Jest to duża powierzchnia o owalnym kształcie, rozmiarów około 55 na 152 metry. Po dwóch przeciwnych końcach, na polach bramkowych umieszczone są trzy tyczki, każda z obręczą na czubku, do których to wrzuca się kafla. Po środku znajduje się koło środkowe, skąd na początku meczu wypuszcza się piłki. Odbywają się tu wszystkie rozgrywki Quidditcha między domami, a także treningi drużyn. Czasem uczniowie przychodzą sami, bądź większymi grupami by polatać sobie dla przyjemności.
Czas było przekierować trochę uwagi na szukających, zwłaszcza, kiedy dostrzegłam kątem oka, że Morgan radzi sobie całkiem nieźle. Na chwilę straciła środek rozgrywki z oczu i kiedy miała tłuczek do dyspozycji, zamiast celować w obrońce czy ścigającego, skierowała go prosto w gryfonkę. Z zaskoczeniem przyjęła fakt, że znowu trafiła. Widocznie w ciąży, mimo dużo mniejszej sprawności też dawała sobie nieźle radę. Widziała, że przerwała jej w najgorszym możliwym momencie i bardzo ją to uciszyło. Kiedy doszła do wniosku, że kupiła sobie trochę cennego czasu, znowu wróciłam spojrzeniem na rozgrywającego kafla. Musieli wziąć się w garść, bo z bramkami z ich strony było różnie.
Kuferek: 5 +6 Kostka: H, trafiam
Autor
Wiadomość
Procrastination McGregor
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : rude włosy, sporo piegów, szeroki uśmiech
Dwie udane obrony, kilka akcji, które prawie zakończyły się golem. Tak, przygotowanie zdecydowanie poszły im dobrze! Mógł to powiedzieć z całą mocą i przekonaniem. Szczególnie teraz, gdy Lou w ostatniej chwili uratowała go przed dostaniem tłuczkiem, a przy okazji pozwoliła mu skupić się na obronie. W pierwszej chwili, gdy dostrzegł pędzący do niego tłuczek, przestraszył się nie na żarty, ale na szczęście zdołał się opanować na tyle szybko, aby w niemal ostatniej chwili chwycić kafla w dłonie. Ha, kolejne zwycięstwo Rudzielca! Nic nie mogło teraz zepsuć jego dobrego humoru jak i głębokiej wiary, że puchar wpadnie w ręce szkarłatnych. Następnie, nie czekają dłużej, podał kafla do Hem, licząc na jej zdolności. Bo w końcu, jak to mawiają na treningach, przeciwnik chciał dżem, a dostał wpierdol od Hem.
C. szczególne : Białe włosy, brwi i rzęsy, jasna cera. Akcent cockney. Umięśniona sylwetka. Blizna na jednej brwi po dawnej bójce. Blizny po odmrożeniach na lewej ręce i udach.
Na trochę się wycofała. Chciała dać okazję innym do wykazania się? Może. A może nie chciała wtrącać się nadmiernie i wolała opanować własne nerwy. Albo deszcz zacinał jej za mocno w gogle, przełamując zaklęcie. Cokolwiek to było, wbito czerwonym gola. Syknęła z niezadowoleniem, acz jedna bramka wygranej nie czyni. Wciąż mają szansę. Wierzyła w Moe. Pro obronił drugi atak na ich obręcze. Uśmiechnęła się lekko, zanim przejęła od niego kafel i sama ruszyła na bramkę. Nie szło jej dzisiaj tak, jak miało, acz wciąż wierzyła, że zdobędą gola. I znicza. I to wygrają. Rzuciła z całej siły na bramkę.
Kości / Litery / Przerzuty:B, 4, 4 Kuferek:24 Własny sprzęt: kompas miotlarski (+1 GM), sportowe rękawice ochronne (+1 GM) Wykorzystany sprzęt drużyny: Nimbus (+6 GM), gogle (+1 GM) Łączna liczba punktów: 33 Pozostałe przerzuty: 1/3
Zauważyła go. Znowu koły trybun, jakby piłka chciała spróbować się gdzieś skryć i teraz nic już nie miało dla niej znaczenia. Złapała głęboki oddech, po czym pochyliła się nad miotłą, wciąż śledząc ten złoty, niewielki błysk, który był ważniejszy niż te wszystkie strumienie wody, niż wiatr, niż tłuczki, kafle i co oni tam jeszcze właściwie na tym boisku robili. Jej serce waliło jak szalone, kiedy pomknęła w stronę znicza, mijając się z nim dosłownie o milimetry, bardzo blisko trybun. Zacisnęła wściekle zęby i wyciągnęła się w przód, czując, że nimbus nieznacznie się pod nią pochyla, ale to nie miało teraz znaczenia. Pod palcami poczuła muśnięcie niewielkiej piłki i wyciągnęła się jeszcze nieco mocniej, tracąc równowagę, ale jej palce zacisnęły się wokół trzepoczącej się piłeczki. Chwyciła ją z całej siły, ale jej lot gwałtownie zaczął pikować w dół, więc ostatecznie, nie puszczając znicza, wylądowała ryjąc po murawi, najpierw nogami, potem rękami i brudząc się cała. Trzęsła się z przejęcia, ekscytacji i sama nie wiedziała czego jeszcze, jeśli zrobiła sobie jakąś krzywdę, to w tej chwili tego nie czuła - w chwili, w której unosiła w górę rękę, w której trzymała znicza. Złapała go! Krew Brandonów w niej zwyciężyła, a obecnie wrzała jak wściekła, gdy jej serce biło jak oszalałe. Dopiero teraz zaczął do niej docierać hałas deszczu, wrzawa na trybunach, ale właściwie nie wiedziała, co się dzieje. Jej wyciągnięta triumfalnie w górę ręka drżała, a znicz wciąż jeszcze się w niej szamotał.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
To był naprawdę świetny mecz. Nastroju Josha nie psuła nawet ulewa, miał ją w poważaniu. Obserwował, co się działo na boisku, a działo się naprawdę wiele. Od początku drużyna Gryfonów pięknie szarżowała na pętlę Krukonów, ale oni nie byli dłużni. Dochodziły do tego przejęcia kafla, piękne ataki pałkarzy na zawodników przeciwnej drużyny. Były emocje, które powinny towarzyszyć zawsze w trakcie meczu. Cieszył się, że gra przebiegała bez fauli. Widział skupienie na twarzach obu drużyn, widział determinację i kibicował obu drużynom. Nie mógł tutaj mówić o faworycie, wiedział też, że wszyscy dużo trenowali, aby dać z siebie wszystko. Nawet nie wiedział, kto może mieć więcej determinacji. Czerwoni pragnęli Pucharu, od którego oddzielił ich mecz z Puchoniami. Niebiescy mieli grać bez jednej z lepszych ścigających, ale Alex zmienił zdanie, dając Strauss pozwolenie do gry. Najwyraźniej to dawało efekty, bowiem Krukoni grali jak szaleni. W pewnej chwili nie liczył się już kafel. Dostrzegł, jak Davies i Brandon ruszyły za zniczem. Walczyły między sobą, zażarcie, aż sam czuł dreszcze. W pewnej chwili wszystko stało się jasne, a on sam ruszył prędko w stronę murawy, odgwizdując koniec meczu. - Siedemdziesiąt do zera dla Ravenclaw! - krzyknął, po czym zeskoczył z miotły, stając obok Brandon. - Wszystko w porządku? Jesteś cała? - rzucił szybko pytaniami, lustrując dziewczynę, aby być pewnym, że nic jej się nie stało. Kiedy tylko nabrał pewności, uśmiechnął się szeroko, a dołeczki pojawiły się w jego policzkach. - Wiedziałem, że sobie poradzisz. Następnym razem oddychaj spokojniej. Gratuluję panno Brandon - dopowiedział, zanim drużyna zleciała się, aby wyściskać szukającą. Sam w tym czasie podszedł do drużyny Gryfonów, aby także im podziękować za mecz. - Mam nadzieję, że nie będzie się teraz mordować na treningach. To był dobry mecz, naprawdę. Biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło grać… Mogło być gorzej, a utrzymaliście poziom. Gratuluję - powiedział, uśmiechając się ciepło do każdego, po czym odszedł, zostawiając boisko wszystkim świętującym. Niech się zaczną imprezy, byle poza murami zamku. Sam spojrzał w stronę trybun, wyszukując inne osoby, którym mógł pogratulować, albo spróbować podtrzymać na duchu.
