Wchodząc głównym wejściem do zamku, pojawia się w tym miejscu. Stąd można dostać się do wszystkich innych innych części Hogwartu, jak Wielkiej Sali, schodów oraz podziemi. Sklepienie jest tak wysoko, że niemal niemożliwe jest jego zobaczenie. Jest to miejsce spotkań uczniów, szczególnie gdy są z innych domów. Pierwszego września panuje zazwyczaj straszny tłum, gdy wszyscy cisną się do Wielkiej Sali.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 18:18, w całości zmieniany 1 raz
Autor
Wiadomość
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Właśnie wyszedł z lochów po dwugodzinnym sterczeniu nad kociołkiem. Miał serdecznie dosyć oparów eliksirowarskich, a więc postanowił zjeść lunch z dala od głośnych ludzi i wykorzystać wygodne schody w sali wejściowej. Rozłożył się z kanapkami i gorzką kawą (w termosie rzecz jasna) i wykorzystywał przerwę między zajęciami. Musiał nadrobić miesięczne zaległości, aby być dobrze przygotowanym na egzaminy końcowe. Na Owutemach poszło mu całkiem znośnie, a też miał wówczas nieplanowaną nieobecność. W trakcie posiłku doleciała do niego czyjaś sowa. Próbowała dostarczyć mu paczką zaadresowaną zupełnie do kogoś innego. Na początku powiedział głośno i wyraźnie, że nie chce tego, bo adres jest inny, ale sowa uparła się i najwyraźniej uznała, że pomyłka leży po stronie Finna. Po jakiejś szóstej odmowie zirytował się, bowiem gdy postanowił ją lekceważyć to albo przelatywała mu tuż nad głową (i trącała paczką) albo siadała tuż obok, smrodząc swoim nieprzyjemnym zapachem kojarzącym mu się z obskurną sowiarnią. Stracił całkowicie apetyt, a więc postanowił pobawić się w origami i dalej dzielnie lekceważyć natrętne ptaszysko. Powtarzał sobie w myślach, że zabijanie cudzej sowy nie jest raczej akceptowalne wśród ludzi i nie powinien szastać destrukcyjnym zaklęciem skoro wrócił ledwie kilka dni temu. Niestety sowa należała chyba do niezłomnych, bowiem ośmieliła się dziabnąć go w rękę i rozciąć mu skórę na wierzchu dłoni. Warknął coś pod nosem, sięgnął po różdżkę i rzucił błyskawiczne "Duro" na sowę. Z satysfakcją obserwował jak zamienia się w elegancki, nieruchomy kamień. - Drgnij a cię wysadzę w powietrze. - burknął do niej i obejrzał swoje zranienie na ręku. Piekło, nie było przyjemne ale też niegroźne. Wyciągnął z kieszeni plecaka chusteczki i przyłożył sobie do ranki. Wykrzywił usta, gdy zobaczył na złożonym pergaminie (z którego miało powstać origami) plamy jego własnej krwi.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Czekała na swoją sowę, która miała jeden, ale zasadniczy minus. Była okropnym łasuchem i potrafiła zboczyć z kursu, jeśli tylko wypatrzyła możliwość zjedzenia czegoś. Lou czasem bała się, że za chwilę będzie mieć tłustego ptaka, który listu nie będzie w stanie doręczyć, ale póki co Bella trzymała się całkiem dobrze. Teraz też, czekała na swoją paczkę z Miodowego Królestwa, ale sowy oczywiście nie było. Postanowiła jej poszukać, zaczynając oczywiście od sowiarni, gdzie niestety ptaszyska nie było. Przeklinając pod nosem i obiecując sobie upieczenie jej w końcu, gdy tylko ją znajdzie, ruszyła w stronę wyjścia ze szkoły. Po drodze usłyszała charakterystyczny skrzek swojej sowy. Odwróciła się w stronę, z której docierał głos, po czym przyspieszyła kroku w tamtą stronę. - Bella? - zawołała sowę, próbując ją przywołać do siebie. Niestety, sowa ją zignorowała, albo nie dosłyszała, co byłoby dziwne, w każdym razie nie dość, że nie przyfrunęła, to jeszcze miała teraz wroga. Nieznajomy jej chłopak, na jej oczach, zamienił Bellę w kamień. W kamień! - Co z tobą nie tak?! Nie możesz czyjejś sowy zamieniać w kamień! - rzuciła, podchodząc szybkim krokiem do nieznajomego. Jej oczy, gdyby tylko mogły, ciskałyby teraz piorunami. Była co najmniej zirytowana i miała wielką ochotę uderzyć chłopaka, ale resztkami zdrowego rozsądku powstrzymała się od tego. Przecież niedawno na transmutacji uczyła się konkretnego zaklęcia, więc nie było wszystko stracone. Wycelowała różdżką w kamień i rzuciła niewerbalne disclore - Wracaj do sowiarni - warknęła do stworzenia, które dziobnęło ją łydkę i odleciało, trącając ją po drodze skrzydłem. Lou wróciła spojrzeniem do chłopaka, napotykając po drodze swoją paczkę. Schyliła się po nią, czując, że powoli złość mija. - Jest z niej straszny łakomczuch i zawsze szuka kogoś, kto da jej coś do jedzenia, przez co zdarza się, że nie donosi mi przesyłek... Przepraszam za nią - powiedziała w końcu, przekładając paczkę z ręki do ręki. Nie była przyzwyczajona do przepraszania innych i, prawdę mówiąc, nie czuła się z tym dobrze. Jednak nie chciała robić sobie problemów z powodu głupiej sowy.
Dosyć szybko odnalazł się właściciel sowy, a raczej zdecydowanie zbyt późno, bo było już po fakcie. Zawiesił niewzruszony wzrok na dziewczynie, której cechą charakterystyczną musiała być ta burza loków. Francuski akcent rozpoznał od razu wszak jego wuj pochodził z tego kraju. - Mogę, jeśli nie daje mi spokoju i mnie dziobie. - odpowiedział zdecydowanie zbyt spokojnie jak na fakt, że jej sowa mogła być o krok od śmierci, wszak wystarczyło zrzucić ją w tym stanie ze schodów, a nie byłaby już do odratowania. Z drugiej strony odczarowanie jej już po śmierci mogłoby być ciekawym doświadczeniem - czy kawałki kamieni zmieniłyby się w kawałki ciała? Kto by pomyślał, że można tak łatwo zabić i jeszcze udawać, że to przypadek. Docisnął na ręku chusteczkę i czekał aż z rany przestanie cieknąć. Nie lubił zwierząt i ta sowa dodawała powodów do jego niechęci. A złość dziewczyny? Cóż. Został właśnie przeproszony, a spodziewał się, że nie zostanie mu to tak szybko wybaczone. Odprowadził ptaszysko wzrokiem, a w kącikach jego ust czaiła się satysfakcja. - Czyli ona chciała mój lunch. Wszystko jasne. - przyznał, że siedział na schodach po to, aby zjeść, ale utrata apetytu poprzez obecność sowy mu to uniemożliwiła. - Najwyraźniej w repertuarze ma dziobanie i rozdrażnianie niewinnych ludzi. - uniósł rękę z raną po sowim dziobie i uniósł wymownie brew. - Nie znam się na zwierzętach więc unieszkodliwiam je na swój sposób. - dopowiedział, wszak nic złego się nie stało, prawda? Pochylił się i sięgnął po niedokończone origami, by wcisnąć je między strony podręcznika od eliksirów. - Francuski akcent. - oznajmił choć trudno orzec do czego był to wstęp. Stwierdził oczywistość, ale nic z tym nie zrobił, nie dodał, nie ubarwił, nie uśmiechnął się w żaden sposób. Może to jakaś nieudana próba nawiązania dalszego etapu rozmowy? Dziewczyna powinna się wkurzać, a go przeprosiła za sowę. Zachowanie godne Flory, może są przyjaciółkami?
