Wąska i dość kręta uliczka przed kamienicą na Alei Amortencji 17. W ciemności może sprawiać dość przerażające wrażenie - jednak nie ma w sobie nic z szemranych uliczek na peryferiach Hogsmeade. Chodnik jest zadbany, i prędzej znajdziesz tutaj wiekową staruszkę próbującą wcisnąć Ci domowe wypieki aniżeli dilera oprylaka czy krwawego ziela.
Thaddeus H. Edgcumbe
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 195cm
C. szczególne : Zaraźliwy uśmiech, szkocki akcent, drobna blizna obok ust, wielkie dłonie i jeszcze większa muskulatura
Popołudnie. Jeszcze jedno z nielicznych (w miarę) ciepłych pod koniec jesiennego listopada. Angielska pogoda tego dnia wręcz rozpieszczała - wiatr nie urywał głów, deszczowe chmury wzięły sobie urlop na żądanie. Tak jak Thaddeus z resztą - ostatnie miesiące nieźle na niego siadły. Ledwo zaczął się początek roku, a on skończył w Mungu z połamaną ręką, a potem na wszystkich spadły klątwy arturiańskie. Edgcumbe'a oczywiście nie oszczędziło i trafiła mu się przeurocza ślepota - idealny wybór przecież dla zawodowego gracza quidditcha. Psidwak by to... Kiedy urokliwe dolegliwości zniknęły naturalnie musiał nadrobić zaległości w kadrze i drużynie. Zapracowywał się - ale to była już akurat norma. Każdy jednak musi mieć dzień wytchnienia i ten dzień właśnie nadszedł. Mężczyzna postanowił nie kręcić się znowu po Londynie jak bączek, a wrócił ze swoim rozwalonym motocyklem do Hogsmeade, gdzie - korzystając z wyludnienia miasteczka w godzinach popołudniowych - rozłożył sobie przed swoją kamienicą mini warsztat. Bravo ucierpiał srogo podczas sierpniowego wypadku, a Thad postanowił, że zwróci się do swoich ziomków w londyńskim warsztacie dopiero w ostateczności. Toteż wyposażył się w potrzebne mechaniczne ingrediencje i wziął się do roboty. Takie to tadkowe odpoczywanie. — Gdzie ja posiałem tę głowicę... — burczał sobie pod nosem, klęcząc tuż przed wyprostowaną już ramą motocyklu. Jako, że pogoda dopisywała to Puchon nie bawił się w ubiór na cebulkę, tylko majstrował przy maszynie w samych szarych dresach - teraz uwalonych już smarem i olejem i przemianowanych na robocze. Grzebiąc między żelastwem podwinął rękawy do łokci - co i rusz przecierał zimny nos nagim przedramieniem nieświadomie rozprzestrzeniając smarowidła na swoją twarz. Sięgnął gdzieś nad silnikiem, żeby dostać się do gaźnika, jednocześnie próbując swoją drugą długą łapą wyposażyć się w odpowiedni klucz. Jednak duże dłonie miały swoje minusy - co z tego, że mógłby wziąć w garść ze trzy narzędzia na raz, skoro nie mógł się nimi dostać w odpowiednie szczeliny. — Kurwa mać, no chodźże tu...! — szczeknął po szkocku, zmarszczywszy brwi wychylając się do potrzebnego majsterpingla. Ten - jak na złośliwą martwą rzecz przystało - wymykał mu się z palców i Thaddeus miał wrażenie, że ten kawał żelastwa wręcz złośliwie chichocze. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby po prostu wyjął łapę z bebechów motoru, żeby ułatwić sobie zadanie - toteż sama maszyna przechyliła się na jego stronę i oparła o potężny bark, co Edgcumbe skwitował wściekłym sapnięciem.
Szwędała się po Hogsmeade kompletnie bez celu, zahaczając jedynie o Hogs Cafe, żeby mądrze wydać swoje ostatnie galeony, które zostały jej w tym miesiącu. Grunt, żeby dobrze rozporządzać swoimi oszczędnościami, chociaż to słowo do Ruby niespecjalnie pasowało, podczas gdy ona wiecznie nie miała pieniędzy. Przypomniała też sobie nagle, że Mulan jej wisiała galeony od pół roku, a ona chyba coś była winna Persowi, ale o tym pamiętać akurat nie chciała i prawdę mówiąc Percivalowi akurat zawsze była winna galeony. Nie przeszkodziło jej to jednak rozkoszować się ciepłem kawy, rozpływającym się po jej wnętrzu w to zimne, prawie grudniowe popołudnie. Ruby lubiła jesień, to była jej ulubiona pora roku, ale paradoksalnie nienawidziła zimna. I nawet jej pomarańczowo-różowa kurtka, czy jasnoniebieska czapka zdawała się już nie rozjaśniać dnia, który zdawał się kończyć bliżej czwartej niż wieczora. Szła jednak przez wioskę, myśląc o tym, czy może Ryan był już w stanie chodzić o własnych siłach i zakodowała sobie w głowie, że ostatnio pisała do niego dwa dni temu, a odkąd wyszedł ze szpitala – zasypywała go listami, nie dając sowie Irlandii wytchnienia. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że bardzo źle przeżyła wypadek swojego brata i dziękowała Merlinowi, że Ryan z Munga wyszedł, nieco mniej o własnych siłach, ale był w domu. Bezpieczny, z innymi braćmi i tatą, którzy na pewno się nim dobrze zajmą. Wlazła w jakąś uliczkę, zagłębiona w swoich myślach, kiedy szkocki akcent dobiegł do jej uszu i te wspaniałe kulturalne słowa. Rozpoznała głos swojego kolegi, tak więc odpędziła od siebie pochmurne myśli o stanie zdrowia Ryana i wyszczerzyła swoje zęby w uśmiechu, opierając się nieopodal i przez chwilę obserwując zmagania Puchona z f a n t a s t y c z n y m motorem. — Cały się ujebałeś, wiesz o tym? — powiedziała w końcu, odpychając się od ściany budynku i mrużąc zielone oczy w świetle zachodzącego słońca — Co robisz? — zapytała mądrze, zupełnie jakby nie widziała, że grzebie w tym pojeździe z jakiegoś powodu. Nie znała się na motoryzacji wcale i nawet czwórka braci nie pomagała jej na tej płaszczyźnie. Posiadała tylko jakieś szczątkowe informacje, bowiem przewidywała robienie magicznej licencji na prowadzenie, bo nigdy w życiu nie zamierzała się teleportować, ani nawet łapać świstoklików. Robiła to kilka razy w swoim życiu, jak chyba każdy czarodziej, jednak statystycznie częściej po tym rzygała, niż nie, więc naprawdę wolała to sobie odpuścić. — Mogę ci pomóc? Strasznie mi się nudzi, to znaczy mam masę lekcji i powinnam się uczyć, dlatego też teraz jestem w Hogsmeade, bo już posprzątałam cały swój kufer i zdążyłam wkurzyć chyba wszystkie skrzaty w kuchni. — wzruszyła ramionami, była gotowa zrobić wszystko, nawet odkurzyć pustynię, byle tylko nie musieć pisać tej durnej pracy na historię magii.