- Przepraszam, przepraszam kurwa. Naprawdę trudno jest się przepchać przez ten tłum durnych, podekscytowanych Krukonów. Obijam się między mokrymi, podekscytowanymi ludźmi. Wszyscy mieli ochotę na pewno wlecieć na boisko i nie tak łatwo było na pewno zapanować nad całym chaosem. Ale mam swój cel i nawel Alexander Voralberg, przepychający się również na boisko mnie nie powstrzyma! Udaje mi się wbiec na murawę. Kaptur już dawno mi spadł, moje loki kleją się do czoła, jeszcze bardziej zakręcone niż zwykle. Cała ta ulewa sprawia, że mam znaczne kłopoty z zobaczeniem co się dzieje dookoła. Biegnę w stronę Victorii, której już gratulują wszyscy celebrując zwycięsko. Staram się przy tym nie poślizgnąć na na mokrej trawie. Klnę pod nosem na doszczętnie przemoczone czarne tenisówki. - Viki! - krzyczę kiedy udaje mi się dopaść do Krukonów, przepycham się po raz kolejny niefrasobliwie, odpychając nawet kapitana zwycięskiej drużyny. I Walsha stojącego mi na drodze, krzycząc jakieś przepraszam. - Viki! - ponownie krzyczę, kiedy w końcu mogę dostać do dziewczyny. - Złapałaś znicza! - oznajmiam najpierw entuzjastycznie, odkrywając Amerykę. Szczerzę się szeroko przez chwilę zapominając co tu robię i nie wiedząc co teraz. I po pół sekundy wahania już porywam dziewczynę w ramiona. Całuję mocno Victorię, nie przejmując się tłumem, ulewą, zniczem szamoczącym się w jej dłoni. Strugi deszczu spływają nam po policzkach, ale teraz deszcz wydaje się być tylko ozdobą dla całej sytuacji; a nie uciążliwą przeszkodą przy oglądaniu oraz oczywiście graniu. Niszczącą buty i fryzurę. Przez chwilę nie słyszę wrzawy, krzyków. Nie myślę o wściekłym przyjacielu kończącym mecz. Przestaję w końcu całować Krukonkę, nie uwalniając jednak z objęcia. - Okazało się, że jesteś najlepszym szukającym w szkole - przekrzykuję tłum z szerokim uśmiechem, nie przejmując się też że jest wobec tego lepsza też niż ja. Całuję lekko jeszcze raz dziewczynę i przytulam mocno.
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Zanim dotarła na sam dół to była już nieźle zziajana i zirytowana całym tłumem ludzi przez który musiała się przepchnąć z pomocą łokci i zdecydowanie zbyt cichego "przepraszam!". Dotarła na murawę, a jej krokom towarzyszyło błotniste chlupnięcie. Z policzkami wymalowanymi czarno-czerwonymi paskami i naklejką (od Filina) z buzią Boyda na kurtce próbowała dojrzeć wyżej wspomnianego wśród tłumu identycznie wyglądających Gyfonów. Nie było to łatwe przez jej niski wzrost, ale uznała, że najlepiej będzie szukać jednego z wyższych, a wtedy przynajmniej zawęzi krąg poszukiwań. Było cholernie głośno, Krukoni to niemal płakali z radości, Gryfoni buczeli i oszaleli, a ona szukała tego jednego, jedynego, bo chciała tylko zobaczyć jego oczy i dowiedzieć się czy powinna podejść bliżej czy może pomóc, zrobić cokolwiek... Znalazła go po jakichś piętnastu minutach od zejścia na boisko. Naciągnęła rękawy kurtki na zmarznięte dłonie i podeszła w jego kierunku. - Hej, Boyd...? - wychyliła się, aby pokazać mu, że stoi tutaj, gdyby jej nie zauważył i aby miał pewność, że mu kibicowała. - Widziałam jak celnie trafiłeś obrońcę krukonów. - kłamała, bo nie widziała i Filin jej to powiedział, ale uznała, że to może zostać jej wybaczone, bo na swój wzrost wpływu nie miała. - Teraz już nie mam wątpliwości, że zdzielisz pałką każdego kto ci podpadnie. - posłała w jego kierunku bardzo niepewny uśmiech, bo przecież Gryffindor przegrał i wołanie teraz "nic się nie stało" jest nie na miejscu, bo przejmował się i nie musiała tego widzieć, aby to... czuć.
Z zapartym tchem obserwowała wyścig szukających i całym sercem była z Victorią, czekając aż ta wyciągnie rękę jeszcze dalej, coraz bliżej pozłacanej kulki... i zrobiła to! Elaine chyba krzyknęła z zachwytu tak samo jak spora część szkoły, ale nie zdołała dolecieć do niej tak szybko jak reszta. Rozglądała się za Elijahem, aby mu pomachać z szerokim uśmiechem i dopiero wówczas naparła na trzonek miotły i przymusiła ją do spokojnego wylądowania na trawie. Chciała podlecieć do Victorii i jej pogratulować, przytulić, ale ta... całowała się z jakimś ślizgonem, a więc oczywistym będzie, że nie pójdzie im przeszkadzać. Trzęsąc się jak osika ściągnęła z głowy gogle i wcisnęła je do jednej z kieszeń, a potem zeszła z miotły. No właśnie. Zeszła, a gdy tylko stanęła o własnych siłach to dotarło do niej jak fatalnie się czuje. Stękała zębami, a jej włosy ukryte mocno pod kaskiem poszarzały. Każdy krok w przemoczonych ubraniach i butach był katorgą i wyciskał w jej ciele serię lodowatych i nieprzyjemnych dreszczy. Cały czas padało! A jej odporność pozostawiała wiele do życzenia. Pałka wysunęła się z jej ręki, ale nawet tego nie zauważyła, bo ruszyła powoli, powolutku w kierunku najbardziej charakterystycznej osoby na boisku - olbrzyma Voralberga. Im bliżej niego tym bardziej się trzęsła, a jej usta posiniały. A gdy ją zobaczył to dostrzegła obok niego... - Élé...? - postarała się uśmiechnąć od ucha do ucha, ale nie udało się za bardzo, bo było zimno, cholernie zimno i nie czuła już palców u stóp i rąk. - Wygraliśmy! Krukoni... wygrali, bo przecież... - cieszyła się, chciała wyściskać każdego po kolei i wycałować policzki brata, ale nie mogła lekceważyć pragnienia położenia się na błonistej trawie i zamknięcia oczu. - Cieszę się, że jesteś... wow. Z-zimno, p-prawda? - objęła swoje ramiona i obserwowała przebieg wydarzeń. Dzielnie ignorowała drapanie w gardle. To żaden nawrót choroby. Absolutnie. Elijah ją za to zabije. Nie ma żadnej choroby, jeśli ją wyprze z mózgu to jej nie będzie.
