią w formie, która wynika przez fakt wykorzystywania potencjału magicznego. Też chcę zdać - ale wiem, że z roku na rok będzie tylko gorzej. Wiedza, którą mogę zdobyć w Hogwarcie z innych przedmiotów, jest dla mnie cenniejsza - na tyle, by starać się nie przejmować tym, co wiem, że prędzej czy później nastąpi. Słysząc prośbę profesora, mam ochotę się wzdrygnąć, aczkolwiek udaje mi się powstrzymać reakcję ciała. Podchodzę w taki sposób, jaki świadczy o tym, że bardzo chętnie bym z sali wyszedł i nigdy więcej już się nie pojawił przed obliczem nauczyciela zaklęć. Czuję, że wystarczająco napsułem mu już krwi. Nie cierpię tego uczucia, ponieważ wiem, że są pewne rzeczy, których już po prostu nie zmienię. Nie odpowiadam początkowo na żadne ze słów, wykonując proste polecenia. Poprawiam torbę na ramieniu, siadam następnie na krześle, które zostało podane tak niedbale, że aż mnie w środku skręciło. Moja chęć zwrócenia posiłku postanawia nieco się uaktywnić, a sam wyglądam na ewidentnie nieco... zamulonego. Mimo to siedzę grzecznie i staram się nie spowodować rozwścieczenia pana Fairwyna, który ewidentnie znajduje się przez moją niedbałość wobec trzymania różdżki i nieszczęście... na skraju zdenerwowania. A przynajmniej tak mi się wydaje; kontaktu wzrokowego zazwyczaj nie utrzymuję. Ten ląduje na dłonie, które kładę na ławce, analizując blizny znajdujące się na tej lewej. Obcowanie z magicznymi stworzeniami nie zawsze jest czymś, co pozostaje w sferze bezpiecznych aktywności. Jedną z rzeczy, które we mnie uderzają bardziej, jest tekst dotyczący magicznego przedszkola. Nie stanęły, a prędzej... cofają się sukcesywnie do tego poziomu z każdym kolejnym miesiącem, mimo próby poprawy sytuacji. Nie jest to coś, przed czym się uchronię, dlatego staram się z tym jakoś pogodzić - mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Powstrzymuję się przed niefrasobliwym komentarzem, który zapewne dolałby oliwy do ognia, a zamiast tego czuję się tak, jakby ktoś zaciskał mi pętlę na szyi. Kiwam głową na przeprosiny, akceptując sytuację taką, jaka jest. - Starałem się... starałem się trochę poćwiczyć. Nic s-szczególnego. - mam ochotę kląć na społeczeństwo, mimo że w jakiejś części jest to właśnie moja wina. Chwyt różdżką niewiele jednak potrafi tutaj zmienić - praktycznie nic nie jest w stanie cofnąć degradacji, jaka to powstaje nieustannie i drąży elementy korozji w mojej duszy. Nieco nerwowo stukam palcami jednej dłoni o blat. - Tak, d-dostałem od pana rady względem chwytu różdżki. - przypominam je sobie raczej bez większych przeszkód na drodze, ale i tak - to nie jest rozwiązanie. Otwieram usta na krótki moment, jakbym chciał coś dodać, aczkolwiek się ścinam i ostatecznie zaciskam je w wąską linię. Gdzieś wewnętrznie pojawia się we mnie ziarenko buntu, które decyduję się zniszczyć od środka. - Przepraszam, dostosuję się do n-nich. - podejrzewam, że raczej to profesor chce usłyszeć. Mimo to wiem, że i tak efekt będzie mierny.