C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Dobrze wyposażona, ale ciasna – pomieszczenie ma potencjał, ale jego układ sprawia, że jest w niej naprawdę mało miejsca. Sprawdzi się do codziennego gotowania dla dwóch osób, ale kulinarni zapaleńcy mogą być rozczarowani.
Salon
Komfortowy i bardzo, bardzo przytulny – w końcu można przytulić obie ściany na raz! Kanapa jest rozkładana, wobec czego pomieszczenie może również służyć jako sypialnia.
Łazienka
Ot, zwykła, nieco przestarzała łazienka. Nadgryziona zębem czasu, ale spełnia swoje przeznaczenie.
Sypialnia
Przestronna i jasna, z całkiem sporym łóżkiem. W całym mieszkaniu to właśnie w tym pokoju pozostawiono najwięcej wolnej przestrzeni.
Mruknął cicho w zadowoleniu, ale i w zachęcie, chętnie przemykając dłońmi dalej, by zapleść je za Bazylowym karkiem wraz z tym zaborczym dotykiem, którego intensywność kochał, nigdy nie będąc fanem drażniąco delikatnych smyrnięć, które potrafią doprowadzić go do szału. Nie kazał prosić się dwa razy, od razu pochylając się do drobnego pocałunku, przeciągając przyjemne sklejenie ust do euforycznej wieczności, nim nie odciskał ich kształtu to na jednym policzku, to znów na drugim, na czole, skroniach, kościach policzkowych, powiekach, nosie czy gdziekolwiek jeszcze zostało to zażyczone przez Bazyla bądź zapragnione przez niego samego. Przymknął oczy łasząc się do otulającej mu policzek dłoni, marszcząc lekko nos pod łaskotaniem powieki w jakie wprawiało go muskanie jego rzęs i zaraz już śmiał się cicho, otwierając drugie oko, by wesołym spojrzeniem łypnąć na Bazyla, szczerze rozbawiony tym jak cudownie uroczy potrafił być, gdy już pozwalał sobie na uchlanie. - Jestem całkiem pewny, że bym to zapamiętał, więc jeśli tak, to musisz starać się mówić bardziej wprost - wytknął mu dramatycznym szeptem, niespokojnie wiercąc się w miejscu, jakby tyłek nie mógł usiedzieć mu spokojnie, prowadzony niby niewidzialnym merdaniem ogona, bo przecież nawet jeśli czuł przyjemne ciepło na te czułości, to i tak instynktownie chciał już zrównoważyć je bezpieczniejszą dla siebie fizycznością. - Ale po co? - jęknął cicho, pozwalając by sens Bazylowej wypowiedzi uleciał gdzieś bokiem, tak jak i on bokiem wtulał się w niego ciaśniej, przyciągając głowę Kane'a do swojego torsu. - Krzywdzisz mnie już mniej, tak jest dobrze. Nie szukaj nowych sposobów na to by mnie coś bolało… - pociągnął łagodnie, wchodząc na absolutne wyżyny swojej delikatności, gdy głaskał jasne włosy, w końcu jednak opadając dłonią do boku Bazylowej szyi, by zaczepnie owinąć się wokół niej palcami. - Znaczy… jeśli mnie będziesz odpowiednio nagradzał za wytrzymałość, to możesz i krzywdzić… - przyznał ciszej, szurając bordowymi paznokciami po jasnej skórze, nim te nie zatopiły się znów w jasnych kosmykach w powolnym masażu głowy. - Chcesz zostać na noc?
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Mlasnął dziwnie, jakby sobie smakował ten jego śmieszek dźwięczny, samemu się w odpowiedzi uśmiechając i pokiwał głową. Bardziej wprost. To rodzaj polecenia, który gadzi mózg Bazyla rozumiał, bo przecież sam to wydedukował już przy pierwszych interakcjach. Krótkie komendy. Jak do psa. Ciężkie powieki opadały znów, raz za razem, kiedy Riverowe palce wślizgnęły się pomiędzy złote włosy chłopca. Poczuł, jak przyjemny dreszcz przebiega po skórze jego głowy, w stronę karku, rozlewa się po plecach i jak zaklęcie sięga jego dłoni, które w odpowiedzi zacisnęły się na udach Coon’a mocniej, sięgając dalej, wyżej, bo pośladki, które dawno już temu uznał za swoją własność. Z rękoma pełnymi Riverowego ciała podniósł głowę raz jeszcze, odchylając się i spoglądając a jego rozbawiony profil swoimi zagadkowymi, dwubarwnymi oczami. - Chciałbyś..? - mruknął, patrząc na niego spod rzęs, jednak z lekko zadartą brodą- Żebym Cię czasem sponiewierał? Jak małą ladacznicę… - oparł potylicę o kanapę i wziął głęboki wdech, zaciskając na nim zaborczo palce. Trzymał w płucach ten oddech a w gardle te słowa, poszukując ich zamienników, bo nie był gotów mówić więcej pięknych słów, skoro nawet po pijaku widział, jak się przed nimi River uchyla. - Pachniesz inaczej niż zwykle. - powiedział za to, rozklejając znów powieki. Jedna ręka powędrowała wyżej, po wąskim torsie w kierunku szyi, gdzie palce zahaczyły o zawiązany, noszony posłusznie sznur i przekroczywszy jego granicę, ujął jego podbródek palcami- Co to za zapach? Beethoven? Czy jeszcze tu kogoś chowasz, jak nie patrzę… - uśmiech przebiegł mu po ustach, choć spojrzenie miał ciężkie, głowę wspartą o kanapę. Najczulszym zmysłem węży był przecież węch. Smakowały powietrze, potrafiąc z niego rozpoznać niesamowitą ilość informacji, od tego, gdzie są w przestrzeni po porę dnia, czy temperaturę. Kciukiem wspiął się na dolną wargę chłopaka, szukając w niej odpowiedzi na swoje wątpliwości, które pączkowały gęsto w stanie upojenia, ale również więdły szybko, nim nie był w stanie się nimi przejąć- Niegrzeczny… taki niegrzeczny jak nie patrzę. - obrysowując spojrzeniem linię jego ust, by zaraz gestem, za ten trzymany podbródek przyciągnąć go do swoich, w łakomej potrzebie konsumpcji ich, sprawdzenia, czy dalej są takiego samego kształtu, dalej tego samego smaku co chwilę temu. - Chcesz, żebym został. - powiedział, nie zapytał, patrząc mu w oczy z tak bardzo bliska- To mi to powiedz. Poproś. Ładnie. To zostanę. - nakierował go na odpowiednią ścieżkę komunikacji, jako że przecież River wciąż był w trakcie tresury. Przechylił głowę, przetaczając ją po oparciu i spojrzał w ciemność za oknem- Trzy. Dwa…
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Zachichotał głupio, zaraz zagryzając się na własnej dolnej wardze, by nieco zdusić w sobie reakcję, która zbyt mocno zdradzała przytaknięcie, bo i choć głowa lekko bujnęła mu się z góry w dół i z powrotem w górę, to przecież nie wypadało przytakiwać na tak sformułowane pytania. - Jeśli potrafisz… - wydusił z siebie jednak, nachylając się nieco do przodu, by lepiej przyjrzeć się wspierającemu się o kanapę Bazylowi, chcąc złapać moment, gdy ten otworzy oczy, by sprawdzić ile upojenia alkoholowego jest jeszcze w jego spojrzeniu i na ile to ono dyktuje te pewne zaciśnięcia dłoni, które tak mu się podobały. Wygiął się mimowolnie pod trasą Bazylowej dłoni na swoim ciele, czując jak przyjemny dreszcz ekscytacji prowadzi go za nią uwagą, gdy sam próbował rozwiązać zagadkę dlaczego pachnie inaczej, by w końcu rzucić ciche "To grzaniec", czując potrzebę odpowiedzi gdy tylko palce Bazyla musnęły jego sznurkowy naszyjnik. - Wręcz przeciwnie - zaprotestował, grzecznie przecież pochylając się do nawołujących go bezgłośnie ust, dłońmi łapiąc się z ekscytacji za ślizgońskie ramiona. - Niegrzeczny jestem tylko przy Tobie - naprostował szeptem, bardzo chcąc by Bazyl to zrozumiał, ale wcale nie potrafiąc wstrzymać się choćby sekundy dłużej, gdy czuł jak jego własny rozgrzany oddech odbijał się od twarzy Bazyla i wracał do niego nękająco. Niemal jęknął z ulgą, gdy w końcu mógł zatopić się w pocałunku, mając wrażenie, że teraz, gdy jedynym ich źródłem był Bazyl, potrzebował ich do życia jeszcze mocniej, wcale nie dostając ich przy tym więcej. Wciąż było mu mało i zachłannie chciał nadal więcej i więcej, rozchylając już nawet usta do kolejnego pocałunku, by zatrzymać się w dezorientacji, że nagle musi znów myśleć i coś rozumieć, zamiast po prostu odpłynąć bezmyślnie w przyjemność. Wstrzymał oddech w niezrozumieniu, przejęty spoglądając w to jasne oko, które kojarzyło mu się z zabójczo nieugiętym chłodnym Bazylem, a nawet przechylił lekko głowę w bok w fizycznym przypieczętowaniu tego, jak ciężka w próbie myślenia stała się jego głowa. I zapewne chwilę zajęłoby mu ułożenie odpowiedniej wypowiedzi w głowie, gdyby nie to ponaglające go odliczanie, które błyskawicznie wydusilo z niego pierwsze "Proszę". Poprawił się niespokojnie, niezadowolony z tego, że spojrzenie Bazyla uciekło gdzieś w bok, więc i zaborczo sięgnął dłonią do jego policzków, by nawrócić go znów do swoich oczu. - Bardzo chcę byś został. Chcę byś ze mną spał i żebyś wyszedł ze mną rano na spacer z tym obszczańcem i żebyśmy razem wtedy zapalili - wyrzucił z siebie szybko, machając dłonią w stronę śpiącego w ciepłej kurtce psidwaka. - Chcę byś mnie przytulał i opowiedział mi jakieś swoje wspomnienie do snu - dodał znacznie ciszej, uciekając do ciemnego oka w mimowolnej wierze, że to nie wyśmieje go za to szczerze wypowiedziane pragnienie. - Zostań ze mną, proszę.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Uśmiech błąkał mu się nieświadomie po ustach. Tego chciał. Ciężaru Rivera na swoich kolanach, jego ciepłych dłoni, tego rozgadania o wszystkim, włosów chaotycznie poruszających się po głowie przy każdym jednym z jakże wielu gryfońskich tików. Czemu nie mogło go być z nim w Pure Lux? Czemu nie tańczył dla niego? Nie zamienił się w wielobarwną syrenkę, nie pił śmiesznych drinków, nie uspokoił bazylowego wkurwienia na widok Salazara. Wkurwienia, które na tym etapie uspokoić mógłby już tylko River, bo nawet Max i jego logika przestały mieć dla Bazyla sens. Czemu go tam nie mogło być? Wyciągnął drugą rękę, obejmując drugi policzek, tak dla równowagi, równie pieszczotliwie co wcześniej pierwszy. Jego mała rybka, przecież nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, dlaczego ze wszystkich pojebanych ludzi w tym układzie, to akurat River ponosił największą odpowiedzialność? Chłodny, błękitnooki Bazyl przysłuchiwał się słowom gryfona z uwagą, za to ten miękki i całkiem pijany, o oczach w kolorze gorącej czekolady, roztkliwiał się nad Riverowym urokiem i załamywał ręce nad tym, jak się rzeczy toczą. - Jesteś taki piękny. - wyszeptał znienacka słowa, które były kompletnie niezwiązane z niczym, o czym rozmawiali teraz, słowa, które mogły jedynie zdradzać, jak wiele płaszczyzn myśli jednocześnie układało się w jego głowie. Smakował ten pocałunek, słodki jak zawsze, jak zawsze doprawiony papryką jego wiecznej tęsknoty za tym gestem. Samotny w ustach język, taki wiecznie skory do witania towarzystwa, oblizał wargi, gdy te rozciągnęły się w uśmiechu po tym pierwszym, cichym, ale jakże szybko wyrzuconym w eter "Proszę". Przeniósł wzrok na powrót na chłopca, dając mu uwagę, którą przed chwilą tak lekko mu zabrał, wiedząc przecież, że to karta przetargowa, na podstawie której River uczył się najszybciej. - Zostanę, skoro tak ładnie prosisz? - przez myśl przeszło mu zepchnięcie Coon'a z kolan i domaganie się zupełnie innego rodzaju argumentu prośby, ukrywającego się za sztywnym materiałem przemarzniętego dżinsu, oderwał jednak plecy od oparcia kanapy i oplótł go ramionami, ośmiornica, nim pociągnął za sobą do pozycji horyzontalnej, kraken ciągnący piękny okręt w czarne głębiny. Wydobył nieporadnie różdżkę z kieszeni i rzucił "nox" na tlące się w mieszkaniu światła, tak niedbale, że cudem zaklęcie zadziałało, bo jego usta już zmierzały do tych Riverowych, zaczynając swoją akcję poszukiwawczą od linii jego żuchwy, dłonie wciskając pod koszulkę, jakby mu miało go zabraknąć w nocy, jakby się miał mu wyślizgnąć przy chwili nieuwagi. Musiał go więc związać swoimi ramionami, palcami, nogi zapleść z jego nogami, żeby mu do głowy nie przyszło nawet uciekać.