Oszołomienie było tak mocne, że kiedy pojawił się obok niej profesor Walsh, początkowo nie wiedziała, dlaczego pyta, czy wszystko z nią w porządku. Szczerze mówiąc nie czuła, żeby była poobijana, nie wiedziała chyba nawet, w którym dokładnie momencie walnęła w murawę, jak to się stało, że była brudna. Deszcz spływał po jej twarzy i dopiero teraz odsunęła gogle na czoło, bo nie były jej do niczego potrzebne. Pokręciła w końcu głową, ale robiła to w niesamowitym wręcz szoku, nic więc dziwnego, że jej zachowanie i ruchy były jakby nieco opóźnione. Po prostu wciąż nie mogła uwierzyć, że zaciska palce na zniczu, że naprawdę go ma, że go złapała. - Dzi... Dziękuję - wykrztusiła w końcu, próbując się skoncentrować i zrozumieć, co się dookoła niej dzieje. Krukoni nagle zaczęli wlewać się na boisko, drużyna na pewno była gdzieś w pobliżu, ale ona nie do końca to rejestrowała i w pierwszej chwili nawet nie usłyszała, że Fillin ją woła, dostrzegła go jednak, jak przeciska się przez tłum i uśmiechnęła się na jego widok szeroko. Dopiero co pisała mu, że się boi, że Morgan jest o wiele lepsza, a teraz trzymała znicza, był jej, tak samo jak zwycięstwo. - Złapałam! - odparła niesamowicie elokwentnie, bo faktycznie miała jakieś spięcie w głowie, która jeszcze nie radziła sobie z oswojeniem się z sytuacją, zaraz jednak zarzucała ręce na szyję chłopaka, odpowiadając na jego pocałunek i nie przejmując się ani innymi, ani deszczem, ani w ogóle niczym. Była tak niesamowicie szczęśliwa, a fakt, że Fillin tutaj przybiegł, był dla niej naprawdę ważny, chociaż nawet nie wiedziała, dlaczego i właściwie... Właściwie nie wiedziała nic, ale była tak niesamowicie radosna, tak pełna jakiegoś spełnienia, że nie chciała się nawet od Ślizgona odrywać i tylko śmiała się głośno, kiedy opowiadał jej jakieś głupoty o tym, że jest najlepszym szukającym w szkole. - Szczęście nowicjusza - rzuciła w końcu, patrząc na niego błyszczącymi oczyma i pocałowała go raz jeszcze, nie umiejąc chyba inaczej wyrazić swojej radości. Wciąż trzymała znicz, który szamotał się jak oszalały, ale szczerze mówiąc - nie wiedziała zupełnie, co ma z nim zrobić. - Powinniśmy napić się czegoś ciepłego, bo inaczej jutro będę świętowała zwycięstwo z gorączką - rzuciła jeszcze półprzytomnie.
Gdy zupełnie niespodziewany gwizdek przerwał mecz, ogłaszając złapanie znicza przez jedną z szukających, odwrócił się przekonany, że wśród strug deszczu dostrzeże postać Moe, wyciągjąca rękę w zwycięskim geście. Rękę by dał sobie uciąć za to, że to będzie Moe. I co? I by teraz nie miał ręki. Bo oto ujrzał Victorię. Victorię, która ujarzmiła dzikiego znicza niczym Fillina; patrzył i nie wierzył. Leciał na murawę i nie wierzył. Schodził z miotły i nie wierzył. Nie wierzył, że właśnie przegrali mecz o puchar quidditcha z tymi ofermami z Ravenclawu pod batutą tego pindola Łabędziarza, w ogóle nie mógł zrozumieć k u r w a j a k. Mieli w drużynie zawodowców przecież. Mieli naprawdę świetnych graczy. I przegrali z bandą patałachów. Nie do końca ogarniając co się dzieje, nawet nie zdenerwowany, po prostu bardzo, bardzo zdziwiony, stał na trawie jak te widły w gnoju, nie bardzo reagując, kiedy ktoś coś do niego mówił i wbijał bezradnie wzrok w trybuny, stał i czekał aż przybiegnie Fillin, powie coś druzgoczącego na temat przeciwników, a może powie coś durnego, poklepie go po ramieniu, właściwie cokolwiek; mógłby nawet i nic nie mówić, wystarczy, że przyjdzie. Drgnął, dostrzegając gdzieś w oddali znajomy ryj i wątłą postać która przeciskała się przez tłum, a potem, uwaga, potem mijającą go i biegnącą prosto w ramiona, kurwa, Viki. Kosa w żebro, nóż w plecy. No jakby w mordę dostał. Już miał się odwracać i pójść utopić swoje smutki pod prysznicem, który niestety nie mógł zmyć tej ujmy na honorze jaką była przegrana, gdy niespodziewanie napatoczył się ktoś, kogo totalnie się tu nie spodziewał; Bonnie zawsze stanowiła miły widok, wiadomo, więc może nawet i by się trochę rozchmurzył, gdyby nie to, że poruszyła temat gry wyjątkowo niefortunnie. Wcale nie trafił w Swansea, bo ten cieć Shaw bez problemu odbił jego uderzenie. Porażka. - To chyba oglądałaś jakiś inny mecz - zauważył tonem chłodniejszym niż dzisiejsza pogoda; nie zabrzmiało to zbyt przyjemnie i westchnął ciężko, bo naprawdę by chciał być teraz dla niej miły i powiedzieć "no dobra, nic się nie stało, spoko wszystko" i docenić, że przyszła go wesprzeć, ale nie mógł słuchać tych bzdur. Bzdur, bo gdyby faktycznie był taki świetny, to by nie przegrali. A Fillin by go nie olał i nie obściskiwał się z Weroniką teraz, taki kurwa przyjaciel do siedmiu boleści - Bonnie... nie pocieszaj mnie - poprosił łagodniejszym tonem, chociaż nie była to do końca prawda; potrzebował tego, ale jednocześnie chciał, żeby przestała mówić podnoszące na duchu rzeczy, bo to wcale nie pomagało - Nie jestem w nastroju do rozmów - dodał beznamiętnie w ramach zupełnie niepotrzebnego wyjaśnienia, bo chyba było to widać. Powinien sobie pójść, ale nie ruszył się z miejsca. Postanowił właśnie, że zostanie tu na zawsze i zdechnie na tej trawie.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Gdyby nie gogle, strugi deszczu zalewałyby mu oczy, ale prawdę powiedziawszy to nawet one niewiele mu pomagały – może i sprawiały, że nie mrugał jak szalony, ale obraz rozmywał mu się w niewyraźne plamy kolorów, i musiał mocno skupiać się, by dostrzec lecące w jego stronę kafle. Całe szczęście, że piłki nie leciały samoistnie – łatwiej było przygotować się na obronę, kiedy widziało się ścigającego. W każdym razie nie dane było mu więcej sprawdzać swoich umiejętności w tych trudnych warunkach, bo mecz dobiegł końca wcześniej niż by się spodziewał. To nie tak, że trwał wybitnie krótko, albo że było w nim za mało akcji – to chyba po prostu mała ilość tłuczków jaką go dziś uraczono (a raczej wyjątkowo skuteczna obrona jego pałkarzy) sprawiła, że nie odczuł upływu czasu tak dotkliwie, jak bywało to w przeszłości. Ślizgoni pokiereszowali go ostatnio tak, że z trudem doczekał do końca meczu, a każda kolejna minuta na miotle ciągnęła się jak godziny. Właściwie kiedy Elaine zdobyła znicza, z trudem ogarnął, że to właśnie oni wygrali, a teraz... teraz mógłby bez problemu wypatrywać obu szukających, gdyby nie to, że widoczność była tak ograniczona. Właściwie o wyniku meczu dowiedział się dopiero od profesora Walsha i z początku w ogóle w to nie uwierzył. Ściągnął kask gogle, tak jakby miało mu to w czymś pomóc, rozejrzał się za kimkolwiek z drużyny, jak gdyby miał lub miała mu potwierdzić tę nowinę. Radość nadeszła w drugiej kolejności. Poczuł się lekki jak piórko, a chłód i wilgoć przestały mu doskwierać. Upewniwszy się, że już może, poleciał na dół najszybciej jak mógł, a wylądowawszy, rzucił niedbale miotłę i rzucił się na zdezorientowaną chyba @Victoria Brandon, porywając ją w objęcia.* — Mówiłem, że miałem nosa — powiedział tylko, wpuszczając ją stosunkowo szybko. Nie chciał odbierać reszcie drużyny możliwości pogratulowania szukającej, zresztą... miał też inne sprawy na głowie. Inne osoby do uściskania. Namierzył wzrokiem kapitan Gryfonów i nie zważając na to, czy chce przegryźć porażkę w gronie członków rodziny, samotnie uciec z boiska, czy może wcale nie robi to na niej wrażenia, porwał ją w mokre choć ciepłe objęcia i zaatakował równie mokrym pocałunkiem, nie przejmując się tym, że wokół są nauczyciele, jego rodzina i właściwie to... cała szkoła. I broń boże nie wypuszczał jej, bo gdyby zniknęła wymówka w postaci żarliwych pocałunków – co miałby jej wtedy powiedzieć?