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Z całą pewnością nikt nie zastanawiał się nad tym, czy ciało transmutowane w kamień po rozbiciu go na mniejsze kawałki będzie możliwe do przywrócenia do poprzedniej formy, a jeśli tak, to czy będzie ono rozczłonkowane. Pewnie kiedyś można byłoby przeprowadzić taki eksperyment, ale gdy tylko odpowiedź na powyższe pytanie byłaby twierdząca, możliwe, że więcej zaklęć stałoby się zakazane. Wówczas zaczęłyby się większe dyskusje na temat słuszności takich decyzji. Lou nigdy nie brała pod uwagę takiej możliwości skrzywdzenia kogoś, co pewnie było spowodowane jej marnymi zdolnościami z dziedziny transmutacji. Chwała, że nauczyła się tego jednego zaklęcia, dzięki któremu wyratowała swoją sowę z opresji. Miała teraz możliwość przyjrzeć się bliżej nieznajomemu, jednocześnie w duchu obiecując sobie, że Bella jeszcze pożałuje swojego lenistwa. Chłopak był dość dziwny, jeśli mogłaby użyć tego określenia. Coś w jego spojrzeniu, a także nieznacznemu uśmieszkowi, jakby satysfakcji, sprawiało, że przeprosiny ledwie przeszły jej przez gardło, a irytacja, jaką czuła, na sam widok przemieniania jej sowy, nie chciała zniknąć. - Więc dlaczego nie dałeś jej kawałka kanapki, żeby mieć od niej spokój? – spytała, marszcząc nieznacznie brwi w niezrozumieniu Puchona. Ten jednak zaraz dodał, że nie zna się na zwierzętach, co w momencie skwitowała miną z serii „i wszystko jasne”. Co miała teraz powiedzieć? Że nie wolno w ten sposób traktować cudzych zwierząt, że powinien był domyślić się, że sowa może czegoś innego od niego chcieć, a nie tylko przekazać paczkę. Przecież było po niej widać, że młoda. Jeszcze nie w pełni rozumiała, jak powinna pracować. Zagryzła policzek, bowiem powoli różne słowa cisnęły się jej na usta, a przecież nie po to próbowała żyć w zgodzie, żeby ledwie po przeproszeniu za zachowanie sowy, wszczynać co najmniej kłótnię. Chciała odejść, gdy nieznajomy rzuci dość prostym stwierdzeniem, zatrzymując ją tym samym w miejscu. - Quebec – odpowiedziała prosto, spoglądając na niego uważnie. Nie powinna była zostawać, bowiem to, co powoli zaczynało się w niej kotłować, teraz wybuchnęło. - Co znaczy, że radzisz sobie ze zwierzętami na swój sposób? – spytała z wyczuwalną irytacją. Co on mógł dokładnie zrobić jej sowie? Co robił innym zwierzętom?
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Odnosił wrażenie, że dziewczyna jest delikatnie zirytowana. Nie, ona jest po prostu wściekła pomimo złożonych przeprosin, których nawet nie oczekiwał, bo i tak nie miał co z nimi zrobić. Podniósł głowę i wtedy zrozumiał, że najwyraźniej pokazuje się od tej brutalniejszej strony, a przecież tak być nie powinno. Owszem, miał być do bólu uczciwy i szczery (taki plan), ale mogą być ku temu odstępstwa, prawda? Chyba. Nie wiedział, a nie miał kogo się teraz poradzić. - Bo nie wiedziałem, że jest głodna. Obcuję z sowami tylko i wyłącznie przy nadawaniu i odbieraniu korespondencji. Nie znam się na opiece nad nimi. - i to w sumie było prawdą. Nie posiadał własnej sowy, a używał czyichś (oczywiście za pozwoleniem) albo sowiej poczty w Hogsmeade/Londynie/Dolinie, gdzie nie musiał nawet dotykać ptaszyska. Może i był w tej kwestii ułomny, ale dotychczas nigdy mu to nie przeszkadzały. Był człowiekiem wygodnickim, lubił wysługiwać się też własnym skrzatem. - Przepraszam, że zabrzmiałem źle. - odezwał się i najwyraźniej zrozumiał, że jednak warto powściągnąć tę brutalniejszą szczerość. - Mam na myśli, że je do siebie zniechęcam, bo nie mam cierpliwości ani podejścia do zwierząt. Wygodniej jest, gdy mnie nie lubią, a przy twojej sowie mnie poniosło. - wyjaśnił, choć przeprosiny nie dotyczyły transmutowania jej w kamień. Przymrużył powieki i zastanowił się przez chwilę. Nie może organizować sobie wrogów i nieprzyjaciół, jeśli ma mieć docelowo zaplecze sojuszników. Sięgnął po prawie dokończone przez siebie origami, szybko zagiął w kilku rogach, położył we wnętrzu swojej dłoni, stuknął krańcem różdżki w jego brzeg i posłał w kierunku dziewczyny. Papierowy smok wzbił się w powietrze bez poruszania papierowymi skrzydłami i przysiadł na ramieniu dziewczyny, tuż obok pukla jej włosów, wówczas zakończył zaklęcie niewerbalne. - To dla poprawy mojego pierwszego wrażenia. - a wzrok miał pytający, badawczy. Da się udobruchać czy będzie wściekła? Tak na dobrą sprawę nie miał po co jej wkurzać więc postarał się spuścić z tonu.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Przyglądała się mu uważnie, nieznacznie mrużąc oczy, jakby chciała sprawdzić, czy aby na pewno mówi szczerze. Nie widziała powodu, dla którego miałby kłamać, ale przecież nie znała go, a przed chwilą przemienił jej sowę w kamień. Tak, zdecydowanie z szoku nie zareagowała tak, jak w tej chwili myślała, że mogłaby. Dlaczego najlepsze riposty zawsze przychodzą po czasie? Jakoś nie widziała dobrego wytłumaczenia w słowach, że nie obcował z sowami. To były żywe istoty. Jadły, spały, piły wodę, męczyły się, miały gorsze dni. Do tego nie trzeba było mieć najwyższych ocen z ONMS. Przyjęła jednak jego słowa w milczeniu, spinając się jedynie przy przeprosinach. - Mam nadzieję, że mówisz szczerze, w innym przypadku to nic nie znaczy - rzuciła krótko, wciągając głęboko powietrze, chcąc się uspokoić. Przecież nie powinna dawać wykładu z moralności, a jednak nie podobało jej się to podejście do zwierząt, jakie przedstawiał Puchon. - Podobno wyczuwając niechęć ludzi wobec nich, a także to, czy są dobrzy, czy źli. Podobno. Ja w to nie bardzo wierzę, a Bella jest doskonałym zaprzeczeniem tej tezy - odparła, starając się nie brzmieć wojowniczo, jakby miała ochotę na nim zademonstrować, jak to jest być przemienionym w kamień. Widząc wcześniej, jak bez mrugnięcia okiem transmutował sowę, teraz gdy trzymał różdżkę w dłoni, Lou odczuwała ochotę i konieczność sięgnięcia po swoją. W czasie, gdy mówiła, wsparła się dłońmi na biodrach, mając lepszy dostęp do różdżki, gdyby jednak była taka potrzeba, choć może po prostu wyolbrzymiała albo brakowało jej pojedynków na korytarzach. Uniosła brwi w zaskoczeniu, kiedy posyłał smoka na jej ramię. Wzięła go ostrożnie na dłoń, po tym, jak już chłopak przerwał działanie zaklęcia, przyglądając się papierowemu stworzeniu. - Poprawione… - odpowiedziała wolno, spoglądając na niego znad smoka. Wiedziała, że ten dołączy na półce do figurki, którą dostała po prenumerowaniu jednej gazety. Niech ma towarzystwo. Skoro jednak dostała, powiedzmy, prezent na przeprosiny, sama też nie powinna wojować. Westchnęła cicho, spoglądając na jego rękę. - Jak rana? - spytała, mimo wszystko czując się źle z powodu zachowania sowy.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wytrzymał jej wzrok, a jego własny tchnął spokojem. Zaiste, jakie to ważne za co dokładnie się przeprasza. Transmutowanie sowy w kamień sprawiło mu dziką przyjemność, ale w istocie jego celem nie było tworzenie sobie wrogów. Skoro uznała jego przeprosiny również za jego niemiły gest wobec sowy to nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu. W ogóle na to nie zareagował poza spokojnym wytrzymywaniem jej badawczego wzroku. Jeśli chciała nieświadomie wzbudzić w nim wyrzuty sumienia to się jej nie udało, ale też nie zamierzał o tym rozpowiadać. Pozory - to też dobry sposób na wyciszenie cudzej złości. - Najwyraźniej twoja sowa potrzebuje dużo atencji nawet od przypadkowych ludzi. - rzucał słowami na oślep bo szczerze powiedziawszy mało go obchodziły domniemane uczucia jakiegoś ptaszyska. Potrafił jednak na potrzeby chwili jednak chociażby załagodzić swój obraz. Pozostawało wierzyć, że dziewczyna nie wyczuje w nim ani grama fałszu. Miał być uczciwy, niejako obiecał to Dinie. A jednak nie w każdej sytuacji to się sprawdza. Wymusił na ustach swój półuśmiech, gdy jego papierowy podarunek nie został zmiażdżony albo spalony, a przyjęty. Odkrył, że układanie origami też sprawiało mu przyjemność a to niejako miało być terapeutyczne dla sponiewieranego umysłu. Przeniósł wzrok na brzeg swojej dłoni dziabniętej przez sowi pysk. - Ciężko od niej umrzeć. - oznajmił, wszak przestało krwawić, choć dalej piekło. Miałby iść do skrzydła szpitalnego? Rozważy, choć profesorka zdawać by się mogło, że czasami patrzy na niego o tę sekundę za długo. - Siadasz? - zapytał, bo wszak on przez cały czas rozmowy nie zmienił swojej pozycji i siedział na schodku, a ona stała w gniewnej pozycji. -Miałem zrobić dla niego jeszcze jednego lotnego stwora. Chcesz sowę? Nie będzie dziobać. - zapewne zajmie to trochę więcej czasu, ale wolał upewnić się, że dziewczyna (znów zapomniał zapytać rozmówcę o imię, co z nim...?) gdy stąd sobie pójdzie to nie będzie ciskać przekleństw. Sojusznicy są mu potrzebni; nawet przypadkowo spotkane osoby mogą się nimi stać.