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Ciche chichoty wydawały mu się nie do powstrzymania, gdy same wyrywały mu się z piersi przy każdym wyrzuconym przez Bazyla komplemencie czy uderzeniu ulgi, gdy ten reagował dokładnie tak, jak sam sobie życzył. - Dziękuję - wyrzucił z siebie na przyduszonym wydechu, gdy tylko poczuł jak wpada w pułapkę ślizgońskiej zachłanności, przymykając oczy z cisnącym mu się na usta uśmiechem, którego żaden pocałunek nie potrafiłby teraz zetrzeć. - Ć-ciasno - jęknął cicho, czując jak z trudem łapie oddech między jednym pocałunkiem a drugim, z każdym kolejnym coraz silniej upajając się Bazylem i wyczuwalnymi w jego oddechu procentami, więc i tym gwałtowniej nagle wpadając na ścianę nagle uświadomionego błędu. - O-och, czekaj, czekaj, czekaj - zaprotestował, odpychając się nagle, by zeskoczyć na ziemię, od razu rzucając się do ucha dolnej części kanapy, by rozłożyć ją nie tylko pospiesznym szarpnięciem, ale i z głośniejszym hukiem wyrwanego ze snu mechanizmu. - Wierzę, że nierozłożona kanapa nie powstrzyma Jinxa, by się tutaj do nas walnąć, więc wolę, by miał jednak trochę miejsca dla siebie, bo- no wiesz, zamierzam Cię kryć sobą i nie chcę się Tobą dzielić - wyrzucił z siebie, gdy doskakiwał już do szafy z pościelą, zatrzymując się na krótki moment przez nagłą świadomość tego, co właściwie powiedział i że wcale nie miał ochoty się z tego wycofać. - Tańczyłeś z kimś dzisiaj? - podpytał więc ciszej, ściskając poduszkę mocniej, bo i doskonale pamiętając ich rozmowę podczas wspólnego lepienia doniczki. - Tańczyłbyś dziś ze mną, gdybym mógł tam być? - dodał, rzucając pościel na kanapę, by samemu niemal na nią wskoczyć, wciskając się między Bazylowe nogi, od razu wędrując dłońmi do zapięcia jego jeansów, na krótki moment nieskutecznie próbując powstrzymać lawinowo sypiące się w jego głowie myśli. - Bazyl… - podjął, tak cicho, że i musiał zastanowić się czy odgłos rozpinanego zamka go nie zagłuszył. - Pójdziesz ze mną na bal sylwestrowy? - wyrzucił z siebie błyskawicznie, nie rozumiejąc dlaczego serce tłucze mu się w piersi w panice, próbując uspokoić je poszarpywaniem w dół za ślizgońskie jeansy.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Z gardła wyrwał mu się przedziwny śmiech, pomiędzy rozbawieniem, a jakąś pijaną lubieżnością, kiedy tak stęknął, że ciasno. Mruknął pod nosem coś, że to chyba dobrze, jak ciasno, i że on to nawet lubił, kiedy było ciasno, ale już, już River na nogi wyskoczył jak zając, z kanapy, z jego macek uciekł, porzucając skołowanego Bazyla, który zawisł w bezruchu, z wyciągniętymi ramionami, wpatrując się w gryfona w całkowitej dezorientacji. Skrzypnięcie mechanizmu sprawiło, że się przetoczył jak wór tykwobulw, wydając z siebie bolesne jęki cierpiętnika. Nie dość, że porzucony, to jeszcze potraktowany z taką niewdzięcznością. W tym stanie alkoholowego upojenia byłby się i obraził, ale obserwowanie podekscytowanych pląsów z pościelą, jakie prezentował River, sprawiało mu niewytłumaczalną przyjemność, więc tylko leżał z kretyńskim uśmiechem. - Hm? - uniósł brwi, bo trochę już nie słuchał- Z nikim. Tańczyłem sam, Solberg założył się ze mną o sto galeonów. Ale potem mi ich nie dał… - skrzywił się. Nie dość, że został wystrychnięty na dudka i dał się podejść do tańczenia, to jeszcze ocyganił go na sto galeonów.- Oczywiście, że bym tańczył z Tobą. - powiedział bardzo pijanym tonem, zdawał się jednak mieć zaskakująco trzeźwe spojrzenie, kiedy konsternacja i dziwne speszenie szopa sprawiło, że ten mówił coraz ciszej. Milczał. Jego najgorszą cechą dla tej relacji było to wieczne milczenie. Ubogość wypowiedzi, choć przecież nie braki w słownictwie, a jednak milczenie, które, choć trwało chwilę, wydawało się wiecznością. Podniósł biodra, by pozwolić ściągnąć z siebie dżinsy, po czym uniósł się do siadu, rzucając poduszkę za siebie i sięgając po te rozbiegane dzikie myszki, jakimi były riverowe dłonie.- Tańczyłbym - powiedział z powagą- Bardzo mi Cię tam dziś brakowało… - dodał cicho, ale zaraz uśmiechnął się znów po pijacku- Zapraszasz mnie na bal? Tak po prostu? - zaśmiał się cicho, ciągnąc go na siebie, w tę poduszkę, znów próbując uwięzić go w swoich ramionach- Tak bez kwiatka? Ani nic? No nie wiem, nie wiem… - zamknął oczy na chwilę, by pocieszyć się zaniepokojonym wierceniem Riverka- Pójdę z Tobą gdzie tylko chcesz. - odpowiedział sennym głosem mamroczącego pijusa, jednak gdy Coon spojrzał wyżej, w ciemności błysnęła bardzo bystra para oczu, nim zniknęła za kurtynką powiek.
2x zt
+
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Trwający bite trzy tygodnie Sylwester zagiął mu czasoprzestrzeń na tyle, że kiedy usłyszał o straszliwym ogniu trawiącym żywcem uczestników hogwarckiego balu i pakował piorunem swój wyświechtany plecak, żeby jak najszybciej wrócić i sprawdzić czy z Marleną i resztą jego przyjaciół wszystko w porządku, było już zdecydowanie za późno, by móc nazwać to natychmiastową reakcją. Sama podróż również zajęła mu znacznie więcej czasu niż powinna, bo kiedy w końcu się ocknął i przebłysk świadomości podpowiedział mu, że może warto byłoby zakończyć świętowanie, okazało się że stracił nie tylko rachubę czasu (i godność), ale też różdżkę, portfel i nawet wizbooka; były to okoliczności dalekie od idealnych, ale skłamałby, gdyby powiedział, że imprezka nie była tego warta. Tak to bywa, raz na miotle, raz pod miotłą. Zdeterminowany, by jak najszybciej znaleźć się u boku siostry, był gotów nawet pieszo przemierzyć dzielący ich ląd i wodę, na szczęście jednak nie musiał, bo udało mu się dokonać sprytnej transakcji wymiany działki raptuśnika na jakiś lewy świstoklik, i trudno o większy dowód na to do jak wielkich poświęceń Ricky był gotów gdy w grę wchodziła Marlena. Ponieważ nie poinformował dosłownie nikogo o planowanym powrocie, nie miał innego wyjścia niż zrobić siostrze niespodziankę totalną - wbił prosto do jej mieszkania, jak się okazało, pod jej nieobecność, ale dzięki uprzejmości wychodzącego właśnie do szkoły Jinxa mógł wejść do środka i poczekać na nią w bardzo gustownym salonie; natychmiast poczuł się jak u siebie i bez skrępowania przejrzał pobieżnie zawartość wszystkich kuchennych szafek, by ostatecznie wygrzebać z nich opakowanie płatków śniadaniowych i irlandzkie piwko. Ze zdobytymi wiktuałami zaległ na babcinej kanapie w pozycji półleżącej, nonszalancko siorbiąc piwko i sięgając po chrupki prosto z kartonu, czekał na zjawienie się Marli, a każda minuta dłużyła mu się jak godzina.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Miała iście okropny dzień, bo już od samego rana wszystko szło nie po jej myśli. Tu schody wyjebały ją na jakiś szemrany korytarz w momencie, gdy spieszyła się na zajęcia. Tu dowiedziała się, że ma dodatkowy patrol i to jeszcze o zgrozo w sobotę wieczorem, a żeby tego było mało okrutnie podziobały ją sowy, kiedy w akcie heroizmu próbowała uratować jakiegoś Krukona przed tymi przeklętymi ptaszorami, niezwykle pobudzonymi od czasu sylwestrowej nocy. Czarę goryczy przelał bardzo nieelegancki komentarz starego zgreda z portretu – bez słowa przetransmutowała mu piękne złote ozdobne ramy w takie najzwyklejsze plastikowe i odeszła, w głowie układając bardzo sprytny plan: wróci do domu i walnie się z piwkiem na kanapie, do końca dnia ignorując resztę obowiązków. Gdy tylko znalazła się pod drzwiami mieszkania, humor momentalnie jej się poprawił; weszła do środka nie spodziewając się nikogo poza zwierzakami w środku i nucąc swój ulubiony hit Salazara od razu skierowała kroki do kuchni, żeby zgarnąć z półki chłodzącej piwko, które zostawiła sobie na czarną godzinę. O jakże się zdziwiła, gdy zastała tam jedynie paczkę parówek i zwiędłą sałatę, a po browarze ani śladu. W myślach już układała diss na Rivera albo Jinxa, jedynych podejrzanych w tej sprawie i wzięła butelkę oranżady, żeby chociaż nią zapić wszystkie smutki. Przekroczyła próg salonu w akompaniamencie swojego krzyku i brzdęku tłuczonego szkła. Zanim jej szare komórki zaczęły pracować i dopasowała sylwetkę intruza do jakże ukochanej twarzy Ryśka, była pewna, że padła ofiarą jakiegoś zboczeńca, który bezpardonowo wbił im na chatę i w dodatku bezczelnie popijał jej upragnione piwko. – O chuj – wydusiła z siebie, gdy w końcu połączyła kropki i rozpoznała w tym nikczemnym łobuzie nie kogo innego jak własnego brata. – No tak, mogłam się spodziewać, że tylko ty będziesz na tyle odważny, żeby podpierdolić mi ostatniego browara – uśmiechnęła się i w kilku susach była już przy nim, rzucając mu się na szyję. Ściskała go z całej siły, pokazując tym samym jak bardzo tęskniła i się martwiła, bo ostatni raz napisał do niej ostatniego dnia roku z życzeniami – a raczej pijackim bełkotem, który rozszyfrowała jako „baw się dzisiaj dosko”. – Ty obwiesiu – zaczęła dziarsko tyradę, zastanawiając się od czego powinna zacząć. – Myślałam, że się zadławiłeś tam tymi knedlami albo dostałeś krwotoku wewnętrznego albo nie wiem, ale broniłam cię przed starym, bo był o włos od zawału, że się nie odzywasz i wmówiłam mu, że wszystko jest git, po prostu pilnie poprawiasz wszystkie oceny. Pewnie nie uwierzył, ale był spokojniejszy, że chociaż do mnie piszesz. Ricky, kurwa – wzięła głęboki wdech – jesteś takim zjebem – trzasnęła go pięścią w ramię, co oznaczało „tęskniłam, dobrze, że wróciłeś”. Wyrwała mu z dłoni piwko i zrobiła kilka łyków, bo teraz tym bardziej potrzebowała zapić nie tylko ciężki dzień, ale i opić jego powrót.