*przed Fillinem, sorrki, że tak późno post ;-;
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
To niedowierzanie na jego twarzy było przykre, ale wyraz jego oczu na widok Filina całującego się z Victorią był bolesny. Wyraźnie czekał na przyjaciela, a został sam, otoczony jedynie gwarem, hałasem, tłumem ludzi, a żaden z nich nie zatrzymał się przy nim, aby poklepać go po ramieniu i powiedzieć, aby się nie martwił. Nie miała pojęcia, że nie trafił w obrońcę, bowiem kierowała się informacjami podanymi przez Filina... a więc musiał dwukrotnie w celować i za drugim razem mu się nie powiodło. Zrobiło się jej zimnej od jego chłodnego tonu, ale bardziej bolał wyraz jego oczu jakby nie wiedział czy ma sobie iść, zostać czy jednak zrobić coś głupiego. - D-dobrze. - wydusiła z siebie i wyglądała tak nieszczęśliwie i niepotrzebnie, że powinna zejść mu z drogi i rozpłynąć się w powietrzu. Gdyby nie była w nim tak mocno zakochana to zaiste, wtopiłaby się w tłum i pluła sobie w brodę, ale to przecież Boyd. Jeśli ona stąd pójdzie to on zostanie sam, a nie powinien gdy jest smutny. Gdy ona miała zły dzień to nawet nie pytał, po prostu przyszedł, przytulił, dał nawet upominek... Przez chwilę patrzyła w swoje ubłocone buty, a potem podeszła do niego bliżej, aby nie myślał, że boi się stać obok albo coś w ten deseń. - To... to chodźmy stąd, tylko... - słów jej zabrakło, więc po prostu go przytuliła. Był znacznie wyższy od niej więc oplotła go ramionami tak na wysokości żeber i pomyślała, że przydałaby się jej kiedyś drabinka, aby przytulenie było pełnoprawne. Nawet jeśli miał ją odepchnąć, wywinąć się usprawiedliwieniem, niechęcią, czymkolwiek na świecie to i tak postarała się zebrać swoje siły, by przytulić go mocno. Chciała, żeby wiedział, że jak coś to ona tutaj stoi, chętnie go nie zostawi, a jeśli tylko wyrazi taką chęć to będzie jeszcze dłużej, bo tak robią... przyjaciele poza całowaniem swoich dziewczyn. Nie przerywając przytulenia (bowiem serce na to nie pozwalało) podniosła głowę, by poszukać jego oczu. Przymrużyła powieki, gdy na jej buzię napadał deszcz i rozmazał malunki na policzkach. - Zabieram cię na grzane piwo albo miód. - nie musiał z nią rozmawiać, a znała go na tyle żeby wiedzieć, że piwu nie odmówi. Wydawało się jej rozsądnym krokiem zabrać go z boiska, aby nie musiał oglądać krzyczących z radości Krukonów. Pytanie tylko czy da się gdziekolwiek zabrać przez nią, taką tam Bons, która tylko go kochała.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Naturalne było, że swoje kroki w pierwszej kolejności skierował ku pannie Brandon i to bynajmniej nie z powodu złapania znicza, a wątpliwego lądowania sprawiającego, że wyglądała, jakby po drodze oberwała drętwotą. Nie miał problemu z przeciśnięciem się przez tłum, a przynajmniej nie fizycznie, bo psychicznie miał delikatne wątpliwości jeśli chodziło o ten pomysł. Całe szczęście, że mierzył i ważył swoje, a i wykonywał w ostateczności w miarę respektowany zawód w tej szkole, tak więc jedno głośniejsze zwrócenie uwagi i tłum rozstąpił się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. No, lub jak jakaś delikatna parodia tego wydarzenia, ale w ostateczności im się nie dziwił. Euforia brała górę. Pojawił się przy Victorii chwilę po kapitanie drużyny, ale jeszcze zdążył się wcisnąć w lukę, w której Fillin nie zdążył przyssać się do niej jak przepychaczka do toalety*. Uprzednio pytając się, czy wszystko jest w porządku i ewentualnie lecząc poważniejsze obrażenia, pogratulował dobrego meczu i wygranej, a później dał jej się cieszyć jej osobistym osiągnięciem w towarzystwie przyjaciół. Resztę drużyny odszukał wzrokiem i w miarę możliwości podszedł pogratulować każdemu z nich, okazując przy tym dość wstrzemięźliwe emocje, ale jednak jakieś dając odczuć. Odnalazł wzrokiem Elijaha, ale z racji, że aktualnie zajmował się naprawianiem relacji międzydrużynowych, to nie chciał się wtrącać. Przewrócił jedynie oczami i odwrócił się, aby na powrót odnaleźć Éléonore. - Elaine. - wydusił z siebie zaskoczony, zauważając dziewczynę praktycznie parę metrów za sobą i wyraźnie zmierzającą w jego kierunku. Wyglądała nadwyraz nieprzyjemnie. Czy przegapił moment, w którym oberwała tłuczkiem? Ktoś rzucił na nią jakieś zaklęcie? Zacisnął usta w cienką linię i podszedł bliżej, praktycznie natychmiast osłaniając ją przed zjawiskami pogodowymi i susząc, a jeśli tego potrzebowała to nawet rozgrzewając. Oczywiście bezdotykowo. Nawet nie zauważył kiedy jej siostra do nich podeszła, był zbyt skupiony, żeby choć pobieżnie doprowadzić dzisiejszą pałkarkę do porządku. - Trzeba Cię zabrać do skrzydła. - mruknął, widząc, że ta słania się na nogach. Chyba nie był gotowy na to, żeby w razie czego ją fizycznie złapać. Ale może zaklęciem...
Po tej mądrej wymianie zdań daliśmy się ponieść chwili radości i kilka dłuższych momentów całujemy się w najlepsze na oczach całej szkoły, nie przejmując się co ludzie mogą pomyśleć. A na pewno po prostu zazdrościliby, że jesteśmy tak atrakcyjnymi i szczęśliwymi szukającymi z przeciwnych drużyn. Cóż mnie obecnie obchodziły szyderstwa w głowie Alexandra czy inni z drużyny Krukonów! - Nie bądź taka skromna - mówię i oddaję pocałunek z nie mniejszym zaangażowaniem niż wcześniej. Trzymam mocno Victorię, by podnieść Brandonównę w trakcie pocałunku, a potem przerwać na chwilę i obrócić. Chlapiemy na wszystkich w okolicy, ale kto by się tym przejmował? I tak wszyscy są mokrzy, zmęczeni, brudni... Więcej osób z drużyny chce pogratulować Viks, więc wypuszczam dziewczynę z objęć, by pozwolić jej nacieszyć się zwycięstwem. - Koniecznie, ja zaraz przyjdę i idziemy, ciesz się chwałą i prestiżem - mówię i składam szybki pocałunek na policzku dziewczyny, by przepuścić innych ludzi, którzy chcą świętować z Viki. Rozglądam się po boisku i widzę rozczulający widok małej Bonnie przytulającej wielkiego, smutnego Boyda. Truchtam w kierunku przyjaciół, nie przejmując się intymnym momentem, który mają. - Boyd! - mówię odgarniając włosy z twarzy. Staję obok Bons i łapię ten głupi ryj Boyda, by przyciągnąć go do siebie i pocałować przyjaciela w usta. Oczywko nie tak jak przed chwilą Viks, był to kompletnie inny rodzaj buziaka. - Byłeś świetny jak zawsze, przykro mi, strasznie - mówię i pokazuję na nalepkę, gdzie można było zobaczyć już odrobinę mniej roześmianego przyjaciela. - Muszę posiedzieć z Viki. Zostawiam cię w dobrych rękach. Widzimy się w mieszkaniu, żeby schlać się jak dzikie świnie? - proponuję klepiąc przyjaciela po ramieniu jako jakieś marne pocieszenie. Mam nadzieję, że głupek zrozumie i wierzę, że Bonnie będzie naprawdę godnym zastępstwem. Dlatego oddalam się od Puchonki i Gryfona, by wrócić do Victorii. W tle widzą całujących się kapitanów drużyn przeciwnych. Elijah ewidentnie pozazdrościł mi bycie przepychaczką. Jak kurwa romantycznie na tym meczu. Wracam do Viki, ponownie wcześniej walcząc z dzikim tłumem i całuję w policzek, by oznajmić, że wróciłem i kiedy tylko będzie miała ochotę możemy już iść. - Swansea planuje imprezę? - pytam Viki (a raczej przekrzykuję się do niej przez deszcz i harmider) przekonany, że tak jest. - Musimy cię wysuszyć jak najszybciej - dodaję jeszcze gotowość do ewentualnego rozbierania zwycięskiej szukającej. Łapię dłoń Viks, w której nie ma znicza, i czując jak chłodna jest podnoszę do ust by pochuchać i ogrzać.