Nie zauważył, że ktoś go obserwuje - w końcu był całkowicie pochłonięty tym, żeby go własna maszyna nie przygniotła do bruku. Prawie czterysta kilo nie-żywej wagi nie było łatwym przeciwnikiem, ale Thaddeus w końcu się zaparł i przywrócił motocyklowi pion. Kiedy kupa złomu maszyna nareszcie oparła się o ścianę kamienicy, Edgcumbe obrzucił ją poirytowanym spojrzeniem spod zmarszczonego czoła. Marsowa mina jednak szybko mu przeszła, kiedy do jego uszu doszedł znajomy głos - usta prędko wygięły mu się w szerokim uśmiechu, gdy zielone tęczówki odnalazły znajomą twarz. — O, Ruby, cześć — przywitał się z Gryfonką, którą bezbłędnie rozpoznał nawet spod jasnoniebieskiej czapki. Sam nie wiedział czy przez irlandzki akcent, który mimowolnie darzył szaloną sympatią - czy przez duże oczy, tak dla dziewczyny charakterystyczne. Wyprostował się nieco i uchylił swojego niewidzialnego kapelusza - w końcu dając spokój umykającemu kluczowi i pesząc się nieco, że witał koleżankę właśnie ujebany. — Naprawiam mojego Bravo — odpowiedział krótko, zaraz jednak potem rozwinął, pozerkując na części wymagające jeszcze "wyklepania". — Wypadek miałem jakiś czas temu. — Nie zakładał w końcu, że wszyscy widzieli jego obitą od asfaltu mordkę i ramię na temblaku. — Ja się poskładałem, to teraz czas na niego — poklepał wielką dłonią biały bak Bravo, jakby pocieszał starego przyjaciela. Sam też nie korzystał z teleportacji czy świstoklików - motor był jego głównym środkiem transportu. — Mógłbym oddać go chłopakom do warsztatu, ale sam się trochę znam na rzeczy. Większość części już wymieniłem, zostało tylko... Zaciął się, kiedy Maguire zaproponowała swoją pomoc. Spojrzał na nią z delikatnym szokiem zmieszanym z konsternacją - zaraz jednak wyszczerzył się szeroko i podniósł na równe nogi, sięgając po szmatkę, którą zaczął przecierać dłonie. — Jako wzorowy student Hufflepuffu, który nie opuszcza żadnych zajęć... — podjął żartobliwie plotąc kompletne androny - kto jak kto, ale on w tym Hogwarcie to był naprawdę na piękne oczy. — Nie mógłbym odmówić twojej pomocy. Tylko czy jesteś gotowa się ujebać? To nie jest czysta robota. — Zaśmiał się gardłowo i wskazał podbródkiem na tylną ośkę Bravo. — Wymieniałaś kiedyś koło w motorze?
Pokiwała z uwagą głową, popijając swoją letnią już kawę i z uwagą patrząc na maszynę, która była dwa razy większa od niej. Musiała przy tym motorze i Tadku wyglądać komicznie ze swoim metr sześćdziesiąt wzrostu, ale kto by się przejmował, kiedy Puchon wcale na jej głupie pytanie nie odpowiedział ironią – jak zakładała, że zrobi – tylko zaczął jej faktycznie mówić co robił. Uniosła brew, patrząc na potężny pojazd, teraz oparty o ścianę kamienicy i wróciła spojrzeniem do chłopaka, który przecież sam to ustrojstwo tak postawił. Woah… Sama nie była nijak umięśniona, to znaczy no trochę, ale nie tak, żeby jakoś bardzo to było widać, ale przy nim to jej mięśnie chyba wklęsłe były. Jej oczy wypełniły się zrozumieniem, kiedy sobie przypomniała, że przecież nawet wiedziała o tym wypadku. — A, no tak, przecież nawet Prorok o tym pisał — rzuciła trochę bardziej do siebie niż do niego i uderzyła się otwartą dłonią w czoło, chcąc wyrazić tym dezaprobatę dla samej siebie — Bo jesteś sławny, co nie — wyszczerzyła się w jego stronę — Co za czas beznadziejny, Ryan, mój brat, też miał wypadek ostatnio — wzruszyła ramionami, jakby nie do końca wiedząc czy tym chciała zapewnić siebie czy jego, że wszystko już było w miarę ok. — SWOJĄ DROGĄ, oboje ci z Ryanem kibicujemy, wiesz? Ten to nawet chodzi na większość meczy, to znaczy jak nie leży akurat w szpitalu i nie jest w delegacji z pracy — nie wiedziała czy była jakakolwiek szansa, że Edgcumbe pamiętał ze szkoły jej starszego brata — Z kolei jak powiem młodszemu bratu, że tak o sobie z tobą rozmawiałam, to się posika chyba, w Hufflepuffie jest i założę się, że ma w dormitorium twój ołtarzyk. — trajkotała bezsensu, obrażając trochę przy tym swoje rodzeństwo, bo przecież takie było zadanie siostry, które wykonywała z największą uwagą. Rozpromieniła się cała, kiedy przyjął jej niepomocną dłoń i ani myślała uświadamiać go, że więcej wiedziała o wojnach goblinów niż motorach. Zakasała rękawy – to znaczy postąpiła krok w jego stronę z szerokim uśmiechem, jeszcze odstawiając gdzieś przy ścianie kubek z kawą i się przeciągnęła, bo przecież miała bardzo męczący dzień, kiedy olała wszystkie lekcje dosłownie i irytował kuchenne skrzaty. — Czystej duszy brud się nie trzyma — odparła i machnęła ręką, prawdę mówiąc na Ruby brud serio nie robił żadnego wrażenia, po pierwsze miała czterech braci, a po drugie w czasie między wakacjami a szkołą zawsze pomagała pani Cork w gospodarstwie i leczeniu jej zwierzaków, tak więc nawet gówno magicznych krów nie było jej straszne. — Oczywiście, milion razy, co ty sobie myślisz — prychnęła na jego pytanie i podniosła… no właśnie, podniosła coś, czego nawet nie umiała nazwać. Jakiś klucz może? Niemniej podrzuciła go w ręce, niczym quidditchową pałkę i niewinnie się do niego uśmiechnęła.
Nie należał do ludzi wyzłośliwiających się - a już na pewno nie w stosunku do znajomych dziewczyn. No, przynajmniej takich trochę znajomych - bo akurat Freddie czy Marli to Thaddeus potrafił się odgryźć, choć dalej starał się trzymać klasę. Bądź co bądź, ironia po prostu nie leżała w jego naturze, ot, miał to do siebie, że był prostolinijny i jeśli ktoś o coś pytał, to zwyczajnie odpowiadał. Kiepski był w gierkach innych niż miotlarskich, zwłaszcza tych słownych. — Eeeee... — zaciął się nieco strącony z pantałyku, kiedy Ruby poruszyła temat jego... rozpoznawalności. — Sławny? No, chyba tak, trudno mnie przeoczyć — zaśmiał się ochryple, odrobinę nerwowo pocierając szeroki kark. Głupio zaprzeczać i się unosić fałszywą skromnością, choć upajać się popularnością jeszcze głupiej. Co fakt to fakt, nie ma co piórek stroszyć. Lekkie zakłopotanie ustąpiło miejsca autentycznemu zatroskaniu, gdy Maguire wspomniała o wypadku swojego brata. Puchon nie chciał brnąć w delikatne tematy, ale też nie mógł po prostu ugryźć się w język: — Huh, przykro mi. Ale już wszystko w porządku? — podpytał zdawkowo. W istocie niezbyt kojarzył akurat wspomnianego Ryana - ale w zupełności wystarczyło mu, że znał Ruby, a ta widocznie się swoim starszym bratem przejmowała. I widocznie była z nim w miarę zżyta, skoro razem mu kibicowali. Edgcumbe poczuł jak na kark wpełza mu rumieniec, kiedy Maguire tak trajkotała o rodzeństwie. Seryjnie przez moment poczuł się jak jakiś idol i z jednej strony było to szalenie miłe, a z drugiej... musiał odchrząknąć dla kurażu. — Twój młodszy brat jest w Huffie? Czekaj... Steven? Nie. Seee... Sweeney? — Próbował sobie przypomnieć młodego Puchona o takim samym nazwisku, pocierając w zastanowieniu szorstki policzek. — Ha, wiedziałem, że skądś go kojarzę! Podobni jesteście. W sensie... Oczy — odchrząknął znów, orientując się, że zaczyna pieprzyć od rzeczy - a też nie chciałby Ruby jakoś urazić. — Zazdroszczę Ci rodzeństwa, zawsze masz się do kogo zwrócić. Fajna sprawa — uśmiechnął się nieco nostalgicznie, ale tylko przez krótki moment. — Wiesz, do tej samej szkoły chodzimy i... Jakbyś chciała się wybrać z Ryanem jak już wydobrzeje na jakiś mecz Srok, to daj mi cynk. Załatwię wam miejsce w loży. "Moje" miejsca i tak zawsze stoją puste — zaproponował swobodnie, wzruszając ramionami i odrzucając uwaloną w smar ścierkę na kuferek z narzędziami. Mimowolnie sam wyszczerzył się jak debil, kiedy Ruby tak wyraźnie rozpromieniła się na jego 'zgodę'. Zaśmiał się też w głos, kiedy dziewczyna rzuciła swoje dziarskie zdanie. — Sugerujesz, że czarny ze mnie charakter? — Uniósł zaczepnie brwi, jednocześnie prezentując się w całej swojej ujebanej krasie - bo smaru nie miał już chyba tylko we włosach. Powstrzymał uśmiech pełen pobłażliwości, kiedy Gryfonka chwyciła jeden z wihajstrów. Bez słowa podszedł do niej i delikatnie wyjął z jej dłoni narzędzie, by wymienić je na inne. — To jest zacisk tytanowy, do koła się nie przyda — objaśnił cierpliwie, uśmiechając się lekko. — Tu masz klucz nasadowy, obluzujesz nim oś koła. Tylko uważaj na wahacze — mrugnął do niej zaczepnie, szczerząc się przy tym łobuzersko - choć w żadnym wypadku nie kpiąco.