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Trudno powiedzieć co sprawiało, że nie była pewna, jak bardzo może ufać siedzącemu przed nią chłopakowi. Intuicyjnie miała ochotę odejść, ale wtedy wyszłoby na to, że się go wystraszyła przez transmutowanie jej sowy, a tak przecież nie było. Nie miała zamiaru uciekać, nie była tchórzem, więc tkwiła w miejscu, niczym pionek na szachownicy, czekający na zbicie. Nie odnosiła wrażenia, jakby mówił zupełnie szczerze, ale może zwyczajnie nie potrafiła uwierzyć, że można być aż tak opanowanym. Zupełnie jakby nie miał żadnych emocji związanych z interakcją ze zirytowanym człowiekiem. Dziwne, ale przecież nie niemożliwe. - Być może… Choć do tej pory nie była aż tak natrętna - odparła, uznając, że musi jakoś zapanować nad ptakiem. Jeśli zamierzała w Hogwarcie robić tego typu przedstawienia, to lepiej ją odesłać do rodziców, żeby tam została, a tu kupić nową. Może jej także brakowało Kanady? Cóż, nie teraz była pora na tego typu rozterki. Tak samo na większe zastanawianie się, co powinna zrobić z papierowym smokiem. Aż tak nieznajomy jej nie podpadł, żeby miała niszczyć otrzymany prezent. Uśmiechnęła się kącikiem, powoli się rozluźniając, gdy nie utrzymywał urazy z powodu dziobnięcia Belli. Na pytanie jedynie skinęła głową i przysiadła obok niego, trzymając w dłoniach papierowego smoka. Sama nie miała zbytnio cierpliwości do prac manualnych, z tego powodu niespecjalnie cieszyły ją zajęcia z działalności artystycznej. Dlatego podziwiała każdego, kto potrafił zrobić coś z niczego i nie miało znaczenia, czy jest to origami, czy wianek, czy realistyczny rysunek. Tym bardziej nie widziałam potrzeby. - Może być sowa. Od dawna składasz origami? - spytała, spoglądając na niego z nieznacznym zaciekawieniem. Zastanawiała się, dlaczego ludzie sięgają po takie zajęcia. Z potrzeby spełniania się artystycznie? Chcąc zrobić innym drobne przyjemności? Dla zajęcia czymś rąk, gdy jest się zdenerwowanym? W takim wypadku może i jej mogłoby się to przydać, ale zasadniczym problemem był brak kartek pod ręką w chwilach irytacji. Przygryzła na moment policzek od środka, zdając sobie sprawę, że właściwie nie wie, z kim rozmawia, nawet nie kojarzyła go z korytarzy. - Jestem Loulou - przedstawiła się, czując, że raczej ona powinna to zrobić, skoro była nowa. Jego pewnie wiele osób tu znało, a ją póki co garstka.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Według niego natrętne zwierzęta łatwo unieszkodliwić i zapewne przemawiała przez niego arogancja i jakieś wyobrażenia własnej nietykalności. Przecież jakiś czas temu ta sowa go dziabnęła, a jednak dalej tkwił w swoim przekonaniu, że co mogłoby mu się stać przy szkolnych pupilach? Choć schody były długie i szerokie to odsunął się, aby zrobić jej miejsce. To samo zrobił z plecakiem, ale przemieścił go stopą do ścianki. Nie uciekła, a więc był progres. Niełatwo przychodziło mu zrozumienie niektórych mentalności - gdyby ktoś skrzywdził coś, na czym mu zależy (choćby miał to być jego skrzat, którego polubił) to nie skończyłoby się to na lekkim wkurzeniu a na potrzebie zemsty. Najwyraźniej udało mu się dobrać mimikę na tyle, by w jakimś stopniu przekonać do siebie Loulou. Nie każdy był tak rozgoryczony i zaciekły jak on. Nie każdy musiał przejawiać swoje zepsucie w zwyczajnej rozmowie z drugim człowiekiem. Powinien bardziej wyluzować. - Kiedyś jeden na miesiąc. Od jakiegoś czasu dwa na tydzień. - wyjaśnił i wyciągnął z plecaka zwój papieru, który oczywistym było, że zwijał się ilekroć go opierał na kolanie. W pewnym momencie po prostu przytknął kraniec różdżki do papieru, coś tam wymamrotał i zwój posłusznie wyprostował się w akompaniamencie jednego świstu. Wówczas mógł przystąpić do powolnej, ale całkiem odmóżdżającej pracy. Podniósł na nią wzrok, gdy się przedstawiła i skinął jej głową. - Francuskie imię dla dziewczyny z Francji. - skomentował, bowiem nie spotkał jeszcze takiego imienia, które byłoby tak przesiąknięte swoją narodowością. Nie dało się go inaczej wypowiedzieć niż po francusku. Ten akcent był zawarty w każdej literce jej imienia. - Mów mi Finn w razie czego. - odwzajemnił się uprzejmością i powrócił wzrokiem do rulonu, który składał pod dziwnymi kątami, a raz nawet krańcem różdżki naciął jeden bok. - Gdy origami nie wychodzi to płonie, ale ogólnie to całkiem dobry złodziej czasu. - zagaił, bowiem dalej próbował wybielić swój wizerunek w jej oczach. - Próbowałaś kiedyś? - zapytał, ale nie podnosił wzroku znad kartki.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
Być może Lou nie zależało na swojej sowie tak, jak podejrzewał Finan, a może wciąż była w szoku, że ktoś mógł transmitować zwierzę za jego zachowanie. Nie to, żeby sama nie miała na to często ochoty, szczególnie gdy Bella nie donosiła jej listów, bo szukała przekąsek. Kiedyś słyszała, że zwierzę upodabnia się do właściciela, ale ona przynajmniej dopełniała obowiązków, w przeciwieństwie do puchacza. Przysiadając, nie była pewna, czy dobrze robi, ale zależało jej na czystej opinii w szkole, więc nie mogła wszczynać bójek, ani podobnych scen. Dodatkowo wątpiła, że poradziłaby sobie z nim w trakcie pojedynku. Wyglądał na studenta, więc zdecydowanie był lepszy w zaklęciach. Już łatwiej było usiąść i porozmawiać, dowiedzieć się czegoś o nim, aby ostatecznie dowiedzieć się, dlaczego akurat w ten sposób zareagował. Obserwowała, jak walczy z papierem, unosząc lekko kącik ust w uśmiechu. Właśnie dlatego nie bawiła się w żadne manualne zajęcia. Ona już dawno podpaliłaby papier i wyszła na boisko odreagować. Nie miała cierpliwości. Co prawda ostatnio myślała o spróbowaniu swoich sił w wypiekach, ale to również wymagało precyzji, więc póki co rezygnowała. Jeszcze doprowadziłaby do pożaru, a pewnie różdżki nie miałaby w pobliżu… Nie, lepiej było poczekać, aż cierpliwość do prac precyzyjnych jej wzrośnie. - Do Francji mi daleko - rzuciła z cichym śmiechem, zapamiętując jego imię, a raczej to, jak powinna do niego mówić. Finn. Finan? Finley? Nie ważne, Finn. Przynajmniej łatwe do zapamiętania, nie powinna mieć problemu. Obserwowała jego dłonie, gdy wprawnie zaginały papier, powoli składając coś z niczego. Zaczął coraz częściej je robić… Zabijacz czasu? Na pewno zdrowszy, niż testowanie nowych smaków słodkości z Miodowego Królestwa, co jej z kolei zajmowało wolny czas. Położyła dłonie na kolanach i wyprostowała się, rozciągając plecy. Drgnęła lekko, gdy zadał pytanie, czy i ona próbowała, bojąc się, że za chwilę zaproponuje składanie sowy z nim. To nie było dobry pomysł. - Origami nie. Nikt w moim otoczeniu nie zajmował się tym, a sama unikam tak precyzyjnych zajęć, bo nie mam cierpliwości… Twoje płonie, gdy jest nieudane, moje spłonęłoby w trakcie - przyznała szczerze, lekko wzruszając ramieniem.