- Sama jesteś chuj - skwitował, wygrzebując się pokracznie z zapadającej się pod jego wątłym ciężarem kanapy, a jak tylko stanął na nogach, to wyciągał ramiona, bo przecież doskonale wiedział że zaraz padnie ofiarą siostrzanej czułości, przed którą ani trochę nie miał zamiaru się bronić, bo stęsknił się za nią równie mocno. Ścisnęła go tak, że prawie połamała żebra, on z kolei odwdzięczył się dziarskim poklepaniem po plecach, a kiedy już oderwali się od siebie i Marlena rozpoczęła swoją tyradę, której również się spodziewał, bo witała go w podobny sposób za każdym razem gdy wracał ze swoich wojaży, Ryszard słuchał jednym uchem i z pełną powagą sprawdzał, czy głowa Marli na pewno znajduje się na swoim miejscu i nie została przypadkiem odgryziona albo spalona przez jakiegoś gada. Na szczęście nie. - Jesteś cała! - odpowiedział radośnie i nie całkiem na temat, puszczając wreszcie jej twarz mniej więcej w momencie, w którym skończyła przynudzać o zmartwionym ojcu, o którym wzmiankę podsumował bezlitosnym prychnięciem. - Stary niech zluzuje gumę w gaciach, jak byłem gówniakiem to miał mnie w dupie, a teraz, jak się potrafię zajebiście sobą zająć, to panikuje jak się nie odezwę dwa dni - burknął bojowo, wcale nie mając zamiaru się przyznawać, że za każdym razem nieco wzruszała go ta bezsensowna i niepotrzebna troska Cilliana i tak naprawdę był Marli szalenie wdzięczny za to, że starała się go jakoś uspokoić, żeby biedak do końca nie osiwiał ze stresu. Wyszczerzył się wesoło na uroczy epitet okraszony ciosem w ramię i mamrocząc pod nosem czułe "spierdalaj", w luźnym tłumaczeniu znaczące "też się cieszę, że cię widzę", energicznie pociągnął Marlę na kanapę, na której oboje mogli rozsiąść się jak króle, którymi przecież byli. Królami życia, oczywiście. - Strasznie zachlałem w Sylwestra - wyjawił wreszcie tajemnicę swojego zniknięcia, wycierając elegancko cieknący nos rękawem i sięgnął po porzucony gdzieś na podłodze plecak - Film mi się urwał chyba w środę, obudziłem się na jakimś wypizdowie, różdżkę mi zajebali i cały hajs też, musiałem z buta iść do Pragi, patrz, aż dziurę w podeszwie przetarłem - relacjonował, podtykając Marli buta pod nos, a pomiędzy tymi wygibasami wydobył z czeluści plecaka butelkę - No ale chyba nie myślałaś, że z pustymi rękami wbijam, czeski bimber ci przywiozłem, prima sort, w dormitorium pędziliśmy - dodał, bardzo dumny, machając entuzjastycznie podarunkiem, a potem się zawiesił i chwilę myślał intensywnie, wystukując znany tylko sobie rytm na gustownie obitym oparciu sofy, czując jak jedna myśl, jak wyrzut sumienia, wwierca mu się w mózg, aż wreszcie wyrzucił z siebie niecierpliwie, jakby Marlena w jakikolwiek sposób go poganiała: - Dobra, kurwa, strzelmy se fotę jak razem siedzimy elegancko i wyślemy Cillianowi z pozdrowionkami, niech się cieszy staruszek. I weź mi powiedz w końcu co tu się odpierdoliło z tymi smokami? - poprosił uprzejmie na koniec, odbierając od niej piwerko na hojny łyk, który następnie zagryzł wykwintną zakąską w postaci płatków.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Puściła jego wybitną ripostę mimo uszu i bez słowa po prostu wtuliła się w wątłe ciało Ryśka, napawając się jego obecnością. Nie widzieli się sto lat, a codzienna wymiana durnych wiadomości na wizzengerze nie była w stanie zastąpić codziennego kontaktu. Konkluzję miała całkiem prostą – tęskniła za nim w chuj. – A jaka mam być? Jak z taką werwą sprawdzasz czy żyję to pozdro, bo dziesięć razy pogrzeb byś przeoczył – zauważyła sprytnie tonem pozbawionym pretensji. Przecież doskonale znała sposób funkcjonowania Richarda i była przyzwyczajona do jego nieogarniania rzeczywistości; całym sercem kochała go za to, że żył chwilą i nie przejmował się absolutnie niczym. – Czy pomyślałeś choć raz, że twój stary nie jest jedyną osobą, która siwieje ze strachu jak się nie odzywasz nie dwa dni a dwa tygodnie??? – zerknęła na niego oburzona, bo może i akceptowała to, że był lekkoduchem, ale na pewno nie bagatelizowała swojego zamartwiania się o niego. – Chuj ci w dupę, Ricky – skwitowała jego bezmyślność, przyciskając go do siebie jeszcze mocniej. Po ryśkowym i pełnym czułości „spierdalaj” opadła na sofę i przekręciła głowę w jego stronę, oczekując na jakiekolwiek wyjaśnienia. A gdy te nadeszły, zadała sobie cicho pytanie czy warto było oczekiwać racjonalnych argumentów, skoro doskonale wiedziała co usłyszy. – MYŚLAŁBY KTO – parsknęła śmiechem i odsunęła spod twarzy jego brudnego buciora. Z zainteresowaniem chwyciła butelkę z szemraną zawartością, odkręciła korek i powąchała ten rzekomo prima sort trunek. Oczywiście pachniał jak ambrozja. – Mam świetny pomysł. Zamiast rzucać namiar na twoją różdżkę albo wizbooka po prostu rzucę go na pierwszą lepszą flaszkę. I wtedy na sto procent będę wiedziała co się z tobą dzieje – prześmiewczo tyrpnęła go między żebra, a następnie przywołała dwie pokaźne szklanki z kuchni, do których nalała bimberku. – Za to, że znów możemy się na siebie wkurwiać – wzniosła braterski toast i upiła łyczek czeskiego samogonu, czując jak alkohol przepala jej gardło i większość styków w mózgu. – Doski plan, w końcu przestanie mi truć dupę – ożywiła się. – Powiem ci, że nawet Fiadh ostatnio interweniowała, żebym jakiś fotomontaż zrobiła czy coś, bo ten już planował wyprawę do Czech… Zamarzyła mu się wycieczka po atrakcjach Pragi. Nie miałam serca mu powiedzieć wprost, że jesteś skończonym idiotą i pewnie poszedłeś w melanż życia – szybko zdała Ryszardowi relację z ostatnich tygodni. – NIEZŁA HECA, CO? – podekscytowała się, zgarniając garść płatków i wsadzając je sobie do mordy. – Nie było mnie na miejscu, bo balowałam ostatecznie gdzie indziej, ale była sroga draka. Nikt nie wie co się ostatecznie wydarzyło, z dupy pojawiły się smoki i zaczęły rozkurwiać wszystko dookoła. Okropne, cieszę się, że tego nie widziałam – oparła głowę o jego ramię i sięgnęła do kieszeni po paczkę papierosów. – Nasze dormitorium to istne piekło. Dosłownie. Jest tam teraz tak gorąco, że doceniam to mieszkanie jak nigdy. Ogólnie cały zamek jest rozkurwiony, ja nie wiem, wojnę przetrwał, a tu parę smoków aferę roku zrobiło… Ale lepiej powiedz mi jak Czechy. Serio popijają tam absynt do śniadania? I są przytułkiem dla złamanych serc z Wysp? I czy Czeszki faktycznie są takie frywolne? Ale bez szczegółów, to będzie zbyt traumatyczne – zasypała go pytaniami, niezwykle ciekawa jego opowieści z zupełnie innej strony świata.
______________________
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Wiedział, że Marlena nie ma wcale pretensji to skandaliczne zaniedbanie, jakiego się dopuścił, jakiego dopuszczał się regularnie, bo w ciągu tych dziesięciu lat bycia rodzeństwem zdążyła się przyzwyczaić do tego, że od Ryśka zwyczajnie nie należało wymagać za wiele, a najlepiej to nic; poczuł się jednak, jak rzadko kiedy, w obowiązku by się jakoś wytłumaczyć. Nawet się lekko obruszył. - Bo ja nie sprawdzałem, czy żyjesz, tylko czy jesteś cała - sprecyzował - Jakbyś serio umarła, to bym telepatycznie poczuł o tutaj - poklepał się dramatycznie po wątłej klacie, gdzieś w okolicach, gdzie jego zdaniem powinno być serce, i wcale sobie nie kpił, bo żył w szczerym przekonaniu, że on i Marlena są bliźniętami posiadającymi ten niesamowity instynkt i nikt ani nic nie było w stanie go przekonać, że jest inaczej. - Oj dobra już - rzucił zbywająco, by nie dopuścić przypadkiem do powstania związanych z nieumyślnym zmartwieniem Marli wyrzutów sumienia - Diabeł swojego nie ruszy, pamiętaj - dodał dziarsko, pyrgając ją zaczepnie, zaraz jednak odwzajemnił kolejny pozbawiający tchu uścisk jeszcze mocniej i chwila byłaby prawie że podniosła i wzruszająca, gdyby nie kolejny czuły tekst, padający w jego stronę. - Tyle razy mi tego życzyłaś, że chyba w końcu będę musiał spróbować - zarechotał w odpowiedzi i zmierzwił jeszcze Marlenie włosy tak dla zasady, żeby była jeszcze mniej uczesana niż zwykle, po czym zasiedli w końcu na kanapie. Argumenty, którymi się usprawiedliwił, były w jego oczach zupełnie racjonalne, a przede wszystkim - zgodne z prawdą, i to powinno zostać przez siostrę docenione. Zresztą, niech pierwszy rzuci kamieniem ten kto nigdy nie zabalował o tydzień lub dwa dłużej niż planował! Tak po prostu czasem w życiu bywało i co on niby miał na to poradzić? No nic. Zachichotał tylko z aprobatą na pomysł Marli o lokalizowaniu go, bo to rzeczywiście byłoby niegłupie. -Sláinte! - zakrzyknął patriotycznie w ramach toastu, wznosząc w górę swój trunek z takim impetem, że trochę rozlał, ale nawet nie zauważył, zbyt zaaferowany degustacją. Miał nadzieję, że i Marlenie smakował, bo miał w planach uwarzyć jeszcze pięćdziesiąt litrów, żeby mieć co zaserwować na jej hucznym weselu; wystarczyło jednak tylko jedno spojrzenie na jej skrzywioną rozkoszą twarz, by domyślić się, że uważała ów bimber za równie wielką ambrozję, co on. Westchnął ciężko i wzniósł oczy do nieba, słysząc relację o trującym dupę Cillianie, a kiedy Marla zaczęła opowiadać o dramatycznych wydarzeniach z Sylwestra, słuchał z takim zaaferowaniem, że aż zastygł w miejscu z dłonią w połowie drogi do kartonu z płatkami. - Chuj, ale pojebana akcja - skwitował elokwentnie, bo rzeczywiście była to niezła heca, nawet jak na Hogwart, i ostatecznie zamiast po chrupki, sięgnął do wydobytej przez Marlę paczki papierosków. Nie zamierzał jawnie panikować, ale żołądek ściskał mu się w paskudny supeł, kiedy tylko wyobraził sobie, że jego ulubiona osoba na całym świecie mogłaby znaleźć się choćby w pobliżu smoka. - Serio, nadal nie ogarnęli zamku? Ja pierdolę. Niedojebanie to jest chyba jakaś najbardziej pożądana cecha przy zatrudnianiu nowego dyra - stwierdził krytycznie, uważając to za okrutny skandal - Większe zabezpieczenia zrobili przed bolcami próbującymi się dostać do babskiego dormitorium niż przed smokami, no śmiechu warte... Coś się stało komuś kogo znamy?? - w nagłówku tej czeskiej gazety, z której dowiedział się o drace, była jakaś wzmianka o ofiarach, ale nie zagłębiał się w szczegóły i tylko miał nadzieję, że chodziło o jakieś obojętne mu, anonimowe osoby, a nie bliskich ziomków. Najlepiej Ślizgonów. Pociągnął solidnego łyka alkoholowej ambrozji, żeby zwilżyć gardło przed nadchodzącą czeską opowieścią, i przełknąwszy go głośno, oświadczył: - Tak. Tak. I tak, chociaż to ostatnie to pewnie jest zasługa mojego uroku osobistego, he he - zamajtał brwiami, a cały dowcip polegał na tym, że wszyscy doskonale wiedzieli że wszelakie podboje wychodziły mu zazwyczaj jak mugolowi czary i niestety zmiana współrzędnych geograficznych nie robiła w tym przypadku żadnej różnicy. - Było dosko, no, co ja mam ci powiedzieć, piwko się tam leje jak sok dyniowy, na lekcjach wystarczyło mówić Já tomu nerozumím i wyglądać, jakby ci było z tego powodu przykro, i wszystko zaliczali, ludzie zajebiści, a knedle? Jeszcze lepsze, prawie masę na nich zrobiłem. Ja nie wiem czemu nie przyjechałaś! Powinnaś była przyjechać wtedy jak Mu- m-... miałaś okazję - wybrnął prawie gładko, cudem reflektując się w ostatniej chwili, że wcale nie chce przypominać Marli o tym, jak ten kutasiarz Murphy ją rzucił. - W sumie... ej... Może ten pomysł starego wcale nie jest zjebany. Pojedźmy se do Pragi. Weźmiemy starych i zostawimy ich ze zwiedzaniem, zajmą się sami sobą i zabytkowymi mostami czy tam chuj wie czym, a my zrobimy rajd do barach, przedstawię ci paru ziomków, znam nawet Polaków - szturchnął ją w żebro, przedstawiając ten kuszący argument, bo wiedział, że siostra jest zafascynowana tym właśnie krajem, co doskonale sam rozumiał. - No powiedz że nie zajebisty plan! - rozentuzjazmowany własnym pomysłem, wiercił się na kanapie jakby dostał owsików, bo najchętniej to teleportowałby się do Czech na ową wycieczkę już teraz, zaraz. Nieważne, że sekundę temu stamtąd wrócił.