Nie przyznawała co prawda tego głośno, ale podziwiała go. I wcale nie chodziło tylko o quidditchową grę, co o sam fakt, że pozostawał przy tym całym rozgłosie całkowicie sobą. Ruby była pewna, że gdyby miejsca były odwrócone – woda sodowa już dawno uderzyłaby jej do głowy. Wiedziała, że była podatna na takie rzeczy, ale przyznanie przed sobą i całym światem, że faktycznie jest lepsza od braci, sprawiłoby, że cała obrosłaby w piórka. Całe szczęście jedyna rozpoznawalność, która mogła jej dotyczyć, to ta w szkole – kiedy odpierdalała jakiś shit, albo groziła (przypadkiem) bratu bliźniakowi Percivala. Na większą skalę nie miała szans, i dobrze. Machnęła ręką na jego pytanie. I to nie tak, że zbywała poważny stan swojego brata, bowiem zamartwiała się bardziej niż powinna, co jednak nie chciała zrzucać na niego swoich problemów. Zawsze miała z tym problem, każde większe dzielenie się własnymi emocjami i kłopotami, w jej odczuciu było poniekąd użalaniem się nad sobą. Może taki był los przedostatniego dziecka? Nie wiedziała, ale też nie potrafiła teraz wyjść poza swoją strefę komfortu i jakkolwiek podzielić się z Tadkiem tym, co tak bardzo zjadało ją od środka. — Będzie dobrze, no , tak mówią uzdrowiciele w każdym razie — wzruszyła ramionami, jakby jeszcze przed kilkoma tygodniami stan Ryana nie był w istocie tragiczny. Ruby była spostrzegawcza, toteż zauważyła lekkie zakłopotanie ze strony chłopaka i uśmiechnęła się doń przepraszająco. Właściwie to nie wiedziała, że może nie powinna się tak ekscytować, ale z drugiej strony przecież nie był tutaj teraz zawodowo. Chciał tylko naprawić swój motor, a Ruby zaczęła trajkotać bezsensownie, jak zawsze zresztą, chyba nigdy jej się nie udało ugryźć w język zanim było za późno. — Sweeney, tak, taki mały wkurzający i cichy — przytaknęła i oczywiście pominęła fakt, że piętnastolatek już dawno ją przerósł, a ona zwyczajnie nie akceptowała takiego stanu rzeczy. Wzięła łyk zimnej już kawy i… popluła się, dosłownie, kiedy z ust Puchona padła taka propozycja. Nigdy nie była specjalnie bogata, nie klepali jakiejś wielkiej biedy, ale bilety w loży zawsze wydawały się zbędnym wydatkiem. Ruby więc dosłownie zaniemówiła, co zdarzało się zbyt rzadko, żeby cisza wydawała się dla niej naturalna. — Wow… to… DZIĘKI! — no bo co innego mogła powiedzieć, chwilę potem już się rzuciła, żeby go objąć, totalnie nie przejmując się tym całym samarem i innymi niezidentyfikowanymi przez nią maziami. — Ja nic nie sugeruję, ale dowody są inne — odparła i wymownie spojrzała na jego aparycję, by zaraz potem szczerze się zaśmiać. Już zdejmowała też kurtkę, żeby zostać w bluzie i kamizelce – ilość warstw, które na sobie miała wciąż pozostawała zagadką – i podwinęła rękawy, by stanąć obok niego w pełnej gotowości, z tym czymś w dłoni. Pokiwała z uwagą głową, nie rozumiejąc ani jednego słowa, które do niej mówił, ale przyjęła narzędzie niczym prawdziwy mechanik, dopiero po kilku sekundach orientując się, że chyba trzyma ten cały klucz nasadowy w złą stronę. Dziarsko jednak podeszła do maszyny i dochodząc do wniosku, że nie ma pojęcia, czym na Merlina były wahacze. Rzecz jasna nie przeszkodziło jej to kręcić kluczem na czymś w kole. — Wiesz, rodzeństwo bywa też strasznie upierdliwe, szczególnie kiedy twoich trzech starszych braci próbuje zastąpić ojca, który wiecznie siedzi w pracy — wzruszyła ramionami — Ale chyba też przez to, że, no wiesz, nigdy tak naprawdę nie było rodziców, to jesteśmy całkiem zżyci — mówiła, trochę ciszej niż miała w zwyczaju i nie patrząc wprost na niego – nie miała też oczywiście pojęcia co robiła przy tym kole.
Zmartwienie wyraźniej odmalowało się w jego oczach, gdy Ruby dała jasny znak, że nie chce rozmawiać o stanie swojego brata. Bynajmniej, nie zmartwił się w tym momencie o Ryana Maguire, a o samą Gryfonkę. Rozumiał aż za dobrze co to znaczy mieć kogoś z rodziny uziemionego w Mungu. W końcu z większością urazów i chorób uzdrowiciele radzili sobie od ręki - a jeśli ktoś musiał zostać w szpitalu, to na pewno nie było kolorowo. — Wiesz, Ruby... — podjął nieco nieśmiało. — Nie mówię, żebyś mi nagle wypaliła z całą historią, ale wiem jak to jest dusić w sobie emocje, kiedy ktoś Ci bliski ląduje w Mungu na dłużej. — Uśmiechnął się ze zrozumieniem - nie naciskając jednak na dziewczynę. Czasem wystarczyła świadomość, że ktoś może się z tobą utożsamić. — Moja babka i dziadek byli stałymi lokatorami szpitala — dodał jeszcze gwoli ścisłości. Z kolei to on machnął ręką, kiedy dziewczyna rzuciła mu przepraszający uśmiech - ciągle się przyzwyczajał do tego, że był znany i szło mu coraz lepiej. Nie miał w żadnym wypadku zamiaru wymagać od innych, żeby udawali, że wcale nie jest reprezentantem kraju w Quidditcha. To on musiał się dostosować, nikt inny. Nikt go jednak nie przygotowywał na to, co nastąpiło zaraz po tym jak wysunął swoją propozycję załatwienia wejściówek do loży dla Ruby i jej brata (braci?). Przez krótki moment stał jak słup soli, gdy dziewczyna go tak spontanicznie objęła - szybko się jednak zreflektował, klepiąc Gryfonkę po przyjacielsku w ramię i zaśmiewając się ochryple. — Spoko, nic wielkiego. — Bo rzeczywiście, nic wielkiego to nie było; no, przynajmniej nie dla niego. Jakieś miejsca w loży w końcu mu przysługiwały, a że zazwyczaj z nich nie korzystał... — Ujebałaś się, czysta duszo— zwrócił jej uwagę, pomijając fakt, że i jego roboczy dres ucierpiał od wyplutej kawy podczas spontanicznej wymiany uścisków. Bardziej jednak pochłonęła go czynność przetarcia podbródka i policzka dziewczyny czystą chusteczką - którą wyłuskał z wewnętrznej kieszeni bluzy. Tyle tylko zdążył zrobić - nie zdoławszy ocenić strat w czystości kurtki Gryfonki - bo Maguire zaraz dosłownie zakasała rękawy do roboty. Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk - który w istocie miał być śmiechem, ale zdołał go stłumić - gdy Ruby dosłownie zaczęła kręcić kluczem na czymś w kole. Przednim kole. Markując swoją wesołość, zaczął bez ładu i składu grzebać w swojej skrzynce z narzędziami przy której przyklęknął. — Masz trzech starszych braci i jednego młodszego? — podpytał, jakby chcąc sobie stworzyć w głowie najbliższe drzewo genealogiczne dziewczyny. — Musisz być ich oczkiem w głowie w takim razie — stwierdził. Cóż, gdyby on miał młodszą (albo starszą, bez znaczenia) siostrę, to zapewne miałaby po pewnym czasie dość jego nadopiekuńczości. Może nawet lepiej, że nie miał rodzeństwa? — Wiesz... Rodzina to jedyna rzecz, którą człowiek ma w życiu. Żadne pieniądze, domy, ani podróże nie dadzą ci tego, co ludzie tej samej krwi — mruknął, wyjątkowo pochłonięty poszukiwaniem odpowiedniego klucza - toteż jego poważno-nostalgiczny ton można było spokojnie zwalić na nadmierne skupienie w odczytywaniu oznaczeń na rączkach wihajstrów. Z ów stanu wyrwał go jednak metaliczny dźwięk - gdy śruby zabezpieczające rusztowanie przedniego koła poturlały się po bruku. — Dobra robota Ruby! — Uśmiechnął się do dziewczyny szeroko, klaszcząc w wielkie dłonie. Zawiesił na chwilę swój głos, obserwując kumpelę spod opadającego mu na czoło kędziora. — Właśnie rozregulowałaś mi przednią ośkę, której dopiero co naprostowałem geometrię — dodał - bez nawet krzty wyrzutu jednak, chichocząc gardłowo.
