C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Przestronna i pełna światła, niemalże o każdej porze dnia dolatują z niej smakowite zapachy. Najczęściej urzęduje w niej Faworek – skrzat, który od lat jest członkiem rodziny Swansea i dba nie tylko o zapełnianie żołądków domowników, ale i utrzymywanie czystości w domu. Właśnie dlatego kuchnia zawsze cała lśni. Można tu znaleźć prawdopodobnie wszystkie składniki, jakie mogą tylko przyjść na myśl, a przy tym dziesiątki rodzajów różnych kaw i herbat, które umilają wspólnie spędzane popołudnia. Mimo obecności skrzata, domownicy często korzystają z tego pomieszczenia, własnoręcznie pichcąc co tylko podpowie im wyobraźnia. Uwaga! Drzwiczki górnej półki (tej drugiej od lewej strony) mają tendencję do gryzienia w palce jeśli chwyci się je w niewłaściwy sposób.
Ostatnio zmieniony przez Elijah J. Swansea dnia Wto Wrz 24 2019, 17:38, w całości zmieniany 2 razy
Autor
Wiadomość
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Nie umiała ubrać w słowa powodu dla którego mniej rozmawiali, ale wiedziała, że czują coś podobnego. Znała go tak dobrze, a on ją lepiej niż ona sama... wszystko co widziała w jego oczach było jej bardzo znajome i bliskie. Wyjaśniała sobie to tym, że wpadli we własne zawirowania życiowe, gdzie po drodze niepotrzebnie się od siebie oddalili. - Było nam ciężko, ale naprawimy to, prawda? - wnętrzem dłoni pogładziła jego przedramię, wszak nie byłaby sobą gdyby podczas jednej rozmowy nie okazała fizycznie przywiązania, troski albo ciepła. Gdyby miała teraz poruszać temat jego złamanego serca to jak nic doszłoby do jeszcze większego smutku, a po tym rozpłakałaby się z powodu nagromadzonego w niej dziś żalu. Nade wszystko nie chciała, aby Elijah cierpiał i uświadomienie sobie, że nie zawsze ma na to wpływ było gorzkie do przełknięcia. Nie uchronią się wzajemnie od błędów czy życiowych cierpień, a więc powinni bardziej zwracać uwagę na to, by być przy sobie jak najczęściej. To była sroga nauczka, a więc teraz mogą nadrobić tamten czas przynajmniej do chwili aż Elijah nie wyjdzie na puchońską imprezę. Wstrzymała oddech, gdy zapytał o to co ją gryzie. Zdawała sobie sprawę, że jeśli wspomni o Cassiusie to jak nic go zdenerwuje, ale z drugiej strony nie chciała przed nim ukrywać w nieskończoność swojej bolączki. Wypuściła powietrze z płuc. - Coś się stało. - pokiwała głową i podniosła nań wzrok. - Nie, nie on. Z nim jest wszystko dobrze. Bardzo dobrze. - zapewniła i uśmiechnęła się choć bez pełni mocy, wszak cienie po rozmowie z Diną mocno rzutowały na jej nastrój. Obserwowała jego dłonie gdy przygotowywał im herbatę. - Chodzi o Cassiusa. - wreszcie to z siebie wyrzuciła i poczuła przy tym ulgę. - Pod koniec ferii bardzo... - potrząsnęła głową, aby inaczej ubrać uczucia w słowa. - ... to nie była kłótnia, ale bardzo nieprzyjemna rozmowa. Nigdy, Eli... nigdy jeszcze z nim tak nie rozmawiałam. To było... - nie skończyła, ale wiedziała, że brat zrozumie co chciała powiedzieć. - Od tamtej pory nie rozmawiamy i to mnie mocno gryzie. - przesunęła łabędzie kubki nieco dalej i usiadła na blacie. - Myślałam, że do mnie przyjdzie. Przecież on nigdy nie pyta czy może wpaść, po prostu jest. Czekałam aż to zrobi... to przeprosił mnie w liście. Na kartce, Eli. Jak tak można? - pierwszy raz w całym ich życiu żaliła się na ukochanego kuzyna, z którym Eli darł koty jeszcze w czasach gdy latali w pieluchach. Samo to mogło mniej więcej nakreślić poziom jej żalu, skoro wydarzyło się coś, co nie miało prawa naruszać jej miłości do Cassiusa. - Dzisiaj jeszcze złapała mnie Dina na rozmowę i padło wiele słów, po których się zdenerwowałam choć Dina chciała dobrze. Ja już sama nie wiem co mam robić, Eli. - schowała twarz w dłoniach, ale nie płakała, bowiem wylała już wystarczająco dużo łez. Chaos jej wypowiedzi zdradzał jak dużo wydarzyło się między nią a Cassim i jak wiele musi jeszcze opowiedzieć bratu. Postanowiła, że powie mu wszystko, a potem poradzi sobie (chyba), aby w razie czego odwlec Elijaha od przyłożenia mu w zęby.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Zawsze w końcu powracali do normy. Nieważne co złego się działo i jak długo zajmował im powrót do normalnego stanu, w końcu i tak im się to udawało – wspólnymi siłami. Im byli starsi, tym większe i bardziej złożone problemy pojawiały się na ich drodze, a im trudniej było trzymać się razem, ale wierzył – zwłaszcza teraz, kiedy w końcu zaczęli ze sobą rozmawiać – że i tym razem poradzą sobie ze wszystkim. Że będzie dobrze. Musiało być. Miał nadzieję usłyszeć, że po prostu dopadła ją przeciągła zimowa chandra. Nie życzył jej źle, oczywiście, ale wolałby, by smuciła się bez żadnego konkretnego powodu, jeśli nie dało się tego uniknąć. Dlatego też w duchu westchnął, słysząc, że powód w istocie był. Poczuł wstyd, bo coś się stało, a on długo to ignorował. „Chodzi o Cassiusa” Samo to wystarczyło, by zaczął utożsamiać się z czajnikiem, w którym jeszcze przed momentem bulgotała doprowadzona do wrzenia woda. Czuł, że i w nim zaczyna wrzeć, a para powoli i skutecznie gromadzi się w jego głowie, grożąc ujściem w postaci gniewnych słów. Nie był zły na nią, był zły na kuzyna, bo ten zawsze musiał być przyczyną problemów. Jak to możliwe, że mimo swojej szkodliwości, obie jego siostry tak zaciekle go broniły? Czy nie miały właśnie jak na tacy podanych przyczyn, dlaczego nie warto się z nim w ogóle zadawać? Oblizał zaschniętą powierzchnię warg i zatrzymał na niej spojrzenie, wyćwiczonymi przez lata sposobami wyciszając rozeźlone wnętrze. Wpierw tak, by nie zareagować metamorfomagią, potem tak, by nie zdradzała go zagniewana mina, a na sam koniec faktycznie się uspokoić. — To Cassius — odpowiedział z delikatnym wzruszeniem ramion, gdy opowiedziała o liście — zdziwiłbym się gdyby przejmował się nietaktem. Trudno było mu powiedzieć cokolwiek na temat Cassa... po pierwsze dlatego, że on i Elaine patrzyli na ślizgońskiego kuzyna w zupełnie odmienny sposób, po drugie dlatego, że nie miał żadnego doświadczenia w rozmowach z kuzynem. W kłótniach? Bójkach? Warczeniu na siebie przy każdej okazji? Tak, w tym jak najbardziej. Jednak nawet w dziwnie napiętej atmosferze wspólnego kreowania sztuki, która na moment potrafiła ich do siebie zbliżyć – nawet wtedy nie można było mówić o rozmowie. Tak naprawdę Elijah wcale Cassiusa nie znał... i jeśli potrafił wyobrazić sobie to, o czym mówiła jego siostra, to tylko dlatego, że tak dobrze znał ją. — Nie znam Diny — wolał powiedzieć to na głos na temat dziewczyny kuzyna, niż jego samego — ale nie wydaje się szczególnie miła — jest dziewczyną Cassiusa, z całą pewnością nie może być normalna — jesteś pewna, że chciała dobrze? W głosie miał pełno troski. Trącił ją delikatnie głową i wyprostował się żeby zamieszać w imbryku i w końcu nalać herbaty do łabędzich kubków. Cała Elaine – tak rzadko posądzała innych o złe zamiary; szkoda tylko, że nie zawsze miała w tym rację. — O czym rozmawialiście, że poszło aż tak źle? — podniósł nad nią wzrok i uśmiechnął się nieco — skrytykowałaś jego obraz? — próbował jakoś rozładować atmosferę. Nalał imbirowego naparu do obu kubków, zostawił je do delikatnego przestygnięcia i podszedł do siostry, żeby mocno ją do siebie przytulić. — Nie jestem chyba najlepszym doradcą w sprawie Cassiusa, Iskierko. Ale wiesz, jest dorosły i podobno potrafi myśleć, nie musisz zawsze za nim ganiać jakby był pępkiem świata. Też zasługujesz na zaangażowanie.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Za bardzo zaplątała się w swoich myślach, aby doszukiwać się w twarzy Elijaha wściekłości. Potrafił się kamuflować i nie było tutaj mowy tylko o metamorfomagii. Nie musiała też patrzeć na niego, aby mieć świadomość, że musiał pomyśleć o Cassiusie w bardzo negatywny sposób skoro okazał się osobą, która pierwszy raz w życiu tak potraktowała Elaine. Wydawało się jej, że ich intuicje są wysoko rozwinięte w kwestii wyłapywania intencji czy niektórych myśli drugiego. Doszukiwała się w drugiej osobie dobrych stron i choć zdawała sobie sprawę, że Cassius nie jest święty to przy niej zawsze się pilnował i nie dawał jej nigdy powodów, aby poczuć się przy nim źle. Jak to możliwe, że ona, zwyczajna portrecistka, nie wpadła na to, że rysy twarzy Cassiusa mogą wyostrzyć się w tak nieprzyjemny sposób, a oczy zasnuć lodowatym chłodem w chwili gdy na nią patrzy...? Mogła zawierzyć Elijahowi, nie traktować jego nienawiści do Cassiusa jako wciąż dziecięcej rywalizacji. - Powiedziała mi, że go kocha i w chwili obecnej nie obchodzą mnie jej inne cechy oprócz tego, że widziałam po niej, że jest w nim zakochana. Chciała dobrze dla niego dlatego poprosiła mnie o pomoc, o porozmawianie z Cassim. - nakreśliła wyraźniej obraz, aby pozbyć się niedopowiedzeń związanych z jej smutkiem, który czasem nie pozwalał w pełni wyrazić myśli. Eli potrafił wywołać u niej uśmiech nawet, gdy była przekonana, że teraz tego nie potrafi. - Nie, nie. Był... wściekły jak nigdy dotąd. - wyciągnęła do niego dłoń, a on przyszedł i ją przytulił, a teraz nic nie było jej straszne i mogła góry przenosić, bo miała wsparcie. - Nigdy nie widziałam takiej furii w jego oczach, Eli. - zniżyła głos do szeptu, aby nie było słychać narastającego przygnębienia w jej głosie. - W całym pokoju zrobiło się bardzo zimno od jego... jego oczu. On nie mówił, on syczał jak wąż. Rozwalił szafkę, miotał się po pokoju i ... bałam się do niego podejść. Autentycznie bałam się podejść, Eli. Mówił, że robił okropne rzeczy, że nie żałował, a potem kazał mi wyjść. Czułam, że jeśli tam zostanę to stanie się coś złego. Pierwszy raz nie byłam w stanie zignorować wszystkiego po to, by mu pokazać, że będę cały czas. - schowała twarz w jego ramionach. - Wybiegłam stamtąd. - a to było też niejako jej rodzinną porażką, bowiem łabędzie zawsze trzymają się razem bez względu na wszystko. Zwierzenie się niosło za sobą ogromną ulgę. Wiedziała, że Elijah teraz może się bardzo wściec i zdenerwować i nawet... nawet nie będzie próbowała tego powstrzymać, jeśli faktyczni pozwoli sobie na tak jawną złość. Potrzebowała oparcia w Elim bez względu na to, że ten otrzyma jeszcze więcej powodów, aby nie cierpieć Cassiusa i pogodzenie ich będzie graniczyć już z cudem. Przy nikim z rodziny nie czuła strachu. Nigdy nie zdarzyła się taka sytuacja, aby miała bać się kogokolwiek ze Swansea i to było jeszcze gorsze niż sam strach.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Cóż, w tej kwestii musiał przyznać jej rację. Był chyba zbyt zgorzkniały i przede wszystkim za bardzo zaciekły kiedy chodziło o Cassiusa. Byli rodziną i nawet jeśli nie potrafił dogadać się z kuzynem, każda osoba, która wiązała się ze Swansea, stawała się częścią tego bezładnego miszmaszu. Na krócej czy na dłużej, bez względu na cechy charakteru – powinni traktować tę osobę jak rodzinę. Dina nie była pod tym względem wyjątkiem. — Furii? — powtórzył za nią z mieszaniną zamysłu i niedowierzania — Ela, furii dlatego, że chciałaś z nim porozmawiać? Pogadać jak ludzie? — westchnął, usilnie próbując nie dać ponieść się nerwom; ilekroć udało mu się uspokoić, kolejne informacje na nowo podnosiły mu ciśnienie. Pogładził ją po jasnych, miękkich włosach, zmuszając się do wysłuchania jej w pełni, zanim powie coś niemiłego, co tylko pogorszy jej i tak podły nastrój. Tu chodziło o nią, nie o niego – nawet nie o Cassiusa; nie mógł pozwolić, żeby niesnaski wzięły górę nad ich rozmową. — Zrobił Ci coś? — zapytał ze śmiertelną powagą, nieruchomiejąc aż do momentu kiedy uzyskał potwierdzenie, że nic jej się nie stało. Gdyby go skrzywdził... gdyby podniósł rękę na Elaine, z całą pewnością nie dałby rady zapanować nad sobą. Znalazłby go choćby i na końcu świata i po stokroć oddał mu wyrządzoną siostrze krzywdę. — Skończony kretyn — wycedził przez zęby, uświadamiając sobie, że w miarę jej słów przytulał ją coraz mocniej i mocniej, napinając mięśnie. Nie tak mocno, by zrobić jej krzywdę, ale na tyle, by było to niekomfortowe. Zmarszczył brwi i wypuścił ją, próbując się rozluźnić. — To nie jest normalne, nie możemy udawać, że jest. Wręczył jej kubek z herbatą i usiadł na blacie obok niej, sięgając po swoją porcję naparu. Herbata natychmiast przybrała kolor czerwieni – rozzłoszczonej i... zakochanej? Imbirowa mątwa miała ograniczone możliwości. Na szczęście. — To niesprawiedliwe, że siedzisz i smucisz się tym od dłuższego czasu, a on... cokolwiek, cholera wie co się z nim w ogóle dzieje. Pewnie zachowuje się jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Nieodpowiedzialny dupek. Ze mną nie musi się dogadywać, ale Ty... zawsze dawałaś mu więcej ciepła niż na to zasługiwał. Kto następny? Éléonore? Caelestine? Mama? — w nerwach zaczął mówić więcej niż miał w zwyczaju, pospiesznie i niezbyt wyraźnie wypowiadając słowa. W końcu zamilkł na moment, znów mocząc wargi w herbacie. Zawahał się i spojrzał na nią, szukając wzrokiem jej spojrzenia. — Powinnaś była przyjść do mnie od razu. To moja wina, że nie przyszłaś... przepraszam.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Gdy wracała myślami do tamtego wydarzenia to pluła sobie w brodę, że poruszała wrażliwe tematy. Gdyby miała chociażby najmniejsze pojęcie o tym jak mógłby zareagować... - To nie tak. Dina go kocha i chciała, żebym sprawdziła jak Cassius sobie z tym radzi bo obawiała się... obawiała się, że go tym krzywdzi. A gdy poszłam porozmawiać z nim i udzielił mi kilku pytań to zaczęłam się domyślać, że on też coś do niej czuje tylko to z siebie wypiera. - gdyby rozmawiała z Éléonore to nie zdradziłaby tak wielu szczegółów. Nigdy w życiu nie powiedziałaby na głos o trudnym problemie trawiącym Cassiusa, ale to był Elijah i mu ufała. Wierzyła... nie, ona wiedziała, że zachowa to wszystko dla siebie i wyczuje, że to jest powierzane mu w tajemnicy. - Zasugerowałam mu to i wtedy się tak zdenerwował. - wzdrygnęła się na wspomnienie lodowatych oczu. Nie zrobił jej niczego złego... i nawet nie brała pod uwagę, że mógłby. Nie chciała o tym myśleć nawet jeśli rzeczywistość była okrutniejsza niż jej uczucia żywione dla kuzyna. - Mogłam nic nie mówić... ja po prostu chcę, żeby był szczęśliwy. - westchnęła i wtuliła się w pierś brata. Skrzywiła usta, gdy obejmował ją zdecydowanie za mocno jednak wytrzymała te kilka sekund najwyższego napięcia. Uniosła filiżankę do ust i upiła drobny łyk herbaty. - Dina mi mówiła, że on żałuje, że chce pogadać, że źle się czuje. Ja po prostu chyba jestem tym zmęczona. Miała mi powiedzieć później czy dogadała się z nim, a mnie zlekceważyła. Po prostu dziś przypadkowo przyznała, że jednak są razem. - czuła się wykorzystana i choć nie chciała się do tego przyznać to trochę tak było. Odnosiła wrażenie, że oni oczekują od niej naprawienia wszystkiego, a ona nie potrafiła nawet wyrazić na głos im swoich żali. Tylko Eliemu właśnie zwierzała się z tego co czuje. Nie miała pojęcia co odpowiedzieć. Nie potrafiła przewidzieć następnego ruchu Cassiusa. Miała tak paskudny dzień, że chciała po prostu się przytulić i nie myśleć o tych wszystkich przykrych rzeczach. Przynajmniej przez chwilę. - Nie obwiniaj się. - oparła policzek o jego bark złakniona takich drobnych czułości. - Przez resztę ferii chodziłam wściekła i rozżalona i prawie się pokłóciłam przez to z Rileyem. Musiałam to sobie przetrawić w myślach. - jak to było do przewidzenia nie zgadzała się na przejęcie przez niego jakiejkolwiek winy. - Ale już mi lepiej, że wiesz. Potrzebowałam cię właśnie dzisiaj. - podniosła głowę i zajrzała do jego błękitnych oczu wiedząc, że znajdzie tam zrozumienie i wsparcie. Choć dalej w jej spojrzeniu krył się smutek to teraz powoli ustępował uldze, że mogła się mu wygadać. Pogładziła go po ramieniu, gdy dojrzała kolor jego herbaty.
