Wspaniale rozgałęzione drzewo rzucające przyjemny cień na znajdujące się pod nim osoby. Dzięki licznym gałęziom idealne do wspinania i przesiadywania na grubych konarach, rozmawiania z przyjaciółmi lub po prostu odpoczywania po mniej lub bardziej ciężkim dniu. Można znaleźć pod nimi duże żołędzie, idealne do prac plastycznych bądź rzucania w innych. Na jesień mieni się wspaniałą czerwienią i brązem, wiosną zaś można nacieszyć oko soczystą zielenią.
Ostatnim czasem spacery stały się rutyną dla Clari. Uczucie wiatru na skórze jak i promieni słońca dawało jej, swego rodzaju, poczucie bezpieczeństwa. Bynajmniej zawsze czuła się bezpieczna w Hogwarcie. Zero krzyków, kar i nagan. Zero widoku znienawidzonych dziadków i strachu przed ich gniewem. Mogła żyć spokojnie swoim życiem. Do czasu... Już niedługo szkoła miała się kończyć, a wraz z tym miała wrócić do Rosji. Nie rozumiała tego. Przecież obiecali jej wolność. Czyżby zmienili zdanie? Fakt kontaktu z nimi napawał ją jeszcze większym lękiem, gdyż miała za niedługo urodzić. Mimowolnie objęła swój brzuch rękoma uśmiechając się do siebie. I pewnie dalej tkwiłaby w swoim małym świecie sześcian gdyby nie widok, który momentalnie zwalił ją z nóg. Pod wielkim dębem zauważyła znienawidzoną przez siebie ślizgonkę. I pewnie nie ruszyłoby jej to, gdyby nie znajoma sylwetka leżącą pod nią. Czy to był... Evan?! ale jak...? Czy oni...? Nie, na pewno nie! Przecież... Czyżby znów trafiła na nieodpowiedniego faceta? Najpierw Belphegor, a teraz Evan. Najwidoczniej została rzucona na nią klątwa o której nie wiedziała. Pomimo ciepła panującego na zewnątrz objęła swoje ramiona rękoma zbliżając się po woli do postaci na trawie. Stając kilka kroków od nich miała już stu procentową pewność. To była Evan i Tori. I to jeszcze jak. Pozycja w jakiej leżeli przywoływała na myśl tylko jedno. I wierzcie mi, każdy by o tym pomyślał. - Evan? - z niedowierzaniem wypowiedziała jedno słowo mając nadzieję usłyszeć zaprzeczenie. Jednak jak mógł zaprzecza skoro doskonale go widziała. Ból w jej oczach zmienił się w iskierki złości, które zostały skierowane na dziewczynę - Niby co ty tutaj robisz? Co WY tutaj robicie?! - na chwilę przestała panować nad sobą przez co jej głos podskoczył do góry o kilka tonów. - Jak mogłeś mi to zrobić. - nawet nie zwróciła uwagi, że chłopak śpi. Bo kto by na takie coś zwracał uwagę w obecnej chwili. Mimowolnie zacisnęła drżące dłonie na swojej spódniczce.
Postanowiła tym razem skorzystać z uroków natury, żeby móc się pouczyć nadal transmutacji. W tym roku postanowiła jeszcze poważniej wziąć się za naukę. Wiedziała, że jest to ostatni z możliwych, tudzież nie mogła sobie pozwolić na żaden wybryk, na żadną skazę, która zachwiałaby budowaną przez tyle lat reputację. Nie zmienia to faktu, iż starała się ona planować doskonale każdy swój kolejny krok - nie potrafiła postawić na jedną kartę, rozważnie wybierała poszczególne opcje, zaś analityczny umysł dogłębnie starał się odnaleźć plusy i minusy poszczególnych zachowań. Czy była jednocześnie stabilna psychicznie? Niefortunnie - nie. Nie potrafiła otworzyć się na ludzi, a ich obecność prędzej wkurzała dziewczynę, kiedy to ktoś na siłę próbował się wepchnąć w jej łaski. Może nie była zła aż nadto, po prostu nie potrafiła przyjąć takich odgórnych norm społecznych, żeby z łatwością tolerować obecność każdego z uczniów. Zwracanie uwagi na mundurek też niezbyt wiele dawało; pomijając fakt brata zasiadającego w domu Salazara Slytherina, który to słynął właśnie z przebiegłości oraz działalności niczym wąż. Nie potrafiła nadal przemówić do głowy chłopaka, skażonej oraz pełnej odgórnego mułu wlanego w zwoje mózgowe przez rodziców; całe szczęście, że siostra nie chciała w żaden sposób sobie utrudnić życia. A może po prostu znajdowała się w jednym z najbardziej korzystnych wówczas położeń? Między młotem a kowadłem, otoczona mgiełką dwóch różnych substancji, gdzie każda stara się przekonać własną wonią. Całe szczęście, że nic nie wskazywało na to, iż postanowiła pójść w ślady całej rodziny, zaś w jej żyłach płynęło po prostu dobro. Usiadła pod Wielkim Dębem ze swoją torbą, gdzie znajdowały się podręczniki. Nie zamierzała przestawać studiować, nie zamierzała zwyczajnie się poddawać, bo życie kładzie jej kłody pod nogi. Nie. Może melancholia wdarła się do jej życia po wypadku, może muśnięcia kartek oraz przeglądanie kolejnych zaklęć nie były dobrym sposobem na ucieczkę od nieustannych problemów, doganiających ją demonów przeszłości oraz niebezpieczeństwa związanego z opuszczaniem Hogwartu. Chwyty były jej znane, nie miała problemów z opanowaniem ich, chociaż nieraz zdawało się, że każdy różni się tylko i wyłącznie nazwą. Westchnąwszy cicho, przekierowała spojrzenie chłodnych tęczówek na Zaklęcie Kameleona. Używane w celu maskowania obecności, nie zakładało w żaden sposób swojej skuteczności w oczach spostrzegawczej osoby. Podręcznik jasno mówił: że osoba, na którą zostało rzucone zaklęcie, nie stawała się niewidoczna; po prostu przybierała barwy podobne do otoczenia, niczym właśnie kameleon. Chociaż była to kwestia kontrowersyjna, kwestia iluzji, zastanawiała się poważnie nad tym, czy jest jakikolwiek sens w ukrywaniu się, zamiast po prostu przeciwstawić. Palce mimowolnie zacisnęły się w pięści, kiedy to poczuła nieodpartą chęć przywalenia w biedną korę rośliny. Bolało, ale to był jeden z tych przyjemniejszych, spowodowanych zwyczajną chęcią wyżycia się na tym, co jutro ma zamiar przynieść; bunt skierowany wewnątrz umysłu, którego ofiarą stało się niewinne drzewo. Westchnąwszy głębiej, spojrzała na prawą dłoń, której to paliczki stały się obdarte oraz zakrwawione. Nie chciała o tym myśleć, nie. Jeszcze nie. Wstała, mając zamiar spróbować użyć chociaż raz tego, co zostało przedstawione w podręczniku. Instrukcje jasno mówiły - owinąć różdżkę wokół siebie tak, jakby się nakładało więzy lin, by następnie skupić się na celu, który ma zamiar osiągnąć. Wstała, obserwując to, jak ponownie Hellhaim ląduje na jednej z gałązek, wbijając swoje ślepia w jej sylwetkę. Po chwili poczuła nieprzyjemne uderzenie, jakby jakaś galaretowata substancja bądź cokolwiek innego spłynęło po jej głowie. Skrzywiła się delikatnie, co nie zmienia faktu, że zaklęcie odniosło pożądany skutek, albowiem kiedy podniosła ręce, zauważyła smugę wtapiających się w tło kolorów, na które kruk zareagował znacznym odgłosem, być może i nawet zadowolenia. Odpowiednia manipulacja różdżką, odpowiednie natężenie woli tym razem zadziałały, koncentracja nie została w żaden szczególny sposób zachwiana. Wszystko zostało odpowiednio wykonane. - Enutitatum. - tym razem zaklęcie również odniosło należyty skutek; przywracając dziewczynę do normalności. Tym razem zakłócenia nie chciały w żaden szczególny sposób przerwać jej ćwiczeń, gdyby nie fakt, ze zbierające się chmury zapowiadały srogi deszcz, który to następnie zaczął spadać pod postacią mżawki ze szarych obłoków. Winter Rieux natychmiastowo się spakowała oraz pognała w kierunku zamku; jeszcze tego brakowało, by musiała kupować nowe zeszyty i podręczniki, na szczęście nie znajdowała się za daleko, a kondycja pozwalała jej bez problemu dostać się do chronionych przed deszczem terenów.
| zt
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Dzisiejszy mecz był bez wątpienia ogromnym zaskoczeniem – pod każdym możliwym względem. Najbardziej zdumiewający był jego wynik, nikt bowiem na pewno nie spodziewał się, że Ravenclaw, w którego skład wchodził niewidomy chłopak i dwóch graczy, którzy ledwo co opuścili szpitalne łóżka, mógł zgarnąć zwycięstwo. A jednak! Zaskakujący wynik w zaskakująco krótkim czasie… Jednak mimo tego, że mecz skończył się o wiele szybciej niż ktokolwiek zakładał, Elijah czuł się zupełnie wypompowany. Zdołał odbić zaledwie kilka tłuczków, a jego ramię protestowało zacieklej, aniżeli bywało to po wielogodzinnych treningach. Nie powinien był brać udziału w tym meczu, dobrze o tym wiedział, ale nie potrafił odmówić sobie przyjemności płynącej z gry, a przy tym nie wyobrażał sobie wystawić resztę drużyny, skazując ich na gracza z ławki rezerwowych. Mimo wszystko nie żałował, ból i ryzyko były bowiem niczym przy czystej radości płynącej z wygranego meczu. Strugi gorącej wody przynosiły zbolałym, napiętym mięśniom niejaką ulgę, spędził więc pod prysznicem znacznie więcej czasu niż reszta Krukonów i wyszedł z szatni jako ostatni. Zgiełk zwykle towarzyszący meczom znacznie zmalał, a uczniowie w większości wrócili już do zamku, by tam świętować lub ocierać gorzkie łzy. Swansea się nie spieszył; nie miał siły i ochoty na imprezowanie i właściwie zastanawiał się czy uda mu się z tego jakoś wymigać. Owinął się ciasno szalikiem, bo pomimo znacznego polepszenia pogody wciąż łatwo było o przeziębienie i ruszył ku zamkowi, wybierając dość okrężną drogę prowadzącą nieopodal wielkiego dębu – mimo zmęczenia, miał ochotę na samotny spacer, który pomoże mu zebrać myśli. Wiatr delikatnie rozwiewał złotoblond kosmyki włosów - w chwilach zadowolenia był to najnaturalniejszy dla niego kolor. Znajdując się już w pobliżu drzewa, uniósł głowę i przystanął, wpatrując się w gołe gałęzie imponującej grubości; teraz nie był tak piękny i majestatyczny jak w tej części roku, gdy jego koronę pokrywały gęsto usiane liście, a mimo to robił – przynajmniej na Elim – ogromne wrażenie.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Gabrielle nie byłaby sobą, gdyby opuściła mecz Qudditcha i nie chodziło tu jedynie o jej miłość do tego sportu, ale również o to, że była to rozgrywka między Krukonami i Śluzgonami. O ile tych pierwszych blondynka darzyła szacunkiem (tego wymagała etykieta gry), o tyle od zawsze była za tą drugą drużyną. Miała do nich wielki sentyment z tego względu, że Nathaniel grał niegdyś w ich szeregach. Pamiętała jak zawsze z niecierpliwością wyczekiwała rozpoczęcia sezonu, by tylko móc przez kilkadziesiąt minut popatrzeć na śmigającego w powietrzu kuzyna. Nie potrafiła wtedy powstrzymać okrzyków radości kiedy zdobywali punkt. Bloodworth skończył szkołę, jednak ona nadal pozostawała wierna jego barwom. Od roku dodatkowo miała powód do tego, by nie kibicować Ravowi, do których dołączył Swansea. Ubrana ciepło, z szalikiem w barwach zieleni i srebra zawiązanym wokół szyii oraz blond włosami, których końcówki zdobiła zieleń, zajęła jedno z wielu miejsc na trybunach. Gra była zacięta, lecz jego wyniku (w tak krótkim czasie rozgrywki) nikt się nie spodziewał. Niebieski sektor trybun rozbrzmiał w okrzykach radości, ona zaś, targana złością oraz lekkim niesmakiem, oddaliła się. Nie miała ochoty wysłuchiwać przechwałek Krukonów. Wiwatów kibiców odzianych w niebieskie barwy czy markotania niezadowolonych z wyników Ślizgonów. Sama również była bardzo zawiedziona, gorycz porażki czuła na koniuszku języka, lecz nie mogła powiedzieć, że wygrana im się nie należała. Wielki dąb rosnący nieopodal boiska wydawał jej się idealnym miejscem, zawsze po każdej rozgrywce analizowała ją, uwagi starannie zapisując w swoim notatniku, który poza nimi zawierał również teksty piosenek czy zasuszone kwiaty niezapominajek. Również jego okładkę zrobiły drobne kwiatostany w kolorze błękitu. Dzierżąc go w dłoni wraz z piórem szybko pokonała drogę,która dzieliła ją od celu. O tej porze, w obliczu wydarzeń z dzisiejszego meczu nie spodziewała się tu nikogo spotkać, jakież było jej zdziwienie, kiedy zielone tęczówki dostrzegły postać. Początkowo ciężko było Gabrielle określić kim ona jest, jednak w miarę zbliżania się rozpoznała go. Kosmyki w kolorze złotego blondu rozwiewał wiatr,jasna cera zdawała się delikatnie mienić w promieniach chylącego się ku horyzontowi słońca. Wydawał się taki przystojny, a jednocześnie nieosiągalny dla niej. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, jakby chciała zapamiętać tą chwilę na zawsze. Spokój na jego twarzy, którego nigdy nie dane było jej oglądać kiedy stawali twarzą w twarz. Było w nim coś… co ją przyciągało, być może to ta świadomość, że nigdy nie dane byłoby im bycie razem, a może fakt, iż jako jedyny ją odrzucił. Wspomnienia zeszłorocznych walentynek uderzyło w nią rujnując wszystkie pozytywne uczucia jakimi go kiedykolwiek darzyła. Bezczelnie dała mu znać, że poza nim znajduję się ktoś jeszcze - głośno odchrząknęła. - Gratuluję wygranego meczu - powiedziała spokojnie lekko się uśmiechając, musiało to być dla niego zaskoczeniem… była miła.