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Maksymalnie wzruszona jego wyznaniem, jak na damę przystało, siąpnęła nosem powstrzymując łzy radości i uśmiechnęła się rozanielona przez tak piękną deklarację. – Serce masz po drugiej stronie – uprzejmie go poprawiła, wplatając wątek edukacyjny w to ich bratersko-siostrzane spotkanie po wielu długich tygodniach. Czułościom i uściskom nie było końca, które zwieńczył Ricky zmierzwieniem jej włosów i komentarzem równie wybitnym, co przezabawnym. Zarechotała z gracją i odgarnęła grzywkę z twarzy, widząc świetną okazję, żeby ugrać coś jeszcze. – Aż dziwne, że w Souhvězdí nie spróbowałeś. O, ale skoro zaczynamy koncert życzeń to mam jeszcze jedno – żebyś przestał mi podpierdalać piwo z lodówki. Tylko myśl, że stoi na półce sprawiła, że jakoś doczłapałam się do mieszkania zamiast paść dramatycznie u podnóża bram szkoły. Prawda była taka, że nawet gdyby Rychu nie miał ani jednego argumentu albo powiedział na odpierdol „zapomniałem napisać, sorka” to nie miałaby do niego żadnych pretensji i z pokorą zaakceptowałaby taki stan rzeczy. Sama niejeden raz przyprawiała go o zawał serca jak wtedy, gdy napisała, że leci na wyprawę Jonesa, a potem długo nie odpisywała, zbyt przejęta tamtymi wydarzeniami i odbiorem orderu Merlina. W tym przypadku jednak w grę wchodziła jakaś sroga balanga, więc tym bardziej przebaczyła temu gamoniowi, po prostu ciesząc się, że beztrosko, jak gdyby nigdy nic, siedzą obok siebie na babcinym tapczanie i zabierają się za degustację czeskiego specjału. Czy mogło być lepiej? – SLÁINTE! – dodała po irlandzku, niemalże rozklejając się, gdy usłyszała jakże znany toast, który wymieniali już między sobą jako gówniaki, gdy popijali kompot podczas obiadu. – No mówię ci dramat – wsadziła peta w usta i odpaliła go różdżką. – Mamy zwiększone patrole, co chwilę jakaś kontrola wbija do szkoły, żeby zerknąć co się odmerliniło, no, a w dodatku – zaciągnęła się papieroskiem – nastroje wszystkich są paskudne – spochmurniała, przypominając sobie o ofiarach tego tragicznego w skutkach wydarzenia. – Bennett i Harrington. I to tylko potwierdza, że złego licho nie bierze, bo Patol oczywiście bez ani jednego draśnięcia i radosny jak wiosna, jeszcze wicedyrkiem został. Skandal, żeby budować swoje szczęście na tragedii innych… – oburzyła się na ten druzgoczący awans Craine’a. – No i kurwa zerknij na to – odstawiła szklankę z bimbrem na stół i odsłoniła ramię, prezentując przed nim skórę pokrytą błyszczącymi łuskami, do złudzenia przypominającymi te smocze. – Ja nie wiem, myślisz, że to po zatruciu?? Czy ogień smoka jest radioaktywny? – spytała z nadzieją, że Ryszard nagle stał się ekspertem od takich anomalii. Był jednak ekspertem odnośnie czeskiej kultury, dlatego wsłuchiwała się w jego opowieść, a kiedy wspomniał o masie po knedlach, aż zmacała go po bicku, żeby to sprawdzić. – No jak się przedstawiałeś jako Ridż to nie mam żadnych złudzeń, że tam było jedno wielkie „Czech MMA”, żeby wyodrębnić która jako pierwsza z tobą skończy – uśmiechnęła się niewinnie, naśmiewając się z jego randkowego alter ego, równie subtelnego co troll górski. Radości z tych czeskich perypetii nie popsuła jej nawet subtelnie zmieniona wzmianka o Murphym. – No zjebałam – przyznała bez ogródek i ożywiła się na propozycję o familijnym tripie. Z wrażenia aż wyprostowała się gwałtownie na kanapie, szturchając przy okazji paczę płatków, które rozsypały się dookoła. – OMG, no dosko – zachwyciła się i wzięła kolejnego bucha, niechlujnie strzepując popiół na podłogę. – Słuchaj to wrócimy może na weekend do domu, starzy się ucieszą i zarzucimy przy obiedzie pomysłem to dzięki temu szybko zapomną, że tak cię poniosło i przejebałeś nawet różdżkę. Btw ogarnę ci nową jak chcesz, co?? A ta Praga no to świetna myśl. Cillian i tak pewnie nie odpuści wspólnej fotki na moście Karola i będziemy umierać z żenady, gdy wrzuci kolejne pozdrowionka od całej rodziny, tylko najpierw mi powiedz czy ci twoi ziomkowie to przystojni są – zamajtała brwiami i zapiła swoją ekscytację hojnym łykiem samogonu. – Czy ten plecak to cały twój dobytek? – wskazała stopą na małą torbę, której zawartością najpewniej były dziurawe skarpety nie do pary i sweter zrobiony na drutach przez Fiadh. – Jakoś ci wygospodaruję miejsce w szafie i zorganizuję tapczan, Jinx i River nie będą mieli nic przeciwko, że zostajesz, bo do dormitorium nie ma co wracać. Po pierwsze zdemoralizujesz wszystkich, a po drugie upocisz się tam jak wieprz – w ten oto sposób z wielkim uśmiechem oznajmiła mu, że został kolejnym mieszkańcem lokum numer 10.
______________________
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Słuchając z rosnącym zafrasowaniem dalszej relacji Marli o szkolnej tragedii, poczęstował się papieroskiem, a że różdżki nie posiadał nie tylko pod ręką, a wcale, to bezceremonialnie wyjął jej z ust paloną już fajkę, żeby sobie od niej odpalić własną, co jakiś czas mamrocząc pod nosem jakieś "omg" albo "codochuja" w reakcji na poruszające słowa. - Eh, Harrington to był swojski chłop, zawsze fajne lekcje robił, pogadać z nim można było... świeć Lumos nad ich duszą - wyraził swój szczery żal, poważniejąc na chwilę, a na wzmiankę o Patolu prychnął z dezaprobatą - Awansowali go??? Kurwa, no całkiem już ta szkoła schodzi na psidwaki, wyobraź se jak on teraz będzie nami pomiatał... Wiesz co, nie zdziwiłbym się, jakby to wszystko to była jego sprawka, co chwilę się odgrażał że nas wszystkich pochłonie ogień piekielny, pewnie wszedł w spółkę z moją starą - wydedukował, podzielając oburzenie Marli, bo osobiście uważał, że takiego psychopatę jak Patol należało na taczkach z gnojem wywieźć z zamku, a nie jeszcze nagradzać awansami. Zerknął zaaferowany na ramię siostry, początkowo myśląc, że chce mu pokazać jakąś nową fajną dziarkę - tymczasem się okazało, że ta zamienia się w gada! Z wrażenia aż upuścił papieroska prosto na kanapę, wypalając w niej niewielką dziurę, na co Rysiek oczywiście machnął ręką i bardziej był przejęty tym, czy pet mu nie zgasł. Zastanowił się chwilę, zaciągnął porządnie dymem, aż wreszcie ocenił sytuację tonem eksperta. - Myślę, że to smokozzza i zmieniasz się w wszechpotężnego etyzera, wysłannika istot galaktyki światła - stwierdził śmiertelnie poważnie, nawiązując oczywiście do jednej z jego ulubionych piosenek Salazara - A tak serio to kurwa nie wiem, byłaś z tym w Skrzydle Szpitalnym? - zapytał zupełnie, jak na niego, rozsądnie; gdyby chodziło o niego, to by na pewno zbagatelizował problem, ale wiadomo, w przypadku Marli to było co innego - Powinnaś iść... a jak się całkiem zmienisz w smoka to luz, ja też się zmienię i napiszą o nas przedstawienie Moja siostra smoczyca i będziemy zajebiście bogaci i w ogóle - dodał pokrzepiająco, klepiąc ją po tym gadzim ramieniu, bo skoro nie mógł zaoferować rozwiązania, to chociaż spróbował ze wsparciem. Zachichotał frywolnie na wzmiankę o randkowym alter-ego. - No raczej. Date Ridge, nice to meet me - zarzucił swoim kultowym, wybitnie zawodnym tekstem na podryw - Jak dyrektor się dowiedział, że przyjeżdżam, to mi dał osobną sypialnię z łóżkiem wodnym takim na trzy metry, żeby te wszystkie chętne baby pomieścić - dodał, rechocząc pod nosem, chociaż tak naprawdę to powinien raczej płakać nad tym swoim nędznym losem samotnego człowieka; śmiechom z jego nieudolności nie było końca, aż zakończył je genialny pomysł Ryśka, natychmiast podłapany przez Marlę. - Git - skwitował krótko, ale z aprobatą całą jej wypowiedź, uznając że szybki rodzinny obiadek to świetna okazja do tego by zaprezentować się starym w jednym kawałku i stwarzać pozory ogarniętego człowieka - Wiesz co, już chyba lepsze te żenujące pozdrowionka niż jak po moim wyjeździe do Czech wrzucił na wiza moją mordę z podpisem "Ricky...tęsknimy synku" i połowa dalszej rodziny myślała że w końcu kopłem w kalendarz - przypomniał sobie to niefortunne nieporozumienie, którego wspomnienie musiał spłukać całą połową szklanki bimbru obaloną na raz, po czym beknął elegancko, zarechotał sam z siebie i na pytanie Marli o kolegów wyciągnął rękę po leżącą na stole książkę - Mówię ci... tacy kawalerowie, że cię wyjebie z pantofli, daj wiza, pokażę ci - zareklamował, wpisując skomplikowanie imię jednego z przystojniejszych dżentelmenów - Ten ma na imię Krzysztof, angażuje się w politykę, proszę ja ciebie, jego program wyborczy to piwo i tolerancja - zrelacjonował, gdy podetknął jej zdjęcie pod nos, gestykulując żywo tlącym się papieroskiem i prawie podpalił Marlenie włosy, tak się podekscytował wizją zeswatania jej z Krzysiem. Taki szwagier to jak skarb! Z dumą oddałby mu rękę Marleny przed ołtarzem, zanim jednak na dobre odpłynął w marzenia o hucznym weselu, skupił się na sprawach bardziej doczesnych, które poruszała rozmówczyni. - No tak - potwierdził pytanie o plecak, w którym oprócz pary skarpet i świątecznego swetra od Fiadh miał jeszcze paczkę cytrynowych dropsów oraz dizajnerski dres Monsieur Colton wykonany z worka na śmieci i podjebany przez Ryśka z kosza na odzież dla potrzebujących. Usłyszawszy propozycję siostry, rozpromienił się jeszcze bardziej, a serduszko znów ścisnęło mu wzruszenie, bo prawdę mówiąc to ani mu się śniło wracać do dormitorium w zamku, który słynął z idiotycznych ograniczeń jak cisza nocna i zakaz posiadania narkotyków. - No całe szczęście że proponujesz, bo już ci wrzuciłem moje brudne gacie do pralki - wyszczerzył się jak skrzat do skarpety i zaraz zaczął już poważniej zapewniać: - Stara, wiesz że styknie mi jedna szuflada a spać mogę na podłodze, albo w wannie, wszystko mi jedno, a jakby któreś z was potrzebowało wolnej chaty to pół słowa i znikam - obiecał gorliwie - Co ja bym zrobił bez ciebie, eh... Serio załatwisz mi też różdżkę w robocie? Tylko ten, sprzedasz mi na zeszyt, co? Do czynszu też ci się dołożę od lutego, jak jakąś robotę ogarnę... nie wiem, kurwa, kto niby chciałby mnie zatrudnić, ale coś wymyślę - westchnął żałośnie, bo wcale mu się nie uśmiechało zarabiać na własne utrzymanie, ale w końcu musiał, bo ileż można było pasożytować na starych, którzy wcale na nadmiar zbędnych galeonów nie narzekali.