Elijah J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
— Skoro żałuje i źle się czuje, powinien zdobyć się na coś więcej niż list. W tonie jego głosu rozbrzmiewała przede wszystkim zaciętość i nieustępliwość. Nie istniała chyba siła, która byłaby w stanie przekonać, że Cassius ma choć odrobinę racji, czy usprawiedliwić go jakoś w jego oczach. Na co dzień negatywny jego wizerunek z całą pewnością w niczym tu nie pomagał, ale prawdę powiedziawszy był aktualnie zdania, że nawet jeśli darzyłby kuzyna przyjaźnią, czułby się teraz zniesmaczony. Zachowywał się jak rozpieszczony dzieciak i cierpiały na tym najbliższe mu osoby; pech chciał, że były to te same osoby, które były najbliższe i Eliemu. — Nie... to dobrze, że mi powiedziałaś, przepraszam — westchnął ciężko i obiecał sobie przestać wyrzucać z siebie negatywne słowa pod adresem Cassiusa; nosił ich w sobie całą masę, ale Elaine nie musiała o tym wiedzieć, a tym bardziej tego słuchać. Nie dziś; nie teraz. Jej słowa i gesty poprawiały mu nastrój, choć to ona była tu przecież osobą, która potrzebowała podobnego pozytywnego bodźca. Cała Elaine – nawet zdruzgotana, potrafiła pozytywnie wpłynąć na otaczających ją ludzi. To właśnie dlatego zrozumiał czego potrzebuje dziś wieczorem – nie imprezy, zabawy i gwaru, a towarzystwa własnej rodziny. Cieszył się na myśl, że spotka tam Morgan, ale to przecież mogło poczekać... a jeśli nie mogło – nigdy nie było tego warte, prawda? — Co Ty na to żeby pooglądać stare zdjęcia? — uniósł kąciki ust w łagodnym uśmiechu, posyłając jej ciepłe spojrzenie. W swoim pokoju miał całą masę albumów i małych pudełek wypełnionych fotografiami. Częścią z nich były jego pierwsze podejścia do tej dziedziny, częścią po prostu rodzinne wspomnienia. — Zmieniłem plany, okazuje się, że mam coś znacznie lepszego do roboty. Nie jakies tam imprezy — przewrócił wymownie oczyma i złapał za ucha ich kubków, by zanieść je na górę. To było zdecydowanie lepsze zajęcie.
Ostatnie wydarzenia były zbiorem niezwykłego przypadku i jeszcze mniej prawdopodobnych szaleństw, które doprowadziły do sytuacji, w której to właśnie się znalazł - kwestionując wszystkie swoje decyzje życiowe i spontaniczne wygłupy przy szampanie, o których na samą myśl aż łapał się za czoło i masował skronie. Ostatnio tak głupio zachował się w wieku siedmiu lat, kiedy to najdurniejszą możliwą wymówką próbował wykraść się do kolegi na basen i jeszcze mniej mądrze tłumaczył się, czemu miał mokre włosy. Jakim cudem doprowadził do podobnego zachowania, mając dwadzieścia lat więcej na karku? Nie chciał sobie przypominać, co dokładnie sprawiło, że w ogóle pozwolił sobie na podobną swobodę. Nawet teraz, idąc ulicą domów mieszkalnych w Dolinie Godryka, skręcało go ze wstydu nad własną postawą wtedy, na wystawie, gdy czuł się zupełnie jak beztroski dzieciak, co samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie zachowywał się podobnie do takiego szczyla. Naprawdę, jeżeli mógłby dać radę Lysandrowi sprzed tygodnia, to nawet nie marnowałby słów tylko po prostu wytrącił mu kieliszek z ręki z własnym, nieskrywanym zażenowaniem. Tak, zażenowanie towarzyszyło mu od tygodnia, gdy tylko wspomnienia swoich wygłupów wracały w przypadkowych momentach dnia falowo i zdecydowanie bezlitośnie, sprawiając, że nawet w środku rozmowy ze współpracownikami kilka razy ze świstem wciągnął powietrze - dokładnie kiedy urywek wydarzeń uderzył go prosto i celnie jak sierpowy w brzuch. A jednocześnie, z jakiegoś jeszcze mniej zrozumiałego przez niego powodu, mimo całych ciarek skrępowania, które byłyby w stanie wykręcić go jak ścierkę do podłogi, wciąż miał w sobie pokłady nierozsądku, by zachowywać się jak szczeniak. Bo nie ważne, jak bardzo przed samym sobą tłumaczył, że nie może sobie pozwalać na podobne sytuacje, kąciki jego ust drżały, chcąc się wyrwać w uśmiechu. Wspomnienia Elijah absolutnie pochłoniętego tematem i emanującego blaskiem pasji, zawziętości i sztuki zamkniętej w jego własnym świecie były zachwycające. Gdyby tylko nie wiązały się z jego własnym zachowaniem i wszystkim, za co chyba naprawdę powinien mężczyznę przeprosić. Włącznie z tym, że w ogóle wpraszał się do rodowej rezydencji będąc, cóż, zupełnie nie rodowy, rodowodowy, ani nawet zbliżony w swojej pozycji do przywileju przebywania w takich właśnie miejscach. Ostatnim, czego chciał, było to żeby Elijah miał przez niego kłopoty, żeby w oczach innych czarodziejów zwyczajnie się spodlił. Od takiej myśli naprawdę, dogłębnie się skrzywił. Z czystej grzeczności powinien mu wtedy odmówić, przecież on wiedział jak to wyglądało. Niewłaściwie. Ale wtedy, pod wpływem dobrego humoru, szampana i niezaprzeczalnego, brawurowego, aroganckiego wręcz wobec wszystkiego innego szczęścia, konwenanse odeszły na bok. Czuł się ugoszczony, powitany, przyjęty i wysłuchany. Chciany w miejscu, o którym nie pomyślałby, jak o właściwym dla siebie. W obecności Elijah mógł nie tylko być usłyszanym, miał szansę także i jego samego zrozumieć, kiedy z takim zapałem odkrywał przed nim kolejne niunase, rzucał światło na jego motywy. I przy tym wszystkim nie patrzył na sam motyw, dlaczego miałby to robić, po prostu w blasku tym wszelkie inne wspomnienia i cała wiedza związana z magiczną kulturą odeszła w cień. Będąc poza światłem fotografii, niepewność wracała, uderzając wątpliwościami ze zdwojoną siłą. Z każdym krokiem zastanawiał się, czy nie powinien po prostu wykonać przysłowiowego w tył zwrot, wrócić się do swojego mieszkania i zaszyć w nadgodzinach nad aktami, które to zabrał do siebie. Przeprosić za kłopot, powiedzieć, że rozumie tę grzeczność i za nią dziękuje, ale zdecydowanie nie powinien z niej korzystać. Nie należała mu się. Lecz wtedy, gdy wyobraźnią już wędrował po klatce schodowej, otwierał drzwi i tylko myślał, że mógł odetchnąć - dusił się. W rogu, na regale, stał mały łabądek ruszający delikatnie głową i skrzydłami, przypominając mu, dlaczego tak nieustępliwie, bezprawnie oglądał się za kolejnym spotkaniem. Tęskniąc do powietrza. Podobno to łabędzie potrzebują swojego miejsca na ziemi. Jakaż przewrotność losu, że jemu tak dobrzei było przy jednym z nich. Nawet beztroski uśmiech był mu tak lekkim, że go nie zauważył, gdy finalnie odrzucił jakikolwiek pomysł powrotu.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Dzień po wernisażu nie wiązał się z olbrzymim bólem głowy chyba tylko dzięki LJowi, który razem z Faworkiem wmusił w niego takie ilości wody, że był święcie przekonany, że pęknie. Był jednak jeden rodzaj kaca, na który nie pomagały ani woda, ani eliksiry i musiał z tym sobie jakoś radzić. Wspomnienia z poprzedniego dnia, choć bynajmniej nie urwał mu się film, wracały do niego przez cały następny dzień i to w najmniej odpowiednim momencie, powodując nagłe stężenie twarzy i problemy z panowaniem nad metamorfomagią, kiedy to jego włosy usilnie próbowały pokryć się pełną wstydu żółcią. Było to o tyle niefortunne, że miał tego dnia naprawdę dużo zajęć, bo profesor Forester zupełnie się pochorował i oddał mu wszystkie godziny działalności artystycznej, co w każdym innym momencie przyjąłby z radością, ale akurat wtedy – z absolutną niechęcią. Oczywiście miał świadomość, że nie powiedział nic szczególnie okropnego, ani tym bardziej nic takiego nie uczynił, ale doskwierała mu myśl, że przekroczył pewne granice dobrego smaku, których nie powinien był nawet dotykać, kiedy znał drugą osobę tak mało, jak było to w przypadku Lysandra. Alkohol wprowadzony do krwiobiegu podpowiadał mu, że skoro on czuł się w towarzystwie aurora swobodnie, to z pewnością działa to w dwie strony. Największe wyrzuty sumienia miał jednak z tego powodu, że gadał jak nakręcona katarynka, podczas gdy jego gość od pewnego momentu wypowiedział zaledwie kilka zdań, by nie powiedzieć – słów. Pluł sobie w brodę, że sobie na to pozwolił i nie mógł uwierzyć w to, że naprawdę aż do tego stopnia zabrakło mu wrażliwości. Z drugiej strony wrócił z galerii szczęśliwy jak nigdy, tak… głęboko, artystycznie spełniony. Zrozumiany, wygadany, jakby uwolniony z ciężaru pewnej światopoglądowej tajemnicy, którą wcześniej nie miał się z kim podzielić. Nie miał? A może po prostu nie chciał, nie potrafił, n i e m ó g ł? W galerii było wszak całkiem sporo osób i to na długo przed tym, nim pojawił się w niej Lysander. Tym gorzej było mu z tym, że prawdopodobnie zaprzepaścił szansę na ciekawą znajomość, będąc zbyt rozchichotanym, rozgadanym, spoufalonym. Milczenie było o wiele łatwiejsze, bezpieczniejsze. Nic dziwnego, że zwykle tak kurczowo się go trzymał. Nie spodziewał się, że Lysander postanowi przyjść, że weźmie na poważnie jego pijackie bełkotanie i zjawi się w jego rezydencji. W rezydencji? – prychał pod nosem od czasu do czasu – Na miłość merlinowską, Swansea, coś ty sobie myślał? Dawno nie zrobił nic mniej profesjonalnego, zapraszanie niemal obcych ludzi do prywatnego studia w rodzinnym domu właściwie prosiło się o jakiś paskudny wpis na Psidwaczku. Prawie zaakceptował fakt, że do sesji nigdy nie dojdzie, ale i tak odmawiał wszystkim potencjalnym planom na sobotę, migając się tym, że wystawa była wyczerpująca i potrzebuje po prostu odpocząć. Tak samo odmawiał jednak wygodnym dresom, pozostając w błękitnej, jedwabnej koszuli, która mimo wszystko była mniej komfortową, a za to elegantszą opcją. Prawie podskoczył, kiedy usłyszał stukot kołatki. Na wszelki wypadek czytał książkę wyjątkowo nie w swoim pokoju ani bibliotece, a w salonie, aby być blisko drzwi. Zanim je otworzył, polecił Faworkowi żeby zagotował wodę na herbatę i dyskretnie zerknął przez okno, upewniając się, że intuicja go nie myli. Zatrzymał się jeszcze na moment, walcząc z szerokim uśmiechem, który wcisnął mu się na usta nie wiadomo kiedy, i który zdecydowanie był zbyt creepy na witanie gości, odchrząknął i w końcu otworzył drzwi, nieświadomy, że jego włosy z perfekcyjnej platyny zmieniły kolor na złocisty blond i to w momencie, kiedy drzwi były już otwarte. — Lysander! Dobrze Cię widzieć. Nie byłem pewien, czy nie zmieniły Ci się plany — o tak, przygotował sobie tę formułkę, nie chciał bowiem pokazać, że całkiem nie wierzył w to, że mógłby tu przyjść, i że był na to nieprzygotowany, ale jednocześnie chciał zaznaczyć, że jest tym odrobinę zaskoczony. Miło zaskoczony. Uśmiechnął się do niego i na powitanie wyciągnął do niego dłoń, po czym obrzucił go spojrzeniem, przybierając zmartwioną minę. — O rany, nie przyniosłeś kwiatów dla skrzata domowego? Na Merlina, zapomiałem Ci o tym powiedzieć, prawda? — starał się zachować powagę i nawet udało mu się nieźle zagrać przerażenie, że go nie poinformował, ale zaraz wybuchnął śmiechem, zdradzając się, że podle sobie z niego zażartował, na poczekaniu tworząc w głowie jakąś przedziwną rodową tradycję. Tak, to by było na tyle, jeśli chodziło o zachowanie powagi i jakiekolwiek wnioski wyciągnięte z ostatniego spotkania, wszystkie one wzięły w łeb w jednej sekundzie, jednej chwili. Zwłaszcza ten, że wszystko to było spowodowane alkoholem. Przepuścił go w przejściu, zapraszając go do środka ruchem ręki i zamknął za nimi drzwi. — Napijesz się kawy, czy herbaty? Jakie są Twoje smaki? Nieskromnie powiem, że umiem przyrządzić niemal wszystko — uśmiechnął się do niego serdecznie i pokierował go na prawo, w stronę kuchni — to nasz przyjaciel, kucharz, lokaj i towarzysz, Faworek. Faworku, poznaj Lysandra. Usiądź, gdzie Ci wygodnie — zorientowawszy się, że w ręku wciąż trzymał książkę, odłożył ją na blat, a sam podszedł do jednej z szafek i otworzył ją, gotów wymienić wszystko, co jest w stanie mu przyrządzić – choć mogłoby im na to zabraknąć wieczoru.