Morgan A. Davies
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 162
C. szczególne : skórzany plecak, nieodłączne bransoletki
Wszystkie zbierające się w niej dotąd nerwy w jednym momencie stanęły jej w gardle, kiedy nagle zatrzymała się w locie i zorientowała, że to już był koniec. Ponownie zawiodła, ponownie nie zadziałała na czas, ponownie coś poszło nie tak. Wylądowała na murawie, nie czując już ani zacinającego deszczu, ani chłodnego wiatru smagającego odsłoniętą twarz. Ze zrezygnowaniem zrzuciła z siebie gogle, bo miała (raczej złudne) wrażenie, że tylko jej się naprzykrzały w locie. Wbiła spojrzenie w moknący trawnik, a właściwie w tworzące się już na boisku kałuże. Jej ciało przeszywały pojedyncze drgawki, których naturę trudno było jednoznacznie określić. Chłód? Zrezygnowanie? Wkurw? - Przestań! - odepchnęła go całością z tych resztek sił, jakie jeszcze się w niej tliły, jednak dopiero po chwili ponownie podniosła głowę ku jego twarzy. Wymuszanie na niej czegokolwiek z reguły nie było najrozsądniejszym pomysłem, nawet, jeżeli łatwiej było najzwyczajniej stracić w jej oczach, niż za jej inicjatywą stracić, na przykład, zęby. Odzyskanie jednak tego pierwszego nie należało do łatwych zadań. Jej urazy trwały długo, zostawiały potężne wyrwy w pokładach zaufania, dodawały jej dystansu i ostrożności. Tym razem jednak... Najwyraźniej rozumiała wszystko lepiej, niż chciała to przyznać przed samą sobą. - Chyba lubisz, gdy wszyscy patrzą. - sprowokowała go ze śmiechem przebijającym się przez zebrane wcześniej w oczach łzy, po czym wtuliła się w niego, ciasno go obejmując i przyciskając policzek do torsu. Przynajmniej on tego wieczora nie miał się jej już wymknąć.
...Nie była pewna, czy powinna wraz z nim zbiegać na boisko. Czy zaraz nie wyproszą jej i nie potraktują jak intruza? Nie mogła jednak zostać na trybunach i stać tam jak gdyby nigdy nic. Nie i już. ...Deszcz nie dawał za wygraną, był bardziej zawzięty niż zawodnicy. Szła po murawie i czuła, jak przemakają jej buty, ale nie to teraz było najważniejsze. Zanim jednak podeszła do Krukonki, która złapała znicz i przy okazji zaliczyła przerażający lot ku ziemi, to spostrzegła swoją siostrę. Elaine nie wyglądała zbyt dobrze, szła niepewnie, a spod kasku wystawały szare kosmki włosów. Dobrze wiedziała, co to oznacza... Podeszła bliżej do Iskierki, czując w żołądku okropny ścisk. Czy aby na pewno był to dobry pomysł, żeby Elaine grała w tym meczu? Może nie doszła jeszcze do siebie po chorobie? Do tego taki wysiłek, tyle emocji... - Kochanie, dobrze się czujesz? - mówiąc to stanęła tuż przy siostrze, unosząc wyżej różdżkę, z której aktualnie wystawał wyczarowany parasol. Wkrótce Alexander pomógł słabnącej dziewczynie, a Éléonore czuła, że dług wdzięczności, jaki u niego ma, tylko się powiększa. Który to już raz ratował jej rodzeństwo lub ją samą? ...Nagle radość z wygranej w meczu odeszła na bok, nie była istotna. Elaine słabła, a ona martwiła się o nią. Propozycja ze Skrzydłem Szpitalnym brzmiała jak najgorsze. To miejsce zawsze kojarzyć jej się będzie z okropnymi eliksirami, bolącymi zaklęciami i przeraźliwą nudą w salach. Popatrzyła na Voralberga wzrokiem, który pytał, czy Skrzydło Szpitalne to konieczność. Może wystarczyłoby teleportować się z Elaine do domu i tam się nią zająć? - To był świetny mecz, naprawdę jestem z Was dumna, ale chyba się przeforsowałaś. Och, mam nadzieję, że to nie znów to przebrzydłe fassum...- rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu Elijaha. Zapewne był bardzo zajęty świętowaniem wygranej, ale przecież musiał zorientować się, że coś jest nie tak z jego siostrą. Magiczna bliźniacza więź robi swoje... - Już cieplej? - złapała drobne ramię siostry, wkładając w ten gest całą swoją troskę. I starając się ją asekurować. ...Jak dobrze, że mają ten wyczerpujący finał za sobą.
- Wygraliśmy… profesorze. - odezwała gdy nauczyciel odwrócił się zaskoczony jej obecnością. Podeszła ze złej strony, dobrze, że na nią nie wpadł bowiem nie miała wówczas wątpliwości kto wyszedłby cało z tego starcia. Musiała wyglądać niefajnie skoro zauważyła na jego zazwyczaj beznamiętnej twarzy coś związanego z zaniepokojeniem. Przymrużyła oczy, gdy buchnął ciepłym powietrzem prosto na nią przez co rozdygotała się jeszcze mocniej wszak zapomniała napomknąć, że nie ma na sobie suchej nitki. - D-dziękuję. Pogoda dzisiaj jest niemożliwa, ale i tak wygraliśmy, cieszy się pan? - starała się mimo wszystko być uprzejma i zagadać dopóki dopóty obok nie pojawiła się Éléonore. Dziwnie było oglądać ją obok profesora i mieć świadomość, że coś między nimi było… albo jest…? Ciężko się zorientować kiedy tak się dygocze z zimna. - Bardzo z-zimno, ale gdzie nasz Eli… ojej. - wybałuszyła oczy widząc jak ten całuje Morgan… a ona go przytula. - Chyba jest z-zajęty. Och, jak miło to widzieć. - powieki stały się cięższe. Elijah całował kapitan przeciwnej drużyny i uważała to za coś pięknego choć jednocześnie coś ją ukuło w okolicach serca. Nie miała pojęcia, że coś między nim a nią… Dzisiaj jednak nie chciała się tym przejmować tylko dać porwać ogólnej radości. Podniosła wzrok na nauczyciela. Skrzydło szpitalne? Skoro jest tam łóżko to chętnie tam doczłapie. Wtuliła się w siostrę i schowała pod wyczarowanym parasolem. - Miałam być rezerwą rezerwy ale Julius musiał zejść z boiska, a ja mam już doświadczenie jako pałkarka. I się nam udało, ale zaraz chyba zasnę na stojąco. - opadła większy ciężar ciała na siostrze skoro ją obejmowała. Położyła głowę na jej ramieniu i zamknęła oczy. - Nnie, to nie fassum. Byłabym blada jak ściana. - zaprzeczyła, a nie wiedziała, że istotnie jest bledsza niż wcześniej. - Nie powiecie… znaczy… nie martwmy Eliego. Dziś będziemy świętować zdobycie pucharu. Profesorze? Élé może zostać jeszcze trochę w zamku czy musi już iść? - z trudem otworzyła oczy aby spojrzeć na olbrzyma i dzisiaj patrzyła na niego z bardzo szczerym uśmiechem (choć przyćmionym złym samopoczuciem).