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Wyglądał nieskazitelnie, choć w rzeczywistości czuł się jak wrak. Metamorfomagia bardzo mu w tym pomagała, zakrywając wszelkie blizny, sprawiając, że wychudzona pobytem w szpitalu sylwetka wyglądała na pełniejszą i maskując cienie pod oczami wywołane niespokojnym snem. Był jak chodzący okaz zdrowia, w każdym razie tak długo, jak tylko dysponował magią. Kiedy spał i przestawał to kontrolować, by nie tracić niepotrzebnie mocy, prawda wychodziła na jaw. Przypominał pod tym względem gnijący od środka owoc – słodki i kuszący póki oglądało się z daleka, lecz w istocie bliski zupełnego rozpadu. Byli pod tym względem podobni – on i ten dąb, ku koronie którego wznosił błękitne oczy. Oboje nie byli teraz w najlepszej formie, lecz liczyli, że najbliższe miesiące przywrócą ich do dawnego stanu. Rozkoszował się samotnością i ciszą, którą bez wątpienia utraci kiedy tylko wejdzie do zamku. Zamknął nawet oczy, wystawiając twarz ku słonecznym promieniom; zimny wiatr smagał policzki, zostawiając na nich delikatny rumieniec. Wierząc w zupełne osamotnienie, pozwolił sobie na głęboki relaks i chwilę bez utrzymywania magii pod stałą kontrolą. Piękna maska została zburzona; płaszcz co prawda zatuszował niezdrowy wygląd sylwetki, lecz szarość skóry i wyraźne cienie szpecące jego twarz uwydatniły się w słonecznym świetle, a włosy straciły na swoim sile i blasku. Wyglądał na wyjątkowo zmęczonego, czyli dokładnie tak jak się czuł. Nie usłyszał w porę zbliżających się ku niemu kroków, rozmiękła od wielodniowego deszczu ziemia i miękka trawa dobrze tłumiły jakikolwiek dźwięk. Dopiero odchrząknięcie wyrwało go z przyjemnego stanu odrętwienia, sprawiając, że drgnął i otworzył oczy, kierując je ku przybyłej osobie. Bystrość spojrzenia kontrastowała z wymęczoną twarzą, różnicę tę dało się zobaczyć jeszcze przez ułamek sekundy, potem na nowo sięgnął do swojej mocy, otulając się nią w każdym calu. Zdziwił go widok Gabrielle, a jeszcze bardziej fakt, że postanowiła się do niego odezwać, nie zachowując się przy tym jak rozjuszony chochlik. Uniósł kącik ust, nieznacznie się do niej uśmiechając i właśnie w tej chwili pojął, że coś jest nie tak. Bo niby dlaczego po roku nieustannych, wychodzących z obu stron złośliwości, miałaby znaleźć w sobie chęć na zwyczajną rozmowę? Kącik ust opadł równie szybko co się uniósł. – Dziękuję, gratulacje należą się Billie. – wsunął ręce w kieszenie płaszcza, gotów iść dalej. Nie czuł się dobrze w jej towarzystwie, zwłaszcza w tych nielicznych sytuacjach kiedy byli sam na sam. Za dużo było w niej sprzeczności; za dużo było ich nim samym. Patrząc na nią, nie potrafił dostrzec w niej złośliwości, która pchnęła ją do wykonania zeszłorocznego żartu. Musiał usilnie przypominać sobie co takiego mu zrobiła, by nie paść ofiarą uroku słodkiej buzi… to chyba dlatego wciąż żywił do niej tak głęboką niechęć – bo zmuszała go, by własnoręcznie powracał myślami do tamtej chwili. Szczerze mówiąc, był już tym zmęczony, zwłaszcza teraz, kiedy w obliczu innych trosk i zmartwień, dawne zauroczenia wydawały mu się zupełnie nieistotne. Chciałby móc puścić je w końcu w niepamięć… – Dlaczego kibicujesz Ślizgonom? – sam nie wiedział co skłoniło go do tego, by ją o to zapytać… chciał przecież stąd iść, wycofać się nim znowu któreś z nich powie coś niemiłego. A mimo to wbił w nią zaciekawione spojrzenie, przesuwając je z twarzy dziewczyny na srebrno-zielony szalik, którym owinięta była jej szyja. – Czyżbyś aż tak bardzo mnie nie lubiła? – w jego ustach zabrzmiało to jak kpina, choć prawda wyglądała tak, że rzeczywiście rozważał taką możliwość. Nie sądził jednak by się do tego przyznała – nawet gdyby miał rację.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Wpatrywała się w niego wręcz z natarczywą fascynacją: wziął głęboki oddech pozwalając by mroźne jeszcze powietrze, wypełniło jego płuca, mimowolnie sama powtórzyła jego gest, czuła woń mokrej trawy z delikatną nutą czegoś słodkiego. Zupełnie jakby promienie słońca padające na mokrą ziemię zmieniały jej zapach. Mogłaby przysiąc, że wraz z tym oddechem, dziwne, wręcz niepokojące uczucia zalały jego ciało i duszę, a mimo to stał niewzruszony. Nie uległ mocniejszemu podmuchowi wiatru, który jak najostrzejsze ostrze uderzył go w odsłoniętą skórę, przenikając jego płaszcz. Z wolna, niemal apatycznie przymknął powieki, wydawał się być zmęczony. Im dłużej blondynka mu się przyglądała, tym więcej mogła powiedzieć o nim samym. Pozwolił sobie na chwilę zwyczajnej, ludzkiej słabości. Dopiero wtedy mogła zobaczyć jego prawdziwą twarz. Wychudzoną, z zapadniętymi policzkami oraz cieniami szepczącymi okolice oczu. Blond kosmyki o barwie płynnego złota straciły swój naturalny blask, teraz przypominały bardziej kolor starego pierścienia babci niż pięknych złotych kolczyków, które dopiero co opuściły warsztat złotnika. Miała wrażenia, że na zatracenie się w, rodzaj odpuszczenia pozwalał sobie niezwykle rzadko, niemal nigdy nie miała okazji oglądać go takim. Było to zarazem piękne, jak i smutne. Nie była pewna, dlaczego tak naprawdę postanowiła wyrwać go z tego dziwnego stanu. Wydawał się on dla niego taki nienaturalny, zupełnie jakby ludzie odruchy nie były dla niego stworzone, a przecież w rzeczywistości to ona miała w sobie coś nieludzkiego. Drgnął, otworzył oczy, spojrzał na nią. Poczuła jak dziwny dreszcz przeszywa jej drobne ciało i nie był on spowodowany niską temperaturą, wzdrygnęła się niezauważalnie. Założyła za ucho kosmyk włosów opadających jej na policzek. To był uśmiech, czy tylko jej się wydawało?! Zmarszczyła delikatnie nos próbując dojrzeć w twarzy chłopaka, chociażby cień radości wywołany widokiem jej osoby. Niestety próżno było szukać jakichkolwiek pozytywnych odczuć. Równie pewna nie była, czy twarz, którą mogła powydziwiać zaledwie kilka sekund temu w promieniach słońca nie była jedynie omamem, a może teraz zwyczajnie maskuje się przy użyciu magii? To zdaniem Gabrielle byłoby dobrym wytłumaczeniem tego, że wróciły mu wszystkie kolory, cera wydawała się niezwykle zdrowa, a po ciemnych plamach pod oczami nie było śladu. Włosy znowu pięknie błyszczały w słońcu, dzięki którym Elijah zyskiwał dodatkowo kilka punktów w kategorii „ciacho”. Potrząsnęła głową, by odgonić od siebie kuriozalne myśli, od razu poczuła dziwne ukłucie w sercu oraz wyrzuty sumienia. -Billie również pogratuluję – odpowiedziała, głos blondynki brzmiał trochę niepewnie, przesycony delikatną nutą kąśliwości, której nie potrafiła sobie odmówić. Nie potrafili ze sobą rozmawiać, wiedziała o tym doskonale, a jednak z jakiś tylko sobie znanych powodów chciała być dla niego miła. Zacisnęła dłonie na swoim notesie, wbijając paznokcie w jego skórzaną okładkę, by powstrzymać mrok chcący dosięgnąć jej duszy, zmusić by złość skierowana w Swansea znalazła swoje ujście. Złość, która zrodziła się ponad rok temu, która z czasem miast słabną – przybierała na sile. Nie wiedziała, dlaczego, tym razem postanowiła się pohamować od wrednych komentarzy, może widok, który miała okazję podziwiać wywołał w niej taki ogrom uczuć, że zwyczajnie nie potrafiła być tą złą? Może była to po części wina Juliana, który swoim listem sprawił, że świat panienki Levasseur nabrał nowych barw i nawet taki Elijah nie wydawał się taki wredny oraz niedobry, jak jeszcze tydzień temu? Nie wiedziała, właściwie nie miało to znaczenia. Pierwsze pytanie padające z jego spierzchniętych, a mimo to niezwykle kuszących ust nie było trudne, już chciała udzielić jakże prostej, mało niezwykłej odpowiedzi, kiedy zadał kolejne. Otworzyła usta, tylko po to by sekundę później zamknąć je. Milczała dłuższą chwilę. Sama musiała się zastanowić nad odpowiedzią, by udzielić tej, która była zgodna z prawdą. Wzięła głęboki wdech, zrobiła kilka kroków mijając go, po czym usiadła na jednym z wielu, wielkich korzeni dębu, które wystawały ponad ziemię. Nie patrzyła na niego, uparcie kierując wzrok wszędzie, byleby nie w jego niebieskie oczy. Naprawdę kolorem przypominały niezapominajek. Uśmiechnęła się na tę myśl, która mimowolnie pojawiła się w jej głowie, wygładziła palcami kwiatka zdobiącego okładkę notesu, dopiero wtedy odważyła się na niego spojrzeć. -Mój kuzyn grał kiedyś w drużynie Ślizgonów, nigdy nie opuściłam ani jednego meczu, a kibicowanie wpisało się w moje życie. Jednocześnie szczerze… muszę przyznać, że odkąd Ty wstąpiłeś do Rava dałeś mi poniekąd powód, by kibicować każdej drużynie poza twoją – oparła, sama zaskoczona swoją szczerością wobec niego. -A ty, dlaczego kryjesz się za maską pozorów? – zapytała, a kiedy uniósł brew gorzko się zaśmiała –Widziałam cię… prawdziwego. – dodała nawiązując do chwili, kiedy przyglądała mu się w ciszy. –Wydajesz się być bardzo zmęczony. Piękny z zewnątrz a w środku zgnilizna? – dociekała unosząc do góry prawą brew. Rok temu dokładnie tak samo określiła go, kiedy okazało się, że ją wystawił. Dziś słowa te miały nieco inny wydźwięk.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Kiedy usiadła, mógł bez problemu przyjrzeć się intrygującemu przedmiotowi i mocy z jaką zaciskała na nim szczupłe palce, gdyż uparcie unikała jego wzroku. Dawało mu to pewną satysfakcję i stawiało na wygranej pozycji. Dopiero wówczas dostrzegł notatnik, który trzymała w rękach. Wprawny wzrok wychwycił nie tylko zachwycająco piękną w swej prostocie i staromodności okładkę oraz nieco pożółkłe stronice dodające mu uroku, lecz przede wszystkim drobny kwiat przytwierdzony do niego w ramach ozdoby. Nie byle jaki kwiat – była to bowiem niezapominajka. Oblizawszy spierzchnięte wargi – po dłuższym locie na miotle zawsze miał z nimi problem – cofnął się myślami do momentu, gdy niezapominajki nabrały dla niego tak ogromnego znaczenia. Zawsze lubił te kwiaty, ale to dopiero Abeille sprawiła, że stały się niejako symbolem i kojarzyły mu się ze wszystkim co było mu drogie. Myśl o drogich jego sercu listach i zasuszonym kwiatostanie, od którego wszystko to się zaczęło, sprawiła, że na wargach znów zamajaczył mu uśmiech. Błogość nie trwała jednak długo, obiecująca przyjaźń wisiała bowiem na cienkim włosku – sam ją na nim zawiesił, nie potrafiąc nie podjąć tego ryzyka. Wiedział, że nie powinien był uciekać się do tak ogromnej szczerości, lecz nie potrafił postąpić inaczej. Z samego rana napisał i wysłał list, który bez wątpienia miał mieć dla nich obojga ogromne znaczenie... dla niego i znajomej–nieznajomej, która tak mocno zawróciła mu w głowie. Na samą myśl o niej, ba, na sam widok drobnego, niebieskawego kwiatuszka, poczuł ciepło i błogość połączone z bijącym szybciej sercem i zdenerwowaniem. Wyczekiwał odpowiedzi, non stop rozglądał się za sową, lecz jednocześnie obawiał się tego, co może zawierać ten list. Blondynka wyrwała go z zamyślenia, któremu oddał się bezwiednie. Bezceremonialnie wparadowała w myśli i wyobrażenia na temat Abeille, do której zaczynał żywić coraz cieplejsze i głębsze uczucia. Zwróciła na niego zielone oczy i on również na nią popatrzył. Wydała mu się taka... pusta w zestawieniu z jego Abeille. Piękna z zewnątrz, lecz zupełnie zepsuta w środku – tak jak on teraz, lecz w zupełnie innym znaczeniu. Wykrzywił wargi w gorzkim uśmiechu. A więc jednak... dlaczego w ogóle się do tego przyznała? Skąd ta nagła potrzeba szczerości? A może myślała, że jest w stanie zranić go swoimi słowami? Czyżby nie wiedziała, że niczym nie zrani go bardziej niż rok temu? Uniósł nieco podbródek, patrząc na nią z wyższością. I on nie był skłonny kibicować Hufflepuffowi z tegoż samego powodu, pod tym względem (i prawdopodobnie tylko pod tym jednym) w zupełności się zgadzali. Jej następne słowa były za to zupełnym zaskoczeniem. Nie dał po sobie poznać, że zbiła go z tropu, poczuł jednak zawstydzenie – głównie chwilą słabości, na jaką sobie pozwolił. Powinien być perfekcyjny przez cały czas, bez ani chwili przerwy. – Jaką znowu maską? – uniósł jasną brew ku górze, patrząc na nią z niechęcią. Przybliżył się do niej i nachylił w ten sposób, że ich twarze były niemalże na tej samej wysokości. – Mówisz o tym? – pozwolił by metamorfomagia znów odsłoniła skrywane przed światem oblicze. Zasłaniał jedynie blizny, nawet pomimo tego, że skrywało je ubranie – tak na wszelki wypadek, gdyż była to jego najpilniej strzeżona tajemnica. Bystre, błękitne oczy wpatrywały się w nią z niewielkiej odległości, lecz znów otaczała je ciemniejsza obwódka świadcząca o zmęczeniu. – To jestem prawdziwy ja, tak uważasz? A co Ty o mnie niby wiesz? – ostatnie zdanie wypowiedział ostrym, nieprzyjemnym tonem. W jego mniemaniu była ostatnią na świecie osobą, która miała prawo poddawać go ocenie. Jakimś cudem wypowiedzenie przez nią na głos tego, co od dawna krążyło w jego myślach, wywołało w nim złość. Uchodził za oazę spokoju, a mimo to było w tej dziewczynie coś, co sprawiało, że jako jedna z nielicznych – jeśli nie jedyna – potrafiła w kilku słowach doprowadzić jego krew do wrzenia.