Uśmiechnęła się lekko, ale nie kontynuowała tematu. Nie chciała i nie potrafiła, trochę w obawie, że zaraz się przy nim rozklei, bo cały ten wypadek Ryana się na niej dosyć mocno odbijał. Rzecz jasna tuszowała to jak mogła i chyba tylko Hope wiedziała jak bardzo się przejmuje, ale nie chciała, by ktokolwiek ją widział w złym stanie. Może to źle, a może po prostu tak już miała. Teraz jednak jedynie kiwnęła głową, zerkając znad kubka na niego wdzięcznie, ale nie powiedziała nic więcej w tym temacie, bo ostatnie co teraz chciała to o tym myśleć, bo w końcu mogła trochę odetchnąć od problemów, które dosłownie waliły się na jej głowę. — Przykro mi — rzuciła tylko i skupiła się na kubku kawy, bo była niesamowicie okropna w jakimkolwiek pocieszaniu kogokolwiek. Właściwie to nie wiedziała nawet, czy Tadek potrzebował jakiegoś pocieszenia, nagle też odniosła wrażenie, że naprawdę powinni zmienić temat, bo przecież to nie był dobry dzień, ani miejsce przede wszystkim na głębokie rozmowy o tym co się działo w ich rodzinach. Co prawda niewiele wiedziała o Puchonie, jakieś tam szczątkowe informacje, które sama kiedyś usłyszała, albo takie, co przeczytała w Proroku – z czego akurat nie był specjalnie dumna, no ale sekcję sportową należało czytać! Zareagowała bardzo spontanicznie, odruchowo niemalże. Sama nigdy nie bała się być najbardziej otwartą osobą na świecie i niewiele różnicy jej robiło czy znała kogoś pięć minut, czy pięć lat, tak więc bez żadnych skrupułów i zahamowań po prostu przytuliła starszego kolegę. Nie była też najlepsza w słowa, nie wiedziała jak powinna inaczej wyrazić swoją wdzięczność. Prawdę mówiąc nigdy nawet nie śmiała marzyć o tym, żeby oglądać mecz – i to jaki mecz! – z vipowskich miejsc. No na pewno nie w najbliższym czasie, bo tak jak brud nie trzymał się jej czystej duszy, tak galeony też nie. Zaczęła się nagle zastanawiać czy powinna coś takiego w ogóle przyjąć, to nie było dla niej nic i to nie było nic taniego, nagle zrobiło jej się niesamowicie głupio, ale szczerze nie miała pojęcia jak to wszystko odkręcić. Prawda była też taka, że Ruby stawiała wszystkich na przyjacielskiej stopie, dając ogromny kredyt zaufania, chociaż ludzie ogólnie ją raczej irytowali. Paradoksalnie nie lubiła być sama, i jak tu żyć? Nic nie mogła poradzić na lekki rumieniec, który pojawił się na jej policzkach, gdy chłopak wytarł smar z jej twarzy. Była gotowa w razie czego zwalić winę na coraz chłodniejsze powietrze i tak samo zimny, listopadowy wiatr, niżeli na reakcję na jego, cóż, bliskość. Odchrząknęła jednak po jego kolejnych słowach, odzyskując rezon. — Pomówienia — odparła, szczerząc się jak głupi do sera, obracając sobie w palcach narzędzie, które wsadził jej do dłoni, chociaż już zapomniała jak się nazywało. No aż jej było wstyd, że była aż takim laikiem, a wychowała się wśród samych chłopaków. Winą obarczyła jednak swoich braci, którzy najwyraźniej woleli poświęcać swój czas nauce historii magii, niż zapoznawaniu Ruby z narzędziami – Peter na pewno. Z drugiej strony może właśnie dlatego, że w domu było tylu osobników brzydszej płci, ona nigdy nie musiała się tego uczyć. — Tak, w sumie jest ich czwórka, razem ze mną piątka — odparła, grzebiąc sobie przy tym kole i nie zwracając uwagi na Edgcumbe, on chyba też niespecjalnie przejmował się tym co robiła, co mogło oczywiście być opłakane w skutkach — Hm, nie wiem, Peter postanowił być dla nas ojcem, Ryan miał zawsze wszystko gdzieś, Torin to idiota, to znaczy jest mądrzejszy od wszystkich, których znam, ale wiesz o co chodzi, a Sweeney to dzieciak — wzruszyła ramionami — Może trochę jestem, ale z czasem to robi się męczące, też mam swoje życie — chociaż każdy z nich, łącznie z tatą próbują dyktować jej co ma robić. Westchnęła i opuściła klucz, na jej nieszczęście razem z jej dłonią odpadło coś innego i nie miała pojęcia co. — Eee Thaddeus? — przeniosła na niego spojrzenie zielonych tęczówek, ale on zaczął jej klaskać. Uniosła brew, a następnie zmrużyła oczy, gdy tylko wychwyciła te sarkastyczne nuty w jego tonie. — To niedobrze? — zapytała mądrze, by zaraz potem oczywiście starać się wyjść z tej sytuacji obronną ręką — Zostawiłeś mnie bez nadzoru! — oburzyła się, ale i ona nie mogła powstrzymać uśmiechu, wypełzającego na jej wargi.