Brakowało mu powietrza. Nie panikował. Jeżeli miałby zagłębić się w tamtym momencie w siebie, czego jednak za wszelką cenę nie chciał robić, nie mógł pozwolić sobie zrobić, wcale się nie denerwował. Nie towarzyszyła mu trema i daleko mu było do lęku, nie miał nawet ścisku w gardle. Nie mógł oddychać. Miał trzeźwy umysł, wolny od niepotrzebnych napięć. Nie wpadał w histerię, a on sam, jego krok, mowa ciała, gesty i myśli były spokojne. Chciałoby się nawet rzec - wyciszone na wszelkie, zewnętrzne sygnały. Dla niewprawnego oka, równie niewzruszonego jego obecnością, mógł wydawać się dokładnie taki, nieprzejęty, czy wręcz obojętny na otaczający go świat. Dusił się. Spacerował równym tempem, przyglądając się kolejnym, mijanym budynkom. Błękitne spojrzenie leniwie błądziło po strojnych fasadach historii w najczystszej, architektonicznej formie, niewzruszonej przez czas pod tarczą tysięcy zapewne zaklęć. Nie zagłębiał się w szczegóły ich powstania, w drobne freski i grubość kolumn, kolory farb czy style dachówek, mogących zdradzić, w jakim okresie zostały wybudowane. Zdystansowany od nich, niemalże oschle przenosząc wzrok na kolejne rezydencje, stwierdzał prosto, że miały one wieki. Całe setki lat surowej historii. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Wszystko dookoła niego było magiczne. Miał wrażenie, że nawet cisza, jaka zawisła w powietrzu, dudniąc mu w uszach głuchą ulicą, była zaczarowana. Nawet jego płaszcz, który kilka razy uniósł się na wietrze, zdawał się szeleścić w zupełnym bezdźwięku. Gdyby teraz przeszedł przez nicość, nie poczułby różnicy. Magia, która uformowała tę dolinę, była dla niego wszak równie odległa. I równie niewłaściwym był tu jego pobyt. Odetchnął głęboko. Nagle, tak niespodziewanie jak i najprościej w świecie naturalnie, poczuł, jak spada mu cały ciężar z ramion, choć to właśnie dopiero pod lekkością tą, a nie wagą całego spaceru po dolinie, ugięły mu się kolana. Rozchylił usta, nie wiedząc, czemu dokładnie się dziwił i samym tym faktem zaskakując się jeszcze bardziej. Elijah Swansea, stojący w drzwiach z tym swoim ciepłym, słonecznym uśmiechem i równie połyskującą czupryną był dla niego tak bliski. Wypuścił powietrze. Chyba trochę spanikował, niewidocznie i nienachalnie, zaledwie w drobnym speszeniu okazując to, gdy przeczesał rozchełstaną wiatrem czuprynę blond loczków. Z tak huczącą na zewnątrz pogodą nie powinien się dziwić, że cały był lekko niedbały, choć przecież nie można było go nazwać niechlujnym. Kolejny powiew głośno zatrzeszczał w gałęziach drzew. I nabrał je z powrotem, by zatrzymać się w pół oddechu. Zupełnie stracił rezon, nie wiedząc, czy podać mu dłoń, czy natychmiast złapać za różdżkę i wyczarować czym prędzej kwiat. Jego ruchy nie miały żadnego wzoru, kiedy bez ładu i składu wycofał rękę od przywitania i już miał rzucać zaklęcie, kiedy mężczyzna roześmiał się dźwięcznie, zdradzając swoje drobne wygłupy. W odpowiedzi prychnął zaledwie, kręcąc głową z niedowierzaniem, że dał się tak łatwo podpuścić. Nie było w nim jednak surowości, ciepłym wzrokiem zdawał się gonić za mężczyzną, jakby chciał go samym swoim spojrzeniem upomnieć za taką niegodziwość i przegrywając z samym sobą już w pierwszej sekundzie, po prostu dobrze bawiąc się samą tą koncepcją. Czuł się tutaj tak dobrze. Zupełnie nie znał tego domu, lecz, wraz z przekroczeniem jego progu, przyjazna, zapraszająca atmosfera rozgrzała go lepiej, niż ciepło samych ścian, wciąż jednak nie dorównując promiennej obecności Elijah. - Oszustwo i wyłudzenie, może jeszcze zamelduję się na nadgodzinach w kwestii wykroczeń - zażartował, patrząc na niego zupełnie niepoważnie spode łba śmiejącym się wręcz wzrokiem. Szybko zdjął płaszcz, rozgaszczając się niemal natychmiast w prezencji fotografa, jakby był tu już wiele razy. - Mam nadzieję, że nada się do legitymacji? - zapytał wesoło, odsłaniając swój całkiem oficjalny ubiór, biała koszula była typowym, klasycznym wymogiem takich tortur, zwanych przez niektórych sesją, z kolei beżowy pulower w drobne wzorki miał cały ten wygląd “udomowić”. Nie chciał wyglądać zbyt oficjalnie, wystroić się za bardzo i speszyć mężczyznę przy tak nieoficjalnym zakładzie, który przecież był bardziej chłopięcą igraszką, aniżeli poważnym planem zdjęciowym. Pulower zdawał się być idealnym kompromisem pomiędzy elegancją a casualem. Choć teraz zarówno jego wzrok jak i myśli skupiły się zdecydowanie bardziej na postaci samego Elijah, który zachwycał nie tylko elegancja, ale tym, jak naturalnie się z nią obnosił. - Złoto bardzo pasuje do tego koloru - kiwnął głową na jego fryzurę. Już wcześniej zwrócił na to uwagę - widział, kiedy jego włosy zmieniały swoje tony, wcale nie pod wpływem światła. Fotograf był równie magiczny jak cała ta dolina i w jakiś zaskakujący sposób urzekało go to jeszcze dodatkowo. Poetycko? Artystycznie? Nie spodziewał się, że mógłby patrzeć na coś czy tym bardziej na kogoś pod tak obcym mu kątem, a jednak, zanurzając się w tym światku na zaledwie parę chwil widział dokładnie, dlaczego mężczyzna aż tak do niego należał. Odłożona książka zwróciła jego uwagę, najpierw jednak chciał się poprawnie przywitać z przedstawianym mu skrzatem. Jeszcze kilka minut temu wypominał sobie wszystkie swoje wygłupy, teraz z kolei, z błąkającym się, psotnym uśmiechem, który musiał powstrzymywać przygryzieniem się w policzki, wyczarował dwa drobne, jesienne bukiety. - Bardzo miło mi cię poznać Faworku, nazywam się Lysander Powell, mam nadzieję, że dalie i astry wpasowują się w twoje gusta? - zapytał, unosząc brew i na niego i zerkając lisio na Elijah. Musiał przygryźć i wargę, żeby przypadkiem się nie zaśmiać. Zachowując pełną, głosową powagę, bo minę miał taką, jakby właśnie się dusił, podszedł i do mężczyzny, oferując mu drugi bukiecik. - A ten idzie na twoje ręce - podał mu go jakby nigdy nic, omal nie prychając mu w twarzy i dopiero kiedy się obrócił, rzucił z największym rozbawieniem. - W końcu nie wiem ile jeszcze macie skrzatów - w końcu nie tylko fotograf potrafił sobie żartować. Dopiero siadając na fotelu, znów spojrzał w kierunku blondyna. - Jesienne. Zdecydowanie jesienne - powiedział już spokojnie, uśmiech majaczył na jego ustach w czystym wyrazie komfortu, kiedy przyglądał się krzątającemu się po kuchni mężczyźnie. - Orzechy, rozgrzewające maliny i przyprawy. Zdam się na ciebie czy lepiej mieć je w kawie czy herbacie - wzruszył ramionami, czekając na to, co mu dobierze. I to zaskoczyło go raz jeszcze, nie czuł presji, nie chciał za wszelką cenę pomagać w kuchni, zupełnie pozbawiony ciężaru “zobowiązania”, będąc szczęśliwym po prostu czekając, rozmawiając i chłonąc aromaty. Zerknął raz jeszcze na książkę. - Mogę zobaczyć, co czytasz? - zapytał, nim po nią sięgnął.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Dostrzegł zawahanie w ruchu mężczyzny i skłamały, gdyby utrzymywał, że wcale go to nie bawiło. Nie do końca poznawał samego siebie. Nigdy nie miał przysłowiowego kija w pewnej części ciała, ale nie pozwalał sobie na podobne żarty w takiej ilości, jeśli nie był z kimś naprawdę blisko. Przemknęło mu nawet przez myśl, że może przesadził, że może zostanie to jednak źle odebrane i zdążyło mu się zrobić głupio, ale wszelkie wątpliwości zostały rozwiane przez zgrabną ripostę aurora, na którą uśmiechnął się niewinnie. — Posłusznie oddam się w ręce prawa. Chociaż wcale nie chcę dokładać Ci pracy — zapewnił, odruchowo zniżając nieco ton głosu i przymrużając powieki. Jednocześnie wyciągnął rękę, by manierą tak podobną do bliźniaczej siostry odruchowo poprawić zagięty pod płaszczem kołnierzyk białej koszuli i… na Merlina, co on wyprawiał? Gdyby zobaczył tę scenę z boku, najlepiej z kobietą na jego miejscu, bez wahania potraktowałby te gesty jako flirt, a przecież wcale nie miał tego na myśli. Miał nadzieję, że i Lysander nie odebrał żadnego niewłaściwego przekazu. — kołnierzyk ci się przekrzywił. Poza tym jest idealnie — wyjaśnił swój ruch, i skomplementował go choć bezpośrednio, to całkiem pokracznie, zbity z tropu własnym zachowaniem. Zupełnie nie tak sobie to wyobrażał, dzisiaj miało mu iść lepiej, miał się nie plątać w zeznaniach, i nie pozwolić sobie na bycie tak awkward, jak mu się zdarzało. Chciałby jakoś dosadniej zaznaczyć, że większość osób w swetrach potrafiła całkiem stracić kształt i jakikolwiek charakter, podczas gdy on zdawał się tylko zyskiwać. Ale było go stać tylko na to, na jedno słowo, które nijak nie wystarczało, by oddać jego myśli. A miało być tylko gorzej, bo na stwierdzenie Lysandra odpowiedział pytającym, zupełnie zbitym z tropu spojrzeniem, po czym spojrzał po sobie, szukając złotego elementu, o którym zapomniał i dopiero w następnej kolejności przeczesał palcami włosy, delikatnie burząc ich porządek. Omal nie jęknął przy tym z czystej frustracji… — Hm, no cóż. Zwykle lepiej nad tym panuję. Pasuje, powiadasz? — uniósł wzrok ku górze, jakby chciał dojrzeć własną czuprynę, po czym dość łatwo dodał sobie błękitny kosmyk na samym przodzie grzywki. — Może powinienem był Cię uprzedzić, że jestem metamorfomagiem — uśmiechnął się odrobinę przepraszająco, chociaż nie czuł szczególnych wyrzutów sumienia, ludzie w jego otoczeniu po postu wiedzieli i chwilami zapomniał, że nie ma tego wypisanego na czole. Lys przyjął to zresztą całkiem spokojnie, jak na aurora przystało. Nieco go to rozczulało. Zgrabnie przejął od niego płaszcz i powiesił go na wieszaku przy drzwiach. Zachwycony tak grzecznym i doskonale wychowanym gościem Faworek pięknie podziękował za kwiaty i udał się w poszukiwaniu odpowiednio pięknego wazonu, co w domu współdzielonym z rzeźbiarzem nie było takie znowu trudne. Większość skrzatów prawdopodobnie nie przyjęłaby takiego podarunku, ale Faworek naprawdę był niejako częścią rodziny i mieszkał ze Swansea od wielu lat, wystarczająco wielu, by w pełni przywyknąć do dobrego traktowania. Elijah z kolei odwrócił się z zaskoczeniem, słysząc o astrach i daliach, których nie spodziewał się w tym zdaniu. Uniósł brew i po chwili konsternacji prychnął z rozbawieniem, bezwiednie przyjmując bukiet, nim na dobre to do niego dotarło. — Uwielbiam marcinki — wypalił bez sensu, prawie chowając twarz w kwiatach, kiedy nachylił się, by je powąchać, choć przecież doskonale wiedział, że rośliny, z których powstał ten bukiet nie miały żadnej konkretnej woni. — Och, tylko dwa. Wymieniam się z Faworkiem w kuchni od czasu do czasu — dodał, odzyskując nieco rezon i wyśmienity humor. Na widok przyniesionego przez Faworka wazonu wyciągnął różdżkę i stworzył jego idealną kopię, napełnił oba naczynia wodą i włożył do nich bukieciki. Następnie podziękował skrzatowi, zapewnił go, że należycie zajmie się gościem, i że na pewno nie będzie potrzebował pomocy. Dopiero wówczas zostawił ich sam na sam. — Miałem rację, że jesień do Ciebie pasuje. Nie bez powodu zaczepiłem Cię w „Hibiskusie” — nie pytał i nie wysuwał teorii, a stwierdzał oczywisty fakt. Zresztą domysły były poparte zdjęciem, którego odbitkę miał również sam Lysander. Coś podpowiadało mu jednak, że auror potrafił prezentować się doskonale o każdej porze roku – i właściwie miał chęć uwiecznić go w każdej z nich. Równocześnie z wypowiadanymi przez niego słowami tworzył w głowie możliwe kombinacje. Mógłby zrobić mu malinowy chruśniak z korzennym dodatkiem, ale zdawało mu się to zbyt banalne, zbyt proste i za mało orzechowe. Postawił na kawę i wybrał aromatyzowane ziarna o orzechowym smaku, które sprawnie zmielił w żarnowym ręcznym młynku. Wsypał kawę do onespellcoffee i nastawił go na espresso, bo absolutnie nie ufał tej maszynie w kwestii gotowych kaw, które to niby umiała robić. Zresztą nie byłoby to w jego stylu, całą przyjemnością był dla niego proces przygotowywania napoju. Zakasał rękawy i… spojrzał na Lysandra trochę nieobecnym wzrokiem, powoli wracając do rzeczywistości. — To? Śmiało, wróciłem do klasyku. Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, znasz? — rzucił mu ostatnie pytające spojrzenie i z uśmiechem błąkającym się na wargach przywołał do siebie składniki, które ochoczo wyskakiwały z szafek. Metalowy dzbanuszek na mleko, dwie wysokie szklanki do kawy, orzechy i gorzką czekoladę. Z chłodzących półek wyciągnął mleko oraz świeże maliny. — Szczerze mówiąc, to zainspirowałeś mnie do powrotu do mugolskich kryminałów, kiedyś częściej je czytałem. Wspominałeś o serialach i jakoś tak… — wzruszył delikatnie ramionami. Kiedy mówił, jego dłonie nieustannie były w ruchu, z wprawą zajmując się przygotowywaniem napoju. Roztopił czekoladę, rozgniótł maliny i z tych składników ułożył dwie niezbyt grube warstwy na dnie szklanek. Następnie napełnił dzbanuszek mlekiem i podgrzał je oraz spienił zaklęciem do pożądanej gęstości. Przelał je do szklanek i korzystając z tego, że był szybszy od ekspresu, przygotował mieszankę cynamonu i kardamonu, drobno pokroił orzechy i trochę czekolady.