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Szczerość, którą obdarował ją w liście Julian nie rozeszła się bez echa, również ona zapragnęła okazać ją wobec Elijaha, choć przez poprzednie miesiące uparcie próbowała unikać jakichkolwiek rozmów z Krukonem. Kąciki ust blondynki uniosły się nieznacznie ku górze, ukryty między pożółkłymi stronnicami notatnika list wciąż pozostawał bez odpowiedzi, mogła jedynie domyślać się, co w tym momencie czuje znajomy-nieznajomy, doskonale znała ten stan zniecierpliwienia, kiedy ważyły się ich przyszłe losy, w takich chwilach (właściwie za każdym razem) wypatrywała sowy niosącej upragniony list. Słowa kreślone chwiejnym pismem wywoływały w niej tak wiele emocji, które ciężko było utrzymać na wodzy, dlatego za każdym razem – mimo obaw – poddawała się im całkowicie. Ryzykowała wiele, była świadoma zdań kreślonych czarnym atramentem, kawałek po kawałku odkrywała się przed nim, przelewała na pergamin cząstki swojej duszy. Westchnęła cicho. Z niezwykłą delikatnością oraz czułością ukrytą w niepozornym geście pogładziła notatnik, czując ciężar zapisanych przez chłopaka słów, wstrzymywała się z odpowiedzią tylko dlatego, że bardzo chciała go ujrzeć. W pierwszej chwili pragnęła napisać jedynie „spotkajmy się”, lecz zdrowy rozsądek nakazał powstrzymać swoje egoistyczne rządze. Wszakże wiedziała – to doprowadziłoby do ich upadku. Och! Ile by dała, aby na miejscu Elijaha stał przed nią jej Julian. Były to jednak jedynie marzenia, a waga ich spotkania była zbyt ogromna by była gotowa obarczać się tą odpowiedzialnością. Postanowiła być głosem rozsądku w tej nieuczciwej walce z ich własnymi pragnieniami, a otaczającą ich rzeczywistością. Pochłonęły go myśli, widziała jak niebieskie tęczówki zachodzą delikatną mgiełką, oddalał się od rzeczywistości, do której postanowiła go sprowadzić ponownie. Spojrzał na nią wykrzywiając wargi w szyderczym uśmiechu, przygryzła wewnętrza stronę policzka by powstrzymać złośliwy komentarz uparcie cisnący się na jej usta. Miała coraz większą ochotę, by uciec stąd, jego obecność sprawiała, że Gabrielle traciła swoją naturalną pewność siebie. Tylko gra pozorów pozwalała jej na wytrzymanie jego spojrzenia, choć bardzo chciała odwrócić wzrok. Silna wolna oraz upór, które charakteryzowały blondynkę w każdej sytuacji sprawiały, że wyglądała na znacznie pewniejszą w starciu z nim, co nie miało nic wspólnego z prawdziwymi odczuciami. Wyższość jaką jej okazywał - nie była pewna czy jest cechą wzrodzoną każdego Swansea, czy jedynie ona wywołuje w nim tego typu reakcje. W przeciwieństwie do chłopaka, jego siostra Elaine wydawała się być uosobienie dobra. Westchnęła. Śledziła każdy jego ruch czekając na atak, była pewna, że nastąpi i nie musiała długo czekać, by się o tym przekonać. Nachylił się, tak, że ich twarze były prawie na równi, po czym zdjął maskę metamorfomagii. W pierwszej chwili mimowolnie rozchyliła różowe usta, widząc jak powoli się zmienia. Dla niego trwało to zaledwie kilka sekund, dla niej wydawało się wiecznością. Barwa skóry ze zdrowiej zmieniła się w matową, wokół oczu pojawiły się ciemne plamy świadczące o zmęczeniu wywołanym… nie wiedziała czym. Policzki zapadły się nieco, przez co jego twarz wydawała się wychudzona. Nie mogła oderwać od niego oczu. Dłoń blondynki drżała, kiedy zabrała ją z notesu, pragnęła go dotknąć. Poczuć pod opuszkami palców szorstkość jego skóry, przekonać się, jak ciepła lub lodowata jest w dotyku, jednak słysząc jego nieprzyjemny i ostry ton zatrzymała ją w powietrzu. Zamrugała kilka razy, nieco spanikowanym spojrzeniem spojrzała na swoją wiszącą w powietrzu rękę, by sekundę później przenieść je ponownie na Krukona. Opamiętanie przyszło zbyt późno, miała tego świadomość, a uwadze Elijaha na pewno nie uszedł gest, który wykonała. Nerwowo poruszyła się na korzeniu, poprawiając szalik, mając nadzieję, że w niewielkim stopniu zamaskuje to jej nierozmyślny ruch. - Tak tę maskę, idealnego Swansea, który może mieć wszystko i wszystkich – warknęła, kiedy minęły chwile zwątpienia, a wspomnienia ponownie dały o sobie znać. Uczucie odrzucenia rozlało po jej ciele falę złości. Zacisnęła mocniej palce na notesie. Elijah nigdy nie będzie Julianem, to byłoby najgorszym okrucieństwem losu, gdyby okazało się prawda. Byli zbyt różni. -Tak się składa, że wiem dużo! Jesteś dupkiem, który poza czubkiem własnego nosa nie widzi nikogo innego… gdzieś masz innych i ich uczucia… przebierasz w panienkach, jak w zwykłych kartkach papieru: ta za głupia, ta za brzydka, a ta za młoda – oznajmiła, wściekłość… nie potrafiła nad nią zapanować. Wręcz wrzała, policzki dziewczyny przybrały purpurowy kolor, a ona nie mogła powstrzymać się przed tym, by w wypowiadanych słowa nawiązać do siebie. Do zbyt młodej dziewczyny, by być godną jego towarzystwa. Poderwała się do góry w ułamku sekundy, nie chciała, by czuł, że nad nią góruje aż tak bardzo. Dłoń, w której dzierżyła notatki drżała od emocji, które w niej wywołał – nie były one niczym pozytywnym. Mrok ponownie sięgał po jej dusze swoimi długi, czarnymi pazurami. –Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty! – oznajmiła na końcu wydając z siebie warknięcie, nie mogła znaleźć odpowiednich słów, by opisać go dokładnie, a które nie byłyby przekleństwami. -Ciągle się mnie czepiasz, jakbyś nie mógł dać mi zwyczajnie spokoju – dodała uderzając delikatnie przedmiotem oprawionym w skórę w jego ramie, wręcz zabijając go wzrokiem, który sekundę później był wyrazem czystego przerażenia. Notes w wyniku zderzenia z ciałem Eijaha wysmyknął się z jej dłoni, jakby w zwolnionym tempie widziała, jak obraca się kilka razy w powietrzu, a jego stronnice rozluźniają się, spomiędzy nich wysunął się kawałek pergaminu, będący tak skrzętnie ukrywanym przed światem listem, a samotny płatek niebieskiej niezapominajki opadł między źdźbła trawy. -Enfer! – krzyknęła reagując niezwykle szybko. Kucnęła i pozbierała wszystko, poza tym samotnym płatkiem, którego zwyczajnie nie dostrzegła.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Skrycie liczył, że wywoła szok i zaskoczenie dziewczyny i, cóż, nie pomylił się wcale. Nie potrafił nic poradzić na uczucie samozadowolenia jakie rozlało się w nim w chwili gdy kształtne wargi rozchyliły się w osłupieniu i nic go nie obchodziło, że to jego własna twarz tak straszyła niedoskonałością. Szukał w życiu perfekcji, lecz wygląd nie był tym, co cenił sobie najbardziej. Utrzymywał to w tajemnicy by nie wzbudzać kontrowersji, by oszczędzić sobie niewygodnych pytań, które najpewniej zalałyby go ze wszystkich stron. Poza tym... metamorfomagia była po prostu zabawą – wyborną, wyśmienitą zabawą pozwalającą na wyzbycie się wszelkich kompleksów. Przyglądał jej się wyzywająco, zmuszając ją wręcz do przyjęcia defensywnej postawy, lecz ona trwała w tym stanie zawieszenia i zdawało mu się, że czas zupełnie stanął w miejscu. Już ją kiedyś taką widział – oniemiałą, wpatrzoną w niego z zaskoczeniem wymalowanym w rozchyleniu ust, zamrożoną w czasie pośród pędzącego świata. Wziął głęboki wdech, w powietrzu wypełniającym przestrzeń między nimi z zaskoczeniem wychwytując przyjemną woń truskawek; potem zamarł w bezruchu i bezdechu, zaintrygowany ruchem jej dłoni, którego nie dało się przeoczyć. Był pewien, że uniesie ją i dotknie jego twarzy, i o dziwo w chwili kiedy się opamiętała, poczuł przejmujący żal, że nic się nie wydarzyło. Nie potrafił wytłumaczyć swojego pragnienia, to zaś domagało się miękkości jej skóry muskającej zapadnięty policzek. Wypuścił z ust powietrze, jakby po długim czasie wypłynął na powierzchnię rzeczywistości. Słysząc jej gniewne słowa, przymrużył powieki; znów dał jej się zwieść, znów dał się oszukać. Niemalże uległ jej cholernemu, nieodpartemu urokowi. Zapragnął jej, zupełnie jak rok temu, a ona znów się z niego naigrywała. Była wspaniałą aktorką, śmiało mógłby jej tego pogratulować. Perfekcyjnie odegrała swoją rolę zagubionej dziewczynki, bez zastanowienia dał wiarę jej wahaniu, urwanemu gestowi i zmieszaniu jakie pojawiło się na jej twarzy. Kim trzeba być, by tak bezwzględnie pogrywać sobie z ludźmi? Udawać sympatię tylko po to, by móc wbić szpileczkę głębiej niż zazwyczaj? Zaśmiał się prosto w jej twarz, bo było to ostatnim co mogło uratować jego i tak zranioną dumę. Udawał niewzruszonego, choć wrzała w nim wściekłość – tak na nią, jak i na samego siebie. Jak mógł być tak cholernie naiwny? Wyprostował się i ukradkiem wziął głęboki, uspokajający oddech. Wiedział, że jeszcze moment, a metamorfomagia zacznie wyczyniać z jego ciałem co jej się będzie żywnie podobało. To była najwyższa forma słabości, na którą nie zamierzał sobie pozwolić – a już na pewno nie w jej obecności. Ona jednak nie odpuszczała. Chciał doprowadzić ją do takiego stanu i najwyraźniej mu się to udało... i wcale nie podobał mu się efekt jaki zdołał osiągnąć. Dlaczego była zła, skoro wszystko to było zaledwie odgrywanym przez nią przedstawieniem? Nie wiedział, nie chciał wiedzieć. Wobec kotłujących się w nim emocji nie miało to najmniejszego znaczenia. Zazwyczaj starannie schładzane uczucia w tej chwili przybrały temperaturę, o jaką by siebie nie podejrzewał. Całą niechęć do blondynki podsycało natomiast zmęczenie zmieszane ze strachem i niepewnością w oczekiwaniu na niezwykle istotny list. – Czekaj, czekaj, zapomniałaś dodać, że ja sam w ogóle nie mam uczuć. – miał ochotę wypomnieć jej wszystko to, co siedziało w nim od zeszłorocznych walentynek. Przypomnieć jak go potraktowała i w końcu wypowiedzieć na głos jak bardzo go to wówczas ubodło. W porę zdał sobie jednak sprawę z tego, że da jej tym samym niesamowitą satysfakcję, bo przecież tylko szukała sposobu by zranić go jeszcze dotkliwiej. – Myślisz, że ładna buzia upoważnia Cię do traktowania ludzi jak domowe skrzaty? Najwyraźniej przywykłaś, że wszyscy skaczą wokół Ciebie i nie potrafisz przeboleć tego, że jakimś cudem ja nie mam na to ochoty! Biedna, słodka Gabrielle nie jest w stanie podbić całego świata, wielka szkoda. Jego słowa ociekały jadem, którego nigdy wcześniej w nim nie było. Dziewczyna wyzwoliła w nim coś, o co nawet sam siebie nie podejrzewał. Podobnie czuł się tylko raz, lata temu, kiedy jedna z Krukonek nieopatrznie rozbiła jego polaroid. – Wiesz co, kwiatuszku? Żeby ludzie Cię lubili, trzeba mieć w sobie coś więcej poza piękną powłoką. Może i pod moją maską jest zgnilizna, ale pod Twoją kryje się tylko p u s t k a. – ostatnie słowo wycedził, kierując pełen złości błękit prosto ku jej oczom. – Ja też wcześniej nie spotkałem kogoś takiego. Kogoś tak hipokrytycznego! – wyraźnie podniósł głos i zamknął się, marszcząc brwi, kiedy ta zaatakowała go dziennikiem. Co ona sobie w ogóle wyobrażała?! Wyciągnął rękę by chwycić jej rękę, nie zdążył jednak – przedmiot z rozbrajającą wręcz delikatnością uderzył w jego ramię, po czym wypadł z jej ręki, rozpoczynając swobodny taniec w powietrzu. Widział przerażenie w jej oczach, delikatny płatek, który odłączył się od reszty i powoli opadał na wilgotną ziemię oraz luźną kartkę, wysuwające się spomiędzy stronic. Widział, że była zapisana czarnym atramentem, lecz nie zdołał dojrzeć charakteru pisma, a tym bardziej słów. Dziewczyna krzyknęła coś w nieznanym mu języku, najprawdopodobniej po francusku i rzuciła się by zebrać ową notatkę lub list, jakby była to najpilniej strzeżona tajemnica. Wciąż wściekły, ale i zaintrygowany, kucnął obok niej, stanowczo kładąc rękę na gładkiej skórzanej okładce dziennika. – Co takiego trzymasz w środku, skoro uwolnienie treści napawa Cię takim strachem? – mruknął, podnosząc ku niej wzrok. Nieopatrznie znów znaleźli się dość blisko, niemalże twarzą w twarz. Wciąż wzburzony Elijah oddychał niespokojnie, klatka piersiowa unosiła się i opadała bez rytmu. – Listę osób, które planujesz zranić? Też tam jestem? – bo jeśli tak, śmiało możesz mnie już z niej wykreślić. Zacisnął wargi i nic już nie powiedział. Choć był zły, a jego słowa nie były pozbawione złośliwości, był ciekawy jej odpowiedzi i tego, czy zdobędzie się na szczerość. Mógł własnoręcznie zajrzeć do notesu, lecz na to zdecydowanie by się nie zdobył. Sam prowadził pamiętnik i wiedział jak cenna jest dla niego jego zawartość. Był wściekły, ale nie wyzbyty uczuć. Mimo to, nie zamierzał pozwolić jej na podniesienie swojej własności dopóki odpowiedź go nie zadowoli.