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– No to wygląda jakby było ukartowane. Parę dni przed tragedią uczył nas zaklęcia draconifors… Przypadek? Nie sądzę – obwieściła, robiąc przy tym minę jakby zwęszyła spisek stulecia, którego zdemaskowanie spowodowałoby drakę na skalę światową. – Słuchaj, może pójdziemy z tym do Wizengamotu? Jak to wyjdzie na jaw to ordery Merlina pierwszej klasy są nasze – zaproponowała bardzo ukontentowana wizją, kiedy oboje stoją przed samym ministrem, ona w kreacji Madame Malkin, on w eleganckim ciuszku z kolekcji Monsieur Colton i odbiorą tak prestiżową nagrodę. Musiała jednak przerwać te dywagacje, aby zademonstrować Ryśkowi swoje smocze ramię. A gdy usłyszała ekspercki wyrok brata aż zakwiczała ze śmiechu. – No to jak smokozzza to luz, nic mi nie grozi – westchnęła z ulgą, po czym pstryknęła go w nos za to pełne zniewagi pytanie. – Jestem Gryfonką, a nie podrzędną Ślizgonką, żeby z byle pierdołą latać do skrzydła szpitalnego. To znaczy planowałam iść, ale dzisiaj przetestowała mnie każda możliwa osoba, wliczając w to nawet tego obwiesia z obrazu na piątym piętrze. Wiesz, ten z tym wąsem pedofila, co nigdy w życiu nic mądrego nie powiedział. I po śmierci też – prędko opisała powód zbagatelizowania tej anomalii, którą przestała się przejmować po ryśkowym pokrzepiającym pocieszeniu. – O chuj, kariery aktorskiej nigdy nie brałam pod uwagę i weź se tylko wyobraź ten splendor… – rozmarzyła się. – Twoja stara chyba by padła trupem, gdyby się okazało, że wyruszyła w świat w poszukiwaniu smoków, a tym największym skurwolem okazałbyś się ty – zauważyła i zachichotała z tego scenariusza, bo komu jak komu, ale Lady Farquad życzyła samych najgorszych rzeczy. Chichot przerodził się w gromki śmiech, gdy tylko na kanapie pojawił się Date Ridge. Kocopoły o łóżku wodnym skwitowała jedynie puknięciem się w czoło. Oczywiście bardzo bratu kibicowała, ale po tylu wspólnych latach nie miała żadnych złudzeń, że była to kiepska metoda na podryw. Zarechotała jak dzika, gdy Riczard wspomniał dość niefortunny dobór słów Cilliana i czarno-białe zdjęcie Ryśka wrzucone na wizbooka, które spowodowało w rodzinie falę kondolencji i podarunków w postaci chryzantem. – Ale to była afera. Pamiętam jak Jacek niczego nieświadomy wrócił, a tam cały salon zajebany wieńcami „ostatnie pożegnanie”, w dodatku w tle mignął mu gdzieś Cillian w czarnym kapeluszu, bo z grzybów właśnie przyszedł. Zaskowyczał żałośnie na pół chałupy, że to pewnie przez dilerkę, a ja się musiałam tłumaczyć Fiadh, że czasem zdarzy ci się handlować lewym sprzętem do quidditcha i autorskimi łajnobombami – wspomniała, ocierając łzy z oczu, zaraz zerkając ciekawsko na jego przystojnych kolegów. Wybałuszyła oczy na widok polskiego adonisa, dodatkowo wzruszona jego hasłami przewodnimi. – Ma tak anielski uśmiech, że pewnie za każdym razem jak pokazuje swoje śnieżnobiałe zęby to gdzieś na świecie rodzi się śliczna lunaballa – jak zahipnotyzowana wlepiała maślane spojrzenie w amanta, któremu była gotowa oddać nie tylko serce, ale i rękę. Najlepiej od razu. Póki co było to tak bardzo poza jej zasięgiem, że skupiła się na przekonywaniu Rycha, że powinien się wprowadzić do jej mikroskopijnej klitki. – No to jak wrzuciłeś to se je równie dobrze możesz sam wyprać – stwierdziła w imię zasad wpojonych przez matkę, że nigdy żadnemu wieprzowi nie będzie usługiwała. – W życiu bym ci nie pozwoliła spać ani na ziemi ani w wannie, no chyba ci ten bimber ostatnią szarą komórkę wypalił – ścisnęła jego ramię w geście braterskiej solidarności. – Beze mnie pewnie byś dalej nie używał dezodorantu, słuchał Jacka w sprawach miłosnych i psikał się perfumami kupionymi na bazarze, a za to ja bez ciebie i Cilliana wciąż tkwiłabym w zawszonym pubie i zarabiała na życie dupą, no, nie ma co gdybać, Ricky – oznajmiła wspaniałomyślnie, beztrosko wspominając stare, nie takie dobre czasy. – No jasne, że ci ogarnę, po prostu przyjdź i ci dobierzemy różdżkę prima sort. I na żaden zeszyt, Fairwyn by mnie wyjebał na zbity pysk za takie machlojki. Kupię ci ją i tyle, za ten czeski truneczek. Deal? – spytała brata z uśmiechem, ciesząc się z tego, że teraz ona mogła mu się odwdzięczyć pieniędzmi i wsparciem. – A czynszem się nie przejmuj, jak się odkujesz to się dorzucisz, tak to tutaj u nas działa – kto akurat ma ten płaci – zapewniła, żeby się nie martwił o tak trywialne sprawy. – Poza tym Fiadh powiedziała, że dopóki się uczymy i dostaje mniej niż trzy skargi na tydzień to będzie nam pomagać, ale o kurwa, co powiesz na, uwaga, Geometrię? Oni ciągle szukają tam ludzi, bo w weekendy jest tam w pizdu bydła, które trzeba ogarnąć. Jedyna zasada to nie wdać się w bójkę i nie najebać na tyle, żeby nie ogarniać. I kraść tak, żeby nie zauważyli. Chyba jesteś w stanie to zagwarantować? Po jednej zmianie się zorientują, że jesteś odpowiednią osobą na tym stanowisku. I pracowałbyś z Jinxem! – usadowiła wygodnie głowę na jego kolanach i zamachała z podekscytowania nogami przełożonymi przez oparcie kanapy.
______________________
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Pokiwał zawzięcie głową, natychmiast przyjmując za pewnik fakt, że Draconifors i sylwestrowa afera nie mogły być zbiegiem okoliczności i jawnie świadczyły o tym, że Patol maczał w tym wszystkim różdżkę. - No, żeby tylko ci się w dupie nie poprzewracało od tych wszystkich orderów - dodała na koniec, gdy już ustalili plan działania, obejmujący głównie odjebanie się w wykwintne kreacje od topowych czarodziejskich projektantów i przedstawienie dowodów Ministrowi, a chociaż zabrzmiał przy tym prześmiewczo, to tak naprawdę był pod wielkim wrażeniem tego, że jego własna, (nie)rodzona siostra była już laureatką tak prestiżowego wyróżnienia i osobą o tak wielkich zasługach dla całej czarodziejskiej społeczności, bo podczas gdy on zbijał bąki i pił piwo w Czechach, ona ratowała świat. Za chamski pstryczek w nos odwdzięczył się jej szturchnięciem z łokcia w bok, i całe szczęście że znalazła porządne wytłumaczenie dla którego jeszcze nie leżała w skrzydle szpitalnym pod czujnym okiem szkolnej pielęgniarki podającej jej maść na smokozzzę, bo inaczej musiałby się oburzyć i przemówić jej do rozsądku w bardziej dosadny sposób; tymczasem jednak zgubił trochę wątek, kiedy parsknął śmiechem na samo wspomnienie słynnego obwiesia z piątego piętra. - W i e m, kurwa, za każdym razem jak przechodziłem koło jego ramy to mi wytykał że mam śmiech jak świnks kaszel. Co ci dojebał i jak się odwdzięczyłaś? - zainteresował się, zakładając od razu, że Marla świetnie sobie poradziła z tym prostakiem, chociaż gdyby się okazało że nie, to był gotów podwinąć rękawy i osobiście pójść tam, żeby sprzedać frajerowi małe Diffindo na płótnie. Wyśmiewanie typa z obrazu prędko przerodziło się w wyśmiewanie Lady Farquad, do której oboje nie żywili nic poza głęboką pogardą i Rysiek musiał przyznać, że utarcie jej nosa sprawiłoby mu jeszcze więcej frajdy niż sława, pieniądze i wielka kariera po zostaniu smokiem-aktorem. Śmiali się tak i dokazywali aż na tapecie pojawił się nieco dramatyczny, ale wciąż budzący ogromną wesołość obojga temat rzekomej śmierci Ryszarda; złapał się za serce, słysząc o emocjonalnej reakcji Jacka na te wieści, bo niesamowicie go to wzruszyło, choć jednocześnie był oburzony tym, jak skrzat bezceremonialnie zdemaskował jego poboczne źródło dochodu, o czym nie miał pojęcia. - No nie, co za konfident parszywy - jęknął, nie wiedząc już czy ma się śmiać czy płakać i ostatecznie wybrał łzy ze śmiechu - Wiesz, że Fiadh mi wtedy do każdego listu zaczęła dorzucać po parę galeonów na cukierki?? Myślałem, że to żeby mi wynagrodzić to uśmiercenie, a ona mnie chciała uchronić przed lepieniem łajnobomb... złota kobieta. I ty tak samo. Ty srebrna, bo częściej mnie wkurwiasz - wyznał czule, ocierając łezki i sam już nie wiedział które emocje je wywołały - a może była w tym też zasługa czeskiego bimbru, który robił z mózgu i serca istny mugolski rollercoaster. Kiedy Marla wyraziła spodziewany zachwyt polskim kawalerem, wyszczerzył się do niej prawie tak pięknie jak kolega ze zdjęcia i nonszalancko kliknął palcem przycisk Rzuć urok, by w ten sposób siostra mogła już zawczasu nawiązać kontakt z potencjalnym absztyfikantem. Nie ma na co czekać, młodsza się nie robiła. - No to raczej, czekam aż dołożysz swoje, nie będę pół pralki włączał bo szkoda czarów! - odparł oburzony w imię zasad wpojonych przez Jacka, że własne gacie należy prać samodzielnie, a kobietom robić przysługi przy każdej okazji; chociaż i tak największą przysługę to robiła mu właśnie Marlena, kiedy gorliwie oferowała nie tylko nocleg, ale prima sort nocleg i nie tylko różdżkę, a prima sort różdżkę i w ogóle wszystko, co tylko mogła, to proponowała. Był przekonany, że gdyby potrafiła, to by mu i gwiazdkę z nieba podała - a on jej, oczywiście. Wspomnienie starych, nie tak dobrych czasów było przykre, ale zaśmiał się z niesamowicie trafnej puenty. - No ja w tym scenariuszu byłbym ewidentnie bardziej poszkodowany - podsumował, a potem dodał: - Kurwa, chciałbym się kłócić honorowo, że nie, nie mogę tego przyjąć, ale... - rozłożył bezradnie ręce, bo naprawdę nie miał innego wyjścia niż skorzystać z tej hojnej pomocy -...no nie będzie to pierwszy raz jak ratujesz mi dupsko. Oddam w bimbrze i dozgonnej miłości - zaoferował, bo nawet się nie łudził, że kiedykolwiek dorobi się jakichś poważniejszych galeonów, a nawet jeśli, to że ich natychmiastowo nie przepierdoli. Na wzmiankę o pracy w Geometrii tak się podekscytował i zapalił do pomysłu, że tylko zarejestrowanie w ostatniej chwili faktu że Marlena na nim leży powstrzymało go od dziarskiego poderwania się na równe nogi i odtańczenia radosnego tańca. - O STARA!!! D O S K O - huknął, uderzając z impetem dłonią w oparcie kanapy - Hajs za bycie w klubie?? Biorę w ciemno, jeszcze jak mam robić z Jinxem to już w ogóle, jak to Jacek mówi, cud miód i plumpki smażone. Przysięgam uroczyście, że bił się będę tylko jak ktoś zasłuży, pił nie więcej niż normalnie i kradł dyskretnie - obiecał, unosząc w górę rękę w przysięgającym geście i zamyślił się na chwilę, wspominając z nostalgią różne miłe chwile, jakie spędził w tym przybytku w czasach młodości. - Słuchaj, ale pójdziesz tam ze mną i powiesz dobre słowo, co? Takiej luks eks pracownicy to uwierzą w ciemno, zwłaszcza że mnie kiedyś skądś w Hogsmeade wyjebali i kazali nie wracać nigdy, ale nie mam pojęcia czy to było tam... w każdym razie z tobą zrobię lepsze wrażenie. O, dorzucę do prania jeszcze ten dresik Mesje Koltą, żebym się jakoś prezentował na tej rozmowie - planował podekscytowany, podchodząc do sprawy bardzo, jak na niego, poważnie i jak zwykle udowadniając, że bez wsparcia Marleny nie poradziłby sobie z absolutnie niczym. - A jak już to załatwimy, to musimy zrobić imprezkę, żeby uczcić to spotkanie, nową robotę i w ogóle... wszystko! Ile tu się zmieści osób, z pięćdziesiąt na luzie, nie?? - postanowił, lustrując wzrokiem mikroskopijny salon i próbując oszacować, na jak duży spęd znajomych mogą sobie pozwolić. Musiał się przecież wszystkim przypomnieć, że wrócił.