Powód, dla którego nie zareagował na tak niespodziewany ruch mężczyzny, był dla niego zupełnie obcy. Gdyby chciał, mógłby to zrzucić na prosty fakt, że zwyczajnie się go nie spodziewał. To jednak byłaby tylko półprawda z tak oczywistymi lukami, że nawet nie próbował sobie nią mydlić oczu, czy też psuć zwyczajnie, albo właśnie wręcz przeciwnie - zupełnie niezwyczajnie przyjemnej dla niego sytuacji. Przecież, jeżeli tylko miałby na to ochotę, mógłby uniknąć jego dłoni, cofnąć się, uchylić, zrobić cokolwiek, co jako auror wykonywał prawie na co dzień przy mało przewidywalnych akcjach i jeszcze bardziej chaotycznych przestępcach. Teraz? Teraz po prostu stał. Obserwował. Był zaciekawiony i nawet tego specjalnie nie ukrywał, kiedy uniósłszy na niego brew, śledził jego ruch w tak, zdawałoby się, typowej dla niego nienachalnej manierze biernego zaintrygowania. Coś w jego twarzy, przyjaznym, rozbawionym jeszcze żartem wyrazie, w błyszczących oczach i subtelnym cieniu uśmiechu zadrżało, migocząc w nieco innej, chytrej odsłonie. Prawie jakby się spodziewał, co Elijah planował zrobić, albo też zauważył jego zawahanie w połowie wysunięcia dłoni i był tym bardziej zaintrygowany, czy je dokończy? Ukryta, można by rzecz wyzywająco przyczajona, prowokacja była narzędziem, którego nie wynosił poza pracę i którego bardziej się nauczył, aniżeli miał go w naturze. A jednak skłamałby, mówiąc, że przez myśl nie przemknęło mu, by się do niej odnieść. Nawet jeżeli tylko w formie drobnego przymrużenia oczu, czy drgnięcia policzków, jakby te chciały unieść się w cwanym uśmieszku, jeszcze zanim zdążyły to zrobić kąciki jego ust, kłamliwie niewzruszone zachowaniem fotografa. - W takim razie dziękuję za ratunek. Widać brakowało mi partnera w akcji - zażartował, nim zdążył w ogóle zauważyć, jak niestosownie do tej sytuacji mogło to zabrzmieć. Mimo to, z powodu zupełnie niewytłumaczalnego i tak samo naturalnego w jego obecność, jakiekolwiek zażenowanie odłożył na bok, zbyt dobrze czując się w tych zaczepkach, by przejmować się czymś takim, jak łamanie konwencji. Sam fakt, że tu był, łamał wszelkie konwenanse, a przecież i to przestało go obchodzić w obecności blondyna. - Jak już zauważyłeś, nie jestem mistrzem sztuki, ale moim skromnym zdaniem - tak. Pasuje ci - komplementy, podobnie jak sztuki pięknie, nie były jego mocną stroną, jednak, nawet jeżeli czasami nie powinien, potrafił powiedzieć, kiedy coś mu się podobało. I nawet on wiedział, że akurat tej uwagi zdecydowanie na głos wypowiadać nie powinien, nie chcąc być źle odebranym. - Spokojnie, nie zostawiłeś zbyt dużego pola do innej interpretacji - dodał żartobliwie, machając na to ręką, której to dłonią zaraz zakrył na chwilę usta, nie mogąc powstrzymać w żaden inny sposób drobnego uśmiechu na widok mężczyzny, który próbował dojrzeć własną grzywkę. Wyglądało to równie komicznie co uroczo, a mieszanka ta zdecydowanie należała do rozczulających, na widok których nie dało się pozostać obojętnym. I nie miał być to jedyny powód do uśmiechów, jaki Elijah stwarzał po prostu tu będąc i z nim rozmawiając. Lysander nie należał do najbardziej gadatliwych osób, tym bardziej do tych otwarcie żartujących. To nie tak, że nie miał poczucia humoru, to zdecydowanie mu dopisywało, nie znaczyło to jednak, że otwarcie je okazywał, czy w ogóle w jakikolwiek sposób pokazywał, że faktycznie je miał. Pod maską powagi krył swoje komentarze, a lekkim, kulturalnym skinieniem głowy wyrażał dogłębne rozbawienie. Tutaj było mu wygodnie. I nie miał na myśli ciepłego wnętrza, przejrzystej kuchni czy naprawdę komfortowych mebli. Było mu przytulnie w miejscu, jakim się znalazł wewnętrznie, do tego stopnia, że fakt znajdowania się w rodowej rezydencji przestał być dla niego zauważalnym. A tam, gdzie był komfort, tam i nie trzymały się go wszelkie maski. Jakkolwiek dziwne nie byłoby to, że właśnie z praktycznie obcą dla niego osobą zaczęły one z niego spływać, tak, że wręcz sam nie zdawał sobie z tego sprawy - nie było mu z tym dziwnie. - Czyli mam dziś swojego prywatnego skrzata? - zapytał niejako zawadiacko, rozbawiony i jego odpowiedzią i własną ripostą, szczerze serdecznym tonem pokazując, że w żaden sposób nie żartował sobie z mężczyzny, a robił to z nim. Czuł się bardzo domowo, zaskakująco prawie jak u siebie. Nie w jego surowym mieszkaniu, a w domu dziadków. Co prawda tam przy wszystkich kuchennych sprawach starał się pomagać, chyba że babcia robiła pierogi, w trakcie tej świętości nie podchodził nawet blisko kuchennego blatu. Niemniej to, jak teraz był wyluzowany, zupełnie nieskupiony na otoczeniu, a jedynie na rozmowie, jak niemalże leniwie obserwował fotografa krzątającego się po kuchni i jak z tym wszystkim było mu najprościej na miejscu, przywodziło na myśl dokładnie to uczucie. Ta ponowne, bierne zaintrygowanie zmieniło się w dużo bardziej aktywne, gdy sięgnął w końcu po książkę, a słysząc i czytając tytuł, zdecydowanie się ożywił, pojaśniał i z niemałym niedowierzaniem zerknął na mężczyznę, w tym wszystkim nie bojąc się okazać także zachwytu. Takiego prostego, dziecięcego, chłopięcego oczarowania, zupełnie jak sześciolatki, które wymieniają się nazwami swoich ulubionych dinozaurów. - Uwielbiam tę książkę - powiedział z zapałem, czując, jak odpala mu się słowotok i ani przez chwilę tego nie żałując. - To, w jaki sposób jest tam budowane napięcie, jest niebywałe. Co prawda przy zakończeniu miałem wrażenie, jakby było trochę na siłę przyspieszone, ale rozumiem, że Mikael musiał wygrać walkę z Wennerströmem. Chociaż sam chętnie bym o tym konflikcie w tle czytał przez całą serię - pokiwał głową, pobieżnie kartkując książkę, ciesząc się nią tak, jakby właśnie zobaczył starego przyjaciela. - Czytałeś czerwonego smoka? To oczywiście innego autora, ale moim zdaniem jeden z najlepszych portretów “tego złego”. Co prawda najlepiej wybrzmiewa w drugim tomie, “Milczeniu owiec”, ale pierwszy jest bardzo ważny pod zrobienie gruntu dla drugiej części. No i Clarice jest po prostu genialna. Jeżeli lubisz klasyki, zdecydowanie powinieneś poznać tę serię - dopiero po wypowiedzeniu tych słów trochę się zreflektował. Powiedzenie, że czytywało się mugolskie kryminały nie znaczyło od razu, że chciało się całej gamy rekomendacji. A jednak, po przemyśleniu tej sprawy, kiedy z nabożnością przejechał jeszcze palcami po okładce Millennium, nim je odłożył na swoje miejsce, stwierdził, że przecież mógł się tym podzielić. - A jeżeli podoba ci się sam motyw poszukiwania to, co prawda zakrawa to trochę na thriller, ale “Nocny film” jest naprawdę świetny, nie mówiąc o tym, że zamieszczone są tam materiały, które czyta sama postać, więc można samemu prowadzić swoje śledztwo i łączyć fakty. Nie rozumiem, czemu tak mało się o tym tytule mówi. Zupełnie przypadkowy zakup, ale całkowicie trafiony - dokończył, już bez żadnego wstydu czy wątpliwości. Cieszyło go niezmiernie, że to z jego powodu mężczyzna wrócił do kryminału i, choć może była to z jego strony zachłanność, chciał się przyczynić do kolejnych takich małych przyjemności.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Mógł cofnąć dłoń w ostatniej chwili, ale nie sądził, żeby mógł to ograć tak, by wyszło naturalnie. Ale nawet gdyby mogło ujść mu to na sucho, nie zrobiłby tego, choćby dlatego, by nie przyznać, że było w tym coś więcej, niż wrodzona nerwica natręctw i mania perfekcji nabyta wraz z wychowaniem. Gdyby się wycofał, przyznałby przed samym sobie, że nie było to w stu procentach naturalne i zwyczajne, że ludzie wcale nie dotykali się z byle powodu, i, co najgorsze, że nie miał prawa, by tak po prostu to zrobić. Przyspieszył więc ten ruch, postarał się, by był on niedbały i chciał czym prędzej uniknąć wzroku aurora, który zdawał się rzucać mu wyzwanie. Na Merlina, może powinien był się więc jednak wycofać? Czy przypadkiem Lysander nie pomyślał sobie teraz za dużo i nie odebrał jego zachowania jako takie z intencjami, o które nie chciał być podejrzewany? Gdyby pił coś w momencie kiedy padły jego słowa, z pewnością by się zakrztusił, a tak tylko poczerwieniał, co natychmiast zamaskował metamorfomagią i w takim właśnie stanie – skupiony na utrzymywaniu magii w ściśle określony sposób – trwał aż do momentu, kiedy ponownie całkowicie rozluźnił się w kuchni. Nie było to trudne, nie przy nim. Ledwo palnął coś zatrważająco głupiego, a już za chwilę śmiał się, całkowicie zapominając o całej sytuacji. Wystarczył bukiet kwiatów, uśmiech, słowo, czasem nawet spojrzenie. Zwykle roztrząsał takie żenujące sytuacje do upadłego, katował się nimi znacznie dłużej, niż na to zasługiwały. Teraz nie musiał tego robić i było w tym coś cudownie uwalniającego. Słysząc jego zadziorne pytanie i z bukietem w jednej dłoni, drugą oparł na biodrze, świadomie przyjmując tym samym dość teatralną i komiczną pozę. — Sugerujesz, że jestem Twój? Nawet jeśli tylko dziś? — zadziornie uniósł ku górze jedną brew i odważnie spojrzał w jego stronę. Gdzie podział się Elijah z ganku, który peszył się tym, że poprawił kołnierzyk nieswojej koszuli? Zniknął, czy może wszystko rozbijało się o to, że tamto było porażająco odruchowe i prawdziwe, a tutaj… cóż, wszedł w rolę? Robił to celowo, po to, by sobie z niego zażartować, a to przecież coś zupełnie innego… prawda? Włożył bukiet do wazonu i zwrócił się raz jeszcze w jego stronę. — Jestem wolnym skrzatem — dodał, puszczając do niego oczko i tym samym przekraczając granicę odwagi i pewności siebie, która pozwalała mu trzymać tę beztroską pozę przez ostatnich kilka chwil. Na Merlina, jak dobrze, że mógł bezkarnie zanurkować w szafkach i w ten sposób dojść trochę do siebie, na moment uciekając w swój własny, dobrze mu znany świat. — Poważnie? — spojrzał na niego w dokładnie taki samym sposób, nagle niespodziewanie uradowany, że pod jego wpływem całkiem przypadkiem sięgnął po coś, co rzeczywiście było z nim związane. Cieszył się, że odnalazł między nimi punkt wspólny, choć pozornie nie było ich wiele. To zabawne – właściwie zdawałoby się, że ze względu na brak jednakowych pasji nie będzie im się ze sobą dobrze rozmawiało, a przecież było wręcz przeciwnie. Właściwie wprowadzanie go w swój świat i próby zrozumienia jego rzeczywistości były nawet ciekawsze. — Szczerze mówiąc, do samego końca nie rozgryzłem rozwiązania tej zagadki, zdradził mi je dopiero sam autor, chyba byłby ze mnie kiepski auror. Tobie się to udało? — Zerknął na niego przez ramię i zamknąwszy szafkę, przystąpił do przygotowywania napoju. W skupieniu słuchał rekomendacji, w ekscytacji omal nie chrzaniąc pienienia mleka, z czym chociażby ze względu na wprawę na co dzień nie miewał najmniejszych problemów. Czuł się tak nakręcony jego opowieścią i słowotokiem, że sam również miał chęć do niego dołączyć, paplając jak najęty. — Czytałem Milczenie Owiec, ale Czerwonego Smoka jeszcze nie, kojarzę za to dzieło Blake’a, tę akwarelę… chyba jakoś łączy się z tą książką? — zerknął na niego pytająco, próbując przypomnieć sobie wszystko, co słyszał na temat tej książki. Nie było tego jednak zbyt wiele, nikt w jego otoczeniu nie czytał mugolskich książek, więc listy pozycji do zdobycia i przeczytania tworzył sam i to z niemałym trudem. — Widzę, że zabrałem się do tego od złej strony, ale słyszałem o tym filmie, chyba był popularny wśród mugoli? I odruchowo sięgnąłem po książkę, kiedy zobaczyłem ją w księgarni. Właściwie nigdy nie byłem na żadnym mugolskim filmie, a zawsze chciałem. Przypomniał sobie w końcu, że powinien robić kawę, podszedł więc do ekspresu, przelał kawę do wygodniejszego dzbanuszka i ostrożnie nalał ją po ściance do szklanki, tak żeby utworzyć wyraźne, ładne warstwy. Wierzch pianki obsypał przyprawami i dodał kilka kawałków orzechów, mając nadzieję, że spienił ją wystarczająco mocno, by była w stanie to udźwignąć. Ze szklankami w obu rękach z gracją wypracowaną przez wieloletnie kelnerowanie doniósł kawy na stół, nie rozlewając ani odrobiny i nie niszcząc wyglądu swojego dzieła. — Słuchaj… podesłałbyś mi te tytuły sową? Albo na Wizzengerze? Masz Wizbooka? — zapytał, stawiając przed nim szklankę. Zajął miejsce obok, uśmiechając się do niego ciepło — Latte z czekoladą, świeżymi malinami, cynamonem i kardamonem, zrobione na aromatyzowanych ziarnach o smaku orzechowym. Nuta orzecha powinna być subtelna, ale wyczuwalna — zaprezentował swój wyrób nie bez dumy i przywołał im długie łyżeczki — Słodzisz? I… o rany, nie jesteś weganinem, prawda? To nie jest mleko roślinne.