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Niedoskonałości; każdy jakieś posiadał, jedni potrafili je w sobie zaakceptować, uczynić z nich swoje atuty, inni ukrywali je przed światem uważając, że ten wymaga perfekcji. W oczach Gabrielle jeszcze rok temu Elijah wydawał się być osobą doskonałą; nieskazitelny wygląd, który prezentował światu, szarmanckie zachowanie wobec przedstawicielek płci przeciwnej, ogłada oraz pajsa z jaką oddawał się wszystkiemu, czego się podjął. Właśnie to sprawiło, że mijając go na korytarzu nie mogła oderwać od niego spojrzenia zielonych tęczówek. Z przykrością odkryła jednak, że były to jedynie pozory, maska utkana z jego kłamstw i nieczystych zagrywek, byleby tylko skryć przed światem oraz ludźmi swoją prawdziwą naturę. Prowokacja; jakże naiwna była nie dostrzegając jej oznak w zachowaniu blondyna. Jego niebieskie tęczówki niemo rzucały jej wyzwanie, które z wahaniem niegodnym samej siebie podjęła. Krótka chwila niepewności, wewnętrza potrzeba kierowana przez zdradzieckie serce, by nawet delikatnie móc musnąć skórę jego twarzy. Poczuć, jak ciało reaguje pod wpływem jego dotyku. Czy poczułaby to samo, co w chwili, gdy czytała słowa kreślone przez Juliana? Mieszankę burzliwych emocji wywołujących chaos w myślach oraz sercu? Przecież kiedyś to czuła - w mniejszym stopniu, ale jednak - gdy tylko ich spojrzenia spotykały się pośród zgiełku panującego dookoła, zupełnie jakby w tym momencie dla nich zatrzymywał się czas. Zamierała wtedy w bezdechu, serce niemiłosiernie tłukło się w jej piersi, a w ustach robiło się sucho. Nie mogła uwierzyć, że była to jedynie gra aktorska, kiedy śledził jej dłoń zastygając w miejscu, niezdolnym nawet do mrugnięcia. Była zwyczajnie głupia, wszakże należał on do rodziny artystów; malarzy, poetów oraz aktorów. Kreowanie postaci, odgrywanie scen oraz imitacji uczuć wyssał wraz z mlekiem matki, jak mogła o tym zapomnieć?! Zaślepiona widokiem, który nieświadomie jej pokazał przez chwilę myślała, że posiada on uczucia wyższe. Zagarnęła roztrzepane przez wiatr kosmyki włosów do tyłu, zyskujący tym kilka cennych sekund na odzyskanie chociażby namiastki spokoju. Gardłowy śmiech Krukona przeszył powietrze wypełniając je, odbił się echem w jej uszach, niesiony przez wiatr wygnał spośród gałęzi zbłąkanego wróbla, który pospiesznie odleciał. Blondynka nie dziwiła się temu stworzeniu, sama była na skraju tego, by odwrócić się na pięcie i odejść. Zostawiając go samemu sobie, bo nikt nie byłby wstanie przebywać w towarzystwie tak butnego chłopaka z własnej, nieprzymuszonej woli. Tyle tylko, że jej też nikt do tego nie zmuszał, a mimo to stała w tym samym miejscu, jedynie mierząc się z nim spojrzeniami oraz walcząc słowami, gdyż tylko na tyle mogli sobie pozwolić. Pragnęła wykrzyczeć mu prosto w twarz, co myśli o jego zachowaniu, to jak bardzo ją zraniło jego odrzucenie, uznanie ją za niegodną wielkiego Elijaha Swansea, zamiast tego przygryzła jedynie wargę. Zbyt mocno; przekonała się o tym, kiedy metaliczny smak krwi wypełnił jej usta drażniąc kubki smakowe. Dlaczego, to co robił rok temu mu nie wystarczyło? Dlaczego od tamtego pamiętnego listu postanowił znęcać się nad nią, jakby była winna całego zła świata. To on ją zignorował, on milczał, on. Wywróciła teatralnie oczami słysząc jego stwierdzenie, już chciała rzucić chamskim komentarzem, jednak zanim to uczyniła blondyn ponownie zabrał głos. Wypowiadane przezeń słowa ociekały jadem, miały go w sobie tyle, że wręcz fizycznie poczuła, jak wlewa się do jej serca. Zaskoczył ją. Pierwszy raz pozwolił, by emocje wzięły nad nim górę, przestał ograniczać się do chłodnych oraz zdawkowych odpowiedzi, kiedy w niej szalały emocje, kiedy nie potrafiła nad nimi zapanować pokazując swoją słabość. Teraz ich role się odwróciły, ale nie czuła z tego powodu satysfakcji. Uderzył w jej czuły punt. Trafił w samo sedno, nic nie mogła poradzić na to, że do oczu mimowolnie napłynęły jej łzy. Wypowiedział na głos to, co od tygodni siedziało w jej myślach. Przekleństwo będące jej dziedzictwem; piękna z zewnątrz – w środku pustka. Odwróciła od niego wzrok. Samotna, słona kropla spłynęła po jej czerwonym policzku wprost na źdźbło trawy. Nie mogła pokazać mu swojej słabości, w jego mniemaniu nie godna była posiadania jakichkolwiek uczuć. Nie zamierzała wyprowadzać go z błędu, spojrzała na niego; gdyby wzrok mógł zabijać, Elijah leżałby już martwy. Żyły pod jej skórą zaczęły pulsować, czuła, że nadchodzi… furia. Doskonale znała jej smak, do tej pory tylko jedna osoba wywołała ją w blondynce, była to osoba najbliższa jej sercu. Mogłaby przysiąc, że czuje jak tęczówki jej oczu nabierają ciemniejszej barwy, jak zieleń zostaje otoczona przez czarną obwódkę na myśl przywołując zaćmienie słońca, piękne, niezwykłe a jednak nie do końca naturalne. Przymknęła powieki, wzięła głębszy oddech. Musiała się uspokoić, nie mogła pokazać mu tego oblicza. Później wszystko potoczyło się tak szybko, nie mogła tego przewidzieć, nie mogła zapanować nad tym ani nad błyskawiczną reakcją Krukona. Chciała chwycić swój dziennik z mokrej trawy, jednak poczuła opór. Dłoń blondyna spoczywała na okładce, nie pozwalając, by go przechwyciła. Warknęła pod nosem z wyraźnym niezadowoleniem. Strach wywołał u niej palpitacje serca, jednocześnie górując nad wściekłością, którą przed chwilą czuła wobec chłopaka. Znowu znalazł się blisko niej, nie wiedziała jak to robił, że za każdym razem rodził się w jej sercu rodzaj słabości. Owiał ją jego zapach przypominający mieszankę morskiej bryzy z lodowatym powietrzem Islandii oraz delikatną nutą czegoś cytrusowego. -Zranić? – powtórzyła, wyłapując to jakże wymowne i w ich przypadku bardzo znaczące słowo, zmarszczyła czoło. W całym tym chaosie włosy przysłoniły jej lekko buzię, pod wpływem wiatru owiewając również twarz Elijaha. Sama nie wiedziała, czego oczekiwał, ale na pewno nie zamierzała pozostawić bez odzewu jego słów, które uderzały prosto w jej serce. -Nie masz pojęcia, jak to jest być zranionym, kiedy w zniecierpliwieniu oczekujesz na coś, a kiedy wybija północ dociera do ciebie, że to o czym marzyłeś nigdy się nie wydarzy. Nie wiesz, co to znaczy walczyć z własnymi pragnieniami, bojąc się, że doprowadzi to do upadku dwójki osób. To też zadaje swego rodzaju rany. Przeciwstawienie się własnym uczuciom, temu co mówi serce dla dobra drugiej osoby. Więc nie mów mi o jakieś idiotycznej liście, bo taka nie istnieje i nigdy nie istniała. – odpowiedziała, mimowolnie choć przypadkowo nawiązując do treści listów pisanych z Julianem. Za każdym razem, kiedy unikała nakreślenia słów „spotkajmy się” raniła siebie, pozbawiona świadomości, jak bardzo rani to również jego. Zaskoczył ją spokój z jakim udzieliła swojej odpowiedzi, to było wręcz nieprawdopodobne. -A teraz proszę cię, oddaj mi moją własność – oznajmiła szarpiąc delikatnie za okładkę, lecz on usilnie nadal trzymał ją pod swoimi palcami. Widziała kartkę pergaminu zapisaną czarnym atramentem, żałując, że nie odpowiedziała na list wcześniej. Co by się wydarzyło, gdyby Elijah odkrył co niesie jego treść? Nie chciała nawet o tym myśleć. Wyśmiałby ją, zwymyślał od najgorszych, zapewne za cel wziąłby sobie udowodnienie jej, że Julian to jedynie wymysł jakiegoś żartownisia, a ona jest głupia, że wierzy w jego słowa. Zacisnęła zęby, kiedy jej głowę zalały te myśli.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Czy ją uraził? Odwróciła wzrok, ba, zwróciła całe swoje oblicze w zupełnie inną stronę, a przede wszystkim zamilkła, z premedytacją lub zupełnie nieświadomie ukracając ich idiotyczną sprzeczkę, która nie prowadziła do niczego dobrego. Jeszcze przed momentem był tak nabuzowany i wściekły, a tymczasem nie otrzymawszy od niej żadnej odpowiedzi – żadnego ataku ani nawet defensywy – poczuł, jak emocje nieco opadają. Nie widział jej łez... i bardzo dobrze, bo gdyby tylko je dostrzegł, zupełnie nie wiedziałby jak ma postąpić. Mimo całej swojej ogłady, w obliczu kobiecego płaczu był jak mały, wystraszony i zupełnie bezradny chłopiec. Pewnie przeprosiłby ją za to wszystko, mimo że wypowiedziane przezeń słowa były jego zdaniem czystą (choć bolesną) prawdą. Powtórzyłby je nawet będąc pod wpływem Veritaserum. Nim zdążył pojąć, że jego słowa były znacznie ostrzejsze niż sam by się tego spodziewał, nim dotarła do niego ich siła i ton, w jakim zostały wypowiedziane – spojrzała na niego wściekle, a w oczach miała coś tak dzikiego, że poczuł jak zapala się jego ostrzegawcza lampka (która w jego przypadku zamiast „uciekaj”, mówiła mu raczej „idź do przodu, będzie fajnie”). Światło dziwacznie zgrało się z zielenią tęczówek, przyprawiając go o wrażenie, że ich kolor ciemniej; nie zdołał się przypatrzeć, przymknęła powieki, a on z zaskoczeniem odkrył, że jego serce wali jak młotem i nie wiedzieć kiedy przybliżył się do niej o pół kroku, wstrzymując oddech; nieświadomy, jak oczarowany. I on nie miał pojęcia czego się spodziewał, zadając to pytanie – bo przecież nie szczerości? Nie sądził, by ta zakłamana blondyna była do niej zdolna nawet jeśli sama by tego chciała. Może to był właśnie jej problem? Może była patologiczną kłamczuchą i właśnie z tego powodu okłamała go co do walentynek? Cóż, gdyby tak właśnie było, czułby się zawiedziony – wolał myśleć, że za drzazgą w jego sercu stoi coś głębszego i bardziej świadomego. Wolał myśleć, że jest tą złą. Bezwiednie pochłonął przyjemnie słodkawy zapach niesiony przez złote kosmyki, które połaskotały jego twarz. Nie bardzo wiedząc co robi i niezbyt się nad tym zastanawiając, uniósł wolną dłoń i zagarnął je za jej ucho, kciukiem przypadkiem zahaczając o policzek. Zmarszczył brwi, zaskoczony tak swoją reakcją, jak i słodyczą jaką niosły ze sobą drobny gest i ulotna gładkość jej skóry. Odchrząknął mimowolnie. Co się ze mną dzisiaj dzieje? Wpierw pozwolił sobie na niepotrzebną słabość, nieświadomie odsłaniając przed dziewczyną swoje prawdziwe oblicze, potem targnęła nim niepodobna do niego złość, a teraz zdawał się lgnąć ku niej, choć miał wszelkie powody by darzyć ją głęboką nienawiścią. Ilekroć myślał, że się z niej wyleczył, ilekroć robił duży krok ku zupełnemu zapomnieniu, ona pojawiała się gdzieś na horyzoncie, sprawiając, że znów się cofał... wszystko to sprawiało, że czuł, że stoi w miejscu. I nawet teraz nie potrafił zdecydować się co takiego do niej czuje – nić sympatii, czy może czystą niechęć, bo choć przed momentem zdawał się być oczarowany jej bliskością, teraz na nowo irytowały go jej gniewne słowa. Były jak kubeł zimnej wody wylany prosto na jego głowę, nieprzyjemny do tego stopnia, że aż pokręcił głową z niedowierzaniem. Jej słowa wydały mu się dziwnie bliskie, a z drugiej strony zupełnie go obrażały. Prychnął cicho. – Twoim zdaniem o niczym nie mam pojęcia, bo przecież Ty wiesz o wszystkim najlepiej. Zwłaszcza o tym, do czego nigdy w życiu nie dałbym Ci wglądu. – choćby grożono mu cruciatusem, nie otworzyłby przed nią serca... po raz drugi. Nie zasługiwała na to. Właściwie, jedyną osobą, której ufał w takim stopniu była teraz Abeille. Błękitne oczy znów zdawały się ciskać gromy, z bliska wpatrywał się w jej twarz; nie odsunął się ani odrobinę, gdyż bez przerwy toczyli bój o dziennik. Bój, który sam zapoczątkował, choć nie miał pojęcia po co to robi. – Mam Cię serdecznie dość, zawsze wyrastasz na mojej drodze jak jakiś cień, mimo całego ogromu zamczyska non stop na Ciebie wpadam. Jeśli walczysz ze swoimi pragnieniami to bardzo mi przykro, że taki z Ciebie tchórz, ja wolę sięgać po to czego sobie życzę, choćbym miał się potem bać. Dzisiaj sięgnąłem po coś cholernie istotnego i umieram ze strachu, ale co Ciebie to obchodzi, przecież o niczym nie mam pojęcia. Przyczep sobie do tego dziennika różę, znacznie lepiej do Ciebie pasuje. Uchodzi za piękną i cholernie kłuje. A jeśli chcesz go odzyskać, lepiej podaj mi powód, dla którego miałbym Ci go oddać. Choć był zły, przekrzywił z zaciekawieniem głowę. Serce tłukło się w jego piersi jak oszalałe, nie potrafiąc poradzić sobie z takim ogromem emocji, a ciepły oddech Eliego delikatnie owiewał jej twarz w szybkim rytmie narzucanym przez rozszalały organizm.