Nie chciał drążyć, ani nawet nie zamierzał - ot, po prostu rzucał słowa, które wydawały mu się w danym momencie słuszne. Nie oczekiwał również pocieszenia - w końcu miał to już za sobą i naprawdę... cóż, radził sobie bez żadnych pokrzepiających słów, czy ramienia do wypłakania. W tym aspekcie widocznie byli do siebie bardzo podobni. Poza tym - łatwiej było mówić o czymś, co już człowieka dotyczyło a nie aktualnie dotyczy. — Było minęło — dorzucił więc równie zdawkowo jak Ruby, wyraźnie zakańczając temat. Rzeczywiście, być może przypadkowe spotkanie pod kamienicą w Hogsmeade niespecjalnie sprzyjało jakimkolwiek zwierzeniom. No, właściwie to na pewno. Wbrew pozorom wcale nie był przyzwyczajony do spontanicznych gestów - przynajmniej nie takich kierowanych w jego stronę. Być może i połowa oczu zawsze była zwrócona w jego stronę i zaczepiali go nawet zupełnie nieznajomi na ulicy, ale nie potrafił do tego przywyknąć. Sam starał się zawsze trzymać odpowiedni dystans, zapewniający komfort rozmówcy - chociaż, oczywiście, nie zawsze również mu to wychodziło. Dawał się ponieść i często zupełnie naturalnie badał granicę, niezbyt też się nad tym zastanawiając. Ciekawym jednak było to, że sam swoją strefę przestrzeni osobistej miał dość wąską. Więc kiedy dziewczyna go przytuliła - właściwie za nic - zwyczajnie zrobiło mu się miło; tak po ludzku. I być może właśnie dlatego sam potem niejako odwzajemnił ten gest - drobniejszym i paradoksalnie bliższym. Choć właściwie ledwo dotykał policzka Ruby. — No tak, dowodów już brak — roześmiał się, obserwując jak Maguire z prawdziwą brawurą podchodzi do - dałby sobie rękę uciąć - czegoś o czym nie miała zielonego pojęcia. Cóż, takie śmiałe próby były przecież w cenie - a i Thaddeusa nic nie kosztowały. W końcu to był tylko motor. — Wesoło — skwitował rodzinne wyliczenia dziewczyny, obserwując ją ukradkiem jak opowiadała o swoich braciach. A mimo tej całej nonszalancji i "nieprzejmowanizmu", które Gryfonka wykazywała - zwyczajnie wyczuwał ten ciepły ton w jej głosie. Szczerze jej tego zazdrościł - choć zawiści w tym na próżno byłoby się doszukiwać. — Aż jestem ciekawy co oni powiedzieliby o Tobie — stwierdził, susząc zęby w uśmiechu - skierowanego zarówno do samej Ruby jak i podsumowującego jej "naprawcze" działania, które wkrótce odbiły się echem po opustoszałej uliczce metalicznym dźwiękiem. Razem z jego rechotem. — Byłoby dobrze, gdybym chciał oddać tego bravo na części — objaśnił, trochę biorąc w obronę ewidentnie spieprzenie sprawy przez Maguire. — Ale jednak próbujemy go poskładać, a nie rozłożyć — ciągle się uśmiechał, kiedy podniósł się do pionu i w dwóch krokach znalazł się przy dziewczynie. Potarł w zastanowieniu szorstki podbródek, przyglądając się rozregulowanemu zawieszeniu. — No ewidentnie. Tak jak myślałem — mruknął, udając prawdziwego myśliciela. Strzelał przy tym roziskrzonymi z rozbawienia tęczówkami na dziewczynę. — Kompletnie rozjebany — podsumował mądrze, klepiąc pokrzepiająco Ruby po ramieniu. — To teraz zrób to samo tylko przy tylnym kole, a ja naprawię przednie — zasugerował, klękając przy maszynie, żeby pozbierać części, które jeszcze chwilę temu były na odpowiednim miejscu.
Niemalże z wdzięcznością i niemałą ulgą przyjęła fakt, że Thaddeus wcale nie chciał o tym wszystkim rozmawiać, że nie naciskał na nią, ani też sam nie stał się nagle okropnie wylewny. Ruby rozumiała potrzebę wygadania się, ale prawdę mówiąc – nigdy nie wiedziała co ma zrobić. Nie potrafiła pocieszać ludzi i sama też nie znosiła pocieszania na siłę. Bo przecież czasem się nie dało, a słowa „będzie dobrze” działały na nią jak płachta na byka. Skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, że faktycznie będzie dobrze? I może trochę się czepiała, bo przecież sama mówiła równie nieprzemyślane słowa, ale czasem jednak wypadało pomyśleć, nawet ona o tym wiedziała. Tak więc po prostu uznała temat jej brata i temat prywatnych spraw Puchona za zamknięty, i dzięki za to Merlinowi. Nie musiała ani udawać specjalnie przejętej, ani maskować nadmiaru emocji, uznawała to za fantastyczny znak do podjęcia rozmowy na mało ważne, zupełnie niezobowiązujące tematy. Delikatny uśmiech błądził gdzieś w kącikach ust, w reakcji na ten zupełnie niespodziewany gest Tadka, choć była gotowa wyprzeć się absolutnie wszystkiego – i nawet nie wiedziała dlaczego. Była przyzwyczajona, że z Percym nie mają praktycznie żadnych granic i jest jak jej piąty brat, ale chyba każdy inny chłopak był czymś zupełnie dla niej nowym. Przecież miała dopiero siedemnaście lat! Ledwo skończone na dobrą sprawę i była osobą, która niespecjalnie orientowała się w wielu rzeczach, w końcu każdego traktowała jako swojego ziomka największego i uważała, że tak było zdecydowanie łatwiej. — Och ja ci mogę powiedzieć dokładnie co każdy z nich o mnie powie — parsknęła, bo doskonale wiedziała, że Peter stwierdzi, iż nigdy nie dorośnie i jest zwyczajną gówniarą; dla Ryana jest młodszą siostrą, która zawsze była pierwsza do przypałów z nim; Torin zapewne zapytałby czy ma w ogóle siostrę; Sweeney za to by się po prostu speszył. Uniosła na chwilę wzrok na bruneta, przez ułamek sekundy wpatrując się w pracujące pod materiałem koszulki mięśnie, ale szybko wróciła spojrzeniem do przedniego koła motoru. Absolutnie nie wiedziała co robi. A jednak brak jakichkolwiek protestów ze strony Edgcumbe tylko ją zachęcał, bo może się czegoś nauczy. Może też chciała się nauczyć, żeby trochę powkurzać braci – Petera przede wszystkim, a może dobrze się bawiła, kiedy tak mogła bezmyślnie całkiem trzymać to dziwne narzędzie i kręcić nim przy czymś przy kole, zupełnie jakby nie stał obok niej najprawdziwszy Bravo, tylko jakiś plastikowy prototyp. Brzęk metalu nie był czymś co chciała usłyszeć, to znaczy miała mocne przeświadczenie, że to nie powinno się wydarzyć, chociaż pewności nabrała kiedy Thaddeus się odezwał. — Aha — bąknęła i jakoś tak zrobiło jej się trochę głupio, ale szybko stwierdziła, że to wcale nie jest tak do końca i w stu procentach jej wina — Miałeś zamiar mi powiedzieć, że powinnam robić to, cokolwiek tak właściwie robiłam, przy drugim kole? — zmrużyła oczy, bo zaczynała podejrzewać, że zrobił to specjalnie — No wiesz, jeśli nie uda ci się go naprawić, bo obawiam się, możesz być zaskoczony, więc lepiej się czegoś chwyć, że ja na niewiele tu się przydam w tej kwestii – zawsze możesz sprzedać na złom — rzuciła swoją wspaniałą myślą i wyszczerzyła się w kierunku chłopaka, a po chwili zasalutowała – albo chciała to zrobić, ale jak ostatnia kretynka uderzyła się przy tym w głowę narzędziem trzymanym w ręce. — Auć — rozmasowała skroń, uznając, że już większej idiotki nie może z siebie przy nim zrobić. Brawo Maguire, popisałaś się. Skierowała się jednak do drugiego koła, z ulgą przyjmując fakt, że Tadek wcale nie wyglądał na zdenerwowanego, a nawet nie wiedziała czy szkody, które wyrządziła były znaczące, liczyła na to, że jednak nie, przecież nie mogła doszczętnie zniszczyć motoru w zaledwie kilka minut. — Czemu tak właściwie nie rzucisz reparo? — nie było żadnego zaklęcia, które mogło tu zdziałać cuda? Ruby może i miała zaledwie pięćdziesiąt procent czystości krwi, ale prawda była taka, że wychowała się w stuprocentowo magicznym domu, a jej styczność z Mugolami, mugolską kulturą, czy zwyczajami, była tylko i wyłącznie zasługą Persa i Hope. Nie wiedziała więc dlaczego student nie używał zaklęć, tylko rzucał do niej jakieś dziwne słowa, których wcale nie rozumiała.