Żarty trzymał tylko dla siebie, jak swoich wiernych kompanów, umilających mu dłużący się czas w miejscach i sytuacjach, w których znajdować się nie chciał. Żarty były też czymś, co w komforcie domu rodzinnego, potrafił opowiadać bez końca, dzieląc się wirującymi w nietypowych skojarzeniach myślami z siostrą czy dziadkami. Żarty, jakiekolwiek by te nie były, wybrzmiewały dla niego ciszą lub bliskością. Żarty z nim były proste, gdy opowiadał je z tak bliska, daleko poza granicą komfortu. Granicą, za którą z jakiegoś powodu znaleźli się razem, w zupełnym spokoju. Wręcz codzienności, choć tej nie mieli przecież wyrobionej nawet jako znajomi. W pierwszej chwili nie zauważył, jak ich słowa brzmiały, nie zwracał uwagi na to, jakiego w odbiorze innych mogłyby nabrać wydźwięku. Obchodziło go tylko to, czym były tutaj, teraz i dla niego. A może nawet i dla nich. Widział ten brawurowy uśmiech, który lśnił na jego twarzy. Wyzywającą pozę, od której chciało mu się śmiać w najserdeczniejszy ze sposobów, od której ten śmiech niemalże zagotował się w jego piersi. Czuł swobodę, niespotykaną, niewymuszoną swobodę, która działała prawie jak trans, zamykając ten ich wspólny czas poza ramami zwykłego pojmowania. Nowy świat, który tak nieustannie mu pokazywał, był naprawdę pięknym do odkrywania, gdy jedynymi narzędziami, jakich w tej podróży potrzebował, była tylko ich szczerość, niewymuszona w rozmowie i lśniąca zachwytem w ich oczach. - Chyba tak, skoro nic ci jeszcze na własność nie dałem - odparł zadziornie, krzyżując ręce na piersi, stając przed nim silnie, wyzywająco, z pracy aurora mając pozę tę opanowaną do perfekcji, a którą podkręcił jeszcze cieniem uśmieszku. Drobnym, zbłąkanym a jednak tak celowym uniesieniem kącika ust, wraz z krótkim, stanowczym ruchem brwi, jakby go wyzywał, prowokował, kusił by spróbował coś z tym zrobić. Co? On sam nie wiedział, nie sięgając myślami dalej niż poza moment zabawy, który dzielili. I który uderzył go tak szybko, jak realizacja, zgrane w jednej sekundzie, ubrane w słowa Elijah. W ich sens. Przełknął głośniej ślinę, jabłko adama zadrżało a on sam miał wrażenie, jakby zamurowało mu nogi w miejscu, jakby kroki stały się dla niego niemożliwym przywilejem. Podobnie jak oddech, który zawirował mu w gardle, wiążąc wraz ze sobą słowa i zostawiając go w zaskoczeniu. Zaskoczeniu, jakiego jeszcze nigdy nie doznał, jakby nawet to przy mężczyźnie, pod jego spojrzeniem i w jego obecności, musiało być inne, nowe, tak bardzo obce. Bezgłośnie krzyczące na niego tysiącem głuchych myśli. Przez chwilę miał wrażenie, że w nagłej ciszy, podszytej, zdawać by się mogło niemożliwą dla nich niepewnością, był w stanie usłyszeć nie tylko jego oddech, ale i bicie serca. A może ten rytm, dziki, nagle podniesiony jak przy biegu, jakby zerwał się w ucieczce, choć wciąż stał nieruchomo, należał właśnie do niego? Kołatało mu w piersi i w głowie i już sam nie wiedział, czy to bardziej od jego słów, czy drobnego, odległego i zupełnie niewyzbywalnego uczucia. Poczucia spokoju, na które to przecież nie powinien mieć miejsca. Schował twarz w obrocie, kierując się do fotela. Nie umiał na to odpowiedzieć i nie sądził, że umiałby powiedzieć cokolwiek więcej. Ale wystarczył on. Krzątajacy się po kuchni, otoczony jesiennymi aromatami, komplementującymi każdy jego ruch i radość, która powoli wyciszyła jego oddech, gdy mógł po prostu patrzeć na niego. Nie rozumiał i tego, lecz wiedział, że był to przywilej. To jak mógł się przy nim czuć, myśleć, oddychać. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że nigdy z czymś takim się nie spotkał. Aż do teraz był wolnym od takiego doświadczenia. Wolności tej już nie potrzebował, kiedy związanie z nim było tak miękkim. - I dlatego jestem ja - prawie że się zaśmiał, płynnie przechodząc na nowo w normalną rozmowę, a mimo to w jakiś zupełnie nowy sposób bliższą od poprzedniej. - Dość szybko domyśliłem się o tym, że morderców było dwóch i że to właśnie byli ci konkretni. Czułem też, że nie mogła wtedy zniknąć, danych było tak dużo i były one tak rzetelne, że zwyczajnie, z takim natłokiem informacji, znaleźliby coś o morderstwie, gdyby to zostało popełnione. Skleiło mi się, że ją chronią, kiedy okazało się, że blondynką nie była tamta kobieta, tylko jej siostra - pokiwał głową, przypominając sobie tok myślenia, jaki wtedy miał. Książkę pochłonął bardzo szybko i równie dawno temu, a mimo to wciąż wszystko tak dokładnie pamiętał. - Za to zakończenie i tak mnie zaskoczyło, co i jak dokładnie zrobili, jakie były tego szczegóły. Majstersztyk! Im dłużej mówił, tym bardziej nie tyle się otwierał, wszak nie potrafił być na niego zamknięty, a rozkręcał. I to tak bardzo, że na wspomnienie o akwareli aż dał się zbić z tropu. - Chwilka, jaka akwarela…? - przyjrzał mu się ze zmarszczonymi brwiami i prychnął zaraz, zdając sobie sprawę, jak bardzo ich światy i skojarzenia się różniły. I czując ciepło, bo te różnice były kolejnymi, barwnymi fascynacjami. - Co powiesz na to, pokażesz mi ją, jeżeli ja tobie pokażę mugolski film? - uniósł na niego brew pytająco, nie kryjąc ani trochę, że miał nadzieję, że ten się zgodzi. Nawet jeśli na sztuce się nie znał, kino było mu bliskie i już znajdował w głowie tytuły, które mogłyby mu się spodobać. To zaskakujące, jak bardzo z nowo poznaną osobą mógł się chcieć czymś podzielić, tego jednak nauczył się już nie podważać, płynąc z prądem rozmowy i zrozumienia. - Nie ma problemu! Może od razu wyślę razem z “Czerwonym Smokiem”? Wiesz, jeżeli byś chciał, to po tej lekturze mógłbym ci pokazać film “Milczenie Owiec” i… - ugryzł się w język, przyglądając mu się przepraszająco. Zaledwie w kilku zdaniach zaczął mu planować nie tylko jedno spotkanie, ale i całe wieczory czytelnicze. - Przepraszam, jeśli się zapędziłem, po prostu… - no właśnie, po prostu co? Tak szybko, jak przyszły do niego te słowa, tak szybko zdał sobie sprawę, że chyba nie wypadało ich powiedzieć. Zależało mi na tym, żebyś je poznał, było czystą i nieodartą przez konwenanse prawdą, jednak, gdyby to wypowiedział, gdyby pozwolił sobie na coś tak osobistego, tak prosto, emocjonalnie szczerego, mogłoby to źle wyglądać pod światłem poprzedniego tekstu i jego zawstydzonej reakcji. Nie chciał, by pomyślał sobie za dużo, a jednak on sam czuł tak dużo w związku z tą znajomością. Nie z podtekstem, nie dwuznacznie, nie z ukrytymi zamiarami, nawet nie jakkolwiek niewłaściwie czy nieprofesjonalnie, a najzwyczajniej bardzo dużo. Trudno było mu się odnaleźć w sytuacji, a której czuł tyle komfortu, że wcale do odnajdowania się nie miał presji. - Po prostu uważam, że warto je poznać i mogą ci się spodobać. Na całe szczęście oszczędził mu dalszych wstydów i możliwych upokorzeń, podając przepieknie wyglądającą i pachnącą kawę. Aromat, który pasował tu w przytulny, jesienny sposób. Mógłby przysiąc, że podkreślał jego spojrzenie, to nieskrępowane ciepło. Uśmiechnął się lekko, poprawiając kosmyk włosów, gdy zaciągnął się bajkowym zapachem. - Nawet gdybym był, nie odmówiłbym sobie tej przyjemności - skomplementował jego twór, chwytając szklankę w dłonie i ciesząc się bijącym od niej gorącem. Lubił to uczucie, sensację ciepłego szkła w rękach, często mu marzły, nawet jak nie było mu w nie fizycznie zimno. Kojące mrowienie rozluźniło coś w jego postawie, choć przecież nie był spięty, jakby jednym dotykiem rozgrzało coś w nim, zupełnie wygładzając jego rysy. Raz jeszcze odetchnął, teraz jakby pełnej, jakby ten dzień domknął się w swobodnej, powolnej radości właśnie teraz, gdy zasiedli razem, gdy pierwsza rozmowa osiadła, gdy nie mieli czym zająć rąk, a myśli wróciły do codzienności. Tej, w której mogli siedzieć, cicho i nieskrępowanie, ciesząc się nie tyle spotkaniem, co wspólnym spokojem. - Naprawdę jesteś artystą - nie wiedział co sprowokowało go, do powiedzenia właśnie tego. Chyba to, co było w jego niespiesznych, miarowych słowach najbardziej szczerego, to fakt, że zupełnie nic.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Własne słowa docierały do niego z opóźnieniem, tak jakby kompletnie nie miał kontroli nad tym, co przechodziwszy przez jego gardło, wychodziło przez usta. I, na Merlina, choć po wszystkim czuł się zakłopotany i chętnie oddał się przygotowywaniu jesiennego napoju, było w tym coś cudownie uwalniającego, beztroskiego, naturalnego. Nie musiał się nad tym zastanawiać, mógł po prostu płynąć przed siebie na fali rozmowy i nie obawiać się, że natknie się na nieprzyjazne prądy. Coś podobnego czuł tylko w obecności Elaine, a tej z kolei nie było u jego boku od tak dawna, że ledwie pamiętał, jakie to uczucie. Tylko przy siostrze bliźniaczce ani trochę nie filtrował tego, co mówi, nie starał się bez przerwy uważać i nie plątał się jak skończony kretyn, bo zwyczajnie nie obawiał się, że palnie coś głupiego, że coś zabrzmi niewłaściwie. Porozumiewał się z nią na zupełnie innej płaszczyźnie, takiej, która momentami nie wymagała słów, choć te tak chętnie przy niej płynęły. Na Merlina, jakże mu tego brakowało. Dopiero obecność Lysandra w domowej kuchni, w miejscu, które tak często zajmowała Ela mu to uświadomiła. I nie czuł wcale goryczy, że coś utracił, a wręcz przeciwnie, nagłe ukłucie szczęścia, ulgi i tego ciepłego, przyjemnego uczucia komfortu związanego z tym, że coś odzyskał. Poza swobodą wypowiedzi pozostawała jeszcze jedna kwestia, a konkretnie to, że w tej rozmowie brały udział dwie osoby i Lysander wyraźnie nie zamierzał pozostawać mu dłużny w całych tych jego wygłupach. Nim więc zdołał schować się w kuchennych szafkach, czekała go jeszcze konieczność stawienia czoła konsekwencjom własnych słów i czynów. To z kolei nie było łatwe starcie, nawet jeśli w żaden sposób nie mógłby nazwać go nieprzyjemnym. Na końcu języka miał jakąś odpowiedź, chyba nawet zadziorną i przeciągającą całą sytuację, ta jednak uleciała z jego głowy równie szybko, jak się w niej pojawiła, pozostawiając w niej zupełną pustkę, a wszystko to pod wpływem… cóż,jego. Spojrzenia, jakim go obdarzył, błyszczącego rozbawieniem, a jednak tak wielce głębszego, wyrażające wszystko to, czego Lysander nie powiedział, a o czym Elijah bał się choćby pomyśleć. Pozy, którą nagle zmienił całą swoją postawę i zaprezentował mu oblicze, którego do tej pory do końca w nim nie dostrzegał, a które jasno dało mu do zrozumienia, że ma do czynienia z aurorem i dlaczego zdaje się tak dobrze pasować do swojego zawodu. Wyzwania, którego nie sposób było odrzucić, a które ewidentnie mu rzucał, wiodąc go na pokuszenie. I wreszcie uśmiech, figlarnie niepełny, nikły, ale w najmniejszym stopniu nie nieśmiały, grymas, który sprawił, że pod wpływem nagłej suchości w ustach miał chęć oblizać wargi i tylko resztki instynktu samozachowawczego sprawiły, że się przed tym powstrzymał, mgliście uświadamiając sobie, jak mogłoby to teraz