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Czas leczy rany; była pewna, że to kolejne z wielu zdań wypowiedzianych przez niewłaściwą osobę, zbyt pochopnie. Czas, może przyzwyczajać do bólu, może zagłębiać rany, ale blizny zawsze pozostaną. Wraz z mijającymi minutami, godzinami, latami będą się jedynie zmniejszać, ale żadna z nich nie zniknie całkowicie. Są niczym tatuaże, których nic nie zmaże, zdradzające małe urywki naszego życia, niektóre z nich bolą w chwili ich robienia, niektóre jakiś czas po. Są też takie, których ból towarzyszy nam przez całe życie, najgorsza jest w tym świadomość, że nie możemy zrobić nic by ten ból załagodzić. Każdy poznał ten smak goryczy i tylko od nas samych zależy, czy zdołamy ją przełknąć, czy będziemy w stanie podnieść się z głębiny czy osuniemy w najczarniejsze dno żalu i rozpaczy. Podświadomie każdy z nas o tym wie, ona również to wiedziała. Ilekroć próbowała wpłynąć na powierzchnię, zapomnieć o złamanym sercu, Elijah pojawiał się znikąd. Wtedy, zupełnie tak jak teraz; odbierał jej mowę, odbierał jej oddech, zmuszał naiwne serce do szybszego bicia. Uniknięcie dzisiejszej katastrofy było wręcz niemożliwe. Wypowiadając na głos słowa niesione przez destrukcyjne myśli, które właściwie były jej własnymi; złamał ją, doprowadzając do stanu, w którym nie znalazła w sobie tyle sił, by odeprzeć ataku. Samotna, słona łza spływająca po policzku blondynki była odzwierciedleniem zbyt wielu uczuć kłębiących się w jej sercu; złość na to, że tak łatwo odczytał ukryte myśli; smutek, bo słowa wypowiedziane przez blondyna według niej niosły ukrytą prawdę; żal, bo przecież nie musiał tego mówić, mógł zachować dla siebie bolesne słowa oraz lęk, przed tym, że odkrył prawdę choć nie dała mu żadnych znaków, które mogłyby doprowadzić go do tego, kim naprawdę jest. Nie potrafiła przez tą ulotną sekundę patrzeć mu prosto w oczy, bojąc się, że ujrzy on zbyt wiele, a przede wszystkim zdradziecką krople, która po jej policzku utorowała sobie drogę do rzeczywistości; dopóki skryta była za szklistymi oczami czuła jeszcze siłę. Nie była pewna, ile zobaczył, jak wiele ciało należące w prawdzie do niej, postanowiło przed nim odkryć. Nie rozumiała tego, jednak w jego obecności nie panowała nad własnymi reakcji. Elijah budził w niej tak wiele emocji, że serce i rozum nie potrafiły dojść do kompromisu, torząc zaciętą walkę o pierwszeństwo. Zaskoczył ją. Była pewna, że ugnie się pod naporem spojrzenia, które mu posłała, ucieknie, miast tego przybliżył się do niej. Dostrzegła to dopiero, kiedy otworzyła oczy, przerażona jego nagłą bliskością, jakiej nigdy dotąd nie było dane jej doświadczyć. Poczuła, jak ogarnia ją panika; połącznie ekscytacji oraz strachu rozlało się po drobnym ciele Gabrielle, mimowolnie wstrzymała oddech. Wpatrywała się w niego z uczuciami wymalowanymi w zielonych tęczówkach, kiedy uniósł ku niej wolną dłoń, chwycił kosmyk blond włosów zakładając je za ucho, kciukiem zahaczając o policzek; rozdzierał jej serce na pół. Był to zaledwie muśnięcie, a ona poczuła jakby uderzyła w nią avada; było to niczym rozbłysk światła w całkowitej ciemności, wybuch gwiazdy, niewidoczny, a jednak wiele zmieniający na firmamencie nieba. Emocje miały zniknąć, zdławione nienawiścią. Niestety nic takiego się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie mieszanka niezliczonej ilości uczuć wypełniła każdą komórkę ciała dziewczyny, a myśli stały się jeszcze bardziej chaotyczne. Otworzyła szczerzej oczy. Nie była pewna, czy znowu z nią pogrywa, patrząc na niego mogła dojść do wniosku, że sam jest zaskoczony swoją reakcją, zupełnie jakby się tego nie spodziewał. Czy on czuł to samo? Dźwięk wydobywający się z jego ust wrócił ich do rzeczywistości. Ulotna, niczym machnięcie motylich skrzydeł chwila rozpłynęła się pozostawiając po sobie… nie wiedziała co. Czy to dziwne, że pragnęła go więcej i więcej? Skarciła się w myślach, wyrywając się z tego dziwnego, nienaturalnego w jego obecności stanu. Przecież był on jedynie nastoletnim zauroczeniem, niczym więcej! I on wrócił. Maska opadła równie szybko, jak się pojawiła, choć dziewczyna miała wrażenie, że trwało to wieczność. Wciąż się nabierała, zapominać o tym, jak dobrym aktorem jest. Również prychnęła, tyle tylko, że na własną głupotę. Z początku słuchała słów blondyna ze spokojem, lecz z każdym kolejnym wypowiedzianym przez niego zdaniem na nowo rodziła się w niej złość, instynktownie przygryzła wewnętrzną stronę policzka, a wolną dłoń zacisnęła w pięść. -Tak, teraz to moja wina, że biedny Swansea trafia na mnie na każdym kroku. Czy ja się o to proszę?! A pomyślałeś o tym, czy ja czasem też nie mam cię już dość?! Jesteś wszędzie tam, gdzie ja! Nawet w lodowej jaskini musiałam cię spotkać, jakby Islandia też była zbyt mała. – warknęła, nie omieszkała odwzajemnić jego ciskającego gromy spojrzenia. Zamarła w bezruchu. Nie oddał go. Ponownie odbierał jej rzecz, na której dziewczynie zależało najbardziej. Zupełnie tak samo, jak rok temu odebrał im szansę, nie potrafiła tego przeboleć, jednocześnie nie poruszyła z nim nigdy tego tematu. Łatwiej było być na to obojętnym, darzyć go niechęcią niż odważyć się na inny krok, pójść inną ścieżką. W rzeczy samej była tchórzem. Zabawne… zawsze uważała się za odważną osobę. Biła się z myślami, list ukryty między pożółkłymi kartkami papieru niósł słowa wielkiej wagi; był najistotniejszy ze wszystkich. Bała się powiedzieć prawdę, jednocześnie wiedziała, że kłamstwa nigdy nie wychodziły jej najlepiej, zbyt łatwo było je po niej poznać. -A co ma mnie to obchodzić? Sam twierdzisz, że nie widzę nic poza czubkiem własnego nosa. Nie zamierzam wyprowadzać cię z błędu. Nie jesteś dla mnie nikim ważnym i nigdy nie będziesz. – odparła starając się brzmieć pewnie, wlewając w swoje słowa tyle jadu, ile była w stanie, choć tak naprawdę gula rosnąca w jej gardle utrudniała mówienie. Nie chciała, by to właśnie z jej ust usłyszał te słowa, jednak swoim zachowaniem nie pozastawiał jej wyboru. Na ramionach od razu poczuła ciężar poczucia winy oraz kłamstw, którymi właśnie go nakarmiła. Poczuła jak nieznacznie miękną jej kolana, dziękując w myślach Merlinowi, że nie stoi, bo zapewne by upadła uginając pod naporem tego wszystkiego. -List. Jest tam list, najważniejszy w moim życiu… ja, ja musze go odzyskać. Tylko na nim mi zależy – odpowiedziała nie siląc się na kolejne kłamstwa, o dziwo jego ciepły oddech koił jej nerwy, nie potrafiła tego wyjaśnić. Cała ich relacja była dla Gabrielle wielką zagadką, zdradziecki los igrał sobie z nich, choć oboje pozostawali w tym nieświadomi.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Nie chciał by miała rację, ale byłby głupcem, gdyby udawał, że tak nie jest. Przez cały czas obarczał ją winą za ich nieustanne, nieprzyjemne spotkania, zarzucał jej, że celowo do nich doprowadza, że zawistnie śledzi go z sobie tylko znanego powodu – najpewniej dlatego, że wie jak bardzo ich nie lubił. A co jeśli tak nie było? Co jeśli wina leżała po obu stronach albo wręcz przeciwnie – po żadnej z nich? Może wcale nie był tak niewinny jak lubił w to wierzyć. Czy naprawdę komukolwiek przez ponad rok chciałoby się udawać, że wzajemne wpadanie na siebie przyprawia o złość czy wręcz smutek? Kiedy się zastanowił, wydało mu się to dość nierealne... czy wobec tego rzeczywiście tak bardzo ją denerwował? Ale to przecież jej wina, to ona wówczas nie przyszła... omamiła go swoimi słowami, namieszała w głowie, uśpiła czujność. – Niech Cię szlag. – wycedził tylko, coraz bardziej zirytowany – nie tyle na nią, co na siebie, gdyż jego myśli opanowały wątpliwości, których nie dopuszczał do siebie przez dwanaście miesięcy. Nie chciał się nad tym zastanawiać, być może bał się wniosków jakie mógłby wyciągnąć; łatwiej było uważać ją za potwora niż dojść do sedna całej sprawy. Między innymi dlatego nigdy nie porozmawiał z nią na ten temat, drugim powodem był fakt, że nie wierzył, by była zdolna do szczerości. Co mu po słowach, których prawdziwości i tak nie potrafiłby dowieść? – Zapomnij. – odezwał się jakby ciszej. Miał dziś poważne problemy z rozumieniem samego siebie. Szalała w nim emocjonalna burza, do jakiej nie przywykł i jakiej nie odczuwał od dawna. Jak to możliwe, by tak opanowana osoba jak on zachowywała się jak połączenie zwierzęcia i małego chłopca? Z jakiegoś powodu potwierdzenie jakoby nic jej to nie obchodziło wywołało dziwny ból w okolicy serca. Nie wiedział na co liczył, może naiwnie wierzył, że swoją złością zdoła w końcu obudzić w niej szczerość? A może to właśnie była szczerość? – Chciałem tylko... – uciekł wzrokiem gdzieś w bok i nieznacznie się od niej odsunął. Miał już dość, był zmęczony, chciał jedynie stąd iść. – żebyś wiedziała jak bardzo się mylisz. Że cokolwiek sobie ubzdurałaś, mam uczucia. Nie wiem co mi odbiło, przecież dla Ciebie to i tak bez znaczenia. Nie zamierzał przeglądać jego zawartości, cokolwiek by to nie było. To nie leżało w jego naturze, nazbyt dobrze rozumiał jak wiele może znaczyć prywatność i przede wszystkim – jak istotne mogą być listy. Mały błękitny płatek, który odczepił się od okładki i przed kilkoma chwilami odbył swobodny lot w kierunku ziemi przykuł nagle jego uwagę; wyróżniał się na nieśmiałej zieleni marcowej trawy, nęcił przyjemną barwą. Podniósł go, delikatnie ujmując go w palce i zacisnął w garści, a jednocześnie powoli wstał, zabierając dłoń z okładki notatnika; na palcach wciąż czuł gładkość brązowej skóry. Popatrzył na nią z góry. – Powinnaś lepiej pilnować najważniejszych w życiu rzeczy, Levasseur. Masz szczęście, że nie jestem potworem za jakiego mnie uważasz. – poprawił miękki szalik okalający jego szyję i wyglądał jakby chciał coś jeszcze dodać... rozchylił nawet wargi, ale potem zmarszczył brwi i odwrócił się w stronę zamku, ku któremu zaraz ruszył.
| z/t
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Wpatrywała się w niego z niemym pytaniem w zielonych tęczówkach; co też kryły jego myśli, czy w końcu zdał sobie sprawę, że ich coraz to liczniejsze, przypadkowe spotkania również i ją doprowadzają do irytacji? Widziała,jak jego niebieskie tęczówki ciemnieją pod wpływem wniosków, do których zapewne w końcu doszedł. Zupełnie jakby na kwiat niezapominajki padł cień, jednak mimo wszystko nie odebrał mu on uroku, wręcz przeciwnie… dojrzeć mogła w nim inny rodzaj piękna. Była zaskoczona tym, że mimo negatywnych emocji jakie Elijah wywoływał w niej prawie na każdym kroku potrafiła dostrzec w nim coś sympatycznego. Kiedy zdjął maskę metamorfomagii pierwszy raz mogła ujrzeć jego prawdziwe oblicze, było to jednocześnie przerażające jak i niezwykłe. Poczuła jak serce w jej piersi na ułamek sekundy zatrzymuje się, zupełnie jakby czas w tym momencie przestał biec, dając im ulotną chwilę na odkrycia, do tej pory ukryte za maskami nienawiści i żalu. Czemu wcześniej nie dane było jej tego dostrzec? Czemu tak uparcie skupiła się na zranionym sercu, rozczarowaniu oraz urażonej dumie, zapominając że za tym wszystkim nie kryje się tylko ona sama, ale również i on? Dopiero słowa blondyna wyrwały ją z objęć zatracenia: we własnych myślach, niezrozumiałych uczuciach i tego dziwnego wrażenia, że coś wciąż im umyka. Brutalnie wprowadziły wskazówki zegara w ponowny bieg, udowadniając że wciąż oszukuje samą siebie, doszukuję się w Krukonie czegoś, co nie istnieje lub jest tylko jej wyobrażeniem. Warknęła pod nosem na swoje głupie myśli, na dręczące ją wyrzuty sumienia, a złość ponownie zawrzała w jej żyłach. Był wrogiem, nie przyjacielem! Świetnym aktorem, któremu niejedna, wielka gwiazda mogła pozazdrościć talentu. Gniewnie zmrużyła na niego oczy, przelewając w to spojrzenie całą swoją złość. Pieprzony Swansea! krzyknęła w myślach w ostatniej chwili przygryzając koniuszek języka, by przypadkiem słowa te nie zostały wypowiedziane na głos. Powoli kapitulował, widziała to w jego postawie, uśmiechnęła się triumfalnie,choć w rzeczywistości czuła się jak przegrana. On wcale nie musiał tego wiedzieć, wolała utrzymywać go w świadomości,jak okropna i wredna jest niż pokazać mu, jak wielkie spustoszenie wywoływały jego ciągłe ataki i zjadliwe kłótnie. Łatwiej było grać twardą i niedostępną niż otworzyć się. Julian; to on znał prawdę o niej, na samą myśl, że Elio mógłby odkryć list robiło się jej gorąco. Zbyt głośno wypuściła powietrze z ust, nie zdając sobie sprawy, jak długo wstrzymywała oddech. Wyraz twarzy blondynki na powrót nabrał zaciętości, jej oczy przybrały nieco ciemniejszy odcień, lecz emocje nie były już tak burzliwe, by doprowadzić do niekontrolowanej furii. Nadal czuła złość, wręcz wściekłość, lecz potrafiła utrzymać na wodzy swoje demony, mrok który jeszcze chwilę temu smolistymi szponami chwytał strzępy jej duszy znikł. Uniosła do góry prawą brew,kiedy rozpoczął swoją wypowiedzieć, by zamilknąć na kilka sekund, odwrócił wzrok. Było to dziwne, zupełnie do niego niepodobne i w pewnym stopniu wywołało u Gabrielle ból. Z każdym wypowiadanym słowem była w coraz większym szoku, jednocześnie jakiś głośnik w jej głowie mówił, że jest to kolejna sztuczka, zaś ucieczka przed spojrzeniem zielonych oczu jedynie potwierdzało to. Początkowo chciała zaprzeczyć, otworzyła nawet usta by zabrać głos, lecz ostatecznie wydała z siebie tylko bliżej niezidentyfikowany odgłos niknący pośród podmuchu wiatru, który ponownie wprawił jej włosy w ruch. Posłała mu ponaglające spojrzenie, była zniecierpliwiona; chciała jak najszybciej odzyskać dziennik. Nie miała ochoty na dalsze gierki słowne. Westchnęła z ulgą, zaś serce w piersi dziewczyny zwolniło swój rytm,kiedy ten powoli,z lekkim jakby ociąganiem poniósł się, patrząc na nią z góry. Nie podniosła wzroku, nie potrafiła tego zrobić słysząc słowo opuszczające jego usta. Pochwyciła oprawiony w skórę przedmiot przyciskając go mocno do klatki piersiowej. Podniosła się dopiero,kiedy odszedł na tyle daleko, by nie słyszała jego kroków. Zwróciła spojrzenie na oddalającą się sylwetkę chłopaka, promienie słońca wesoło igrały w jej blond włosach, oświetlając przy tym gładką twarz. - Nigdy nie uważałam Cię za potwora - szepnęła. Po czym również ruszyła w stronę zamku, nadal pełna niepewności.