- Jak to daleko? Słyszę przecież twój akcent, a świstokliki drogie nie są, by skoczyć sobie raz na jakiś czas do ojczyzny. Coś wiem na ten temat. - zdziwił się i nie do końca zrozumiał co miała na myśli, a więc subtelnie poprosił o doprecyzowanie myśli. Mimo wszystko czuł, że nawet jeśli dał jej tak nikły podarunek i niejako przeprosił (choć nie za sowę) to i tak tkwiła między nimi drzazga, której tak łatwo nie wyplenią. To przez jego niepełną szczerość... a to znaczy, że Dina miała rację. Przecież jeśli tak dalej pójdzie to nie zawrze poprawnych relacji. Niby czemu popsuł to, co było między nim a Skylerem? Właśnie przez takie zachowanie, gdzie okłamywał cały świat, a prawdę zatrzymywał dla siebie. Jak to się stało? Przecież kiedyś był prawdomówny, a teraz nim się obejrzał to zatajał swoje intencje. Musiała to wyczuwać. Musiała. - Ach, czyli jesteś tak zwana gorącokrwista. Dziwne, ale pasuje mi to do Francuzek. - wzruszył ramionami. - Mój wuj jest Francuzem, więc nie mówię tego od czapy. - sprostował, choć przecież nie musiał. Powrócił do układania origami i nie wychodziło mu to tak, jakby sobie tego życzył. Jedno ucho było źle zgięte i musiał poprawiać od nowa. - Każdy ma swój sposób na odreagowanie. Jedni lubią ciskać klątwami, drudzy bawią się origami, a ja łączę kilka elementów naraz, bo po co się ograniczać. - rozłożył część pergaminu i znów ją złożył, próbując sobie przypomnieć jak to dokładnie szło z zagięciem dzioba. Pożałował, że padło akurat na sowę, ale skoro zaczął to skończy. Zajęło mu to dobre kilkanaście minut, ale jakoś udało się złożyć sowę w zgrabny kształt i doczarować jej źrenice. Po następnym stuknięciu pergaminu origami zostało otoczone wiązką światła wywołanego niewerbalnym zaklęciem. Dzięki temu papierosa sowa wzbiła się w powietrze i dryfowała sobie leniwie i nieco chaotycznie wokół ich głów. - Chyba mam ich dość na ten tydzień. Najgorzej jak robisz jedną rzecz ósmy raz to wtedy rozumiem, gdy coś płonie w rękach w trakcie roboty. - przytaknął i przykrył dłonią rankę po dziobie.
Loulou Moreau
Rok Nauki : VII
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173cm
C. szczególne : francuski akcent, burza loków, ciemniejsza karnacja
- Jestem z Kanady, z Quebecu. Francuski jest moim ojczystym, ale nie jestem z Francji. Matka pochodzi z Anglii, a rodzina ojca z Luizjany - wyjaśniła, wzruszając ramionami. Mógł się pomylić, jak każdy. Nie musiała wyjaśniać, ale nie miała także powodów do ukrywania tego. Czuła się niepewnie, znajdując się na tyle blisko niego, ale po pierwszym, niezbyt dobrym wrażeniu, chłopak wydawał się w porządku. No dobrze, to wciąż zbyt duże słowo, bo coś było nie tak, jak powinno, ale skoro nie potrafiła powiedzieć co, nie zamierzała w to wnikać. Nie było powiedziane, że znowu na siebie trafią. Wyglądał na starszego od niej, więc zajęć razem pewnie nie będą mieć, a na korytarzu… Jeśli jednak miałoby dojść do ponownego spotkania, wolała nie zostawiać po sobie złego wrażenia. Chociaż tylko mogła zrobić dla samej siebie. Lepiej jednak, aby znów nie nakryła go na transmutacji jej sowy. - Nie będę przeczyć, skoro sama się przynałam - odparła ze śmiechem w głosie. Niestety jej różdżka często nie pozwalała na wyczarowanie ognia, więc musiała być naprawdę wściekła na coś, aby to spalić. Ach, łuska syreny. Spojrzała na niego uważnie, gdy mówił o ciskaniu klątwami. Wiedziała, aż za dobrze, że w ten sposób całkiem przyjemnie się rozluźnia. Stosowała to, korzystając z laleczek, ale nie wspominała o tym głośno w szkole. Wspomnienie więc o klątwach przez Finna sprawiło, że nieznacznie się spięła, choć uśmiech pozostał na jej twarzy. - Grunt to bycie wszechstronnym - odparła, niejako mu przytakując. Rozmowa jednak stała się nieco niebezpieczna z jej punktu widzenia. Co, jeśli słyszał o jej zabawie w Riverside, bo miał tam kogoś znajomego? Nie chciała, aby tutaj patrzono jej na ręce. Przyglądała się papierowej sowie, którą wzniósł w powietrze. Wyglądała ładnie, podobała jej się i na moment pozwalała się rozluźnić. Ostatecznie jednak wstała ze schodów, zbierając swoją paczuszkę oraz papierowego smoka. - Może kiedyś nie będzie trzeba robić czegoś aż osiem razy, żeby wyszło - rzuciła, może bardziej do siebie niż do chłopaka. Uśmiechnęła się lekko, żegnając tym samym i ruszyła w stronę swojego dormitorum, gdzie planowała otworzyć paczkę i sprawdzić, czy są może nowe smaki dodane.