Wyglądał może, jakby chciał zostać sam i gdyby ktoś go spytał, to pewnie tak właśnie by powiedział; tak naprawdę jednak to wcale tak nie było, dlatego tkwił bezensownie na tym boisku dookoła całujących się par i wiwatujących Krukonów, licząc po cichu na to, że Bonnie jednak sobie nie pójdzie, chociaż przez chwilę tak właśnie wyglądała. Biedna, pewnie się spodziewała, że uda mu się go rozweselić, niestety, potrzeba było do tego czegoś więcej. Sam nie wiedział czego. Dowiedział się dość szybko, bo w momencie w którym dziewczyna zupełnie znienacka przylgnęła do niego i objęła, spłynęła na niego przyjemna fala ciepła - ale jakoś tak od wewnątrz - i czegoś dziwnego, jakby ulgi; bardzo miłego uczucia w każdym razie. Odwzajemnił jej uścisk, przyciskając do siebie być może zbyt czułym jak na przyjacielskie przytulanie gestem, ale nie analizował tego teraz i nie myślał co robi, tylko działał odruchowo. Bliska obecność Bonnie była bardzo kojąca i nie chciał jej teraz z tych objęć wypuszczać. - Jak dobrze, że przyszłaś - wyrwało mu się cicho, mogła go nie usłyszeć pośród głośnego szumu zacinającego deszczu i ogólnego harmideru, jaki wydawał z siebie tłum, który zalał boisko. Przyjrzał się jej twarzy dokładniej, gdy podniosła wzrok i dopiero teraz dostrzegł, że po policzkach spływają jej kolorowe strużki, zdobiące je wcześniej w postaci herbów z gryfem - Mhm. Dobrze. Tylko że będziesz musiała prowadzić sama całą rozmowę albo znieść ciszę - uprzedził, ścierając jej z policzka czerwień i złoto, co wcale nie było potrzebne, bo deszcz padał srogo cały czas, rozmazując malunki, dlatego farba wciąż się rozmazywała. Od skupienia na dziewczynie oderwał go znajomy głos należący do osoby, która chwilę wcześniej w brualny sposób złamała mu serce; nim zdążył zareagować, Fillin bezceremonialnie go całował. No, i tak się zachowują prawdziwi przyjaciele. Wybaczył mu oczywiście w sekundzie wszystkie wcześniejsze winy, poklepał też po ramieniu i nawet pokiwał głową ze zrozumieniem. Miałby się dąsać i odmówić wspólnego schlania jak dzikie świnie? W życiu. Od razu zrobiło mu się trochę lżej. - Jasne, a potem komuś nakopiemy. Leć, leć, bo ci tę gwiazdę tłum porwie - odparł, starając się brzmieć pozytywnie i zbierając w sobie wszystkie pokłady silnej woli, by wyrazić się o Viki pochlebnie, a nie na przykład per szmata, choć miał na to wielką ochotę, bo na razie chował do niej urazę - jak śmiała wygrać Krukonom mecz? Wiedział jednak, no wiedział, że musi zdusić w sobie te pokłady chamstwa i zupełnie niedojrzały gniew na przeciwniczkę i że musi się postarać żeby jej nie szkalować z tego powodu. Fillin się cieszył w końcu. A gdy Fillin się cieszył, to on też, choć dziś ta radość ze szczęścia przyjaciela to była tylko igła w stogu dramatu. Odprowadził ziomka przez moment wzrokiem i wrócił do Bonnie. - No to chodźmy - powiedział, bo czuł że jak jeszcze chwilę postoi w tym pierdolonym krukońskim uradowanym tłumie to nie wytrzyma. Jaka żenada. Jaka porażka. Jak dobrze, że przyszła.
Alexander D. Voralberg
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 198
C. szczególne : wysoki i wychudzony | blady | blizny wokół ust i na twarzy | nienaturalnie białe oczy i mogące wywołać niepokój spojrzenie
Miał aktualnie dziwnie ambiwalentne podejście. Z jednej strony Elaine była rozczulająca nad swoją dobrocią, skromnością i zachwytem nad zwycięstwem drużyny i może nawet by się uśmiechnął w jej kierunku, kiedy potwierdzał jej słowa, ale jej stan wyglądał na tyle poważnie, że ten gest mimiczny w jego przypadku aktualnie raczej nie wchodził w grę. - Tak, wygraliśmy Elaine, jestem dumny. - rzucił, starając się, aby ton jego głosu nie brzmiał jakby martwienie się o dziewczynę przewyższało radość z wygranej finału przez jego Krukonów. Spotkał się spojrzeniem z Éléonore, która na wspomnienie o Skrzydle Szpitalnym wyraziła raczej umiarkowane chęci zabrania tam własnej siostry, co skwitował wymownym uniesieniem brwi. No co za paskudna hipokryzja. Z pewnością jeszcze jej to wypomni. Na tę chwilę był niezwykle wdzięczny, że to ona asekurowała fizycznie dziewczynę i on nie musiał tego robić. - Jesteś po fassum i Elijah dopuścił Cię do gry? – nie było słychać w tym pytaniu żadnych emocji, a nauczyciel zaklęć rozejrzał się po boisku w poszukiwaniu osoby brakującej do kompletu w świętej trójcy Swansea. Nawet zapomniał o formie grzecznościowej! Zacisnął zęby i przewrócił oczami, kiedy dostrzegł wymianę czułości pomiędzy kapitanami przeciwnych drużyn i w ostateczności powstrzymał się od przyciągnięcia go tutaj za uszy. Później z nim porozmawia. Z drugiej strony gdyby tak deszcz zaczął mocniej padać akurat w tamtym miejscu… - Panno Swansea. – dziwnie się czuł wypowiadając to nazwisko w towarzystwie obu yyy… kobiet. – Pani to powinna świętować w towarzystwie koca i kubka gorącej herbaty. – westchnął, rzucając na nią zaklęcie wzmacniające, co by nie padła im tutaj na miejscu. Zerknął ponownie na Éléonore, kiedy siostra wypowiedziała jej imię i sam złapał się na tym, że nie wiedział co ma odpowiedzieć. Próbował sobie przypomnieć wytyczne dotyczące gości z zewnątrz, jeśli chodziło o ten finał, ale w tym momencie wyparowały mu całkowicie z głowy. - Nie powinno być z tym problemu. – rzucił w ostateczności, bo chyba właśnie tak było. Zdaje się, że goście mogli zostać jeszcze kilka godzin po zakończonym meczu, bowiem nikt nigdy nie potrafił przewidzieć, ile ten w zasadzie potrwa. A on zdecydowanie nie miał nic przeciwko, choć domyślał się, że w tej sytuacji Éléonore spędzi raczej czas z własną, ledwo żywą siostrą. Co oczywiście w pełni rozumiał, choć w ostateczności trochę (ale tak minimalnie) żałował.