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Muszę przyznać, że ostatnio coraz gorzej mi się spało w moim mieszkaniu. Początkowa ekscytacja (tak duża jaka mogła być w moim wykonaniu) powoli mijała. W końcu mieszkaliśmy sami, bez setki współlokatorów, albo rodziców, ale coraz bardziej dręczył mnie stan tego mieszkania. Viní niespecjalnie się tym przejmował, ja codziennie próbowałem walczyć z wyglądem transmutacyjnymi zaklęciami, ale to nie to samo co zakup czegoś nowego. Te w końcu przemijały w irytująco szybkim tempie i trudno mi było nadążyć z naprawami. O ile Marlow lubił swoje roślinki i inne pierdoły - ja za zdecydowanie za dużo skupiałem się na tym jak wszystko wygląda wokół. Nie wspominając już tego, że byłem przekonany, że poprzedni lokator zostawił tu jakieś magiczne pułapki. Cały dzień czułem się co najmniej dziwacznie. Zastanawiałem się czy to może nie jest jakaś choroba, ale nie byłem mistrzem uzdrawiania, a Vinniego akurat nie było, kiedy go potrzebowałem. Stwierdzam, że może spacer mi dobrze zrobi, albo pójdę do apteki zapytać o jakieś dobre eliksiry. Wychodzę zrezygnowany z mieszkania i kiedy je zamykam jakiś lokator kamienicy, potrąca mnie delikatnie, pośpiesznie przepraszając. Zanim zdążę burknąć że nic się nie stało, czuję jakieś dziwne mrowienie w całym ciele. Czyżby moja metamorfomagia już kompletnie oszalała? Bo jestem prawie przekonany, że nachodzą mnie jakieś dziwaczne zmiany. Przerażony patrzę na swoje ręce, które mają... pazury i pióra. - Co do chuja! - krzyczę i zaczynam się szamotać, bo czuję jak moja twarz również zaczyna się w coś zmieniać. Może tak naprawdę jestem wilą, która zamienia się w harpię i nigdy o tym nie wiedziałem do teraz? Zatyka mi dech w piersiach kiedy coś wyskakuje z moich pleców i w tym momencie, dziko uderzam w okno kamienicy, by stąd uciec. Jak najszybciej. Nieważne w jaki sposób. Nie wiem co mną kierowało, ale wypadam z okna. Tak właśnie zginę. Zabity przez własny dar, który postanowił się zbuntować. Dopiero jak obijam się o jakąś szybę, orientuję się, że to co mam na plecach - to skrzydła. W ostatniej chwili macham nimi kilka razy, co ratuje mnie przed zostaniem czerwoną plamą na ziemi.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– Murphy, zamknij kurwa to okno, bo pizga – wymamrotała; obudził ją przeraźliwy chłód, a kiedy otworzyła oczy, bardzo spostrzegawczo zauważyła, że chłopaka nie ma obok, okno jest zamknięte, a ona jest cała owinięta kołdrą. Przetarła powieki i podniosła się z łóżka, próbując zmusić swoje ostatnie szare komórki do myślenia. Po kilku minutach połączyła fakty, że Murray jest pewnie w pracy, zgarnęła koc z fotela, owinęła się nim szczelnie i powolnym krokiem ruszyła do kuchni, aby rozgrzać się kawą. Owinęła lodowate dłonie wokół kubka i gdy tak czekała aż napój trochę wystygnie, wpatrywała się tępo w ścianę, zastanawiając się czy to lebetius czy po prostu natłok ostatnich wydarzeń sprawił, że jej organizm odmówił posłuszeństwa. Nie miała jednak sił na dalsze dywagacje, bo wciąż czekały na nią notatki do kursu na twórcę różdżek – wolała skupić się na nauce niż myśleniu o chorobie matki czy tym, co widziała podczas wyprawy na ten durny szczyt buchorożca. I kiedy chciała podnieść kubek, z zatrwożeniem zauważyła, że jest pokryty szronem, a kawa zamrożona. – Co do chuja – zdziwiła się, przyglądając się swoim dłoniom, które może i były bledsze niż zwykle, ale poza tym nic się z nimi nie zmieniło. Z racji tego, że była wybitną uzdrowicielką, zdiagnozowała to jako jakieś magiczne przeziębienie; szybko więc zmieniła swe plany na dzisiejszy dzień na wzięcie prysznica i szybkie wrócenie do łóżka, a tam niczym męczennica zamierzała czekać aż wróci Murphy i odpowiednio się nią zaopiekuje. W łazience czekała na nią kolejna niespodzianka, mianowicie lustro, a raczej swoje odbicie w nim. Krzyknęła, bo zamiast durnej piegowatej mordy spostrzegła piękność o wytwornych rysach twarzy i długich białych włosach, cerze w kolorze porcelany i jasnych oczach, która jedyne co miała z nią wspólnego to różową piżamkę w tańczące lunaballe. Z wrażenia aż oparła się o umywalkę i myjąc zęby, intensywnie analizowała co się wydarzyło, skąd ta zmiana i czy to jakaś kara za grzechy, a może późniejsze skutki klątwy, którą oberwała od Mordreda albo chory żart Murraya. Każda opcja była mocno prawdopodobna i jedyne, na co wpadła to przejrzenie książek do transmutacji, bo jak inaczej miała wytłumaczyć swój nowy imidż? Wypluła pastę, wytarła nieswoją twarz w ręcznik, a do salonu weszła w momencie, kiedy coś wielkiego uderzyło w szybę. – Co zaś – jęknęła i wyjrzała na zewnątrz. Po tych wszystkich porannych ekscesach widok wielkiego gryfa, który szaleńczo się szamotał w powietrzu, nie powinien jej zdziwić, a jednak zdziwił. Czasu na kolejne analizy jednak nie miała, bo chęć pomocy była silniejsza niż racjonalne przemyślenia. Narzuciła na siebie bluzę chłopaka i zeszła na dół przed kamienicę, nawet nie zastanawiając się, że są to niebezpieczne zwierzęta, których należałoby unikać. – Hej, hej, spokojnie – wyciągnęła ręce przed siebie, zapominając, że nie jest żadnym zaklinaczem magicznych stworzeń. A najgorsze było to, że jeśli zaraz zostanie zaatakowana i zginie to nikt nie będzie wiedział, że to ona. Wspaniale.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Chciałoby się powiedzieć, że takie to życie czarodzieja. Jednego dnia narzekasz na to, że Twoje mieszkanie nie jest ładne, drugiego zamieniasz się w gryfa i wypierdalasz się z okna. Macham nieudolnie swoimi nowymi skrzydłami w taki sposób, że teraz leżę sobie na chodniku, przynajmniej nie cały połamany. Nie mam pojęcia co powinienem teraz zrobić. Chyba muszę iść do munga? Jak? Czy mogę w tej postaci zawołać Błędnego Rycerza? Czy wpuszczą mnie do baru by skorzystać z kominka? Czemu nie zdałem egzaminu na teleportacje! Ale czymkolwiek nie jestem - czy nadal mógłbym się teleportować? A może powinienem po prostu przylecieć na swoich nowych skrzydłach. Tyle pytań bez odpowiedzi... Próbuję podnieść się i jakoś ustać. Nigdy wcześniej nie miałem takich dziwacznych odnóży, więc trudno mi było w pierwszym momencie się ustabilizować. Zaczynam stwierdzać, że może powinienem zaczaić się gdzieś tu w uliczce (o ile gryf może się dobrze gdzieś zaczaić?) i poczekać aż wróci Vinnie, by mi pomóc. Już idę wdrażać ten złoty plan w życie kiedy nagle jakaś biała postać wychodzi z kamienicy, przyłapując mnie na nieudolnym ukrywaniu się w cieniu. - Wypierdalaj - mówię do niej, ale zamiast tego skrzeczę dziwacznie. Cóż za zabawa! Jednak kiedy słyszę jej głos, przekrzywiam z zaciekwieniem wielką głową. Czy to możliwe, że poznaję głos Marli? W końcu mieszkamy razem w kamienicy! Może ją też dopadła ta sama... choroba... co mnie. Jestem niezwykle spokojnym gryfem rozglądam się na prawo i lewo, bo myślę jak się z nią skontaktować. W końcu biorę swój wielki pazur i zaczynam drapać jak dureń chodnik. Na szczęście mam na tyle mocne szpony, że idzie mi to bardzo szybko, chociaż koślawo. - Marla? Co do chuja? - Taka to wiadomość jest na chodniku. A ja jako gryfo-august rzucam jej spojrzenie pełnej głębokiej dezaprobaty do całej sytuacji.