Od samego rana nic jej się nie podobało. Wszystko było paskudne, wszystkie było nieodpowiednie, wszystko było nie takie, jak być powinno! Wszyscy byli tępakami, ale to akurat jej nie dziwiło, w końcu nie posiadali, chociażby krzty rozumu, a na dokładkę uśmiechali się do niej tak przymilnie, jakby oczekiwali nie wiadomo czego właściwie. Też coś! Oślizgłe typy, które pewnie zakładały, że kiedy tylko będą dla niej mili, to coś na tym ugrają. Cóż, niedoczekanie, co najwyżej odejmie im wszystkim punkty za takie postępowanie, wtedy będą się mieli z pyszna, a ona przynajmniej będzie miała poczucie spełnionego obowiązku, który rozgości się przyjemnie w jej ciele i zamruczy jak pogłaskany kot. Tak czy inaczej - opuszczała Wielką Salę z miną świadczącą o tym, że coś jej tutaj zdecydowanie śmierdzi. Zachowywała się zupełnie inaczej niż powinna i gdyby ktoś dobrze jej się przyjrzał, to chyba dość prędko odkryłby, że w jej ciele, czy raczej w jej umyśle, jakimś cudem rozgościł się profesor Craine. Wyglądało na to, że atmosfera nadchodzących egzaminów, to wszystko, co się z nimi wiązało, dość mocno wpłynęło na Victorię, a magia, jak unosiła się w Hogwarcie uderzyła ją tak mocno, iż była obecnie święcie przekonana, że jest właśnie nim, nauczycielem transmutacji, a nie kimś innym. Głowa ją bolała, kręciło jej się w niej niemożliwie, więc pewnie takie były skutki zbyt długiego analizowania zapisów w podręcznikach, a teraz musiała się z tym jakoś mierzyć, jednocześnie gardząc dokładnie całym swoim otoczeniem, co było do niej niepodobne, ale jednocześnie - sprawiało jej jakąś dziką przyjemność, jaka wręcz nie mieściła się w jej ciele. - Podejdź no tutaj, chłopcze, bo zdaje się, że nie masz co robić ze swoim marnym życiem - powiedziała, kiedy opuściwszy Wielką Salę, przydybała tam biednego chłopaczka. Czego padło na niego? Bo tak, bo taki miała akurat humor i nastrój i nic tego zmienić nie mogło. Nic jej się nie podobało, cała okolica była po prostu żałośnie okropna, a ona koniecznie musiała coś z tym zrobić, nim zdąży do klasy na lekcję, jaką musiała przeprowadzić dla tej bandy gumochłonów. Ktoś jednak zdecydowanie musiał jej pomóc ze zrobieniem tam porządku, bo przecież ci ćwierćinteligenci nie potrafili nawet porządnie po sobie posprzątać. Zupełnie nie rozumiała, co ona tutaj robiła i jak znalazła się w tak beznadziejnym położeniu, w którym musiała użerać się ta bandą rogatych ślimaków, niewartą nawet złamanego knuta. Nie zamierzała jednak za mocno się nad tym pochylać, a już na pewno nie zamierzała sobie radzić w życiu sama, bo nie była aż tak słaba, by nosić te poniszczone przez bandę ignorantów przedmioty. Ktoś musiał to koniecznie zrobić za nią i to jak najszybciej, bo nie znosiła lenistwa, spóźnień i wszystkiego, co się z tym wiązało. Bardziej dla zasady i bardziej po to, żeby móc na innych sarkać, gdy tylko będzie miała ochotę, ale porządek był jednak całkiem przyjemną sprawą i nie zamierzała go sobie odmawiać.
Leonardo szedł sobie spokojnie, rozglądając się na wszystkie strony i nucąc w głowie piosenki jego ulubionego zespołu, The Ministress. Od kilku dni w głowie miał tylko ich piosenki. Nie mógł się jakoś odpędzić od tego wszystkiego, co działo się dookoła niego. Chciał chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości, więc.. pogrążył się w nuceniu sobie piosenek pod nosem. Ostatnio miał w życiu prościej, więc nie musiał się skupiać na rozwiązywaniu problemów czy na dramatach życiowych. Mógł po prostu chodzić po szkole. Nie musiał robić nic. Może nic to za dużo powiedziane, ale nie musiał robić nic, co wymagałoby od niego jakiegokolwiek wysiłku. Chodzenie na lekcje? Przecież może robić to z zamkniętymi oczami. Na większości z nich wystarczy sama obecność. Studia kończy dopiero za dwa lata. Ma masę czasu na to, żeby się wyszaleć. Uśmiechając się od ucha do ucha, nagle, nie wiadomo skąd, wyrosła przed nim jakaś postać. Nie zdążył wyhamować i wpadł na dziewczynę, prawie ją przy tym wywracając. - Czy to jest prawdziwe życie? Czy to tylko fantazja?* - chciał powiedzieć coś zupełnie innego, jednak z jego ust wydobył się cytat z jednej z piosenek jego ulubionego zespołu. Idealnie pasowały do momentu, w którym się teraz znajdował. Przez moment nie wiedział czy naprawdę wpadł na dziewczynę czy może tylko mu się to przyśniło. Podrapał się zmieszany po głowie, nie wiedząc czy powinien się jeszcze odzywać, skoro nie może wypowiedzieć tego, o co mu naprawdę chodziło. Chciał spytać czy nic jej nie jest, ale w rezultacie założył tylko ręce na piersi, przyglądając się jej z lekkim rozbawieniem. Kojarzył ją z widzenia, ale nie miał pojęcia jak się nazywa ani z jakiego jest domu. - W okolicy ujrzałem ją, gdy szedłem sobie tam. Raz spojrzałem - oniemiałem** - zaśmiał się cicho po raz kolejny, orientując się, że znów wypowiedział coś, co było cytatem z piosenki jego ulubionego zespołu. Co się do cholery dzieje w tej szkole? Nie dość, że dolewają tu eliksiru postarzającego do jedzenia, to możesz obudzić się pewnego dnia jako dziewczyna, nie wiedząc dlaczego. Teraz w dodatku jeszcze to mówienie piosenką. Wzruszył bezradnie ramionami, zerkając na dziewczynę. Nie było po co próbować jej wytłumaczyć, że dopadła go jakaś dziwna przypadłość.
Przekonanie o tym, że jest się kimś innym, było co najmniej dziwne! Nie mogła jednak nic na to poradzić, nie miała nawet pojęcia, że nie jest sobą - Victorią Brandon - a profesorem Crainem, który rozsiadł się w jej głowie jak jakiś szaleniec i spokojnie sączył swój ulubiony napój, rozglądając się dookoła i poszukując nowej ofiary. Nic zatem dziwnego, że na wybryki tego młodego człowieka aż uniosła brwi, bo nie dość, że bezczelnie postanowił ją staranować, to jeszcze opowiadał jakieś skończone glupoty. Nie znała na tyle tej muzyki, by dokładnie rozpoznać piosenkę albo zespół, ale mimo wszystko coś kojarzyła, niemniej jednak aż zacmokała z niesmakiem, bo podobne rzeczy wcale jej się nie podobały, a na dokładkę niepomiernie ją nudziły. Uniosła lekko głowę, ale nie na tyle, by sobie pomyślał, że zamierza z nim walczyć o pozycję, czy coś takiego, w końcu oczywistym było, że ona była tutaj o wiele ważniejsza, a nie jakiś zakichany gumochłon, który robił sobie głupie żarty. - Widzę, że dowcipy mocno się ciebie trzymają, ale nie dziwię się, skoro brak ci wyobraźni i chęci na mądrzejsze życie - rzuciła na to dość gorzko, jednocześnie wzdychając pod nosem. Nie zamierzała się przejmować tym jego bełkotaniem, a jeśli dostatecznie mocno ją tym zirytuje, to po prostu odejmie mu punkty za pyskowanie profesorowi, w końcu to akurat nie był żaden problem. Może jakiś szlaban? Też by się nadał, czyż nie? Och, aż jej się miło zrobiło na tę myśl. - Jeśli masz zamiar wyśpiewywać te swoje piosenki, to możesz czarować nimi źle przetransmutowane talerze, na pewno będą zachwycone z takiego żałosnego koncertu - stwierdziła, machnąwszy na chłopaka ręką na znak, że ma się w końcu ruszyć, bo ona nie będzie tutaj całego dnia marnowała, a ten jeszcze bezczelnie sobie na nią wpada i zachowuje się, jak jakiś zakochany szczeniak. Banda nierobów, która zakładała, że jakoś to będzie. Też mi coś. Machnęła raz jeszcze ręką na znak, że idą w tej chwili albo po prostu straci resztki cierpliwości oraz dobrego humoru, jakie jeszcze w tej chwili posiadała, więc chłopak powinien się prędko decydować, czy chce jej słuchać, czy chce jakoś jej pomóc i działać, czy może jednak wolałby na ten przykład uciekać, gdzie pieprz rośnie, chociaż przecież i tam jej gniew go dosięgnie. Oczywiste. Ale dla niektórych ćwierćinteligentów - zdecydowanie za trudne.