...Nie chciała martwić ani pakować w poczucie winy Eliego, ale on sobie spokojnie celebrował wygrany mecz wraz z gryfońską panią kapitan, a Elaine w tym czasie słaniała się na nogach. Powinien o tym wiedzieć, tym bardziej, że na bodajże ostatnim meczu, kiedy to zaatakowało go stado tłuczków, Iskierka czuwała przy nim i dbała o to, by nie umarł śmiercią tragiczną. Tak to przynajmniej Élé widziała w swojej głowie i na podstawie opowieści. Starała się więc nawiązać z bratem jakiś kontakt wzrokowy, ale jednocześnie nie burzyć mu romantycznej chwili. - Musisz odpocząć. - podkreśliła, tym razem odrobinę bardziej stanowczym tonem - I, na Merlina, jesteś blada... - przycisnęła ją mocniej do siebie, by na pewno nie stracić równowagi i by Elaine miała poczucie stabilności. ...Może jednak to Skrzydło Szpitalne nie było najgorszym pomysłem? Może powinna zgodzić się z Alexandrem? Jeśli to znów fassum... - Trzeba Ci zmierzyć temperaturę. - i gdyby miała wolną rękę, to pewnie już przytknęłaby ją do czoła siostry. Ale w tym momencie wolała osłaniać ją przed deszczem. Fatalna pogoda... ...Nie była pewna, czy zostawanie dłużej w Hogwarcie to dobry pomysł. Już sama jej relacja z Voralbergiem mogła przysporzyć wielu problemów, po co więc naginać gościnność dyrektora? Choć, w istocie, spędzenie jeszcze kilku godzin w zamku było kuszącą opcją. No i nie mogła zostawić tak Elaine. - Zostanę, ale pozwól sobie pomóc, dobrze? - i znów brzmiała jak ich własna matka. Przerażające. ...I prawie tak samo dziwne, jak słyszenie z ust siostry "profesorze" w kierunku mężczyzny, z którym ona sama... no właśnie?
Bonnie Webber
Rok Nauki : II
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : chrypka, lekki amerykański akcent, szare oczy, długie włosy sięgające do bioder często związywane
Naprawdę spodziewała się odtrącenia skoro jasno dał jej do zrozumienia, że nie ma ochoty na rozmowy. Już nawet wybaczała mu to, co miał (czysto hipotetycznie w jej wyobrażeniach) zrobić, czyli się brutalnie odsunąć. A jednak zamiast odsunięcia się otoczyły ją ramiona za którymi tęskniła od tamtego dnia, gdy pierwszy raz ją objęły w imię pocieszenia. Serce jej przylgnęło do mostka, jakby próbowało wyrwać się z piersi i usadowić tuż obok jego serca. Choć padał rzęsisty deszcz to jej było ciepło, miło i bezpiecznie. Żadna z zimnych kropel nie miała prawa odebrać jej tego uczucia. Wydawało się jej, że słyszy cudowne słowa jednak otulone szeptem i smutkiem. Podniosła wzrok, aby popatrzeć na wyraz jego oczu. Widziała w nich jak bardzo udręczyła go sportowa porażka oraz zdawała sobie sprawę, że quidditch zajmuje w jego życiu bardzo ważne miejsce. Zapomniała o malunkach na policzkach, a przypomniał jej o tym dotyk jego dłoni. Siłą woli powstrzymała się przed przymknięciem powiek. - To będę opowiadać ci o głupotach z mojego życia. - to nie był problem, jeśli nie będzie chciał mówić to ona będzie to robić tak długo aż gorycz zmaleje. Ta chwila była cudowna, zapisywała ją w pamięci i całkowicie zapomniała, że stoją na boisku i się przytulają. Dlatego też gdy Filin wparował prosto między nich to odsunęła się nie potrafiąc ukryć grymasu za ten… nietakt? Nie odezwała się jednak, bo rozmawiali, ten go wycałował i zazdrościła mu, że ma do tego prawo. Wtem poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Podniosła wzrok i spostrzegła, że przygląda się jej Joshua. Rozpoznała po jego twarzy, że oglądał ich już dłużej a przez to na policzkach, tuż po rozmazanymi malunkami zakwitł rumieniec. Posłała wujkowi uśmiech pełen zakłopotania i odwróciła czym prędzej wzrok. Czuła się jakby przyłapał ją na gorącym uczynku, a przecież nic złego nie zrobiła. Jedyne jej przestępstwo to zakochanie się w nieosiągalnym dla niej chłopaku. Po chwili Filin odszedł a ona nawet nie wiedziała o czym rozmawiali. Stanęła obok Boyda i wsunęła ręce do kieszeni kurtki, bowiem bardzo ale to bardzo chciała właśnie teraz ścisnąć jego dłoń i przytrzymać w swojej przez całą drogę do zamku. Nie mogła jednak tego zrobić, więc skinęła głową. - Tak, chodźmy najdalej stąd. - i ruszyli, a ona nie spojrzała już na Josha, mimo że go mijali. Myślała o tym chłopaku, który szedł tuż za nią.
| zt z Boydem
Rasmus Vaher
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 181,5 cm
C. szczególne : Wyczuwalny estoński akcent, czasem nieodmienianie w angielskim, blizny na lewej dłoni po zdjęciu klątwy.
Unosił się jeszcze na miotle, kiedy to wszystko się stało. Kiedy poczuł, że udało im się wygrać mecz. Ale o ile w czasie jego trwania odczuwał energię i skupienie na tym, aby być dobrym zawodnikiem, tak gdy tylko nastąpił sygnał gwizdka sygnalizujący koniec i ich zwycięstwo... jakaś pustka wdarła się do jego serca. Nie odczuwał nic, żadnego pozytywnego odczucia. Chociaż raczej powinien to zrobić. Spokojnie więc zlatywał na miotle w dół, aby w końcu zejść z niej i chwycić ją do rąk. Trzymając oburącz przysłuchiwał się jedynie wszystkiego co mówili inni. Czuł jak po jego twarzy spływał deszcz. Ktoś go zesłał, aby chyba ochłonął. Radość, śmiech, smutek, gniew. To wszystko mieszało się w jedno. Dla krukona obecnie nic to nie oznaczało. Bo co miał teraz czuć. Czego od siebie oczekiwać. Widział przebiegającego profesora, zresztą ich opiekuna domu. Zajmował się Elaine, a wraz z nim przyszła... ktoś podobny do Eliego i Elaine. Ach, czyli znowu rodzina. Przecież mogli przybyć. Ale od niego nikt nie przyszedł. Był sam. Na to wychodziło. Znowu sam. — Puchar wygraliśmy, ale na radość poczekajmy jak będziemy odbierać i drugi. — Powiedział trochę jakby w eter, chociaż @Alexander D. Voralberg mógł to usłyszeć, jeśli istniała u niego podzielność uwagi. Ewentualnie inni stojący w pobliżu ludzie. Rasmus jakoś... chciał już stąd wyjść. Iść gdzie indziej. Zaszyć się może w ciepłym łóżku, albo może przejść się do Hogsmeade. Chciał tylko spokoju. W końcu wyszedł do szatni. Trzeba było przecież wszystko odstawić.
z/t
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Alex zawsze wyglądał jakby był albo zamyślony albo śmiertelnie poważny, a te nieliczne momenty jego uśmiechu mogła policzyć na palcach jednej ręki. Czy przy Éléonore był bardziej otwarty? Spoglądała to na opiekuna domu to na siostrę i napawała się lekkim poczuciem ulgi, gdy psor narzucał na nią regularne zaklęcia rozgrzewające. Podziękowała mu cicho. - Och, to nie tak. On się nie zgadzał, ale naciskałam i nie mógł mi odmówić, bo go kocham. - palnęła bez zastanowienia, a przemawiało przez nią ogromne zmęczenie i naprawdę, gdyby nie oparcie w siostrze to mogłaby się nawet i przewrócić. Istotnie naciskała na Elijaha, aby siedzieć na ławce rezerwowych i zapewniała, że dobrze się czuje. Nie wzięła jednak pod uwagę, że jej odporność może okazać się za słaba po meczu. Kto by pomyślał, że zacznie lać jak z cebra? - Mówi pan do mnie czy do mojej siostry? - nawet się przy tym uśmiechnęła. - Fajnie, że jesteś Élé. Gdzieś tam pewnie jest mama i tata, prawda? Wie pan, że u nas w rodzinie to prawie zawsze wszyscy są blondynami? Celowo z Elim zmieniamy sobie kolor włosów na taki jak u Élé. Ma ładne włosy, prawda? - to ewidentny znak, że dostała gorączki, a gdy tylko się to działo to często nie kontrolowała to, co mówi, a zazwyczaj opowiadała wszystko o czym pomyśli. Jej powieki stawały się coraz cięższe i cięższe, a otwarcie ich graniczyło z cudem. - Tylko nikomu nich pan nie mówi, dobrze? Élé, ja nie chcę żeby rodzice mnie teraz widzieli... a Eliemu nie przeszkadzajmy. Niech się cieszy i świętuje. - mówiła to już zamkniętymi oczami.