/ zt
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Dąb. On. Gitara. Połączenie nie wzbudzające zainteresowania, może jedynie oczekiwanie na wytworzenie muzyki. Nie było zeszytu z nutami ani tym bardziej przejawy pasji. Coś się nie zgadzało. Gitara była oparta o korę drzewa, a Finn siedział kilka metrów dalej i celował w przedmiot różdżką. Ciszę przerywał świst niewerbalnych zaklęć posyłanych w kierunku obranego celu. Czy to żałosne pastwić się nad czymś, co nie ma większego znaczenia? Czy to istotne, że niszczył doszczętnie przedmiot, który niegdyś był dla niego świętością? Głuchy dźwięk zderzenia zaklęcia z pudłen gitary był cudowną melodią dla jego uszu. Gitara magiczna, o którą tak pieczołowicie dbał dzisiaj zostanie zniszczona. Nie umiał już grać. To było… niebezpieczne, bowiem wiązało się z okazaniem tego, co w nim siedzi. A tym monstrum nie chciał się dzielić ze światem wiedząc, że nie zostanie zaakceptowany. W przypływie dziwaczności niszczył więc. Struny pękły z głośnym trzaskiem, ale to go nie zadowoliło. Nie będzie szedł na łatwiznę i rzucał Bombardę. Nie. On zawiesił gitarę w powietrzu stosując ku temu odpowiednie zaklęcie i przysunął kraniec różdżki do szyjki gitary. Do jego nozdrzy doszedł zapach palonego drewna i metalu, gdy stapiał niewerbalnym zaklęciem element gitary. Niszczył, a to wywołało na jego ustach półuśmiech. Nie powinien aż tak ulegać swoim wadom, a jednak nie potrafił już wyczuć tej granicy między tym, co normalne a nienormalne. Zadbał, by żadna iskra nie pomknęła do drzewa, bowiem chciał się nacieszyć indywidualną destrukcją. Jeśli bolało go serce, nie było w stanie go powstrzymać. Niszczył tym kawałek siebie, a zauważyłby to każdy, kto go znał, gdy był jeszcze wesołym, choć powściągliwym Puchonem kochającym muzykę. Dla postronnego obywatela mogło to być dziwne, ale czy niepokojące? Trudno orzec. Kątem oka widział przemieszczających się uczniów. Może ktoś na niego spojrzał, wskazał palcem, ale nikt nie podszedł. A on nie przestawał stapiać gitary, która bezpowrotnie traciła swoje właściwości magiczne. Na wpół świadomie popatrzył na gitarę z czułością. Pogłaskał jej nienaruszony (jeszcze) element, jakby żegnał się z kochankiem po miło spędzonej nocy. Po wspólnym życiu, które nie wróci.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Wyszedł biegać niedługo przed rozpoczęciem porannego obchodu prefektów. Nauczony, że ci z rana nie byli tak dociekliwi, jak z wieczora, kiedy korzystając ze swoich prefektowych upoważnień, łazili sobie po szkole i błoniach o późnych porach. Tylko dla tego jednego aspektu czasami chciałby tchnąć w siebie ducha szkoły, ale później przypomniał sobie, że wewnętrzna rywalizacja Hogwartu nie robi na nim żadnego wrażenia, że zostały mu jeszcze tylko dwa lata katuszy, o ile wcześniej sam nie rzuci tej cholernej nauki. Z tymi myślami przemierzał żwawym tempem błonia. Okrążył stadion i jezioro. Zdawałoby się, że nie jest w ogóle zmęczony. Jego twarz nie wyrażała przemęczenia. Co innego ciało, lepkie od potu i mięśnie sztywne od pracy. Biegłby dalej, sprawdzajac możliwości swojego organizmu, ale coś go zatrzymało. Zwolnił, zerkając przez ramię na mijanego puchona. Jeśli się nie mylił, rocznik niżej od niego. W końcu zmniejszył tempo tak drastycznie, że w końcu się zatrzymał, obracajac tułów w tamtym kierunku. Dłonie oparł o kolana, schylając się ku ziemi. Łapiąc oddech, obserwował w milczeniu poczynania chłopaka. Zmrużył nieznacznie oczy, zastanawiając się co ta nieszczęsna gitara mu zrobiła, że z taką pasją ją niszczył? Podarowała mu go dziewczyna? Zdradziła go? Porzuciła? Może przyjaciel, który już więcej nie jest przyjacielem? Może przywiózł ją z domu i przypomina mu o czymś, czego nie chciał pamiętać? To ciekawe, bo żaden z tych scenariuszy nie wydawał się Gunnarowi dość mocny, na tyle, żeby obserwować tak finezyjne morderstwo na instrumencie. Wyprostował się w końcu, powoli podchodząc do nieznajomego. — Co ci zrobiła…? Gitara? Czy osoba, przez którą ją niszczy? Może osoby? Nie sądził, żeby gitara była tu głównym sprawcą… Skrzywił się, podtrzymując jeden bok i zgiął się do niego, czując, że od tego gwałtownego zatrzymania się dostał kolki i może jeszcze przypieczętuje to zakwasami. Dlatego pozostał w ruchu, zginając się do swojej kostki, ignorując ukłucie w boku. Lekko ściągając brwi wyprostował się w końcu, dalej czekając na odpowiedź.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Przedmiot topniał od rzucanego zaklęcia związanego z ogniem. Choć robił to z pełną premedytacją, po pewnym czasie, gdy instrument był połowicznie już zniszczony, poczuł ukłucie gdzieś pod sercem. Oto robi coś nieodwracalnego wszak żadne zaklęcie reperujące nie będzie w stanie tego cofnąć. Tyle muzyki na niej wygrał… wielokrotnie trzymał ją na udach zarywając noce, by udoskonalić własne umiejętności. Teraz to była przeszłość. Coś, co się skończyło. Nie miał nadziei, że wróci. Słysząc czyjś głos nawet nie drgnął, a jedynie odwrócił głowę w kierunku Ślizgona, nie przerywając utrzymywanego zaklęcia. Ćwiczył podzielność uwagi, którą jako że gitarzysta, posiadał. Zobaczył zdyszanego chłopaka, wyraźnie zaciekawionego powodem dla którego cokolwiek niszczy. Cóż miał mu powiedzieć? Nie miał sił wymyślać kłamstw, to stawało się takie… przyziemne i zwyczajne. Zbyt rutynowe. - Zawadza mi. - odpowiedział o dziwo szczerze, wracając do gitary wzrokiem. Specyficzny zapach palonego drewna nasilał się, a więc by nie wzbudzić niczyjego zainteresowania, zaprzestał na chwilę zaklęcia. Brakowałoby tylko obecności jakiegokolwiek prefekta, zwłaszcza naczelnego, który absolutnie mu nie ufa. Być może słusznie. Otarł kraniec różdżki z sadzy. - Niszczenie przedmiotu to też jakaś forma sztuki. Wystarczy odrobina finezji i kreatywności. - dodał, choć przecież nie musiał. Zapewne chłopak sobie zaraz odbiegnie, jak tylko puści go atak kolki. Jego widok przypomniał mu, że planował popracować nad własną kondycją fizyczną i jednoczenie zabijać tym samym wolny czas. Przeczesał palcami włosy i wsunął za ucho różdżkę, póki co przerywając destrukcję po to, aby poranny wiatr rozrzedził zapach spalenizny. Sięgnął do swojego plecaka i po chwili rzucił w kierunku Ślizgona butelkę wody mineralnej uznawszy, że warto być miłym skoro trzyma na piersi herb Huffelpuffu. - Wyglądasz jakbyś przebiegł boisko dwadzieścia razy. To jakiś kult kapitana Ravenclawu? Podobno kazał swoim Krukonom robić piętnaście okrążeń boiska na rozgrzewkę. - wzruszył ramionami, a i podzielił się zasłyszanymi plotkami dotyczącymi jednego ze Swansea, których totalnie nie ogarniał. Nie żeby próbował.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnarowi też wiele rzeczy w życiu przeszkadzało, ale nie zwykł ich traktować w związku z tym zaklęciem. Po części dlatego, że musiałby rzucić je na własną siostrę i znaczną część Hogwartu, wraz z jego uczniami i nauczycielami. Proces nieznajomego, przez który radził sobie ze swoimi problemami, zainteresował jednak Ślizgona w takim stopniu, że nie ruszył się z miejsca. Czekając aż trochę ochłonie po biegu, obserwował zmagania Puchona najpierw z pastwieniem się nad drewnem, a później nad doprowadzeniem jego różdżki do porządku. Chrząknął, dostrzegając jak wyciera ją z sadzy, w sposób, jaki sugerował, że zacierał ślady zbrodni, a przecież sam się przed chwilą przyznał, że jedynie pozbywał się rzeczy, która mu wadzi. — Są łatwiejsze sposoby na pozbycie się gitary — zauważył, a chociaż nie znał się na instrumentach, ta wyglądała na drogą. Kiedyś. W tym momencie już tylko jak nikomu niepotrzebny odpad. Przechylił głowę na bok, puszczając jedną z nóg, którą akurat rozciągał. Chwilę później zostało mu jeszcze tylko wygięcie grzbietu w kilku rotacyjnych ruchach i już mógł uznać, że swobodnie może kucnąć bez obawy o nabawienie się zakwasów. Tak też zrobił. Zgiął się, zawieszając ciało przed nieszczęsną, stopioną własnością chłopaka. Utrzymując ciężar na swoich stopach wychylił w przód, pozwalając sobie dotknąć dłonią jeszcze ciepłej, nie całkiem przetopionej wierzchniej warstwy lakieru na drewnie. — Nie chcę cię martwić — zaczął, mrużąc oczy, ale nie skończył, bo słowa przerwało mu przechwycenie butelki w locie. Złapał ją bez słowa podziękowania, ale też nie uzyskał żadnych formułek sugerujących, że chłopak czeka na te grzecznościowe zwroty. Zamiast tego odkręcił wodę, upijając kilka łyków, dopóki nie poczuł, że zaspokoił pierwsze pragnienie odwodnienia organizmu. Dopiero wtedy odciągnął ją od ust. Wbrew założeniu szweda, odchylił się, przysiadając na ziemi przed zniszczoną gitarą. Ręce opierając na kolanach, wpatrzył się w dokonane przez Finna dzieło. — … ale kurewsko słaby z ciebie artysta — przyznał, bo cokolwiek co stało się z tą gitarą, nie przypominało mu w gruncie rzeczy dzieła sztuki, a zwykły efekt chaosu i przypadku. Co jednak Ragnarsson mógł wiedzieć o sztuce? Potrafił tylko docenić ładny głos, jeśli tylko ten podobny był do głosu jego matki i to cała jego wiedza o jakichkolwiek pojęciach z dziedziny pięknych sztuk. — Jak mi coś nie jest potrzebne, ignoruję to. Wyrzucam, kiedy sobie przypomnę. Przeniósł wzrok na Garda, unosząc do niego głowę, ale dużo już nie powiedział w tym temacie. Oprócz jednego – nie wiedząc dlaczego chłopak przerwał tą pasjonującą czynność spalania: — Pomóc ci? Z jakiegoś powodu nie spodziewał się odpowiedzi twierdzącej, więc i skoncentrował się na dalszej części konwersacji, która została poruszona. — Swoim kazałbym zrobić dziesięć kilometrów przebieżki po lesie. W gorszy dzień… W lepszy nawet więcej. Informacja ta była rzucona tak naturalnie i jednocześnie bez zaangażowania, że trudno było się doszukiwać w niej kłamstwa czy próby zwrócenia uwagi na tą kwestię. Fakt jednak faktem, co krukoni robili podczas ich treningu niewiele Gunnara interesowało. Nawet co mieli robić na treningach drużyny Slytherinu tak naprawdę nie skupiało jego uwagi bardziej. Był zwolennikiem gry, jaką pamiętał z islandii, tutaj zapisując się do drużyny impulsywnie, nie będąc pewien czy przy pierwszej okazji nie wyrzucą go na rzecz kogoś, kto będzie wykazywał większe zaangażowanie. — Gracz Quidditcha? Ocenił go spojrzeniem. Nie powinien wydawać o nim opinii tylko przez obserwację, ale Finn nie wyglądał mu na atletę. Z pewnością nie zakładałby, że mógłby być w drużynie pałkarzem. Stawiałby może na szukającego czy ścigajacego. Z nich często były chuderlaczki. Ale pozory mogą mylić. Ile razy widział kobiety-pałkarzy? — Fan? — zgadywał dalej. — Jakbyś nabrał trochę masy, może nawet zrobiłbyś pożytek z tych ramion. Jako były kapitan drużyny, nie mógł nie zauważyć, że wbrew wszystkiemu, chłopak miał jakieś predyspozycje do gry przy ramionach znacznie szerszych od reszty ciała. Choć tak chudego, że aż naznaczonego wieloma żyłami.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