Zdezorientowany Leonardo zamrugał kilka razy, zastanawiając się czy faktycznie usłyszał to, co powiedziała dziewczyna. Przecież wyglądała młodziutko, wręcz niewinnie. On z pewnością wybuchnął by śmiechem i również zaczął gadać słowami piosenek swojego ulubionego zespołu. Brak mu wyobraźni i chęci na mądrzejsze życie? Po tych słowach nie mógł się powstrzymać i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, zastanawiając się jak bardzo uda mu się w ciągu kilku chwil wkurzyć tą oto blondwłosą, patrzącą na niego spod byka dziewczynę. Przez chwilę zastanawiał się, jakich słów piosenki użyć tym razem. Nie było to wcale łatwe, bo The Ministress wcale nie byli skłonni do obrażania kogokolwiek, mieli w sobie dużo pozytywnej energii, czego nie mógł powiedzieć o dziewczynie, na którą wpadł. - Dzisiaj zamierzam się dobrze bawić, czuję że żyję a świat się wywraca na drugą stronę - powiedział, mrugając przy tym okiem do dziewczyny. Tym razem trafił z fragmentem idealnie, szczerząc przy tym zęby jak pięciolatek. - I unoszę się nad ziemią w ekstazie, więc nie zatrzymuj mnie teraz, bo dobrze się bawię, dobrze się bawię* - w przeciwieństwie do Ciebie, Twoja mija jest tak skwaszona, że nawet trochę mi Ciebie szkoda. Tych słów nie wypowiedział już jednak na głos, a mógłby. Właściwie nie zależało mu w tym zamku na opinii kogokolwiek, szczególnie, jeśli ten ktoś robi awanturę za nic. Mimo tego, że cały czas szeroko się uśmiechał, w duchu był już trochę wkurzony. Szczególnie po drugiej wypowiedzi i zdaniu o "żałosnym koncercie". Jego oczy momentalnie stały się ciemne i zimne. Nie zmieniło to wyrazu jego twarzy, jednak patrząc w nie teraz nie dało się już dostrzec żadnego wyrazu życzliwości, który Leonardo przejawiał wcześniej. Uśmiechał się teraz poprawnie, zakładając ręce na ramiona. - Jeśli chcesz się dobrze bawić, po prostu daj mi znać* - dodał jeszcze śpiewającym głosem, oddając dokładnie intonację piosenki jego ulubionego zespołu. Mógł sprawić, że dziewczyna będzie bawiła się świetnie, jednak zdecydowanie potrzebował z jej strony chociaż odrobiny wsparcia i dobrej woli. Aktualnie wyglądała, jakby chciała go zabić i w sumie nie mógł jej się dziwić. Był śmieszkiem, ale zawsze potrafił się powstrzymać. Teraz jednak nie panował do końca nad tym, co mówił. Wydawało mu się, że może wypowiadać się tylko cytatami z piosenek swojego ulubionego zespołu. Brzmiało to po części komicznie, po części tak, jakby się z niej nabijał, a zdecydowanie nie to było jego celem. Cóż, pozostaje mu tylko czekać czy teraz dostanie już w łeb jakimś zaklęciem, czy dopiero za jakiś czas.
Gdyby była sobą, pewnie dobrze by się bawiła, problem polegał na tym, że była święcie przekonana, że jest profesorem Crainem, a co za tym idzie, sprawiała wrażenie bardziej skwaszonej od najmocniej kiszonego ogórka. Nic jej nie odpowiadało, nic jej się nie podobało, a ta młodzieńcza błazenada wykręcała jej twarz w groteskowych wręcz grymasach, nad którymi do końca nie panowała i pewnie nie zapanuje tak długo, aż nie przestanie czuć się jak niesławny nauczyciel transmutacji. Wydała z siebie teraz taki dźwięk, jakby chciała zacmokać, ale jednocześnie coś ją przed tym powstrzymało, po czym wykonała gest, jakby chciała poprawić okulary. Napotkawszy na pustkę, dość mocno zmarszczyła brwi, zastanawiając się jednocześnie, co tutaj się właściwie dzieje i jak do tego doszło, po czym zaczęła z miejsca podejrzewać szczeniaka, bo to na pewno była wina takiego zabawnego gumochłona, jakim był ten mały zasmarkany rogaty ślimak. - Jeśli uważasz, że śpiewanie jakichś nudnych przebojów jest dobrą zabawą, młody człowieku, to zdaje się, że cofasz się w rozwoju. Aczkolwiek nie wiem, do czego miałbyś się cofnąć, zapewne do jakiegoś pierwotniaka - skomentowała to, po czym przymrużyła powieki, zastanawiając się, czym tutaj dokładnie mogłaby pogrozić. Trafił jej się bowiem całkiem trudny i twardy orzech do zgryzienia, nic zatem dziwnego, iż doszła do wniosku, że trzeba zaatakować go od nieco innej strony, a przy okazji może wykręcić mu ucho, taka brutalna metoda postępowania na pewno otrzeźwi tego zabawnego młodzieńca, który na rozum musiał zamienić się zapewne z druzgotkiem, bo nic innego, mądrzejszego, nie dałoby rady. - To jakiś wasz nowy, żałosny zakład? Sprawdzić, jak daleko można się posunąć, zanim stary Craine się zirytuje i zamieni wszystkich w kamienie? - zapytała zniesmaczona, sięgając po różdżkę. Cóż, przynajmniej zdradziła, co dokładnie siedziało jej w głowie, aczkolwiek była autentycznie przekonana, że właśnie oto jest tym profesorem, nie kimś innym, tylko nim, nie sobą, nie Victorią, a niezbyt młodym i niezbyt miłym profesorem transmutacji, co było skrajnie absurdalną sytuacją i zapewne, kiedy już się z tego wybudzi, będzie się znowu zastanawiała, co się z nią działo i dlaczego nie pamięta części własnego życia, co w innych warunkach byłoby, nie ukrywajmy, co najmniej żenujące.
Björkson przecież nie mógł tego wiedzieć. Właśnie dlatego patrzył na dziewczynę z rosnącym zdziwieniem i może nawet pogardą? Przecież nie robił nic złego. To, że gadał tekstami piosenek - cóż, znów padł pewnie ofiarą jakiegoś głupiego wybryku, co w tej szkole nie było niczym dziwnym, jak zdążył się już przekonać przez ostatni semestr. Zmiana płci? Odhaczone, przez jeden krótki dzień mógł czuć się jak dziewczynka, sprawdzać jak zachowuje się jej ciało podczas poruszania się, ile może wypić, jak to jest musieć robić siku na siedząco, bo na stojąco można oblać moczem wszystko dookoła, niekoniecznie to kontrolując. Bycie staruszkiem? Też już mu się przydarzyło i chociaż nic groźnego się wtedy nie stało, bo grał w rzutki z jakąś dziewczyną, której teraz kompletnie nie mógł zlokalizować, to nie wspomina tego psikusa zbyt dobrze. Zawsze bał się starości, a teraz jego trauma jeszcze trochę się pogłębiła. Parsknął cichym śmiechem, gdy usłyszał pierwszy komentarz dziewczyny. Cofanie się w rozwoju? Młody człowieku? Coś tu było stanowczo nie tak i wydawało mu się, że nikt nie może być aż takim sztywniakiem. Może ona także stała się przypadkową ofiarą jakiegoś nowego pomysłu niesfornych małolatów? W momencie wypowiadania przez dziewczynę obelg postanowił, że spróbuje przeciągnąć tą cienką granicę tak daleko, jak tylko mu się uda i wkurzy dziewczynę nie na żarty. Pomagały mu w tym zabawne słowa, które same płynęły z jego ust. - Wszystko zaczęło się tak pięknie. Mówili, że tworzymy idealną parę. Otuliłem się Twoją miłością i blaskiem* - wydobyło się z Leonardo, który zaraz po wypowiedzeniu tych słów parsknął śmiechem, nie mogąc nad tym zapanować. Zresztą, wydawało mu się, że im bardziej on się śmieje, tym bardziej wkurzona jest dziewczyna. - O wszystkim w końcu zapomnę. Wymarzę wspomnienia. Spróbuje jeszcze raz z kimś nowym. Czy to wszystko przepadło, cała nasza miłość?* - chciał tym pokazać, że nie żywi do niej urazy i że jeśli spotkają się jeszcze raz, to zupełnie nie będzie rozpamiętywał ich pierwszego, tak nieudanego spotkania. Może w trochę pokraczny sposób, jednak to jedyne, na co mógł zdobyć się w tym momencie. Po chwili jednak zmarszczył brwi, patrząc na dziewczynę. Stary Craine? Przecież nie ma tu żadnego nauczyciela transmutacji. Rozejrzał się zdezorientowany, uśmiechając się niezręcznie. O co chodzi? Teraz zgubił się już kompletnie. - Z czym do diabła my walczymy? Po prostu się poddajmy, a nie będzie wcale boleć** - mruknął, drapiąc się dalej po głowie. Nie wiedział już kompletnie co myśleć o tej całej sytuacji.