Mogłaby pewnie w tej chwili uznać, że faktycznie była najlepszym szukającym w Hogwarcie, ale prawda była taka, że wiele zależało od szczęścia, a już na pewno w czasie takiej pogody, gdy po prostu ścigało się nie tylko z czasem, ale i deszczem, wiatrem i mruczącą cicho burzą. To wszystko było niesamowicie skomplikowane i była pewna, że mimo wszystko Fillin zdawał sobie z tego sprawę. Nie musieli o tym dyskutować, co więcej - nie było w tym najmniejszego nawet sensu, a ona naprawdę czuła się oszołomiona - wszystkie gratulacje, słowa ze stron profesorów, Elijah, każdy inny - to ją nieco przerastało i nie umiała sobie nawet znaleźć miejsca. Emocje powoli z niej opadały i czuła, że jest jej już zimno, zaczynała parować, a przynajmniej takie miała wrażenie i powinna jak najszybciej znaleźć się w zamku, żeby nie skończyć zaraz z jakąś gorączką. Pokiwała głową, kiedy chłopak stwierdzi, że musi zobaczyć się z Boydem, a potem, nim się obejrzała, Fillin znowu był przy niej. - Nie wiem! - rzuciła, śmiejąc się. - Kilka godzin temu planowałam stypę, a teraz chyba powinniśmy zamówić jakiś... tort - rzuciła i przytuliła się do Fillina, zaczynając powoli dygotać. Musiała faktycznie wziąć ciepłą kąpiel, przebrać się i dopiero wtedy myśleć o jakimś kontynuowaniu świętowania, bo obecnie nie było to wskazane. Kiedy i jak oddała drużynowy sprzęt, kiedy zabrano jej w końcu znicza i jak opuścili boisko? Tego nie wiedziała i właściwie nawet wiedzieć nie musiała, bo nie było jej to niezbędne do życia. Na razie była po prostu pijana oszołomieniem, szczęściem, radością, co kto chce! Były to dziwne uczucia, które kłębiły się w niej jak nieproszeni goście, ale mimo wszystko miała się naprawdę nieźle. I naprawdę cieszyła się z tego, że Fillin do niej przybiegł, że świętował tę chwilę razem z nią i właśnie odprowadzał ją do zamku, żeby nie zamieniła się nieoczekiwanie w jakiś sopel lodu.
//zt x2
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Nie był w pełni zadowolony z wystawionych ocen, ale, prawdę mówiąc, nie było najgorzej. Zdecydowanie dziewięć Wybitnych było dobrym wynikiem, choć biorąc pod uwagę, że wszyscy byli członkami szkolnych drużyn, to nie powinni schodzić poniżej oceny Powyżej Oczekiwań. Trudno. Pierwsze testy sprawnościowe mieli za sobą, następne po wakacjach. Wtedy zobaczy, w jakim stopniu sobie odpuścili treningi, komu odpoczynek od rozgrywek dobrze zrobił. Jeszcze przed nimi były egzaminy, które nie tylko będą dla nich sprawdzeniem w danej chwili, ale również podsumowaniem całego roku, który mógł z nimi pracować. Pomyśleć, że już był koniec roku, a niedawno przecież zaczął pracę… Za chwilę część wyjdzie ze szkoły i przyjdą nowi… To było dziwne… Jakby on jeden utknął w miejscu, jednocześnie mając możliwość obserwowania, jak pozostali się rozwijają i szykują do samodzielnego lotu. Poprawiał notatki z zajęć, zaglądając do ich prac domowych, gdy usłyszał, że ktoś jednak chce z nim porozmawiać. Uniósł głowę, uśmiechając się lekko na widok Williama. - Tak? - spytał, a w miarę, jak chłopak mówił, co mu leży na sercu, uśmiech na twarzy Walsha się poszerzał. Widać, że chłopak myślał poważnie o zawodowej grze, a to się chwaliło. Co do treningów z nim… - Nie widzę problemu. Wystarczy, że powiesz, na czym chciałbyś się przede wszystkim skupić, a wybierzemy miejsce czas na trening. Od tego tu jestem, żeby wam pomagać - odpowiedział, zgadzając się z miejsca na trening. Właściwie cieszył się, bo to oznaczało także trening dla niego samego. Przynajmniej nie zdziadzieje na stołku profesora, gdy będzie musiał trenować z młodzieżą. Dodatkowy ruch zawsze dobrze robi. - Patrząc na pana wynik z testów dzisiejszych, myślę, że rzeczywiście odrobina dodatkowych treningów nie zaszkodzi, choć z pewnością zostanie pan przyjęty do drużyny. Z ciekawości, gdzie chce pan próbować? - dopytał, spoglądając na niego z zaciekawieniem. Był gotów uważniej śledzić krajowe rozgrywki, a szczególnie tabelę zawodników, jeśli tylko jego studenci dostaliby się do drużyn. Kto wie, może nawet zaprzestałby żarliwego kibicowania Katapultom? Nie, jednak nie, ale cieszyłby się z rozwoju byłych uczniów.
Coraz częściej starał się nawiązać kontakt wzrokowy z Éléonore i to bynajmniej nie dlatego, że chciał (ale to też) ale po prostu szukając jakiegokolwiek wsparcia w sytuacji, w której Elaine najzwyczajniej w świecie zaczynała majaczyć. Jego coraz częściej nachodząca konsternacja powoli drążyła mu dziurę w brzuchu, szczególnie kiedy młodsza z sióstr zapytała o jedną z cech wyglądu tej starszej. Nawet w gorączce chciała go sabotować? No co za… uśmiechnął się wyrozumiale w jej kierunku, aczkolwiek było w tym uśmiechu coś w stylu ‘chyba musimy porozmawiać na temat wkopywania mnie w obecności Éléonore’. Najlepiej jeszcze w towarzystwie jej brata. O tak, to byłaby wspaniała pogawędka. - Tak, ma. – powiedział, rzucając zaklęcie ochraniające ich od deszczu na większą skalę. Nie mógł w tym momencie na nie spojrzeć. Nie tylko to ma ładne, ale prawienie komplementów w jego wykonaniu było zdecydowanie zbyt twardym orzechem do zgryzienia… oczywiście dla niego samego. Poza tym, nieco zmroziła go perspektywa obecnych na boisku rodziców całej trójki. Wiedzieli? Nie miał pojęcia i chyba nie chciał wiedzieć. - No dobrze, skoro tak sobie pani życzy. – szukając wzrokiem niknącego w tłumie Elijaha nie mógł się nie zgodzić, aby mu nie przeszkadzać. Głównie z powodu tego, że Elaine zwyczajnie go o to poprosiła. W innym wypadku najprawdopodobniej jego patronus już by stał obok niego i panny Davies i ostentacyjnie się na nich patrzył dopóki nie zorientowaliby się o co chodzi. A tak to jedynie przekręcił oczami. - Elaine mów coś. – a może lepiej nie. – Bo zaraz zemdlejesz. – dodał i choć robił to niechętnie to jednak był gotowy na to, aby ją łapać. Gdzieś… bardzo, bardzo głęboko gotowy. Chyba to był idealny moment, aby ruszyć w kierunku zamku i odprowadzić ją do skrzydła szpitalnego. Przynajmniej Éléonore będzie miała dobrą wymówkę, aby zostać dłużej.