- Owszem, są, ale ja z reguły nie chodzę na łatwiznę. - wyjaśnił cierpliwie, zerkając z dziwną czułością na połowicznie już zniszczoną gitarę. Wiązał z nią tysiące pięknych wspomnień, zarwanych nogi i działania magii, a dzisiaj po prostu stapiał ją w nienaprawialną paćkę. Cóż rzec, wewnętrzny potwór szalejący w jego trzewiach przygotowywał sobie grunt pod nogi, by pewnego dnia wyrwać się z uwięzi i pokazać swoją prawdziwą twarz. Zaczynał od niszczenia tego, co było mu niegdyś drogie. Szło mu to zadziwiająco dobrze. Przykucnął naprzeciw Ślizgona, ciekaw co ten też sobie o tym wszystkim myśli. Czy to już ten moment, kiedy człowiek wyczuwa, że coś z nim jest nie tak, ale nie do końca potrafi to nazwać? Zmarszczył czoło widząc zuchwałość jego dłoni. Dotykał czyjejś własności, którą kochał i jednocześnie nienawidził. Zazdrość spięła jego usta w bladą linię i nie wypuściła z gardła żadnego słowa. Najwyżej w miejscu jego dotyku dodatkowo ją spali i pieczołowicie zniszczy, tak, by nie było żadnego mentalnego śladu po cudzych palcach. - Słaby? - jedna brew powędrowała do góry, a w jego płucach rozbrzmiały wibracje, gdy się cicho, krótko i gardłowo zaśmiał. - Nie widzisz po prostu kunsztu, a ja mam niecodzienny styl. - a to dopiero początek. Mógłby zniszczyć jeszcze tak wiele rzeczy! Zaczynał od przedmiotów, a tak naprawdę marzył o czymś o znacznie większym kalibrze. Pokiwał głową słysząc o zdrowym podejściu do wyrzucania niepotrzebnych rzeczy. To normalne, ludzkie, zwyczajne, społecznie akceptowalne. Powoli Finn tracił jakikolwiek związek z powyższymi słowami. Oby tak dalej, a nie zostanie z niego nic z dawnego jestestwa. Potrząsnął głową, odmawiając pomocy. Tylko by spróbował dotykać magią jego cudownej gitary, która zasługiwała na naprawdę wspaniałą śmierć - długą, bolesną, widowiskową dla jego chłodnych oczu. Jest jej to winien. - Znęcanie się nad drużyną brzmi... - mówił, patrząc na pęknięte struny gitary. Wyrwał je i oplótł wokół własnej dłoni, czyniąc na jej skórze ślady. Przytknął kraniec różdżki do cieniutkich strun, które w efekcie niewerbalnej magii zaczęły się kurczyć, wić aż w pewnym momencie zbladły i zniknęły, a ich jedyną pamiątką były ślady na dłoni chłopaka. - ... w twoich ustach jak coś intrygującego. - nie mógł przecież zdradzić się, że chętnie pooglądałby czyjeś męczarnie. Potarł wnętrze dłoni palcami i popatrzył znów na Ślizgona. - Nie i nie. Dzierżę różdżkę a nie trzonek miotły. Choć przyznam, przypomniałeś mi, iż niegdyś planowałem poprawę swojej kondycji. Może mi się przydać. - swoimi czasy obserwował mecze z trybun, bowiem grały tam dwie bliskie mu osoby. Gdy przestały, on znienawidził ten sport i zdecydowanie nie zamierzał wsiadać na miotłę. To uwłaczające dla skrywanego potwora. Lepiej skupić się na ćwiczeniach pojedynkowych aniżeli na wariowaniu w powietrzu w imię jakiejś tam zabawy. Nakierował różdżkę na gitarę i uznawszy, że zapach spalenizny się rozrzedził, kontynuował tworzenie swojego dzieła. Powolutku, starannie, niemal pedantycznie. Kawałek po kawałku aż cała szyjka gitary zniknęła, zamieniając się w stopioną paćkę. Oblał trawę wokół zimną wodą, aby nie ryzykować podpalenia błoni i bawił się, raz po raz zerkając na Ślizgona. Z Finna nie można zrobić zawodnika, bowiem mógłby za bardzo polubić brutlaność tej gry. Taki tam... zwyczajny Puchon. Niepozorny.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Chociażby próbował, nie, faktycznie nie widział w dziele Finna żadnych oznak sztuki. Nawet kiedy mocniej się skupił. Może w nim samym brakowało duszy artysty, a może to Gard oszukiwał się o swoim ukrytym talencie. Gdyby takowy posiadał… z pewnością zakopany był on naprawdę baaaardzo głęboko, skoro nie było widać efektów jego zdolności sztukmistrza. Co jednak bystre oczy Gunnara wyłapywały to niedbałość Finna o jego własność, jak i własne zdrowie. Zmrużył powieki, prostując się, kiedy już wrócił mu normalny, spokojny oddech i przechylił głowę na bok, obserwując jak syntetyczne struny zaciskają się na jego skórze. Nie miał w ogóle szacunku do swojego ciała? Ragnarsson nie spytał o to głośno, bo i chłopak nie wyrażał żadnego bólu, więc może i go nie odczuwał, pomimo, że efekt jego zaklęcia zostawił na jego skórze głębokie zagłębienia. — Znęcanie się nad drużyną to dobra metoda odstresowania. Polecam. Przyznał mu otwarcie rację, bo i nie miał powodu kłamać. Oprócz faktu, że jako lider Gunnar odczuwał niewymowną satysfakcję, dochodziło do tego jeszcze wrażenie pełnienia autorytetu, a i fizyczny wysiłek był dla niego zawsze tym, co przynosiło mu w dalszej perspektywie relaks i pomagało zmagać się z jego problemami. Dlatego, pod impulsem tego, co miał okazję tu obserwować rzucił: — Powinieneś czasem ze mną pobiegać. Myślę, że mógłbyś w tym odnaleźć jakiś spokój. Przynajmniej Gunnar czasem go właśnie doświadczał. Na krótko i odkąd jego problemy narosły do poziomu tych, których nie potrafił rozwiązać tak trywialnie, nie było to idealne rozwiązanie, ale jednak… gdyby nie wysiłek fizyczny pewnie trzymałby sie znacznie gorzej niż teraz. Byłby szczępkiem nerwów, jakim był pół roku temu i potrzebowałby obok siebie DIny, która przyjęłaby na siebie wszystkie ciosy, jakie wtedy zadawał otoczeniu. Jej, w przeciwieństwie do innych, Gunnar nie potrafiłby skrzywdzić. Nie tak naprawdę. Niebezpiecznie. W jakiś sposób, obserwując działania Finna, Ragnarsson przypominał sobie swoją żałobę po śmierci matki. Nie było to przyjemne uczucie, dlatego oderwał wzrok od palonej gitary, choć nie mógł się pozbyć swądu spalenizny docierającego do jego kanalików węchowych. Może nie powinien, ale zakończył tą farsę, unosząc różdżkę i celując nią w przedmiot: — Bombarda. Bo jak każdy szanowany się czarodziej, nosił ją zawsze przy sobie, nawet podczas fizycznego treningu na błoniach.
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Wielokrotnie ranił swoje dłonie. Oczywiście nie jakoś celowo, po prostu znęcał się nad strunami, kiedy w swoim czasie tworzył muzykę. Przez pewien okres czasu non stop nosił na palcach plastry, gdy nieprzerwanie grywał na gitarze. Na tej gitarze. Z całego ciała to dłonie miał najsilniejsze i wprawione w mniejsze bądź większe bóle. Dlatego też nie okazał w żaden sposób, iż odczuwa dyskomfort związany z zawiązywaniem cienkich strun na skórze. To tylko chwilowe, bowiem zniszczył je w iście precyzyjny sposób. Zaklęcie nawet nie musnęło naskórka mimo, iż było ćwierć cala wyżej. To udowadniało, iż wakacyjne namiętne (i niemal psychopatyczne) treningi ofensywy przyniosły efekt. Ćwiczył precyzję, skuteczność oraz mobilność nadgarstka i całego ramienia podczas rzucania zaklęcia. Dzięki temu mógł działać nawet na małych obszarach wymagających niezwykłej delikatności. Skinął głową, nie komentując dalej sposobów na odstresowanie się. To nie jego działka, miał własne metody, jednak doceniał podzielenie się doswiadczeniem. Usłyszawszy propozycję uprawiania sportu, na jego ustach zamajaczył uśmiech. - Czemu nie? Chętnie spróbuję, ale uprzedzam, moje płuca nie wentylują ciała tak sprawnie jak twoje. - jego kondycja pozostawiała trochę do życzenia. Ograniczał się do sporadycznego pływania w zamkniętych basenach bądź w specjalnej sali zaczarowanej w taki sposób, by można było tam pływać. Raz na jakiś czas oddawał się temu w towarzystwie Aidena. Powinien pomyśleć czasem o usprawnieniu swojego ciała, zatem propozycja Gunnara została przedstawiona w dobrym momencie. Uśmiech jaki jeszcze przed momentem zamajaczył na jego ustach bardzo szybko zbladł, bowiem wyraz twarzy Garda zmienił się w ostre niczym brzytwa zirytowanie. Ledwie Gunnar rzucił zaklęcie (które niestety trafiło gitarę, z której zostały dwa większe strzępy), a chwycił jego nadgarstek zimnymi i silnymi palcami, odsuwając jego rękę z różdżką w przeciwną stronę. Zaciskał zęby, a w niebieskich oczach rozpaliła się złość. - Odmówiłem pomocy. - przypomniał cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Gwałtownie podniósł się do pionu, zrywając ten krótki kontakt fizyczny. Odwrócił się do szczątków gitary i poczuł w gardle narastającą rozpacz. Jego dzieło zostało zniszczone w zły sposób! Brutalny, gwałtowny i tak… brudny! Z widocznym w przygarbionych barkach przygnębieniem ujął delikatnie kawałek gitary i pogładził zniszczony bok palcem, omijając wystające drzazgi. Przepraszał ją niemo za to, co zostało jej uczynione. Za to, że inna różdżka miała czelność naruszyć jej prywatność. Nie patrzył na Gunnara, aby nie rzucić mu się do gardła i nie utopić go w jeziorze. Nie chciał teraz karmić się gniewem, wszak nie miał przy sobie eliksiru spokoju, za który oddałby w chwili obecnej nerkę. Składał szczątki gitary w jedną kupkę, a oddychał głęboko, głośno i ewidentnie pracował nad uspokojeniem drżących mięśni dłoni i żuchwy. Przysunął kraniec swej różdżki do szczątków i szeptał melodyjnie "Reparo", próbując złączyć to, co Gunnar roztrzaskał. Zaklęcie niewiele potrafiło zdziałać mimo, iż zostało rzucone w solidny sposób. Dwie powykrzywiane i wybrakowane części złączyły się jedynie na długości dwóch cali, a przy reszcie stanowczo odmawiały, ku narastającej frustracji chłopaka. Wbił paznokcie w różdżkę. - Widzisz co narobiłeś? Cały proces finezyjnego niszczenia poszedł się pieprzyć. - burknął z pretensją, nieświadom jak bardzo zachowaniem mógłby wzbudzić czyjś niepokój. To nie było już normalne. To zmuszało do zastanowienia co siedzi w jego ciemnowłosej głowie. Zerknął na niego z ukosa, a z błękitu wylewał się chłód. Stłumił wściekłość, by nie kalać się fizycznym wylewaniem frustracji. Nie dziś, nie tutaj, nie na nim. Opuścił głowę, usiadł na trawie i z rezygnacją spoglądał na swoją własność. Wykrzywił usta widząc, że nic nie może już w tej kwestii zdziałać. Błyskawiczne Reducto zmieliło szczątki w proch. Był bardzo, ale to bardzo niepocieszony.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Gunnar dobrze wiedział, że chłopak odmówił pomocy, ale już unosząc różdżkę wiedział, że źle robi. Wybierając jednak pomiędzy komfortem własnym, a komfortem nowego znajomego, nie musiał się długo zastanawiać. Spodziewał się jego złości, ale nie tak gwałtownej reakcji, w której chłopak zacisnął patyczkowate palce na jego nadgarstku. W innym razie zdążyłby cofnąć dłoń. Tymczasem zerknął na szweda, bo jeszcze chwilę temu spoglądał na gitarę. Zmarszczył brwi, niezniechęcony lodowatym spojrzeniem chłopaka. Gdyby wiedział, że ten stanowi dla niego jakieś zagrożenie, być może zachowałby większą ostrożność, a chociaż intuicja kazała mu na niego uważać, zakopał ją głęboko w sobie, bo przecież stał przed nim nie za wysoki, stosunkowo chudy chłopaczek, jedynie o szerokich ramionach. Nic dziwnego, ze nie traktował tego zagrozenia poważnie. Splótł ręce na piersi, patrząc na niego, mimo wszystko, z góry, bo był trochę wyższy i uniósł kąciki ust ku górze w cynicznym uśmiechu. Tak naprawdę maskował za nim własne zażenowanie. — To było głupie i niepotrzebne i trwało za długo. Ragnarsson zdecydowanie wolał szybkie zrywanie plastrów. Śmierć matki też była nieunikniona i przeciągała się w czasie i nie wiedział, czy gdyby trwała szybciej, przyszła niespodziewanie, znosiłby ją lepiej, ale czego był świadom w stu procentach, to że ta, jaką ją zapamiętał, przewlekłą, była nie tylko jego najgorszym wspomnieniem, ale najdłuższym, najstraszniejszym i najboleśniejszym okresem życia. — Ponadto zatrułeś powietrze spalenizną i echem magicznym. Czego zresztą nie rozumiał, to czemu był to aż tak duży problem, skoro chłopak i tak chcial ją zniszczyć? Oboje wiedzieli, że przeciez nie krył się za tym jego artyzm, bo stopionemu drewnu daleko było do dzieła sztuki, więc… w czym rzecz? — O co chodzi z tą gitarą? — spytał wprost. — Nie może chodzić o gitarę. To tylko zwykły, martwy przedmiot. Więc.. o co?
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Zaczerpnął spory haust powietrza, aby opanować falującą pod skórą złość. Potworek w jego klatce piersiowej przeciągał się, mruczał zachęcając do zemsty. To było tak kuszące… niczym słodka obietnica ukojenia… a musiał z tego zrezygnować, mając świadomość, iż są na terenie zamku i Gunnar nigdy w życiu nie zrozumie jak wielkie znaczenie miała dla niego ta gitara pomimo, iż ją niszczył. To niepokojące, ale dla Finna miało w sobie wiele logiki i emocji. Dalej siedział na trawie, jakby ignorował wyprostowaną postawę Ślizgona. Nie ma zamiaru się z nim mierzyć. To byłoby zbyt łatwe rzucać w siebie zaklęciami. On po prostu nie rozumie, bo jest normalny. - Naruszyłeś moją prywatność, Gunnar, pomimo mojej wyraźnej odmowy. To, czy to bo głupie, nieistotne czy trwało za długo nie leży w twojej ocenie. - wykazał się iście wysokim poziomem dyplomacji mimo, iż za tymi słowami krył się jad. Ktoś powinien być z niego dumny, poklepać go po ramieniu za ten spokój i odwracanie własnej uwagi od podszeptów. Rozejrzał się po błoniach jakby szukał poklasku. Nie miał komu się pochwalić własnym sukcesem… to ukłucie samotności naprawdę zabolało. - Powietrze się oczyści, a magia jest wszędzie. Też przyłożyłeś do tego różdżkę, zatem ten argument jest bezsensowny. - powinien wstać i sam sobie uścisnąć rękę. Co za prawidłowa postawa! W swoich fantazyjnych myślach rzucał Bombardą w stopę Gunnara i paradoksalnie nie czuł przy tym złości, a jedynie namiastkę słodkiefo smaku zemsty. Westchnął, otrzepał kolana i wstał, skoro jaśnie Gunnar planował patrzeć na niego z góry. Przekrzywił powoli głowę, zginając szyję w sposób, który mógłby wzbudzić niepokój. Spoglądał na popiół, pochylił się jeszcze i zanurzył w nim dłoń. To tak jakby dotykał miękkich włosów kochanka, muskał kciukiem skórę na wargach… Wyprostował się i spoglądał zahipnotyzowany na popiół wysypujący się spomiędzy palców. - Masz rację. - uniósł jeden policzek, by odsłonić pół uśmiechu. W końcu popatrzył na Gunnara, już bez złości. Mógł być z siebie dumny. Brak pochwały za tę postawę wypełniał jego serce pustką. To takie frustrujące! A jednak uśmiech był szczery mimo, że stworzony połowicznie. - Tu chodzi o uczucia. O sentyment, o wspomnienia, które niszczyłem w odpowiedni dla siebie sposób. To tak jakbym zniszczył ci coś, co towarzyszyło ci większość życia. Coś, czym władasz, co jest dla ciebie istotne. Niby przedmiot, a jednak zawiera w sobie intymność. A ty ją naruszyłeś nie będąc moim przyjacielem. - zaglądał mu prosto w oczy, głęboko, intensywnie i przenikliwie. Uśmiech cały czas tkwił w kąciku jego ust, w tej pojedynczej zmarszczce… Roztarł pomiędzy opuszkami palców popiół, delektując się jego miękką i sypką fakturą. Ma jeszcze wiele wspomnień do zniszczenia. Tym razem dobierze okoliczności ostrożniej, aby nikt mu nie przeszkodził.