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Oburzenie skandalicznym zachowaniem obrazu prędko przeobraziło się w rozbawienie, gdy usłyszała w jak wyszukany sposób Rysiek był przez niego szkalowany. – Słuchaj tego, szłam kompletnie wykończona całym dniem, nie wadząc absolutnie nikomu i się do niego uśmiechnęłam, no bo kurwa jestem uprzejma. A ten do mnie, że mam zgryz jak hipogryf i że uwaga, kupa smoczego łajna prezentuje się bardziej elegancko niż ja. I stwierdziłam, że tego już, najzwyczajniej w świecie, za wiele, bo chwilę wcześniej b o h a t e r s k o walczyłam z sową, która zaatakowała jakiegoś gówniarza i w odwecie obsrała mi pół mundurka. Ale uznałam, że szkoda strzępić ryja na takiego wieśniaka i sięgnęłam po nieco bardziej drastyczne metody. Zamieniłam mu te złote ramy na takie wściekłozielone, z chamskiego plastiku. Pewnie do tej pory drze tam mordę urażony, ale srał go psidwak – zrelacjonowała Rickowi swoje ciężkie popołudnie i zgrabnie przeszła do dalszego szkalowania, tym razem jego starej, a potem już w najlepsze chichotała z reakcji Jacka na domniemaną śmierć Ryszarda. – Nie możesz mu mieć tego za złe, napisał nawet manifest, który zamierzał wygłosić na Nokturnie „ku pamięci najlepszego ziomka Ryśka” i planował też zrobić prelekcje w Hogwarcie dla młodzieży dotyczące wad handlowania narkotykami – dodała w obronie skrzata, który został niechlubnie nazwany konfidentem. Chwilę później siedziała już wzruszona gestem matki i nawet określenie, że jest srebrem a nie złotem, bo częściej działa mu na nerwy, nie zepsuło tego pięknego momentu. – No żeby wobec mnie była taka wyrozumiała… Czaisz, że po urodzinach, zamiast się cieszyć, że dostałam furę, którą tak btw to ona mi powinna sprezentować, napisała mi wiązankę na trzy strony na wizzengerze, że jestem nieodpowiedzialna, bo od razu ją przetestowałam bez prawka? Taka właśnie złota kobieta – westchnęła, ale szybko zapomniała o familijnych perypetiach, bo Ricky pokazał jej swoich polskich kumpli i była tak wpatrzona w profil jednego z nich, że po czasie dotarło do niej co zrobił Gryfon. – Przecież to nie moja liga.. – zdążyła tylko zaprotestować, zatrwożona, że tak szybko została wplątana w znajomość z tym adonisem. Uśmiechnęła się niewinnie. – O, to super, coś ci dorzucę – wskazała stopą na stos prania, z którego spokojnie uzbierałoby się cztery pełne pralki, ale skoro złożył tak szczodrą ofertę to zamierzała z niej skorzystać, zwłaszcza, że było to bardzo eko rozwiązanie. – NO TO DEAL – zawyrokowała entuzjastycznie, bo ich układ był idealny – on miał gdzie spać, a ona zapas bimbru. A skoro o nim mowa to sięgnęła po szklankę, aby dopić jej zawartość, ale w momencie, gdy trzymała szkło przy samych zębach, Rysiek postanowił żwawo ucieszyć się na propozycję pracy, którą mu złożyła i huknąć z całej siły w kanapę. Kompletnie nie spodziewając się takiego wybuchu radości, przypierdoliła kryształem w górne jedynki aż oczy zaszły jej łzami. Przeczekała pierwszą chwilę jego zaskakującej uciechy i otwarła gębę, intensywnie wskazując mu palcem, aby zerknął. – Szyskie są? – zapytała sepleniąc z bólu, ale nawet to cierpienie czy ewentualna utrata zębów była niczym w porównaniu do szczęścia wymalowanego na szlachetnej mordzie Ricky’ego. – Pójdę, polecę cię, powiem, że dam sobie rękę uciąć, że się sprawdzisz, więc musisz honorowo podejść do obietnicy zachowywania się jak dżentelmen a nie zwykły podrzędny zbój – oznajmiła z udawaną powagą, bo przecież wiedziała, że Richard idealnie wpasowywał się w klimat Geometrii. – Ale dresik to trzeba ręcznie wyprać, to szlachetny materiał – upomniała go szybko, tym samym aprobując jego pomysł, aby założyć te ekstrawaganckie portki na rozmowę kwalifikacyjną, składającą się na trzy pytania: czy znasz się na piwach, umiesz rzucić chłoszczyść i czy nie jesteś pilnie poszukiwany przez aurorów. Oczy jej się zaświeciły na dźwięk słowa imprezka; zaklaskała energicznie w dłonie i złapała brata za ramię, totalnie zachwycona tym pomysłem. – O na boga, koniecznie!! N a l u z i e, będzie trzeba to ewakuujemy całą kamienicę i rozkręcimy taką prywatkę, że wszyscy przez najbliższe pół roku będą wspominać tylko twój powrót – z radością przystała na plan brata, bo jak słusznie zauważył – dałaby mu nawet gwiazdkę z nieba, ale postanowiła iść o krok dalej i zorganizować welcome back party jakiego świat jeszcze nie widział.
______________________
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Początkowo słuchał relacjonuj Marleny o prostackim portrecie z rosnącym oburzeniem, mamrocząc pod nosem pełne dezaprobaty uwagi, ale historia została zwieńczona nie tylko happy endem w postaci brawurowej zemsty, ale i pełnym uciechy rechotem Ryśka, zaśmiewającego się w najlepsze ze zniewagi, jaką siostra zafundowała typowi. Postanowił, że przy najbliższej okazji przejdzie się na to piętro i spyta gościa, czy ten plastik aby na pewno jest z recyklingu, bo jeśli nie, to łamie normy czarobhp i trzeba będzie go wyjebać na śmietnik. Pożałował ostrego epitetu, jakim potraktował Jacka już w chwili, gdy go wypowiedział, w czym tylko utwierdziły go słowa Marleny, relacjonującej dobre zamiary skrzata; otarł dyskretnie łezkę wzruszenia, która zakręciła mu się w oku na wzmiankę o manifeście. - Nie miałem pojęcia... Muszę go poprosić, żeby mi przeczytał. A młodzieży w Hogwarcie to akurat by się bardzo przydała taka pogadanka z Jackiem - zauważył - Powinien prowadzić wychowanie do życia w czarodzinie, żeby te gówniaki się nauczyły same robić co trzeba, a nie wysługiwać skrzatami. Zajebisty pomysł, nie? Może Irek pomógłby załatwić jakiś etat na to, on ma takie wtyki wszędzie... Mam nadzieję że jego bar jeszcze stoi?? - zapytał na koniec zatrwożony, bo przecież chyba by wyzionął ducha z rozpaczy gdyby się okazało się że smoki albo cokolwiek innego zrujnowały ten nieziemski przybytek. Pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy usłyszał o incydencie samochodowym. Po kim jak po kim, ale po Fiadh się czegoś takiego nie spodziewał! Oczywiście się obruszył: - Poważnie?? Żenada, no chyba właśnie bardzo odpowiedzialnie że stestowalaś zamiast brać w ciemno... - oczywiście wziął stronę siostry - No a właśnie, jak się sprawuje fura i czemu jeszcze w niej nie siedzimy? Stestowałaś już, he he, tylne siedzenie czy mam wieczorem odpalić Date Ridge'a i szukać jakiejś Kylie?? - zainteresował się, machając zalotnie brwiami, gotowy w razie czego przeprowadzić chrzest bojowy samochodowej kanapy, chociaż był przekonany że taka naczelna ladacznica jak Marla pewnie zrobiła to już osiemstet razy. Zapewnił ją jeszcze, że to właśnie ona jest najwyższą ligą i ma nie pierdolić głupot tylko wieczorem zagadać do polskiego adonisa, a potem zajęli się jak para poważnych ludzi planowaniem prania oraz kariery. Rodzice byliby z nich w tym momencie niesamowicie dumni. Sielankową radość Ryszarda przerwał głośny huk prawie wybijanych zębów Marli, który sprawił że biedak aż podskoczył na siedzeniu, a widząc cierpienie siostry, złapał za swoją szklankę i solidarnie stuknął o swoje jedynki, żeby było jej raźniej, a potem z miną eksperta przyglądał się wnętrzu jej paszczy. - Jest git, całe szczęście bo nie wiem czy szczerbata miałabyś jakieś szanse u Krzysztofa... Popij szybko bimbrem to odkazisz i uśmierzysz ból!! - ocenił i nawet wydał profesjonalną poradę medyczną (Jacek zawsze każdy rodzaj uszczerbku na zdrowiu leczył alkoholem - działało jak marzenie). Pokiwał też głową z zaangażowaniem na znak potwierdzenia obietnicy, że zachowa się elegancko po czym zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu wspomnianego dresiku, bo bardzo się przejął uwagą o praniu ręcznym. - Zerknij no na metkę, bo niektórych nie można wcale wodą tylko Chłoszczyściem... - poprosił zaaferowany, podając jej szlachetny spodzień, nie do końca pewny jak dokładnie się czyści worek na śmieci; niby nie przywiązywał się do dóbr materialnych, ale nie przeżyłby, gdyby ten elegancki nabytek uległ zniszczeniu. Sam za to zajął się wyjmowaniem z bardzo pojemnego plecaka różnych czeskich specjałów, które przywiózł Marli do zdegustowania, a był wśród nich głównie bimber, niezaliczona ilość różnorakich piwerek i słoik jakiejś tradycyjnej zupy, która wyglądem przypominała pomyje, ale była istnym rarytasem. Ucieszony entuzjazmem siostry na pomysł imprezki, zacierał rączki na samą myśl i zawołał: - No, to ekskluzywne zagraniczne trunki już mamy, zupkę opierdolimy jutro na kaca, a teraz SZYBKO wskakujemy w wóz i lecimy do Żaberta po takie alko żeby było dużo i tanio. Dasz mi poprowadzić kawałek? - poprosił, ignorując absolutnie fakt spożywanych przed momentem napojów wyskokowych, bo co to takiego, mały łyczek czy szklanka bimbru. - Rzucimy publiczne info na wizie, żeby każdy wpadał, nie? Czy mamy kogoś na czarnej liście? - planował dalej, krzątając się po salonie w poszukiwaniu rzuconej gdzieś wcześniej kurtki i zanim Marlena zdążyła się obejrzeć, był już gotowy do wyjścia. +
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– Był bardzo wzruszający – zapewniła brata, przypominając sobie rzewne wspomnienia, jakie umiejscowił w manifeście Jacek. – Po tej jego odezwie do narodu każdy diler poszedłby z żalu do zakonu. Może musimy sfingować twoją śmierć i dzięki temu zmienimy świat na lepsze, co? – dorzuciła swoje trzy knuty, niesamowicie dumna, że być może znalazła sposób na zniwelowanie szemranych interesów i handlu niebezpiecznymi używkami. – DOSKI POMYSŁ. Bar oczywiście stoi i ma się świetnie, jak pójdziesz w piątek to tłumy większe niż na molo w Mielnie w sezonie, palca się wsadzić nie da. Irek biadolił, że ogórków nie nadąża kisić, więc z Jackiem i Fiadh zrobiliśmy w jeden weekend masową produkcję, na dniach powinny być prima sort – opowiedziała z dumą. – Na parapecie stoi słoik, możesz być pierwszym testerem. Ucieszyła się, że Ricky solidarnie wziął jej stronę i również skrytykował nierozważne działania Fiadh. – Tak też jej napisałam, że po pierwsze, rozsądnie sprawdziłam czy to nie bubel, chociaż oczywiście w życiu nie podejrzewałabym o to Tadka, a po drugie, że zawsze uczyła mnie, że należy cieszyć się z każdego prezentu i pokazać darczyńcy, że jestem niesamowicie wdzięczna. Czy była inna opcja zademonstrowania mojej ekscytacji niż szybka rundka dookoła namiotu? NO NIE – podsumowała i zaśmiała się na jego lubieżne pytanie. – Auto śmiga jak pojebane, nas nie dogoniat, dobrze, że nad Hogsmeade nie ma czaroradarów, bo bym się nie wypłaciła z mandatami. A siedzenie owszem, stestowałam dokładnie i to nie tylko tylne – zawtórowała mu w rechocie, jak zwykle popisując się klasą. – Ale oczywiście jakbyś chciał jakiejś Kylie zaimponować to nie krępuj się, nawet nie musisz Date Ridża odpalać, bo fura robi wrażenie. Ostatnio zaczepił mnie jakiś bogaty starszy biznesmen, żeby zapytać co to za rocznik i zgodnie z prawdą, bardzo zalotnie odparłam, że już jestem legalna – wspomniała swój wybitny żart, doskonale wiedząc, że Rysiek go doceni jak nikt inny. Stare przysłowie mówiło, że z igraszek zawsze będą płaczki – i zgodnie z jego przesłaniem po szalonym chichocie przyszedł czas na łzy i ból, który ukoił braterski czyn Ricky’ego. W istocie zrobiło jej się raźniej, a zapicie cierpienia bimbrem przyniosło zapowiadaną przez brata ulgę. – Wypluj prędko te słowa, nie zniosę odrzucenia przez Krzyśka – szturchnęła go w ramię oburzona i prędko zerknęła na wizbooka czy już zdążył zaakceptować jej zaproszenie do znajomych. Niestety wciąż oczekiwała w czyśćcu. Wzięła do ręki dresiki i pilnie przestudiowała metkę. – No, miałam rację, szlachetny materiał, 100% poliester – zawyrokowała, ale zgodnie z poradą Ryśka potraktowała je chłoszczyściem, pieczołowicie pozbywając się plam po alkoholu i ostrym sosie z kebsa i nawet rzuciła zaklęcie prasujące, po chwili wręczając mu czyściutkie i świeże spodnie. – Odłóż na wieszak – zarządziła i zgarnęła zagraniczne wiktuały, przyglądając im się z zainteresowaniem. Szybko jednak porzuciła czeskie pamiątki i dziarsko wstała z kanapy, szukając w popłochu płaszczyka, ostatecznie narzucając na siebie bluzę Jinxa. – Tylko pojedziemy okrężną drogą, o tej porze zawsze przy parku stoi psidwaczy patrol, a nie chcę, żeby mi dowód rejestracyjny zabrali z tak błahego powodu – wspaniałomyślnie zgodziła się na to, aby Rysiek został dziś szoferem. – No pewka, że damy publiczne ogłoszenie na wizie. Gość w dom, Merlin w dom, każdy jest mile widziany – zgarnęła z półki torby na zakupy, żeby nie kupować plastikowych siatek i ruszyli na szoping.