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Przez chwilę miała nadzieję, że właśnie odkryła u siebie dryg do zwierząt i być może nową opcję, aby jakoś to swoje nudne życie urozmaicić i rozpocząć szaloną karierę jako jakiś treser dzikich stworzeń, ale ta bardzo szybko zniknęła, gdy gryf na jej widok zaskrzeczał przeraźliwie. Zrobiła parę kroków do tyłu, automatycznie zasłaniając swoją nową piękną buzię. – Nicciniezrobię! – krzyknęła niezbyt mądrze, bo przecież jakiekolwiek gwałtowne ruchy czy wrzask mogły ją kosztować życie. Bestia, jakby faktycznie zrozumiała ten chaotyczny przekaz, nie rozpoczęła ataku, a jedynie stała na chodniku i przekrzywiała wielki łeb. A może rzeczywiście miała wrodzony dar i podświadomie użyła stanowczego tonu, zaklinając zwierzę, które nie wykazywało teraz żadnych agresywnych zachowań? Jakże się więc zdziwiła, gdy gryf zamiast skonsumować ją na śniadanie, zaczął zawzięcie skrobać coś na chodniku. Od zawsze było wiadomo, że Merlina w sercu nie miała – ostrożnie zbliżyła się do niego, aby zerknąć na to, co robi. Była pewna, że zaraz spojrzy na swój grób i miejsce, w którym stworzenie ukryje jej ciało na później, toteż kiedy zobaczyła MARLA CO DO CHUJA, omal nie zemdlała. Czy gryfy miały tak rozwiniętą intuicję, że wyczuwały imię swojej ofiary? Czy też tak właśnie miał wyglądać napis na jej nagrobku, idealnie podsumowujący żałosny żywot, jaki wiodła? Szczerze żałowała, że nigdy nie słuchała na lekcjach ONMS albo pierdolenia Murpha, Mer lub Ruby, którzy mieli jakiekolwiek pojęcie o zwierzętach. – Ja pierdolę – mruknęła pod nosem z pełnią świadomością, że to prawdopodobnie jej ostatnie słowa. – Eee…No Marla – zaczęła bardzo elokwentnie, a zaraz potem dotarło do niej, że być może ma do czynienia z jakimś dowcipnym animagiem, dlatego szybko rzuciła lividus fera, aby dowiedzieć się co to za gagatek od bladego świtu burzy jej spokój (poza tą dziwną transformacją, którą przeszła). – Co tu się dzieje? – spytała w zasadzie samą siebie, kiedy zaklęcie nie przyniosło żadnego efektu, a w dodatku dłoń przymarzła jej do różdżki. Wpatrywała się w gryfa wzrokiem myślą nieskalanym, kompletnie nie rozumiejąc skąd ta seria chujowych zdarzeń.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Chociaż osoba która wylazła z kamienicy totalnie nie wyglądała jak Marla, z pewnością nią była. Nawet ruchy miała w jakiś sposób podobny do niej, chociaż trzeba było przyznać, że była przyjemniejsza dla oka niż zwykle. Szkoda, że taka nie była jak ze sobą chodziliśmy! Ona też pewnie żałuje, że nie wyglądałem tak dostojnie co teraz. Zastanawiam się co począć w tej patowej sytuacji. Szkoda, że żadne z nas nie jest legilimentem, o tym sobie myślę skrobiąc pazurami po chodniku jak ostatni idiota. Szczerze mówiąc nawet nie wpadło mi do głowy, że mogę być dla niej specjalnie przerażający czy coś w tym stylu. Nie widziałem się w lustrze, a na zwierzętach się nie znam. Założyłem, że mogę wyglądać niespodziewanie, ale groźnie? Skoro tak potulnie wszystko robię? Jak patrzyłem na siebie w dół, zakładałem, że jestem po prostu dziwnym, wielkim ptakiem. Mimo że próbowałem dość przyjazne podejście, to niestety Gryfonka wcale nie wyglądała na pocieszoną faktem, że znam jej imię i ryję na chodniku. Jak mogła się nie domyślić że to ja! Coraz bardziej denerwuję się tym absurdem, który tu zaszedł i z irytacją skrzeczę na bogu ducha winna dziewczynę. Kiedy Marla próbuje rzucić na mnie zaklęcie liczę na to, że może ta niesamowita czarownica i moja ulubiona transmutatorka już znalazła jakieś wyście z sytuacji! Złota kobieta! Ale widząc, że sprawdza po prostu czy nie jestem animagiem, kręcę głową z gryfią dezaprobatą. Wzdycham, co brzmi dość dziwnie w mojej nowej postaci i wracam do chodnika, pisać jej dalej listy na ziemi. Ten brzmiał: Tu Aug. czym jestem? czym ty?. W odpowiednich miejscach umieściłem pokraczne znaki zapytania. Wyciągam szpon i delikatnie wyciągam go w kierunku Marli żeby jej nie przestraszyć. Próbuję nim wyjąć różdżkę z dłoni dziewczyny, ale kiedy w nią uderzam, orientuję się, że prawie jej nie przełamałem na pół, bo jest z czystego lodu. Piszę więc jej kolejną wiadomość: Lód.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Dziwne ptaszysko westchnęło na jej próbę zrozumienia co się dzieje, potem zaś coś zaskrzeczało i ku pewnie ogólnemu zadowoleniu całego sąsiedztwa znów skrobało po chodniku wielkim pazurem. Z trudem rozszyfrowała koślawy przekaz i połączyła kropki. – AUGUST? Wtf, jakim cudem? – spojrzała z powątpiewaniem na zwierzę, ale jego ponure spojrzenie było wystarczającą odpowiedzią, że ma do czynienia z najbardziej optymistycznym chłopakiem, jaki chodzi po tej ziemi. – Jesteś gryfem, chyba, nie wiem, a ja to dobre pytanie. Zrobiłam sobie na noc maseczkę, ale no nie spodziewałam się, że aż tak wypięknieję – wyjaśniła i zanim zdążyła go ostrzec, że zyskała również moc zamrażania czegokolwiek dotknie, ten prawie połamał jej różdżkę, mało subtelnie trącając ją szponem. – Uważaj, durniu! – krzyknęła uprzejmie, odsuwając się od niego. – Nie wiem co do chuja, ale jak coś dłużej trzymam to zamieniam to w lód – dodała ze zmarszczonymi brwiami, nadal nie wiedząc czemu tak się dzieje. – Jeśli wspólnota obciąży mnie kosztami za dewastowanie osiedlowego mienia to za to płacisz – wskazała dłonią na jego bazgroły. – Co teraz? Co zrobimy? – i choć wiedziała, że odpowie jej głucha cisza albo skrzek gryfo-augusta to pocieszała ją świadomość, że nie tylko ona musi mierzyć się z jakimiś dziwnymi anomaliami i mało zabawnymi transformacjami. Może i była teraz piękniejsza i miała o wiele lepszy pysk niż zazwyczaj, ale wolała wrócić do normalności, pewnie tak samo jak Edgcumbe chciał znów mieć swój ryj, na którym lepiej było widać wrodzoną radość z życia. – Prawie wybiłeś mi szybę – przypomniała sobie z oburzeniem. – Też się tak obudziłeś? To jakieś nowe klątwy czy nie panujesz nad metamorfomagią? Kiwaj łbem, nie skrob już jak nie musisz. Mogę spróbować z jakimiś zaklęciami, ale nie słyszałam nigdy o przypadku, kiedy pod domem zjawia się twój ex jako gryf i dewastuje pół okolicy. Albo żeby ktoś się obudził piękniejszy, aż dziwne, że to w moim przypadku w ogóle możliwe i zamrażał dotykiem – rozmyślała na głos, patrząc na wielki pierzasty łeb Augusta, a potem podjęła próbę rzucenia kilku transmutacyjnych inkantacji, wciąż jednak bez jakiegokolwiek efektu. – Kończą mi się pomysły.