wyglądać. Wszystko to, połączone w jeden obrazek rozpostarty przez jego oczami, sprawiło, że z wrażenia omal nie zmiękły mu kolana i tak na wszelki wypadek wsparł się udem o kant stołu, przy którym obaj stali. Nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś wywołał na nim tak ogromne wrażenie, i czy kiedykolwiek miało to miejsce. Serce waliło mu jak młotem i naprawdę bał się, że w gęstej ciszy Lysander dosłyszy ten dźwięk i odgadnie jego znaczenie. A przecież nie mógł na to pozwolić, skoro nawet dla niego samego nie było ono jeszcze w pełni zrozumiałe, bo choć czuł w tym momencie tak cholernie dużo, to jednak kompletnie nie potrafił nazwać kotłujących się w nim emocji, a już tym bardziej odgadnąć ich znaczenia. Jedyne co w tym momencie wiedział, to że ma przed sobą głęboko intrygującą, pociągającą pod kazdym względem osobę, i że jest cholernym szczęściarzem, że spotkał go tamtego chłodnego, październikowego poranka, postanawiając poprosić go o zdjęcie. Że w jego kuchni siedzi auror, pasjonat kryminałów i w dodatku jesierniara… że po stokroć dobrze mu się z nim rozmawia i chce zrobić dla niego najlepszą kawę, jaką ten miał okazję spróbować w swoim życiu. To dodało mu odwagi, werwy do wypowiedzenia słów, które zostały skwitowane ciszą, choć z całą pewnością nie zignorowane. Skupiony na rytmie własnego serca i kontrolowaniu zarówno metamorfomagii jak i zwykłego, ludzkiego drżenia rąk, gubił szczegóły, które zdradzały, że i Lysander nie był w tej chwili ostoją spokoju. I może dobrze, bo gdyby dostrzegł to i zrozmiał… dokąd wówczas mogłoby ich to zaprowadzić? Bał się tej odpowiedzi, ale jeszcze większym strachem napawała go myśl, że miałby nigdy jej nie poznać. Przejście do tematu książek było po stokroć łatwiejsze, niż kontynuowanie dwuznacznie brzmiącej rozmowy, w której zgubił pierwotny zamysł i znaczenie własnych słów. Odetchnął z ulgą, nawet jeśli wcześniejsza wymiana zdań była zabawna i na swój sposób ekscytująca. — Wielki czerwony smok i niewiasta obleczona w słońce — odparł na wyraźnie retoryczne pytanie takim tonem, jakby przedstawiał mu najoczywistsze fakty. Zaraz uśmiechnął się wesoło, bo wcale nie uważał, że Lysander powinien znać to dzieło i właściwie bardziej szalone było kojarzenie akwareli lepiej niż tak popularnej książki. — Dzieło stworzone, mogę się mylić, ale w okolicy dziewiętnastego wieku. Jak tylko przeczytam książkę, powiem ci w jaki sposób się łączą. I… chętnie Ci ją pokażę, nawet bez niczego w zamian. Choć wizja obejrzenia mugolskiego filmu jest niesamowita. Masz na myśli kino? — zapytał, starając się nie brzmieć na przesadnie rozemocjonowanego, choć nie było to łatwe zadanie. Może było to głupie, że choć tak bardzo chciał, dotąd nie poszedł do mugolskiego kina, ale składało się na to kilka powodów. Pierwszym i najbardziej dającym się we znaki był brak czasu, drugim, znacznie mniej istotnym brak mugolskich pieniędzy, co nie było nie do przeskoczenia, ale trzeba przyznać, że znacznie utrudniało spontaniczną decyzję o przejściu się na jakiś seans. No a poza tym po prostu się stresował… bo choć głęboko fascynował go ten świat, to jednocześnie w najmniejszym stopniu nie czuł się jego częścią i bał się, że nie potrafiłby wtopić się w tłum. Nie miał wielu znajomych mugolskiego pochodzenia, a w każdym razie nie wystarczająco bliskich, by prosić ich o przysługę pójścia razem z nim. I tak oto kino odkładało się w czasie, bez przerwy lądując na burym końcu listy przyjemności do zrealizowania. — Chciałbym — wszedł mu w słowo, kiedy tylko zobaczył, że ten speszył się własnym zapałem i włożył w to słowo tyle przekonania i siły, ile tylko potrafił, tak jakby chciał go tym samym zapewnić, że przeprosiny były absolutnie zbędnym elementem i zganić za to, że się o niego pokusił. — Chcę zobaczyć każdy film, który uznasz za warty zobaczenia — dodał znacznie miększym tonem, pomiędzy kolejnymi etapami parzenia kawy rzucając mu przeciągłe, pełne znaczenie spojrzenie. Nie obchodziło go, że „planował” mu wieczory, skoro i tak chciał je spędzić właśnie w jego towarzystwie, nieważne czy w kinie, przy książce, kawie, w galerii, czy może tworząc całkiem nowe zdjęcia. Choć znali się krótko, zdążył wielokrotnie przekonać się, że przy Lysandrze nie grozi mu nuda i w dodatku może zawierzyć jego gustowi, bo ten wyraźnie pokrywał się z jego własnym. Uśmiechnąwszy się, zlustrował go błękitem tęczówek nie spuszczał z niego spojrzenia tak długo, aż ten nie przełknął pierwszego łyka napoju. Lubił tę krótką chwilę, w której druga osoba próbowała czegoś, co przyrządził z myślą właśnie o niej, mało kto kłamał tak dobrze, by choć przez ułamek sekundy nie zdradzić miną, czy coś smakuje, czy też zupełnie nie. To dlatego żadne słowo czy zapewnienie nie było tak istotne, jak ta właśnie sekunda, w której zamykała się cała nieplanowana szczerość. A jednak istniały słowa, które z łatwością wprawiły go wpierw w osłupienie, a potem niekwestionowany zachwyt, który podobnie jak kawa, której napił się, by kupić sobie odrobinę czasu, rozlał się ciepłem po jego ciele, przynosząc błogostan. — Ja? To tylko kawa — zauważył skromnie, choć z uśmiechem, bo w tym prostym, bezpośrednim stwierdzeniu dosłyszał najlepszy komplement, jakim tylko mógł zostać obdarzony. Chciałby powiedzieć mu, jak wiele znaczyły dla niego te trzy słowa, jaką sprawiły mu przyjemność. Że były tak cholernie ważne i paradoksalnie tak rzadko zdarzało mu się je słyszeć. Chciałby prosto z mostu wyłożyć mu swoje kompleksy i ich źródło, powiedzieć o wszystkim, z czym mierzył się przez tyle lat. Bał się jednak choćby otworzyć usta, nie wiedząc od czego miałby zacząć, ani jak wytłumaczyć mu to wszystko, nie wychodząc na oiarę losu i jednocześnie nie zabierając mu cennego czasu, którego miał jak na leksarstwo. — To co z tym wizbookiem? — dodał więc, chowając się za tym pytaniem tak, jak schował się za szklanką jesiennej kawy, kiedy kosztował jej po raz drugi, dochodząc do wniosku, że wyszła całkiem nieźle.
Za oknami dudniła jesień. Wiatr, tak kontrastujący ze spokojem ich małej, dzielonej w gęstych spojrzeniach chwili, huczał o dach i wirował w szumie gałęzi. Mimo to liście targane podmuchami zdawały się spadać wolniej, jakby, przyglądając się przez zaparowane ciepłem rozpalonej kuchni okna, oglądały tak ulotną scenę między nimi. Nie wiedział, kiedy ta miała się skończyć i gdzie był jej kres. Jak mógłby mieć taką świadomość, skoro nawet nie dostrzegł jej początku, zwyczajnie, naturalnie i przy tym tak bardzo nagle znajdując się w niej w pełni zatopionym, bez możliwości powrotu. Bez szans na wycofanie się, jakby nie miał już znaleźć wyjścia. Nie chciał go dostrzec. Tak samo jak końca tej sceny, szamoczącej się w przyspieszonym rytmie serca, gdy wszystko inne zwolniło, nie chcąc, nie mogąc stracić jej z oczu ani na chwilę. Ani na moment. Jak wiele komfortu można było znaleźć, gubiąc grunt pod nogami? Nie rozumiał, gdzie dokładnie teraz się znajdował. Gdzie był według niego i gdzie jego własne myśli chciały go umieścić. Myśli, których starał się tak bardzo nie słuchać, zmieniając je zaledwie w szum tła, jednoczący się z wiatrem, gdy on sam skupiał się na oddechu. Swoim. Jego. Ich. Słyszał go niczym szept, którego znaczenia bał się do siebie dopuścić. Nawet strach przed utratą kontroli nie był mu nieprzyjemnym. Choć na tyle wyraźnym, by zmusił się do zagłuszenia na nim własnego oddechu. Niepewność? Zachwianie? Szybsze nabranie powietrza, hamujące wydźwięk jakichkolwiek niewskazanych słów. Jego blask jaśniejący w błękicie oczu, gdy to właśnie on przyglądał się mu z miękką uwagą, szukając we wspólnym cieple odpowiedzi na nigdy niezadane pytanie. Czy i jemu ciepło to było obce? Czy i jemu ciepło to było tak bliskie domu? A może, jakże ironicznie, to za nim się rozglądał? Za ciepłem żarzącym się pytaniem samym w sobie, które miało wyjść z jego własnych ust. Czy tego właśnie od niego oczekiwał? Mógłby mu je dać. Gdyby tylko nie zgubił się w dziwnym, odległym a jednak tak dla niego zrozumiałym komforcie, naprawdę mógłby oddać mu tych kilka przytulnych słów, licząc, że nie zostaną porzucone w jesiennym deszczu, zmyte w jego aurze. Tego chyba właśnie bał się najbardziej. Własnych myśli, które cisnęły mu się na usta. Jedyne, co w nich mógł teraz znaleźć, to suchość. Jakiekolwiek słowa spłynęły wraz z głośniejszym przełknięciem śliny, gdy nie tyle nie potrafił znaleźć w sobie odwagi na ich wypowiedzenie, co śmiałości, by w ogóle to, jak się teraz czuł w brzmienie to ubrać. Chyba naprawdę głupio się w tym wszystkim pogubił. Interpretacja, tak znajoma i, zdawać by się mogło bezpieczna dla niego umiejętność, teraz całkowicie go zawodziła… Zwodziła i kusiła. Dostrzegał w Elijah i odczuwał tak wiele, a jednak, zapytany o to co właściwie działo się pod dachem Swansea, poproszony o prosty plan wydarzeń tego momentu, retrospekcję[i] z miejsca zdarzeń, nie umiałby jej stworzyć. Widział go takim, jakim teraz był w jego zachwyconym, zagubionym wzroku. Zamglonym parą z aromatycznej kawy, teraz na zawsze naznaczonej jego obecnością, jakoby to właśnie ten drobny pierwiastek blondyna miał stanowić całość jej smaku. [i]Jakby od tego niewidzialnego podpisu autora zależało całe jej ciepło. Był ciekawy i ciekawski. Zdecydowanie zbyt zaczepny i tak bardzo w zaczepkach tych, jakkolwiek prosto by to nie brzmiało, mu pasujący. Nie umiał się w nich odnaleźć, ale za nic nie potrafił się im oprzeć. Może właśnie to było zakończenie tej odrealnionej w najbardziej domowy sposób sceny? Po burzy, która przeszła ciszą w ich spojrzeniu, oddechu i sercach, huku rozpędzonych niczym wiatr myśli, nadeszła stabilizacja, w której to byli na miejscu. Chyba to było w tym wszystkim najbardziej uderzające, w jego oczach Elijah, kimkolwiek i jakkolwiek wspaniale by nie był, przede wszystkim był po prostu na miejscu. Dlatego też oddał się rozmowie, nie kryjąc nawet jak jego wzrok zmiękł, zmętniał ciepłem chwili, realizacji i jego samego , choć to właśnie blask w nich wyostrzył się bardziej wraz z dźwiękiem jednej, bezwstydnej myśli, której to odwagą musiał się na ten moment zadowolić. Podobało mu się to, gdzie i on sam był. Całkowicie rozluźniony, można nawet powiedzieć, że i wygodnie rozlany na kanapie, znalazł podparcie na swojej dłoni, gdy to luzacko położył na niej policzek, śledząc leniwym spojrzeniem mężczyznę. Jego słowa. Ruch jego ust. Brzmienie zdań zdawało mu się niemalże rozlewać ze sposobem, w jaki je układał, nie peszyła go jednak ta obserwacja. Chciał tu być, chciał mu się przyglądać, gdy poznawał go ze słów i mowy ciała i gdy samemu pozwalał sobie na trochę relaksu, widocznego w tym nieznacznym uniesieniu kąciku ust i drobnym tiku policzków, po którym to nie nastąpił pełen uśmiech, ale otoczył go aurą nienachalnej, równie rozlazłej jak on sam teraz, radości. - Nie mogę się doczekać twoich przemyśleń - przyznał z wolna, niespiesznie szczęśliwy śmiałą wizją przyszłej rozmowy, a także spotkania. - Chciałbym, żebyś mi je opowiedział przy obrazie - wzruszył ramionami, jakby wcale nie była to duża prośba, jakby w odniesieniu do nich była to tylko naturalna zachcianka, tak możliwa do spełnienia jak poproszenie o kawę. Zwyczajnie niezwykła potrzeba, której wydźwięk, niema prośba, by dał mu się poznać raz jeszcze, pod kolejnym światłem, z następnej perspektywy zamknęły się jesiennym, kanapowym entuzjaźmie. - Kino? - spytał, samemu rozważając tę opcję. Chciał mu powiedzieć, że obejrzenie tak starego filmu w kinie należało raczej do mało możliwych, jednak pomysł ten uciekł mu tak szybko, jak zobaczył jego zaangażowanie. Uroczo chłopięcą ciekawostkę, zachciankę, a może i nawet, jeżeli miałby szczęście - marzenie, które mógłby spełnić. Z nieopisanego powodu zaczęło mu na tym zależeć, by to właśnie z nim kino mógł zobaczyć. - Może być kino - przyznał, gdy on sam wymalował się w przytulnym grymasie pełnym aprobaty, lekkiego rozbawienia, i pewnego zaangażowania. - Jeszcze dziś przejrzę repertuar, a co do klasyków… - mruknął, przeciągłe zastanowienie na chwilę zaszumiało mu w głowie w myśli czy aby na pewno może sobie na to pozwolić. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na mężczyznę, tę jego fascynację, to, jak dobrze mu się tu z nim siedziało i jak miło było mu na niego spojrzeć po ciężkim tygodniu. Ile znajdował w tym, w nim, własnego spokoju i zagubionego ja. - Jeżeli nie masz nic przeciwko, mogę zaprosić cię na oglądanie do mugolskiego domu. Odwdzięczę się za gościnę, no i sam dawno ich nie widziałem. Miło będzie sobie je odświeżyć - z kimś bliskim, bo inaczej nie byłby w stanie go opisać, nazwać, sklasyfikować. Nie. Nie chciał go klasyfikować. Nie mógłby tego zrobić, gdy Elijah był jedynym w swoim rodzaju, nieopisanie, niezrozumiale sobą, w sposób, który można było tylko czuć, bez pojmowania dlaczego. Doskonale poznał to uczucie. Uczucie, które uderzyło go po raz drugi wraz z jego pewnym zapewnieniem. Wyrwał mu jakiekolwiek pomysły, by się wycofać, by jednak zrobić ten krok w tył, postępując jak należy. Ten jeden raz, w tym dniu, w momencie absolutnej, spontanicznej równowagi, jak należy należało do niego. - Więc muszę cię ostrzec, że chyba będziesz mnie musiał wpisać na stałe godziny w kalendarz - zażartował, nie walcząc ani chwili dłużej ze sobą i tym, co chciał. Bo w najprostszy sposób chciał spędzać z nim czas, móc w piątkowy wieczór zaprosić go do siebie, odpalić telewizor i usiąść w fotelu, oglądając, rozmawiając i milcząc tym samym łagodnym ciepłem. Widok jego zachwytu tylko utwierdził go w tym przekonaniu. Szczerze i nieplanowanie on sam zachłysnął się kolejną falą podobnego oniemienia. I było to najlepsze zaskoczenie, bo wywołał je sam, swoimi słowami malując na jego twarzy uśmiech. Więc i on był na swoim miejscu. - To tylko nigdy nie piłem takiej kawy - dodał, z cieniem śmiechu, pozwalając sobie jeszcze tylko przez chwilę, na ostatni, zuchwały moment napawać się jego widokiem, skąpanym w radości, jaką u niego wywołał, prawie na nowo się w tym nie gubiąc. Z myśli wyrwał go właśnie Elijah. - Wizbooka? - powiedział trochę ospale, wracając do siebie potarciem policzka o dłoń, na której się opierał. - No pewnie, już wyjmuję - drugą ręką przeczesał loki, już w pełni przywołując się do porządku i podniósł się z tej wygodnej pozycji z lekkim westchnięciem. Nia takim, zmęczenia, czy ciężkości, a jakby właśnie obudził się z dobrego snu, wstając do równie przyjaznej mu rzeczywistości. Zadowolony z chwili w której się znalazł, nie spiesząc się, by z niej wyjść. Przeciągnął się niedbale, wyciągając plecy niczym kot, wcale nie wstydząc się przy nim czegoś tak domowego i nieskrępowanego. Zaraz poprawił też koszulę, która podwinęła mu się do góry, ujawniając skrawek zbudowanego wymagającą pracą ciała i podał mu książkę. -Wpiszesz się? - zaproponował, prawie że zawadiacko, jakby tym łobuzerskim pytaniem podpiął to obrazka ruch sprzed chwili, zamykając wszystko w luzacko pewnym siebie wyrazie.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Chciałby wiedzieć, co kotłowało się pod kopułą blond włosów. Przyglądał mu się uważnie, ale nie mógł tego rozszyfrować, nie bardzo wiedząc, co widzi naprawdę, a co tylko chciał dostrzec, co wynikało z myśli aurora, a co dopasowywał do swoich własnych. W końcu uznał, że choć momentami zdawało mu się, że porozumiewają się bez słów, nie ma szans na to, by to odgadnąć, i że poniekąd to było w tym właśnie najpiękniejsze. Nie chciał wiedzieć, chciał go interpretować. Patrzeć na niego jak na najbardziej zagadkowy obraz autora, który dotąd był mu nieznany, ale pięknem swojej twórczości prędko sprawił, że chciał dokładnie ją poznać. Kontemplować każdy udostępniony dla jego oczu fragment, szukając w nim elementów, które mógłby przeoczyć za pierwszym razem. Chciał oglądać go w świetle lampy i dnia, w dobrym i najpodlejszym humorze, w każdym stanie, który pozwoli mu spojrzeć nań od innej strony, aż poczuje, że zrozumiał. Nie było innej opcji, jak uśmiechnąć się na jego słowa i to właśnie uczynił. Cieszył się, że chciał go słuchać i… może nawet udało mu się zainteresować go sztuką? Uśmiech tylko poszerzył się, kiedy spojrzał w jego stronę i zobaczył, że wyglądał na rozluźnionego. Miał chęć zrobić mu zdjęcie, zamknąć ten moment w kadrze i sprawić, że nie zostanie zapomniany, ale świadom, że i tak będzie go dziś torturować obiektywem, postanowił odpuścić. Naszyjnik od Moe uwierał go w szyję, przypominając, że wystarczyło dotknąć drewnianej zawieszki w odpowiednim miejscu, by wiernie zmieniła się w aparat. Kusząca wizja. — Oryginał przebywa, o ile się nie mylę, w Nowym Jorku, więc znajdę nam jakąś kopię. Chociaż wycieczka też nie jest wykluczona — nie miał w sobie wystarczająco śmiałości, żeby zapraszać go na wycieczkę do Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli świstokliki sprawiały, że odległość nie robiła szczególnej różnicy. Wyprawa na inny kontynent była w pewnym sensie… zobowiązująca. Albo to on był głupcem, że postrzegał ją w taki sposób. Mógłby go tam zabrać. Chciałby. Ale nie potrafił w tym kierunku zrobić nic poza sugestią, że było to możliwe i nietrudne do zorganizowania. Chciałby móc powiedzieć, że na słowo „kino?” wcale nie wbił w niego pełnego nadziei spojrzenia, ale gdyby tak zrobił, nie byłby szczery sam ze sobą. Przekrzywił też nieznacznie głowę, przerywając na moment swoje zajęcie, kiedy próbował zrozumieć, co takiego wywołało w nim konsternację. Nie miał świadomości, na czym polegał problem z kinem, przecież w magicznych teatrach bez przerwy można było trafić na ulubione przedstawienie. Co do klasyków? Patrzył na niego pytająco, a kiedy usłyszał co do klasyków, omal nie wypuścił z ręki różdżki, na moment całkiem gubiąc rezon i bardzo mozolnie go odzyskując. — Do mugolskiego domu? — powtórzył za nim, próbując jakoś się ogarnąć w taki sposób, żeby nie było widać, że w ogóle musiał to zrobić. Nie chciał pokazać, jak duże zrobiło to na nim wrażenie, jakie wywołało w nim emocje. Że ucieszył się jak dziecko, ale jednocześnie poczuł tak niepewnie, bo zupełnie nie wiedział, czy będzie tam pasował. Czy nie zepsuje czegoś samym swoim pojawieniem się w tym miejscu. Każdy czarodziej wiedział, w jaki sposób magia oddziaływała na niemagiczne sprzęty. A przecież on był magią, cały się z niej składał, płynęła w jego żyłach, nieustannie i chwilami niekontrolowanie wywołując w nim zmiany. To naprawdę nie brzmiało jak dobry pomysł. — Powiedz tylko kiedy, bardzo chętnie odwiedzę cię w rodzinnym domu — powiedział więc, bo niedobre pomysły były tymi, do których miał szczególną słabość. Nie przerażało go, że będzie musiał wpisać go w kalendarz, a pomijając przyjemność płynącą z wykonania tej czynności, było to po prostu nietrudne do zrobienia. Z ich dwójki, mimo że to Elijah pracował w dwóch dziedzinach na raz, to właśnie Lysander miał ograniczony czas wolny. Zapewnił go więc, że wieczory ma zwykle wolne, a gdyby zdarzył mu się wyjazd za granicę, na pewno poinformuje go o tym odpowiednio wcześniej. I tak, chyba zrobił to z delikatną nadgorliwością, ale absolutnie się tym nie przejmował, pozwalając sobie na bycie sobą w radosnej, entuzjastycznej, energicznej wersji nieczęsto wystawianej na publiczny widok. — W takim razie poczekaj, aż spróbujesz mojej herbaty — nie silił się na skromność, czuł, że nie musiał. Wręcz przeciwnie, pokusił się o dumną postawę, którą niejako rzucał mu wyzwanie do jej spróbowania. — Przez ponad rok byłem właścicielem herbaciarni i wciąż nieźle sobie radzi — pochwalił się, choć już nie z taką pychą, odpuszczając sobie żarty. Wolał poinformować go o tym na wypadek, gdyby Lysander potrzebował dodatkowej zachęty do kosztowania napojów wychodzących spod jego ręki. Bo tak się składało, że w rękawie miał jeszcze kilka jesiennych propozycji, a skoro uzgodnili już, że będą spotykać się na wieczory filmowe, zamierzał dobrze to wykorzystać. Starał się nie gapić, ale w swoim stylu nie pozwalał też na to, by cokolwiek mu umknęło. Siedział przy nim czujny, gotów wzrokiem pochwycić każdy gest tak, jakby zrobił to za pomocą aparatu. Nie ominął więc rozczulającego procesu powracania do rzeczywistości, nie uciekło mu zmierzwienie loków (a już zwłaszcza ten jeden kosmyk, który zmianą swojego położenia wywoływał w nim chorobliwą potrzebę przywrócenia go na właściwe miejsce) i, na Merlina, zdecydowanie nie przegapił momentu, kiedy ujrzał więcej, niż spodziewał się zobaczyć. Na swoje nieszczęście w tej samej chwili nabrał w usta łyk kawy, z którym nagle kompletnie nie miał co począć. W pierwszym odruchu omal go nie wypluł, ale ponieważ zależało mu na zachowaniu pozorów normalności, zatrzymał napój w ustach, starając się nie pokazać, że cokolwiek było nie tak. W końcu z trudem przełknął nieszczęsną kawę i kiedy myślał już, że wygrał z własnym organizmem, kompletnie się zakrztusił, zanosząc się kaszlem. Kiwając głową, przyjął od niego książkę, tocząc jednocześnie nierówną walkę o przetrwanie. Nie zabił go cholerny jormungand, a omal nie udało się to skrawkowi obnażonej skóry. — Muszę ostrożniej pić — próbował wytłumaczyć się z zażenowaniem i nawet jeśli była to kiepska próba, to wciąż mniej kłopotliwa niż wytłumaczenie, dlaczego błękitny kosmyk na jego grzywce, dotąd idealnie dopasowany kolorem do jedwabnej koszuli, teraz zmienił kolor na różowy, tak jakby hamowany rumieniec miał taką siłę, że musiał znaleźć gdzieś swoje ujście. O tym żenującym elemencie Elijah nie miał jednak pojęcia i całe szczęście, bo zapadłby się pod ziemię, a tak przywołał sobie pióro i swoim kaligraficznym pismem nie bez satysfakcji wpisał się na jego wizbooka, czując się przy tym tak, jakby pieczętował tę przyjaźń.