/zt x2
______________________
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Elegancko leżała w łóżku, wertując niedbale wizbooka i podsyłając siedzącemu w pokoju obok Jinxowi memy, synchronicznie z nim chichocząc przez ściany. Piękny był to wieczór – jutro mieli na późniejszą godzinę, nie musieli siedzieć w pracy i popijali browara, bo sprytnie uznali, że praca domowa odrobi się sama. Byli zgodni co do tego, że należy im się trochę odpoczynku i chillu w domowym zaciszu. Los postanowił jednak całkowicie zmienić ich beztroskie plany. Wparowała do salonu tuż po pierwszym dźwięku syreny alarmowej, rozlewając po drodze piwko. Takie draki zdarzały się stosunkowo rzadko, a jeśli już to zazwyczaj były pięknym widowiskiem, w trakcie którego mogli obserwować jak jacyś osiedlowi gówniarze srogo tłumaczyli się funkcjonariuszom czemu podpalili czyjś ogród. – Co do chuja? – zapytała Jinxa, machając na niego ręką, żeby łaskawie zerwał się z kanapy. Wyjrzała przez okno, aby wybadać sytuację, a mina jej zrzedła, kiedy dostrzegła na zewnątrz wielkie kłęby dymu i zastępy straży popierdalające po ulicach Hogsmeade. – Ej, jakaś większa afera chyba, ktoś walizki do samochodu pakuje. Też powinniśmy? Jak na złość zaparkowałam daleko od kamienicy... – wyszła z rozsądną propozycją, szukając u Eugeniusza wyraźnego argumentu za albo przeciw. – Gdzie do kurwy jest Ricky? Jestem pewna, że pobił się z jakimś klientem i zamiast rzucić mu aquamenti na ryj to spalił Geometrię. On ma dziś zmianę czy po prostu imprezuje? – dopytywała z troską o brata, zaraz też rozglądając się za zwierzakami, gotowa złapać je pod pachę i ewakuować się czym prędzej.
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Spędzanie czasu z Marleną zawsze ma dla mnie wysoką wartość, niezależnie od tego, czy jesteśmy razem-razem, aktywnie wymyślając głupstwa do zrobienia, razem, ale osobno w tych rzadkich momentach ciszy, kiedy tylko co jakiś czas się wzajemnie szturchamy, by podać chipsy lub butelkę piwa, czy też tak jak teraz - osobno, a jednak trochę razem, dzięki prawdziwej magii wizbooka. Nie robię sobie za wiele z dźwięku syreny, po prostu uznając że to jakiś żart związany z prima aprillis. A zresztą, nie muszę wcale się podrywać, bo już do salonu biegnie nasz osiedlowy monitoring w postaci Marleny i pobudzonego hałasem Zostaw. - Hę? Który? Jak ten spod dwudziestki, to daj spokój. Rozmawiałem z Panią Chambers kiedyś i opowiadała, że jeszcze zanim się tu wprowadziliśmy, to zdarzały się duże ulewy i faktycznie jezioro tam przy stolikach czasem groziło wylaniem, ale no jakby nikt nie panikował. A pod jego oknem przez miesiąc stacjonowała łódka, tak na wszelki wypadek - uspokajam przyjaciółkę, spoglądając jej przez ramię, by obczaić, jak poważnie wygląda sprawa. I niestety mój optymizm nieco gaśnie. - Ale weź ten pierdolnik teraz do walizek zapakuj... Skąd idzie dym? Z centrum czy z lasu? - dopytuję, jak ona to widzi, ale zapierdalający w stronę obrzeży strażacy sugerują, że pożar nie mógł być dokładnie w miasteczku. - No jak ja jestem tu, to pewnie on musi być tam, próbował mi wcisnąć swoją zmianę, że to niby dobry deal, ale no... Jedna laska mogła się z nim jeszcze zamienić. Weź może mu wyślij patronusa, bo wątpię, żeby odczytał na wizie - proponuję, przywołując w międzyczasie Accio przedmioty, które uważam za na tyle cenne, by nie ewakuować się bez nich. W podskokach nakładam na stopy Talarię, prawie potykając się o Guinnessa, który pomyka po podłodze, jakby coś gonił. - Złap koty do transporterów, a ja się przejdę po sąsiadach i zapytam, czy słyszeli jakieś konkretne zalecenia... - wyrzucam, już mając wyjść na korytarz, gdy przez okno rzuca mi się w oczy nietypowy widok. - Ej, czy ja mam omamy, czy to hipogryf włamuje się do tamtej kamienicy?
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Niczym naczelna emerytka, spoglądała przez okno w poszukiwaniu sensacji, skrupulatnie śledząc każdy ruch sąsiadów, którzy w popłochu biegali po osiedlu, a część z nich pakowało cały dobytek do samochodów. Przerwała tę zajmującą czynność dopiero kiedy Jinx wspomniał coś o dziwnym typie spod dwudziestki. – O matko, to dlatego go często w ogromnych kaloszach widzę. A się zastanawiałam czy jest takim zapalonym grzybiarzem czy co, ale to by wszystko wyjaśniało – zachichotała i zrobiła miejsce dla przyjaciela, żeby ocenił swoim fachowym okiem stopień zagrożenia. Jeśli napomknąłby choć jednym słowem, że ewakuacja jest jakąś opcją, nie zastanawiałaby się ani sekundy. – Nawet mi nie mów, ja mam tutaj dobytek swojego życia, a już same akcesoria dla zwierzaków cały samochód zawalą – skrzywiła się, bo wizja pakowania tego majdanu przyprawiała ją o ból głowy. Ważniejsze jednak teraz było ogarnięcie co do chuja się działo. – Wygląda jakby z lasu, jest za daleko jak na centrum – stwierdziła, ale wciąż kłóciło się to z paniczną reakcją reszty mieszkańców Alei Amortencji. Brak dokładnych informacji dotyczących obecnego położenia Ryśka nie powinno jej dziwić, ale w obliczu pożaru, po prostu się o niego martwiła. Zgodnie z sugestią bff (kto by pomyślał, że on taki mądry i bystry?) wysłała do brata patronusa, aż parskając śmiechem na widok Eugeniusza zgarniającego Talarię. Nie spodziewała się po nim innej reakcji, w końcu te buty znaczyły dla niego więcej niż wszyscy jego bliscy razem wzięci. – Najpierw sprawdź, bo jak je wpakuję do transportera to będą darły mordy, że nie chcą jechać do weta. A jak się okaże, że to fałszywy alarm to nie ma sensu ich stresow.. Zostaw! Przestań wpierdalać koc – upomniała psidwaka, który skorzystał z małego zamieszania i w najlepsze podgryzał pled, który wytargowała za dobrą cenę. – Co? – zdziwiła się i zerknęła w tę samą stronę co przyjaciel. Zmarszczyła brwi na ten niecodzienny widok. – Bez kitu, co tu się dzieje? Ostatni raz jak widziałam hipogryfa na naszym osiedlu to był to August, pamiętasz, wtedy co ja wszystko dookoła zamrażałam dotykiem i spędziłam pół dnia w Mungu na diagnozie co mi jest.
______________________
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Niewiele mu trzeba było do szczęścia i zazwyczaj miał świetny humor, ale tego dnia los ewidentnie uśmiechał się do niego od ucha do ucha; po raz pierwszy od tygodni nie dostał w pracy ochrzanu, tylko pochwałę, klienci sypnęli hojnie napiwkami, była piękna pogoda, a w lodówce czekało na niego zimne piwko, o czym Marlenka poinformowała go przec chwilą na wizie. Po prostu żyć nie umierać! Wszedł do mieszkania, nucąc pod nosem "Czarostatek" i od razu rzucił się do kuchni po napój bogów, początkowo uznając że dziwny harmider dochodzący z kąta kawalerki to Jinx barszkujący z kimś w szafie (nie rozumiał, ale i nie oceniał), więc się nie przejął. Dopiero kiedy po chwili całość BUCHNĘŁA OGNIEM, dotarło do niego, że coś jest mocno nie tak. Kierując się jakąś ostatnią resztką rozsądku, złapał prawie w locie biegnącego do źródła zamieszania Guinessa, bo przecież nie mógł dopuścić żeby gamoń sfajczył sobie wąsy, i tak z kotem w jednej ręce, a piwkiem w drugiej gapił się na ogień, powoli przypominając sobie, co mogło go spowodować. Bo o jaju - początkowo pieczołowicie pielęgnowanym, potem dużo mniej, a w końcu wrzuconym na dno szafy - na śmierć zapomniał. Miał ważniejsze rzeczy na głowie, jak wspieranie nagle niepełnosprawnej Marleny i randki z Haroldem. - M a r t i n - wyszeptał wzruszony, bo oczywiście imię zostało wybrane już dawno. Ze względu na emocjonalną więź, jaką natychmiast poczuł ze smoczątkiem (dosyć dorodnym, swoją drogą), nie miał sumienia podnieść na niego różdżki. Właściwie to nie miał pojęcia, co robić, bo inaczej sobie to kiedyś wyobrażał; był przekonany, że Martin pokocha go jak ojca i będzie doskim zwierzęciem domowym, którego nauczy aportować i podpalać na komendę ludzi którzy czymś mu podpadli. Tymczasem smok siał spustoszenie w garderobie, samego Ryszarda chyba wcale nie dostrzegając; niszczył po kolei wszystkie dresy, od tych ortalionowych z bazaru po limited edition Mesje Koltą, jego ulubiony pięciopak przewiewnych żonobijek na lato, koszule do szkolnego mundurka, fikuśne futro podpierdolone Harry'emu jeszcze na feriach, dosłownie wszystko. Sama szafa też przypominała już tylko drewnianą kupkę nieszczęścia; całe szczęście, że nie był przywiązany do żadnego z tych fatałaszków i nie widział problemu w nabyciu nowych, bo gdyby był większym modnisiem, to pewnie by się biedak załamał. Merlin jeden wie, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie urzędnicy Ministerstwa którzy uratowali Rikiego z opresji zanim Martin skończył dewastować ubrania i zajął się ich właścicielem; ostatecznie wyszedł ze starcia ze smokiem bez większego szwanku, jeśli nie liczyć przymusowych zakupów, dziesięciu galeonów wydanych na nową szafę i kary oraz surowej reprymendy nałożonej przez pracowników MM za nie wezwanie służb po znalezieniu jaja. Ogólnie Riki miał to wszystko w nosie, trochę tylko było mu smutno, że Martin nie chciał być jego przyjacielem.