Nie mógł wiedzieć, aczkolwiek powoli mógł zacząć się domyślać, że coś z nią było nie do końca w porządku. Tym bardziej że przecież nosiła odznakę prefekta, a chyba kogoś takiego nie wybrano by do pełnienia tej odpowiedzialnej roli? Patrzyła na niego, jakby była o wiele starsza, jakby poznała smak wielu rzeczy, których jeść nie powinna i miała wrażenie, że właśnie wącha jakąś psią kupę, nie mogła jednak nic na to poradzić. Im dłużej chłopak się z nią bawił i przeciągał strunę, tym bardziej ona się uśmiechała i cieszyła na to, że za chwilę będzie mogła go ukarać szlabanem, odjęciem punktów i całą rzeczą przyjemności, które wręcz w niej kipiały, niczym jakiś nieostrożnie zostawiony na ogniu gulasz. Ten młody kmiotek myślał, że może wszystko, a nie mógł nic, taka była prawda, a ona aż uśmiechnęła się pod nosem, mając wrażenie, że ten nierozważny gumochłon wręcz chce wskoczyć wprost w pułapkę, jakiego na niego zastawiła. Ach, cóż za powiew świeżości! Tym razem to nie pan Swansea jej podpadał, a to akurat była wielka nowość. Czuła niemalże w całym ciele swoiste rozluźnienie i dreszcze zadowolenia. - Myślę, że pan Fawley będzie zachwycony, kiedy zapałasz miłością do mioteł i mydła, którym mógłbyś przy okazji wyszorować sobie język. Być może to pozwoli ci zapamiętać, żeby nie kpić z profesora - stwierdziła z wielką lubością i sięgnęła po różdżkę, zamierzając zamienić cokolwiek w okolicy w kostkę mydła, by wręczyć ją temu nieroztropnemu młodzieńcowi, testującemu granice jej wytrzymałości i próbującemu przekonać się chyba, czy jest w stanie naprawdę go jakoś skrzywdzić. Blask w jej oczach z całą pewnością nie był zdrowy, ale po szkole od dawna krążyły plotki i opowieści o tym, co dokładnie zrobił profesor Craine w poprzedniej szkole, więc czy takie małe złośliwości powinny kogokolwiek dziwić? Otóż cóż, nie. - Zdaje się, że w końcu powiedział pan coś mądrego, panie... jakkolwiek tam panu było. Dla własnego dobra radzę się poddać, bo każda chwila zwłoki kosztuje pana pankty - oznajmiła, stukając różdżką o udo i nadal poszukując czegoś, co dałoby się przemienić w mydło. Nic z własnych rzeczy, bo tego by już nie odzyskała, potrzebowała czegoś innego, więc zaczęła się zastanawiać, czy może nie oderwać mu guzików od ubrania, ale to byłoby żałosne. A żałosna nie była.
- Hej, Vicks, prześladujesz mi zawodników? - wtrąciła się do rozmowy, być może rzeczywiście trochę w obronie Leo przed prefekckim gniewem, ale przede wszystkim chyba w celu rozładowania atmosfery po tym, jak usłyszała rosnące spięcie i niecierpliwość w głowie Brandon. Czy to był ton, który kiedykolwiek od niej słyszała? Chyba lepiej było jakoś zbadać sprawę, skoro zaczynało chodzić o punkty dla domu, nawet, jeżeli Gryffindor siedział sobie bezpiecznie na nie dającym zupełnie nic ostatnim miejscu podium. - Adeline, have mercy, you don't wanna break my heart! - zawołała dramatycznym tonem, jakby dobro i honor jej domu wisiał właśnie na włosku. Trochę miała we krwi, że właśnie za pomocą takich głupotek i ironicznego hiperbolizowania problemów często udawało się najzwyczajniej umniejszyć im na znaczeniu, a przy okazji trochę rozbić narastającą gęstość atmosfery. Kiedy już dotarła bliżej 'dyskutującej' pary, obeszła Brandon wokół, recytując szeptem powtarzalne 'put the gun down' i 'put it down', coraz bardziej wwiercające się zarówno w jej głowę, jak i w ciszę, którą zaburzał wyłącznie jej wokal, zanim Krukonka zdołała zebrać się do odpowiedzi.
Uniosła brwi, kiedy pojawiła się przy nich Morgan, zastanawiając się, co to znowu za farsa. Nie miała pojęcia, że ten gryzipiórek jest zawodnikiem, nie interesowała się tym jakoś szczególnie mocno, natomiast dziewczynę, która się właśnie przy nich pojawiła, znała na tyle dobrze, by unieść teraz nieznacznie brwi, a później również rękę, jakby chciała poprawić okulary, których jednak nie napotkała i dość mocno ją to zdziwiło. Ostatecznie jednak machnęła na to ręką i skoncentrowała się na Morgan, która opowiadała jej tutaj jakieś bzdury, wyraźnie jednak chwilowo spacyfikowała swojego towarzysza, bo ten ani śmiał pisnąć kolejnym głupim tekstem piosenki. - Panno Davies, zdaje się, że coś zaszkodziło pani na głowę i doznała pani jakiejś amnezji - stwierdziła na to wszystko dość kwaśno, niewątpliwie brzmiąc jak profesor Craine. Oczywiście, nie była w stanie naśladować go w pełni, nie umiała mówić dokładnie tak jak on, nie ma się zatem co dziwić, że zabrzmiała co najmniej złowieszczo, ale w jakiś taki idiotyczny sposób, którey wcale jej nie odpowiadał. Zacmokała, kiedy Morgan niespodziewanie również sięgnęła po jakieś piosenki i zaczęła zachowywać się jak skończony gumochłon, co naprawdę zaczęło przyprawiać ją już o ból głowy. - Zdaje się, że chce pani sprawdzić, jak trudno jest wypolerować wszystkie puchary w kuchni - wycedziła przez zęby, ale jej oczy zdawały się błyszczeć jakoś niezdrowo, jakby była zachwycona możliwością nałożenia na nią szlabanu. Ubolewanie nad losem Morgan było jedynie chwilowe, dało się to naprawdę wyczuć i nie można było od tego jakoś uciec, bo czaiło się to gdzieś w tym wnętrzu, które z jakiegoś nieznanego powodu, należało obecnie do profesora Craine'a, a nie to Victorii, która uśpiła się chyba pod wpływem nadmiernej nauki, czy czegoś podobnego i teraz nie radziła sobie ani trochę z odzyskaniem kontroli nad własnym ciałem. To dopiero była farsa, nie ma co!
- Panno Brandon... Skąd ta frustracja? - prawie parsknęła po jej słowach, jednak wzięła sobie rewanżowe wygłupy do serca, widząc, że warto byłoby się powygłupiać. Co się stało z Victorią, że jednocześnie brzmiała tak bardzo znajomo, a jednocześnie jak jedno wielkie karykaturalne przedstawienie? - Tylko nie puchary. Jeden już mi zabrałaś. - stęknęła żałośnie na wspomnienie o pucharach, choć ani trochę nie łączyło jej się to z kuchnią. W rzeczywistości, mimo, że pogodzenie się z rezultatem finału dawno już miała za sobą, wypominanie jej tego nadal trochę wbijało jej szpilki w serduszko. A może sama je sobie wbijało, bo Brandon nawet nie o to chodziło? - Ale skoro już o kuchni to faktycznie coś bym zjadła. - uznała, że być może zdrowa okazałaby się zmiana tematu. Podrzuciła sugestywnie jedną z brwi, proponując tym samym wyjście zarówno Victorii, jak i Leo, o ile którekolwiek z nich miałoby ochotę. W końcu przez żołądek do serca, co? Powinno pomóc na zgorzkniały nastrój zniszczonego życiem starca, bo właśnie tak brzmiała w tej chwili Krukonka. Czy to była kwestia magii zamku, czy przedawkowania nauki? - Yes or no is all I need. - zaśpiewała jeszcze i najwyraźniej i jej przydałoby się jakieś trzepnięcie w głowę, by wybić jej z niej przyśpiewki tekstów Zazy, które najwyraźniej trafiły w nią trochę za mocno.