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Jakim cudem? To było dobre pytanie, bo ja sam nie wiedziałem. I nie miałem jak jej odpowiedzieć, próbowałem wzruszyć ramionami, ale nie wiem czy mój odruch gryfi chociaż odrobinę przypominał wzruszenie ramionami. Marla wyraźnie wiedziała tyle co i ja, ale nie przeszkadzało jej to pierdolić ponad miarę, całkowicie niepotrzebnie. A ja muszę czekać aż przestanie ględzić bez sensu i zacznie rozważać jakieś prawdziwe opcje. O ile zazwyczaj, kiedy Zoe tak robiła, wcale mnie to nie irytowało, to dziś w Gryfiej postaci byłem delikatnie mówiąc lekko poirytowany. Jak to się stało, że z nią byłem? Musiała mi się naprawdę podobać. Na dodatek nie mówi mi rzeczy ważnych, dlatego teraz macam pazurem jej różdżkę, o mało nie rozwalając jej na kawałki. Nie wiem czy zniecierpliwione spojrzenie widać kiedy jestem tym gryfem (swoją drogą to brzmiało lepiej niż jakaś wrona), ale takim wzrokiem próbuję ją obdarować. Wszystko co zabazgrałem pazurem da się usunąć zapewne machnięciem różdżki, szczególnie że obydwoje jesteśmy niesamowitymi transmutorami. Ta jednak gada cały czas swoje, jestem prawie pewny, że nigdy się nie dogadamy co zrobić i do końca życia będziemy tu stać, słuchając mądrości Marli. Swoje zdenerwowanie wyrażam znacznie bardziej donośnym, dzikim okrzykiem. Mam nadzieję, że to brzmiało jak coś w stylu jebać twoją szybę. Wcale się tak nie obudziłem, ale też dziwacznie się czułem i dopiero spotkanie z tym sprawiło, że się zaczarowałem. Ponieważ nie mogę jej tego wyjaśnić macham głową na boki w nadziei, że zrozumie, że to jest moje powiedzmy. Zgodnie z jej prośbą, kręcę głową kiedy pyta mnie o to czy nie panuję nad swoją mocą. Raczej nad animagią, nie słyszałem o metamorfomagu, który potrafiłby zamienić się w cały w jakiegoś ptaszora. Nie widzę innego opcja jak nie znowu skrobać po chodniku, więc rysuję tam krzyż. Chodziło mi o medyczny, a nie kościelny, ale wydaje mi się że O'Donnell zaproponuje mi zaraz modlitwę nad duszami, więc piszę obok Mung. Co innego mieliśmy zrobić? Musiałem zaufać swojej byłej, że uda jej się namówić ludzi do zbadania mnie, tłumacząc że wcale nie jestem gryfem. Macham pazurem kilka razy w sposób w jaki woła się magiczne karetki, w stylu błędnego rycerza, by podpowiedzieć jej co ma zrobić. Mam nadzieję, że nie przeszkadzać będzie fakt zamrożonej różdżki.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Nie spodziewała się od razu otrzymać odpowiedzi na dręczące ją pytania, a przede wszystkim wyjaśnienie co tu się do chuja działo i czemu to akurat oni stali się ofiarami tego niewybrednego żartu (dociekanie kto za nim stał postanowiła zostawić na później), ale liczyła, że August chociaż okaże się odrobinę pomocny i zrobi coś więcej poza machaniem skrzydłami czy spoglądaniem na nią z powątpiewaniem. – Nie drzyj się – machnęła ręką w jego stronę, komentując ten niepotrzebny wrzask, który w zasadzie, znając chłopaka, mógł być odpowiedzią na każde jej słowo. – Ty nawet jako puszek pigmejski byłbyś gburem i agresorem – burknęła pod nosem, trochę oburzona tym, że jedyne co do tej pory zrobił to narzekał i skrobał coś po chodniku, w czasie kiedy ona naprawdę robiła wszystko, włącznie z rzucaniem zaklęć, żeby przywrócić im poprzednią postać. Patrzyła na wyżłobiony w chodniku krzyż, zastanawiając się czy August proponuje odmawianie modlitw, jakieś szamańskie rytuały, na których się nie znała czy też stwierdził już zrezygnowany, że będą w takiej postaci aż do śmierci. – No wiesz, ja mogę być taką blondwłosą pięknością do końca, ty jako gryf no to współczu… A, Mung – pokiwała ze zrozumieniem głową. Jak widać, Edgcumbe nie bez powodu był wychowankiem domu Roweny, proponując w końcu jakieś rozsądne wyjście z tej kuriozalnej sytuacji. O dziwo, od razu też załapała o co mu chodzi, gdy tak bezrozumnie machał pazurami i prędko wezwała odpowiednią pomoc, w pocie czoła tłumacząc, że ten pierzasty dżentelmen to jej były i że nie ma absolutnie nic wspólnego z jego obecną aparycją. Ostatecznie udało im się dostać do szpitala, gdzie w swojej uroczej różowej piżamie spędziła kilka godzin cierpliwie opisując ich przypadłość i uciszając wrzaski Augusta, aby w końcu po wielu próbach uzdrowicieli, wrócili do swoich dobrze znanych mord.
/zt x2
______________________
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Oficjalnie została szoferem Bogdana, tuż po tym jak został haniebnie potraktowany przez wszystkich możliwych egzaminatorów czaro wordu, którzy nie poznali się na przyszłym królu szosy, dopierdalając się do tak trywialnych spraw jak to, że zapomniał włączyć świateł czy nie zahamował w porę – wielkie mi halo. A z racji tego, że dzisiaj był jeden z najważniejszych dni w roku, zamierzała zrobić wszystko, aby mu te okrutne porażki wynagrodzić i zorganizować urodziny równie wspaniałe jak te jej w Mielnie. Tuż po załatwieniu wszystkich sprawunków, niczym Tomek Niecik podjechała pod ich kamienicę o umówionej porze, a to, że już czeka oznajmiła w sposób jak najbardziej cywilizowany – odpalając najgłośniej jak się dało dziś są twoje urodziny, nie zbaczając na oburzone sąsiadki wyglądające zza różowych koronkowych firanek. Gdy przyjaciel w końcu się zjawił, odjebany jak sam Gareth Hampson na zlot fanów drzewek bonsai, uchyliła okno i uśmiechnęła się zalotnie, zsuwając z nosa przeciwsłoneczne okulary, które nie tyle miały ją chronić w ten listopadowy wieczór przed słońcem, co dodać szyku i klasy. – No witam serdecznie pięknego solenizanta. Chyba czeka nas po drodze czyste niebo, bo wszystkie gwiazdy są tu – zarzuciła eleganckim tekstem na przywitanie, z którego w najlepsze zaśmiewali się jakiś czas temu podczas wieczornego przesiadywania na kanapie i przeglądania durnych portali randkowych w ramach jej terapii po bolesnym rozstaniu. Zanim ten jednak miał okazję usadzić swój szlachetny zadek w aucie, podbiegła w jego stronę z fikuśnym bukietem kwiatów i czymś pomiędzy wyrośniętą babeczką a mizernym tortem i rzuciła mu się na szyję z entuzjazmem. – Niech żyje nam, niech żyje nam, niech żyje długie lata! A anioł stróż ze samych róż niech tobie wieniec splata! – zaintonowała swojską przyśpiewkę, gibając się przy tym na boki. – Bogdan, kochany, ty wiesz, że ja to ci życzę nawet więcej niż wszystkiego najlepszego. Samych takich wspaniałych ludzi dookoła jak ja, żeby ci uśmiech nigdy z tej durnej mordy nie schodził, lodówki pełnej piwerka, spełnienia w każdej sferze życia, samych sukcesów i niech cię święty Patryk ma zawsze w swojej opiece!!! – poklepała go dziarsko w ramię, składając życzenia może proste, ale płynące z serca. – Kocham cię, gamoniu, JESTEŚ NAJLEPSZY – uściskała go po raz kolejny i wręczyła mu bukiecik, bo uważała, że każdy zasługiwał, aby w tak wyjątkowym dniu być obsypywanym kwiatami. Dzięki temu miała wolną rękę, aby swojemu cukierniczemu wyrobowi wsadzić świeczkę w sam czubek łba i ją odpalić, po czym podstawić ją chłopakowi pod nos. – Dmuchaj i udawaj, że jest to smok tak dostojny jak te z twoich koszuli. Merlin wie, że się starałam. Nie pytaj jak wygląda teraz moja kuchnia – zaśmiała się i ze wzruszeniem oglądała tę wzniosłą chwilę, w której Bodzio już oficjalnie rozpoczął świętowanie urodzin. – Na wszelki wypadek wzięłam dwa dni wolnego, bo nie wiem czy ze wszystkimi atrakcjami się dzisiaj wyrobimy… Chyba że mam posłać sowę do tego starego cepa i przedłużyć L4?? Niestety już mi żaden urlop nie przysługuje i musiałam zbajerować uzdrowiciela, że jestem umierająca, dramat, tyle się człowiek musi nakombinować, żeby móc spędzić z ziomkiem miło czas. Bo biorę pod uwagę, że pójdziemy w takie tango, że słuch po nas zaginie na miesiąc. Dzisiaj masz super przywilej, że decydujesz i cokolwiek nie powiesz to ja to spełnię i mam nadzieję, że nie pożałuję tak szczodrej oferty. A, prezent jest w aucie, poczekaj, zaraz znajdę – zaczęła szukać pokaźnego pakunku, co nie było łatwe, zważając na nieprzyzwoitą ilość balonów i serpentyn, które montowała z wielkim zaangażowaniem pół dnia.