|Zt
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów
Tak jak postanowił, tak zrobił, czyli zorganizował szybką, spontaniczną imprezkę na cześć drużyny quidditcha; nikt nie protestował, a więc optymistycznie założył, że wszyscy są za. Po zakończeniu nieskończonych grupowych uścisków, wymiany gratulacji i wspominania najciekawszych akcji a także piania z zachwytu na cześć Harmony za złapanie znicza no i Ruby za dowodzenie rozeszli się na chwilę, żeby wszyscy mogli się jako tako ogarnąć i ochłonąć. Ryszard z Marleną w tym czasie skoczyli żwawo do Żaberta po zapas alkoholu, wykwintnych przekąsek w postaci czipsów, kabanosów oraz składników do sałatki owocowej jako zastrzyku zdrowia i witamin po wyczerpującym meczu. Wysłali też szybki list z zamówieniem do lokalnej pizzerii SOWOPIZZA, bo na pewno wszyscy byli równie głodni po tym lataniu tam i z powrotem. W mieszkaniu szybko podzielili się obowiązkami: Marlena wyczarowała szykowne czerwono złote serpentynki, wesołe balony z twarzami wszystkich członków drużyny oraz palemki do drinków w kształcie lwów, a Ryszard w tym czasie tak pieczołowicie pokroił sałatkę owocową, że nie zdążył już zrobić nic innego. Gdy już wszystko uszykowali prima sort, zasiedli na kanapie, otworzyli sobie po piwku i czekali na pierwszych gości. - WZNIEŚMY TOAST ZA NAS I NASZE ZAJEBISTE AKCJE NA BOISKU. Bez nas Harmony nie złapałaby znicza - oświadczył uroczyście, nadal podjarany meczem, unosząc butelkę by stuknąć się nią z siostrą.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Zawsze wychodziła z założenia, że nawet najmniejszy sukces należy świętować. Dlatego tuż po entuzjastycznych uściskach, wychwalaniu Harmony, Drejka i Ruby oraz emocjonujących podsumowaniach ich gry, zgodnie z zarządzeniem Ryśka, prędko ustalili prosty plan – teraz każdy leci się ogarnąć, żeby jak najszybciej spotkać się w mieszkaniu numer dziesięć tj. ich lokum, aby tam w spokoju celebrować zaszczytne trzecie miejsce. W drodze do domu wstąpili do osiedlowego Żaberta, gdzie nie żałowali uczciwie zarobionych galeonów na alkohol, przekąski, a i nawet, namówieni przez znudzoną kasjerkę, szarpnęli się na zakup kilku zdrapek w czarolotka dla każdego, bo ewidentnie sprzyjało im szczęście i należało to wykorzystać. W mieszkaniu natomiast nie próżnowali; zamówili posiłek godny zwycięzców, a potem rozdzielili między siebie zadania i chociaż coraz bardziej odczuwała ból w nogach to nie zamierzała narzekać tylko zakasała rękawy i wzięła się do roboty. W czasie kiedy Rysiek skrupulatnie kroił owoce na sałatkę, postanowiła upiec dwa tebo na jednym rożnie i porozrzucane śmierdzące skarpety Rikiego i Jinxa transmutowała w eleganckie ozdoby, tym samym dbając zarówno o porządek, jak i o udekorowanie ich ciasnej klitki. W krótkim czasie nie dość, że ogarnęli niezbyt okazały salon to na dodatek przygotowali skromny szwedzki stół i mini barek, aby każdy gość mógł sobie wyczarować super zmyślnego drinka. Po tej niebotycznie ciężkiej pracy (Ryszard wciąż był na etapie obierania jabłek i biadolenia, że wszystkie noże są równie tępe co Ślizgoni) wzięła prysznic, potem przebrała się w bardziej wyjściowe ubrania czyt. ekstrawagancki ortalionowy czerwony dresik i klapnęła ukontentowana na kanapie, otwierając Mocnego Ghulla. – T A K – z zadowoleniem przystała na toast brata, który idealnie podsumował całą rozgrywkę. – Pokazaliśmy klasę, a Szarlota była na sterydach, stąd te obronione akcje – stwierdziła i upiła łyk piwka. – Za rok puchar jest nasz, po prostu nie ma innej opcji.
Gdy tylko wyrzuciła z siebie to, co wcześniej, wstrzymała oddech. Doskonale rozumiała, że jednym słowem może obrócić w drobny mak wszystkie jej marzenia na tę jedną noc. Ale on postanowił tego nie robić, co więcej, zaprosił ją do siebie. Zaśmiała się, słysząc o imponującej kolekcji magnesów. Ufnie złapała jego rękę i dała wyciągnąć się z wody, dalej oczarowana jej magicznym efektem. - Ma na imię Nico, ale zniknął ze szkoły, zanim skończył studia – odpowiedziała, grzecznie przemilczając wszystkie szczegóły ów absencji. Nie, to nie była odpowiednia chwila. Nie chciała o tym teraz rozmawiać. - Chodźmy do ciebie. Skoro zapraszasz, nie powiem nie zajebistej kolekcji magnesów. Mówiła, gdy pomagał jej szarmancko zakładać sukienkę. Szczerze mówiąc, nie taki miał być kierunek lawirowania z ubraniami, a przynajmniej tak zdawało się na samym początku. Szybko czmychnęli z zakątka, nie przerywając rozmowy.
Gdy opuścili to szczególne miejsca, Vera zaczęła czuć się dziwnie. Uświadomiła sobie, że nie magia znowu wywiodła ją w pole, że jej afekt był wyłącznie chwilowy i że wcale nie kocha Ryszarda. Ale co gorsza, wcale nie przestała być nim oczarowana. Słuchała z uwagą jego słów, dziwnie się uśmiechała i raz po raz trzepotała rzęsami. Czuła się jak idiotka, ale wiedziała, że nie będzie jej oceniać. Gdy w końcu dotarli na Aleję Amortencji, rozejrzała się za odpowiednią kamienicą. - Prowadź – mruknęła, łapiąc go za rękę. I dała się pociągnąć w stronę odpowiednich drzwi, wiedząc, że za nimi nie będzie już odwrotu. Nie miała jednak powodu, by się tego bać. Gdy weszli do mieszkania, to miejsce z marszu ją ujęło. Rozejrzała się po przedpokoju, zdejmując buty, a banan nie schodził z jej twarzy. To głupie, Vera, jesteś głupia – przemknęło jej przez głowę, ale szybko uciszyła wewnętrznego malkontenta i dała się zaprowadzić do kuchni. - Herbata? – spytała, przyglądając się rzeczonej lodówce, mając płonną nadzieję, że cała się nie rumieni. To się jeszcze nie zdarzyło, żeby przyszła od kogoś po prostu pogadać. Owszem, może liczyła na coś więcej, ale nie to w tej chwili było najbardziej dla niej atrakcyjne. - To znaczy, jeśli proponujesz. Trochę jednak zmarzłam, choć nie powiem, było bardzo przyjemnie. Mruknęła, mając nadzieję, że Ricky nie uzna, że się tu rządzi. Miała ku temu predyspozycje, ale nie taki był jej cel. Czy istniało coś lepszego niż kubek ciepłego naparu po zimnej kąpieli? Tak istniało, pomyślała sobie, zerkając najpierw w jego oczy, a potem na usta. Uśmiechnęła się do tej idiotycznej myśli, że raz skradła mu już jeden pocałunek i obiecała z milion kolejnych. Na Merlina, powinna zacząć uważać z magicznymi imprezami. - Myślisz, że kiedyś nas rozwiąże? – spytała speszona, spoglądając na wstążkę. Chciała usłyszeć, że i on tego nie chce i być może było widać to w jej spojrzeniu, gdy podniosła wzrok. - Ta noc była… jest bardzo… – rzuciła bez pomyślunku, nie wiedząc, co tak właściwie chce powiedzieć. Czas na wyznania już był i minął, a jednak chciała mu po prostu uświadomić, że dawno się już tak dobrze nie bawiła. I że nie wstążki, nie cydr, nie rytuał wody był tego głównym powodem. - Po prostu chcę powiedzieć, że cud chłopak z ciebie Ricky. Dziękuję, że mnie tam wziąłeś.
Wybór padł na jego mieszkanie, zaprowadził tam więc Veronicę, przez całą drogę trzymając ją za rękę i rozmawiając o najróżniejszych niezobowiązujących głupotach; dopiero gdy już prawie dotarli na miejsce, zorientował się że to obezwładniające uczucie, jakim jeszcze przed chwilą ją darzył, wyparowuje z każdym krokiem. Był trochę zażenowany swoimi myślami i tym jak bardzo stracił głowę, ale zarazem czuł ulgę, że zdołał się powstrzymać przed wypowiadaniem niektórych z nich na głos - na przykład tych na temat motywu dekoracji ich wesela, które jakimś cudem zdążył zacząć planować gdzieś w międzyczasie. Zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej byłoby teraz obrócić wszystko w żart i obśmiać ten ich wyimaginowany romans, ale... nie chciał tego robić. Może otrzeźwiał na tyle, by nie planować już z nią przyszłości, ale wcale nie chciał wymazać wszystkiego, co się między nimi wydarzyło tej nocy. Bo magia przeminęła, a on nadal miał ochotę ją poznawać. I całować, ale może rzeczywiście najpierw powinien zaoferować jej coś do picia. - Hm? A, tak. Tak, herbata. W szafce po lewej, wybierz sobie, bo bardzo prawdopodobne że mamy ze trzy rodzaje, Marlena ostatnio zaszalała na zakupach - odparł, również uznając ciepły napój za doskonały pomysł - Byle nie ze słoika podpisanego zielona, bo, ee, to nie jest herbata - przestrzegł, prawie przy tym demaskując swoją kreatywną kryjówkę na zioło i zaczął się krzątać po ciasnej kuchni, przygotowując wodę i kubki; dla Verki specjalnie wybrał może nie najładniejszy, ale na pewno najbardziej wyjątkowy, bo wyprodukowany w rodzinnej fabryce i ozdobiony przez niego osobiście dobre piętnaście lat temu czymś, co miało być pieskami i kotkami ale przypominało raczej jakieś krwiożercze demony. Kiedy wspomniała o wstążce, w pierwszej chwili odebrał to jako nadzieję, że magia lada moment przestanie działać i będą mogli się rozejść każde w swoją stronę; mina pewnie nieco mu zrzedła, ale nie na długo, bo spojrzenie Verki na nowo rozbudziło w nim nadzieję, że może jednak nie tylko on się tak rewelacyjnie bawił i to nie tylko z powodu szalonych czarów. - Ta noc do innych jest niepodobna? - podpowiedział z uśmiechem, gdy urwała wypowiedź, bo skojarzenie z piosenką zespołu Luumos nasuwało mu się samo, a tak się składało, że bardzo lubił ten utwór. A trwająca chwila naprawdę była wyjątkowa, więc pasowało idealnie. Na kolejne słowa dziewczyny wyszczerzył się jeszcze bardziej, jednocześnie trochę speszony, ale i rozczulony tym komplementem, choć w głębi serduszka chyba nie do końca dowierzał, że naprawdę tak myślała. - Zawsze do usług i polecam się na przyszłość! No i to ten, ja ci dziękuję, że chciałaś ze mną pójść, to był dopiero cud, więc, ee, tym bardziej mnie cieszy, że się nie rozczarowałaś - odparł, nagle znacznie mniej zgrabnie sklecając zdania i spuścił wzrok na oplatającą ich nadgarstki wstążkę. Kto wie, jak długo mieli pozostać nią związani? Z doświadczenia wiedział, że celtycka magia płatała różne figle i tylko Merlin jeden mógł wiedzieć, od czego będzie zależało ich uwolnienie. - Jak nie puści przed poniedziałkiem, to sorry, ale będziesz musiała rano iść ze mną do roboty, mam nadzieję że lubisz samochody - zapowiedział żartobliwie, ale zaraz spoważniał, spoglądając z powrotem na Verkę: - A jak rozwiąże nas za chwilę, to... to mam nadzieję, że sobie nie pójdziesz.