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Co on do diaska wygadywał? Jaką prywatność? Palił gitarę na skraju błoni Hogwartu. Jak chciał trochę prywatności mógł się zamknąć w nieczynnej łazience czy nawet na zamkniętych piętrach Hogwartu, jeśli takie istniały. Tutaj, taka prawda, gdyby nie Gunnar, mógl go zaczepić ktokolwiek. Chociażby przechodzący prefekt, który miałby podstawy sądzić, że zabawa zaklęciami na błoniach, w tak specyficznie finezyjny sposób nie stanowiła dobrego przykładu dla pierwszaków, którzy mogli tędy przechodzić. Co prawda Ragnarsson pierwszaków tu żadnych nie widział, ale opierając ręce na bokach uniósł wymownie brew ku górze, w odpowiedzi na zarzut puchona. — Ty tak poważnie? Co było bezsensownego w przerywaniu tej farsy? Dobrze się na to patrzyło, kiedy Finn przyciągał spojrzenie i intrygował, ale kiedy aura tajemnicy została rozwiana i został tylko on, gitara i chęć mordu na martwym przedmiocie… robiło się już niepokojąco i nieprzyjemnie. Finan zresztą, traktował ten przedmiot z takim namaszczeniem i czułością, jakby przed chwilą sam nie próbował go zniszczyć. Kucnął, zanurzył dłoń w popiele, ktory sam wywołał działaniem swojego zaklęcia i patrzył. Nieprzytomnie i niebezpiecznie w pusty punkt, w którym nie było już nic co mógłby traktować TAKIM spojrzeniem. — Jeśli chcesz znać moje zdanie — Gunnar był prawie pewien, że Finn wcale nie chciał, ale mimo to, bez krępacji dokończył tą myśl – z Twoimi uczuciami będzie się miało znacznie lepiej, kiedy odpuścisz sobie ten rodzaj wyładowywania emocji. Wierz mi. Przechodziłem to. Przynosi ulgę tylko na chwilę, albo wcale. W dalszej perspektywie rodzi tylko więcej gniewu. Nie, nie do końca przechodził to samo. On przechodził żałobę,w której chwytał się każdych możliwych sposobów na wyładowanie swojej złości. Finn… jego dotykało coś cięższego, głębszego, o czym jednak ślizgon nie mógł mieć pojęcia. Ani po prawdzie nikt inny prócz puchona, który wbrew swoim obawom, bardzo dobrze ukrywał swoją drugą naturę. Gunnar miał jedynie wrażenie, że to, co tu się właśnie odczyniało, nie powinno mieć miejsca. Ale co ważniejsze, on nie chciał być tego świadkiem. W trakcie, kiedy się temu przypatrywał, nasuwały mu się wspomnienia, których wcale nie chciał odtwarzać sobie ponownie w pamięci. Oczywiscie mógł się oddalić i zostawić Finna samego sobie, ale jak zawsze, uległ własnemu kaprysowi i załatwił to w inny sposób. — Zrobiłem więcej niż ci twoi przyjaciele. Gdzie oni są, kiedy wyraźnie ich potrzebujesz? — zakpił troche z doboru słów chłopaka. NIe był jego przyjacielem… gdyby był, pozwoliłby mu naruszać jego prywatną przestrzeń? Czy wobec tego, jakichkolwiek miał, skoro najwyraźniej żaden z nich nie był tu teraz przy nim, żeby powstrzymać go od tego obsesyjno-kompulsywnego głupstwa?
Finn Gard
Rok Nauki : II
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 177
C. szczególne : Podkrążone oczy, nerwowość i spięcie widoczne w każdym ruchu i grymasie, trochę nieprzytomny wzrok.
Istotnie nie czuł potrzeby zapoznawania się z oceną Gunnara i dobrze zrobił, iż kontynuował zanim padł słowny protest. Zamrugał i słuchał jego słów, które jedynie udowadniały jaka była między nimi przepaść. Ślizgon należał do grona osób ze zdrowym podejściem do życia - a bazował jedynie na dzisiejszym wrażeniu - i nie miał żadnych szans na zauważeniu przyczyny, dla której Finn niszczył własny przedmiot w taki, a nie inny sposób. Tylko ktoś o podobnej mentalności byłby w stanie go poprzeć w tej sytuacji. Żałował, że nie znał takiej osoby jak i tego, iż nie dogada się na tej płaszczyźnie ze zdziwionym chłopakiem. - Ja nie wyładowuję emocji. Musiałbym być przy tym zdenerwowany, a jestem oazą spokoju. - z czego był cholernie dumny, bo nie dał się wytrącić z równowagi na tyle, by z fantazyjnych myśli przejść do mało artystycznych czynów. - Uczucia są przereklamowane, Gun. - dodał, wciąż uśmiechając się w ten dziwny sposób. Powstrzymał się, aby nie unieść dłoni do twarzy i nie delektować się zapachem popiołu. To byłoby już naprawdę dziwne, a i tak w oczach chłopaka musiał uchodzić za czubka. To chyba czas, aby pokazać się z trochę normalniejszej strony. Uniósł brwi słysząc kpiące i niestety bardzo celne słowa. Odsunął się od ludzi i przyjaciół nie angażował w swoje... nietypowe zachowania. Wmawiał sobie, że to przez jakąś życiową nieufność i ochronę innych... ale to było poniekąd kłamstwo, bo zwyczajnie nie potrafił utrzymać przy sobie drugiej osoby na dłużej. Nie uda mu się nikogo zyskać, skoro zachowuje się jak szaleniec. - Kto powiedział, że potrzebuję? Świetnie radzę sobie sam, a oni... - dał mu zagwozdkę, bowiem kogo mógł mianować tą posadą? Jonasa? Killę? Przecież nie zwierzał im się, nie żalił, nie marudził, a słuchał, przebywał i nie angażował się... Naprawdę był samotny i ta świadomość starła z jego ust półuśmiech. Westchnął. Dlaczego ucieka się do kłamstw? Wbił wzrok w popiół i w pewnym momencie wytarł wnętrze dłoni o wierzch spodni. Gunnar sprowadził go brutalnie na ziemię i powinien być mu za to wdzięczny, a czuł jedynie frustrację, że został wyrwany z niepokojąco dobrego samopoczucia. Podniósł wzrok na chłopaka i podrapał się po głowie, wyraźnie zdziwiony wewnętrznymi myślowymi zastanowieniami. - Najbezpieczniej jest liczyć na samego siebie. - stwierdził, uznawszy, że nie jest w stanie dokończyć poprzedniej wypowiedzi. Schował różdżkę, poprawił puchoński krawat. - Czas na mnie. Trzymaj się. - to był dobry moment, aby się stąd zabrać i w spokoju przeanalizować wnioski, jakie wyciągnął ze słów Ślizgona. Gdyby nie on, jak daleko popchnąłby się w niszczeniu zwyczajnego przedmiotu? Czy zaspokoiłby głód destrukcji? Odszedł, ale nie w kierunku zamku, a bramy wyjściowej. Coraz mniej czasu spędzał na łonie szkoły...
|zt
Gunnar Ragnarsson
Wiek : 26
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 188 cm
C. szczególne : blizna z pazurów wzdłuż kręgosłupa do połowy pleców; na ramionach tatuaże run nordyckich wpisanych w islandzką, mistyczną symbolikę i zarys skalnych grani
Nie znał go i może nie wyglądał mu na zdenerwowanego, bo rzeczywiscie Finan nie wyrażał żadnych emocji, ale właśnie to nasunęło Ragnarssonowi myśl, że być może tłumi ich w sobie zbyt wiele, przez co nie pokazuje żadnych. Może było to absurdalne? A może słuszne. Ciężko było to islandczykowi oceniać w starciu z osobą, z którą pierwszy raz w życiu w ogóle rozmawiał. Splótł mimo to w postawie zamkniętej ręce na piersi, jakby to Finn atakował jego, a nie on Finna, a przecież to on się czepiał za jego wolność na błoniach. Nie zgodziłby się jednak z założeniem puchona, że nie wyładowywał się na gitarze. Cokolwiek z nią robił, ten proces był bardzo zbudowany i nosił całą otoczkę, co zresztą Gard mu przed chwilą wyjaśnił. Niemożliwym było, żeby nie niosło to ze sobą żadnego uczucia. Nawet najmniejszego, Może zwyczajnie chłopak nie miał pojęcia, co naprawdę czuje. Ragnarsson zmarszczył brwi, mimo, że przed chwilą wydawało się już, ze nie moze tego zrobić w jeszcze bardziej dosadny sposób. Jego ostre rysy przy tym ruchu uwydatniły się jeszcze bardziej, przez co raz, w końcu wyglądał jak prawdziwy, rodowity islandczyk. — Nie każdy… Chciał skończyć czy nie każdy ich potrzebuje, ale czy to miało sens? Ostatecznie, jaki miał cel w uświadamianiu pewnych rzeczy obcemu człowiekowi? Machnął ręką, kończąc: — Nieważne. I po prostu przyjął do wiadomości to, co powiedział mu puchon. Wzruszył na to obojętnie ramionami, a zaraz potem skinął głową, że zrozumiał. Tak, bezpiecznie było liczyć na samego siebie. Najlepiej. Można było się domyślić, czego można się po sobie spodziewać. Jednak niejednokrotnie człowieka gubiła samotność. Finn chyba taki był. Zagubiony. Gunnar, gdyby nie Dina, możliwe, że teraz też byłby tylko cieniem tego, kim był przed śmiercią matki. — Jasne. Ty też. Zakończyli tę rozmową, a sam Ragnarsson, kiedy ta dobiegła końca, odetchnął głęboko i wrócił do porannych ćwiczeń, które przerwał zdecydowanie i tak na zbyt długo.
zt
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, a mrozy zdawały się być już lżejsze, niemniej jednak Christopher wolał się upewnić, jak ma się okolica. Dzieciaki wróciły już z ferii, zaczynało robić się dość tłoczno, wszyscy gdzieś biegali, trwały wygłupy na błoniach, a w ich czasie nietrudno było o jakieś zniszczenia, którymi trzeba było się później zajmować. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że drzewom, którym połamano gałęzie, należy poświęcić nieco uwagi, by wróciły do zdrowia i niepotrzebnie nie traciły soków, że trzeba było sprawdzić, czy uszkodzenie przypadkiem nie narusza wielkiej rośliny na tyle, że ta może paść ofiara chorób. Poza tym gajowy musiał przekonać się, czy nie będzie musiał zamówić odpowiedniej ziemi, nawozów i wszystkiego tego, czego potrzebował, by utrzymywać błonia w należytym stanie. Wiedział już dobrze, że część roślin będzie potrzebowała wsparcia, by wystrzelić w górę, najwyraźniej tegoroczna zima nie była dla nich najłaskawsza, co odnotował sobie skrupulatnie, nim skierował się ostatecznie w stronę Wielkiego Dębu. Nie bał się o niego jakoś szczególnie mocno, bo było to olbrzymie drzewo, już dawno na tyle dojrzałe, że radziło sobie bez jego zabiegów, ale mimo wszystko chciał upewnić się, że nie będzie potrzebowało jego pomocy. Wcześniej zaczął szykować już inspekty, usunął stare rośliny i zebrał chwasty, a później sprawdził, czy ma dostatecznie wiele maty trzcinowej, którą ostatecznie postanowił zamówić. Nawozu naturalnego do inspektów miał całkiem sporo, a ten wytwarzany z odchodów pegazów, był równie dobry co obornik koński, więc nie kłopotał się jakoś szczególnie mocno o młode rośliny, które będzie tam wysadzał w najbliższym już czasie. Suche liście miał zabezpieczone w szopie, doskonale wiedział, że będą mu potrzebne z początkiem wiosny, zbierał je zatem skrupulatnie, żeby później nie musieć głowić się, skąd je właściwie zdobyć. Okolica zaś w nie obfitowała, nie da się ukryć, prawda? Zapewnił również niedawno skrzaty pracujące w kuchni, że wkrótce rozpocznie się wysiew warzyw kapustnych, gdzie o dziwi nalegano głównie na brokuły, ale Christopher i tak zamierzał poświęcić spory obszar na kalarepy, kapusty głowiaste i kalafiory, bo uważał, że są równie potrzebne, co inne warzywa. Przekazał również skrzatom, że z sałatami trzeba poczekać, bo na razie zdecydowanie było zbyt zimno, trzeba było się zatem odpowiednio przygotować do rozsadu tych akurat warzyw. To samo czekało paprykę i pomidory, które dopiero pod koniec miesiąca miały powędrować do doniczek i stać dumnie w cieplarniach aż do maja, kiedy powinno zrobić się dostatecznie ciepło. Poza tym gajowy zaplanował na następny dzień wyprawę na pola wysiewu, gdzie znajdowała się marchew, koper, szpinak i chociażby pietruszka, bo trzeba było upewnić się, czy to już pora, by przykrywać je faktycznie włókniną. Sprawdzał także rano ziemię, ale ta była jeszcze zdecydowanie zbyt zamrożona, by brać się do nawożenia tych warzyw i ziół, które były wieloletnie. Za mało słońca, ziemia była niczym kamień, nie mógł jeszcze tego wprowadzać na swoją listę zajęć na najbliższe dni. Było również jeszcze zbyt zimno, by zdejmować z roślin ozdobnych ich zimowe okrycia, musiał się z tym wstrzymać, ale nadchodziła pora na cięcie bylin i róż, do których musiał wrócić przede wszystkim w Kwiecistym Ogrodzie, w końcu starannie zabezpieczał je przed mrozem, a teraz trzeba było pomóc im w ponownym wzroście. We wtorek zamierzał zabrać odpowiednie pasty ogrodnicze i zacząć smarować pęknięcia na pniach, które były wynikiem silniejszych mrozów. Nie był pewien, czy zdoła wtedy również zabrać ze sobą korę sosnową, by wspomóc iglaki we wzroście w okolicy zamku, ale te radziły sobie lepiej, niż delikatne krzewy ozdobne, więc nimi musiał zaopiekować się w pierwszej kolejności. - Przynajmniej ty wyglądasz wspaniale - powiedział cicho, kiedy położył dłoń na pniu wielkiego dębu i zatrzymał się przy nim na moment. Kora była zimna, chropowata i przyjemna, budziła w nim również całkiem sporo wspomnień, zdecydowanie przyjemnych, uśmiechnął się więc lekko pod nosem, a później przymknął powieki.