Z zainteresowaniem sztuką nigdy nie było mu po drodze. Wiedział, że ta nie była czymś praktycznym, nie oczekiwał tego od niej, ale też dlatego nigdy nie oglądał się w jej stronę. Dopiero teraz, po tylu latach doceniania jej istnienia na odległość i bez wchodzenia z nią w polemikę, miał wrażenie, że patrzył na żywioł sztuki sam w sobie, siedzący tuż przed nim, żałując, że nigdy wcześniej nie poświęcił czasu na dłuższą kontemplację nad obrazami. Może wtedy lepiej by go zrozumiał, może, gdyby swoich chwil nie dzielił na rzeczy ważne, pilne i konieczne, mógłby widzieć go lepiej. Wyraźniej. Pewniej. Bo to właśnie tej pewności, której w codziennym życiu brakować mu nie mogło, teraz zupełnie mu odjęło. W momencie, w którym koniecznością było jej posiadanie. Jakże krucha była odwaga, gdy prawdziwy żywioł był tak niedaleko, zaledwie na wyciągnięcie ręki, na które to zdobyć się nie mógł. Pokora względem magii i sztuki zamkniętej w nim osiadła na jego sercu, chyba pierwszy raz w życiu w sposób, który był przyjemny, który mu nie uwłaczał, nie poniżał. Który go tak na wskroś i bezsprzecznie fascynował. Nie sądził, że mógłby w swoim życiu zwrócić choć jedno spojrzenie na sztukę, teraz cały się na niej skupiał. Na nim. I zdawać by się mogło, że nie powinno być to dla niego łatwe, proste, czy komfortujące, a jednak stawało się to tak naturalnym i właściwym, potrzebnym jak oddychanie, gdy tylko on patrzył na niego samego. Nie rozumiał. Nie pojmował, czemu miałby to robić. Ale wiedział, świadomie wybrał, by tego nie negować, chłonąc każdą chwilę, by móc pojąć jego całość. - Jeżeli jej nie będzie, czy nie będzie dostatecznie dobra, chętnie zobaczę oryginał - oznajmił prosto, nie zdając sobie sprawy, co taką a nie inną wypowiedź Elijah zmotywowało, będąc przekonanym, że ten po prostu przejmował się jego pracą. Jakby nie patrzeć dość często zwracał uwagę na to, że ani nadgodziny, ani bezsenne noce nie były mu obcymi i na pewno nie pojedynczymi przypadkami. - Wiem, że często zagrzebuję się w sprawach, ale jeden świstoklik naprawdę krzywdy mi nie zrobi - machnął na to dłonią, zapewniając, że to była drobnostka. Co za to nie było drobnostką to to, jak bardzo starał się zrealizować ten pomysł. Wystarczyłoby krótkie “chętnie”, niezobowiązujące “czy wiesz, gdzie jest kopia”, lub po prostu “jak będzie ci wygodniej”. Zamiast tego on spieszył z wyjaśnieniami, chcąc doprowadzić wycieczkę do skutku, nim jeszcze zdążył spostrzec, w jak absurdalny sposób mu na niej zależało. Przecież nie znał sztuki. Nie znał magii w sposób, jaka ta była dla niego. I przede wszystkim nie znał jego, by logicznym było czuć tak głęboką potrzebę kolejnego spotkania. Ale chciał go poznać. I tak samo, jakkolwiek irracjonalne by to nie było, chciał dać się poznać jemu. Bez filtrów i zasłon. Nigdy nie zaprosił czarodzieja do mugolskiego domu, nigdy nawet nie sądził, że mógł sobie pozwolić na podobny eksces, nie mówiąc o tym, że ktoś ten by się zgodził. Było to tak nie na miejscu, że nawet się nie zastanawiał, czy przejdzie mu to przez usta, bo przecież nie było takiej opcji. Aż to powiedział. Ot tak, równie szybko i prosto, jak zaczerpnął powietrza. Założyć by się mógł, że zwrócił na to taką uwagę tylko ze względu na odpowiedź Elijah, a raczej pełne niedowierzania pytanie, które wyrwało go na chwilę z zawieszenia. Omal się nie przeklął, nie przeprosił i nie wycofał, tłumacząc, że sam nie wiedział, co takiego w niego wstąpiło, by proponować podobne niedorzeczności. Zreflektował się równie szybko, bo to, co przez własne kompleksy zinterpretował jako oburzenie, okazało się zachwytem. Szczerym zachwytem. I już zupełnie nie miał pomysłu na to, co ze sobą począć, bo właśnie jego ostatnia granica, mur ochronny, nie tyle runął, co cegiełka po cegiełce rozstąpił się przed nim. Cieszył się z tego powodu, czując, że to nagłe zaufanie trafiło w odpowiednie ręce. Nie miał na to żadnych dowodów, oprócz własnego przeczucia i uśmiechu cisnącego się na usta, spokoju i tego, że już w tej chwili miał ochotę wstać i zaprowadzić go na miejsce, by mogli coś obejrzeć. Rwał się jak głupi dzieciak, nie kwestionując niczego. Beztrosko zostawiając przywilej do tego Elijah, będąc przekonanym, że nigdy go nie zużyje. - Więc może przyszły tydzień w piątek? - zaproponował od razu, łapiąc się na tej samej pozytywnej energii, co on sam. Podobnie nie będąc obojętnym na jego uroczą reakcję, niedowierzanie i ciepło, jakie się po nim samym rozeszło, gdy w błękicie jego oczu wymalowało się, ile to dla niego znaczyło. - Postaram się jakoś wytrzymać ze spróbowaniem do tego czasu herbaty - dodał w żartach, chociaż za tym humorem chowając, jak ważny był to dla niego temat. Odwrócił wzrok zaledwie na chwilę, tylko by wstać, przeciągnąć się i podać mu książkę, a i tak, gdy znów spojrzał na mężczyznę, ten wydawał się dużo bardziej zagubiony. Uniósł brwi w zaskoczeniu, a zaraz zaproponował poklepanie go po plecach, gdy ten się zakrztusił. - Tylko proszę, ty też do tego czasu wytrzymaj, nie możesz tak rzucać obietnicami i ich nie spełniać - zażartował z tym nienachalnym, subtelnym uśmiechem i, nie zdając sobie sprawy z tego, co wywołało taką, a nie inną reakcję a tym samym nie wiedząc, że coraz bardziej obciążał się winą - mrugnął do niego zaczepnie, równie łobuzersko i prawie że bezczelnie, jakby w tej chwili dawał mu pouczenie jako auror. Dopiero po chwili zdecydowanie zawadiackiej pozy i wyrazu, zmarszczył brwi, zauważając drobny, a jednak bardzo wybijający się różem szczegół. - To od ciepłej kawy? - spytał, naprawdę zainteresowany tym, od czego zależały te drobne zmiany w kolorach.
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Co prawda pojawiło się tutaj pewne „jeśli”, ale Elijah i tak wziął to za potwierdzenie i pokiwał głową, w pewnym sensie szukając już najlepszego terminu na wycieczkę do Nowego Jorku, tak by nie było w nim zbyt wielu turystów i mieli szansę trafić. Plątał się we własnych myślach i emocjach; jeszcze przed momentem bał się zobowiązania, a teraz w najlepsze planował, które ze znanych mu miejsc tego miasta są najważniejsze do odwiedzenia. Im dłużej trwało to spotkanie, im dalej brnął w rozmowę z nim, tym mniej rozumiał. Jednocześnie tym lepszy był jego humor, dlatego nie kłócił się z czymkolwiek, co się działo i nie zastanawiał się nad niczym zbyt długo. Płynął. — W takim razie chętnie wyciągnę cię spomiędzy spraw, skoro mam taką moc — niejako przypieczętował ten pomysł, stawiając go już nie jako możliwość, a coś, co kiedyś zrobią. Odciąganie go od pracy było dobrą wymówką, nie trzeba było dobrze go znać, żeby widzieć, że lubił swoją pracę nieco za bardzo, co w małych ilościach było wspaniałe, ale na dłuższą metę musiało być bardzo wyniszczające. Dawka czyni truciznę. Patrząc na niego, zastanawiał się momentami, kiedy ostatni raz pozwolił sobie na urlop. — Piątek brzmi doskonale — zgodził się prędko, może trochę zbyt prędko, by brzmiało to naturalnie i luźno. Parsknął śmiechem, kręcąc głową w odpowiedzi — dobrze, możesz nie pić herbaty do tego czasu, ale błagam, pij wobec tego wodę, odwodnienie jest koszmarnie niezdrowe — zażartował sobie z całej sytuacji. Wiedział, że co najmniej kilka godzin przed piątkowym wieczorem spędzi nad wyborem herbaty idealnej, takiej, która rozłoży na łopatki nawet osobę najbardziej odporną na urok tradycyjnego naparu. I nie, nie zamierzał wcale sięgać po alpejską różę, nawet jeśli w bardzo niewielkim stężeniu mogłaby zadziałać ciepłymi uczuciami nie wobec parzącego, a samego napoju. Zdecydowanie wolał, żeby reakcja Lysandra na napój była zupełnie szczera i spontaniczna. Chętnie przyjął poklepanie po plecach, ba, było mu ono całkiem niezbędne do tego, żeby jakoś złapać powietrze. Na Merlina to były chwile grozy i to nawet nie dlatego, że zakrztusił się aż tak bardzo, że naprawdę wierzył w bliskość swojego końca, ale dlatego, że omal nie umarł ze wstydu. Zazdrościł Lysandrowi tego, jak nieświadomy był powodu jego chwilowej słabości, sam również wolałby tego nie wiedzieć. Zajęty wizbookiem, zerknął na niego z dołu, z ulatującym roztargnieniem w oczach. — Ale co — zapytał, zupełnie nie rozumiejąc, co Lysander może mieć na myśli. Zamknął książkę (po uprzednim upewnieniu się, że atrament zdążył zaschnąć), wstał i oddał w jego ręce wizbooka, nieświadomie wykorzystując ten moment, by przelotnie musnąć jego dłoń. Skupił się jednak nie na tej chwili, a na podejściu do wiszącego na ścianie lustra, w którym mógł się przejrzeć. Omal nie zaklął na głos, kiedy dostrzegł różowe pasemko. Zarumienił się i tym razem pozwolił, by zdradliwa czerwień wpłynęła na jego policzki, bo w innym wypadku… cóż, kończyło się to właśnie w taki sposób. Był rozdarty. Nie cierpiał kłamać, ale prawda była równie niewygodna, co chwila celowego dyskomfortu i delikatne wyrzuty sumienia, że nie był z nim szczery. Nie uśmiechałoby mu się zwykłe przyznanie, że zareagował jak szczeniak, a tym bardziej nie chciał informować go, że potrafił zadziałać na niego w taki sposób. Zresztą… niczego nie był pewien, to mogło być dosłownie wszystko, ot, zbieg okoliczności, rozkojarzenie, rozluźnienie dobrym towarzystwem. Nie chciał o niczym mówić, dopóki sam nie zrozumie, co się tutaj wydarzyło. Wybrał więc obie opcje na raz. — Zwykle zmiany zachodzą pod wpływem silniejszych emocji. Ale tutaj… to pewnie te maliny — spróbował uśmiechnąć się przekonująco, a wraz z przeczesaniem kosmyków włosami, te wróciły do złotego blondu, bez żadnych kolorowych elementów, które później trudniej było mu utrzymać w ryzach. Musiał lepiej się pilnować, jakoś to kontrolować. Na Merlina, radził sobie z tym od lat, czemu nagle wydawało się to tak trudne do opanowania? — Studio znajduje się na poddaszu, to chyba dobry moment na zdjęcia. Mam… wziąć ze sobą coś, co pomoże ci się wyluzować? Jakiś alkohol? Papierosy? Albo… — na Merlina, rozmawiasz z aurorem, skończony idioto — coś słodkiego — dokończył po słyszalnej pauzie i wyraźnymi zmieszaniu. Tak, proponowanie czegokolwiek innego aurorowi, nawet kiedy ten był poza godzinami pracy, nie byłoby najmądrzejszym posunięciem. Wyszedł z kuchni i wskazał schody, którymi zaraz podążył jako pierwszy, zerkając na niego przez ramię. — Stresujesz się? — zagadnął go ze szczerą ciekawością. Nie uważał, żeby Lys miał się czego obawiać czy wstydzić, ale za pierwszym razem wydał mu się niepewny w kontakcie z obiektywem. Wtedy chodziło o to, żeby nie pozował, wystarczyło więc dać mu wsiąknąć we własny świat, by mógł się rozluźnić. Dziś miał patrzeć prosto w jego obiektyw i skłamałby, gdyby powiedział, że nie zżerała go ciekawość, jak mu to wyjdzie. Miał co do tego dobre przeczucia. — Uważaj na czwarty stopień, bardzo skrzypi. Chodź — uśmiechnął się do niego raz jeszcze i energicznie ruszył schodami, które pokonywał niezmiennie od przeszło dwudziestu lat.
| z/t x2
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Faworek krzątał się w kuchni tak jakby jutra miało nie być. Poprosiła o proste i smaczne kolacyjne danie rozłożone na dwie porcje. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego skrzat rzucił się do tego zadania z podwójnym zaangażowaniem. Czyżby obawiał się, że przez swą niedbałość miałby zniechęcić Elaine do powrotów do domu? A może coraz mniej osób przesiadywało w tej kuchni i prosiło o nadprogramowe danie? Wnioskowała, że chodzi o to drugie bo jednak minęło sporo lat odkąd po tej kuchni biegała masa dzieciaków. Teraz wszyscy dorośli i nie kwapili się do przedłużania rodu. Ubrana w kwiatową koszulkę i białe długie spodnie sprzątała przy stole, układała kieliszki do wina a butelkę francuskiego wina wsunęła do smukłego, eleganckiego wiaderka wypełnionego po brzegi lodem. Nie zdążyła usiąść gdy do kuchni wszedł... - Constantine? - uniosła brwi a uśmiech rozjaśnił jej twarz. Odłożyła serwetki na stół i czym prędzej podeszła do kuzyna aby go wylewnie uściskać, ująć jego policzki i oba ucałować. - Na brodę Merlina, aleś spoważniał w ciągu tych lat. Zapuściłeś brodę ale do twarzy ci w tym. - pogładziła kciukami jego zarost i zaraz to cofnęła dłonie, a nawet swoje stopy aby obejrzeć go z nieco większego dystansu. Platynowe włosy dziewczyny zafalowały przyjemnym dla oka turkusowym odcieniem. - Wyglądałbyś obłędnie gdyby nie te worki pod oczami. To niesamowite, jesteś jeszcze wyższy niż Elijah. - nie miała problemu z rozmową, spoglądała na kuzyna z błyszczącymi oczami. Nie widziała go znacznie dłużej niż te pięć lat nieobecności. Spostrzegła, że sięgał czubkiem głowa do futryny drzwi. Mimowolnie zwracała uwagę na detale choć to wyraz jego twarzy przyciągał jej wzrok. - Ach, ten twój akcent! Jest niesamowicie silny nawet po tylu latach. Poznałeś Lockie'go? Holenderczyk w rodzinie, coś niezwykłego! Krew Swansea rozciąga się na kolejne narodowości... - pociągnęła go za dłoń w kierunku kuchni gdzie Faworek nakładał już im dania - dla Constantine'a przygotował zdecydowanie większy talerz, jakby znając możliwości jego apetytu. - Nawet nie wiesz jak cieszę się, że cię widzę. Wiem, nie musisz mówić, że mało się odzywałam. Obiecuję zrekompensować szkody. - usiadła na swoim miejscu dopiero gdy Constantine przyjął na klatę cały potok słów jaki nań sprowadziła. Przemawiała barwnie, pogodnie, ciepło, jakby te pięć lat nieobecności nie miały znaczenia. Nie promieniowała radością i miłością jak za dawnych czasów - widać było w niej pewną dozę powściągania się przed narzuceniem się - jednak przeważała potrzeba dotyku, uwagi i pokazania ile dla niej znaczy jego obecność. Najzwyczajniej w świecie się za nim stęskniła.