- Te wasze żarty stają się coraz mniej atrakcyjne - stwierdziła na to, kręcąc nieznacznie głową. - Chociaż przyznaję, iż udawanie, że nagle znalazłem się w ciele uczennicy miało początkowo swój potencjał - dodała jeszcze zgryźliwie, a kiedy tylko Morgan zaczęła mówić dalej, uśmiechnęła się do niej w sposób, który wskazywał na to, że obmyślała jakąś straszną torturę, która jeszcze nie do końca skrystalizowała się w jej głowie. Na uwagę o pucharze uniosła brwi, bo czując się w pełni profesorem Crainem, zupełnie nie umiała połączyć właściwych kropek i nic jej z tego nie wychodziło, uznała to zatem za całkowicie bezsensowną paplaninę, która nie prowadziła absolutnie do niczego i najpewniej nie miała również żadnego znaczenia, co właściwie Victorii nie dziwiło ani trochę, bo w końcu uczniowie w przeważającej większości mieli raczej papkę zamiast mózgów i równie dobrze można by ich prezentować na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami jako pocieszne gumochłony, z całą pewnością większość zebranych osób nie zauważyłaby najmniejszej różnicy. - Może się pani najeść w najbliższym czasie wstydu, panno Davies. Szkoda byłoby marnować taki talent, tylko z powodu kilku całkowicie niepotrzebnych uwag, ale kto wie, co może spotkać panią na egzaminie - zakomunikowała i westchnęła cicho, jakby ta sprawa była niewymownie wręcz trudna i nie była w stanie tak prosto, bez bólu serca, przejść nad nią do porządku dziennego. Można powiedzieć, że całkiem dobrze się tym właściwie bawiła, w końcu to było chyba coś, co profesorowi sprawiało przyjemność, więc i ona odczuwała coś na kształt mrowienia ekscytacji, bo w końcu to ona tutaj była górą, a nie ta dwójka pokurczy, którzy sądzili, że są w stanie coś zdziałać, coś ugrać, zmienić, kiedy było dokładnie odwrotnie. I oczywiście, zamierzała im to udowodnić, z całkiem uroczym uśmiechem, który przykleił się do jej ust.
Zmarszczyła brwi po kolejnej uwadze, bo powoli docierało do niej, że tak, jak jej śmiertelnie wkręciła się muzyka, tak Victorii odbiło coś równie, albo i bardziej szalonego. Znała ten pogardliwy wzrok, rozpoznawała zażenowany i lekceważący ton. Pożałowanie, które zwykle dało się wyczytać z gestów Craine'a aż za mocno dawało o sobie znać w osobie Brandon. - Czy Pana ubiór to psikus mojego zawodnika? - czy Vicks często bujała się po szkolnych korytarzach w nieregulaminowym stroju? Nie miała zamiaru tego ani obracać przeciwko niej, ani stroić z siebie jakąś strażniczkę szkolnych zasad. Ale przepuszczenie tego bez echa w takiej sytuacji raczej nie wchodziło w grę. - Profesor pozwoli, że znajdę ujście dla tego talentu. - na koniec prychnęła śmiechem, choć nie do końca miała to w planach. Cieszyła się, że nawet w cudzym ciele Patton doceniał jej transmutacyjne starania i wybaczał jej niektóre drobne przewinienia. Czy to był profesor, który potrafiłby mieć jakichkolwiek ulubieńców? Chyba nie był do tego zdolny. Ale już jakaś taryfa ulgowa dla tych, którzy jego zdaniem mieli zdolności godne więcej niż gumochłona? W to powoli zaczynała wierzyć. Krótkim machnięciem wyjętej niespiesznie różdżki, którą wcześniej zdążyła wycelować w Brandon i spróbowała zminić jej ubiór w tak typowy dla Pattona pełny garnitur. Skoro dotąd nie oberwała jakimś wymyślnym szlabanem, teraz powinna wręcz zapunktować. Uśmiechnęła się, jakby nagle całemu światu zrobiła ogromną przysługę. - I'll rescue you, I'll rescue you!
ZZ Ward - Rescue
Ostatnio zmieniony przez Morgan A. Davies dnia Sro Lip 01 2020, 21:49, w całości zmieniany 1 raz
O wiele łatwiej byłoby, gdyby zdawała sobie sprawę z tego, że coś jest całkowicie nie w porządku. Jak do tej pory jednak to do niej nie dotarło i odnosiła wrażenie, że wszystko jest całkowicie idealnie, nie zorientowała się chyba nawet, że nie znajduje się we właściwym ciele i po prostu mówiła to, co jej pasowało, co pasowało do profesora Craine'a, który tak złośliwie rozsiadł się w jej głowie. Czyżby z uwagi na fakt, iż chciała doskonale zdać jego egzamin, nagle wszystko w jej głowie pomieszało się w jakiś dziwny, szalony sposób? Nie była w stanie tego ocenić, bo była w pełni przekonana, że doskonale wie, kim jest, co tutaj robi i czego oczekuje od życia. - Słucham? - rzuciła lodowato, nieco zirytowana i dopiero wtedy spojrzała w dół, na swój strój, zupełnie nie mogąc pojąć, co się stało. Znowu uniosła dłoń do okularów, których nie miała i aż zacmokała, bo to była doprawdy sytuacja co najmniej dziwna, a już na pewno - bardzo niekomfortowa. Spojrzała dość ostro na stojących przed nią uczniów, których zdecydowanie należało skarcić, aczkolwiek musiała wybrać do tego coś odpowiedniego, coś, co będzie dostatecznie bolesne. Nie zdążyła zareagować, kiedy Morgan postanowiła zmienić jej ubranie na coś odpowiedniego i po chwili przyglądała się jej spod przymkniętych powiek. - Doprawdy, cudowne żarty się was dzisiaj trzymają. Może powinienem odesłać was na jakiś kurs krawiecki, bo przynajmniej tam się sprawdzicie. Albo do profesora Forestera, może moglibyście zagrać ambitne gumochłony w jego kolejnym musicalu - powiedziała cicho, nieco złowieszczo, z wyraźnym namysłem. - Na razie zaczniemy od odjęcia każdemu z was dziesięciu punktów... - zakomunikowała, cmokając, niby to z przejęciem, ale złośliwa radość aż się w niej gotowała, czego nie zamierzała ukrywać, bo w końcu te głupie dzieciaki powinny posmakować tego wszystkiego na własnej skórze, a może się czegoś nauczą.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
- I got ten fingers to the sky, my back to the wall, my white flag high! - zaśpiewała z całkiem szczerym przejęciem, kiedy usłyszała groźbę Vicks, bo akurat to jak najbardziej leżało w jej zasięgu. Szlaban zresztą, jeżeli dobrze pamiętała, również. Czy miała zamiar po niego sięgnąć w ciele profesora transmutacji? Być może, ale w takim przypadku Davies wolałaby zadbać, aby było warto. - Ciach, ciach, ciach, asfodelus, lulek, pykostrąk, mój mąż... - z radością odniosła się do wspomnienia musicali, kiedy już Brandon nawiązała do zajęć Forestera. Czy chciała tym przebudzić w Vicky jakieś wspomnienia i przywrócić jej rozsądek? Być może, choć nie była to z pewnością jedyna motywacja. Wystarczającą było już przecież pragnienie powygłupiania się na oczach tego niby-Craine'a, który był jednak swoją dużo bardziej wyluzowaną wersją. Ostatecznie jeszcze nie zabił dwójki Gryfonów pomimo muzycznych psikusów i bezcelowego wywijania różdżką. - Czy nie odpokutowałam już swoich win dzięki zaklęciu? - jasne, że się licytowała, choć w prawdziwej sytuacji prędzej rozbiegłaby się w głową w ścianę, zanim zdecydowałaby się na taki krok. - A o odzyskanie punktów straconych przez Leonardo chciałabym się założyć. Bo jestem przekonana, że ma Profesor pewną wiedzę, o której posiadanie nigdy by się Profesor nie podejrzewał. - upadłaś na głowę, Davies. Powinnaś sprawdzić, czy nie ma Cię w dormitorium Gryfonów i nie wychodzić stamtąd aż do egzaminów. Czy taktyka, by nie dać Victtonowi (albo Vittonowi? Od nazwisk byłoby chyba Braine...) dojść do słowa i przedstawić mu teoretycznie całkiem intrygującą wizję miała jakąkolwiek przyszłość oprócz nałożenia szlabanu?